Wicher
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wicher |
Podtytuł | Opowieść z życia Arabów współczesnych |
Pochodzenie | Huragan. Zbiór nowel |
Wydawca | Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A. |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Niedaleko od brzegów prawie wyschłego o tej porze roku Sirkhanu, o dziesięć mil od Kafa ciągnęła się stara droga karawanowa.
W tych czasach, gdy w Mezopotamji wrzała wojna, karawany nie ciągnęły dawnym szlakiem pielgrzymów.
Droga, wytknięta przez białe piachy syryjsko-arabskiej pustyni, chwilami znikała śród niewysokich wzgórz i zwałów szarych, poszczerbionych skał.
Białe kości wielbłądów i kupy kamieni, ukrytymi pod niemi grobami prawowiernych wyznawców Proroka, zmarłych ku zbawieniu swej duszy w drodze do trzykroć świętej Mekki, niby wiechy, znaczyły ten odwieczny szlak.
Teraz panowała tu cisza.
Oddawna snadź nikt tu nie zaglądał, bo para szakalów, płochliwych i czujnych, spokojnie spała na piasku, jeszcze nierozpalonym przez słońce, albowiem dopiero od godziny wynurzyło się ono z poza Dżebel Amar.
Nagle w tej ciszy martwej zrodził się dźwięk — daleki, słaby jeszcze.
Szakale drgnęły i podniosły głowy, węsząc bojaźliwie.
Siedzący na skałach, jeszcze senny sęp wydał cienkie przenikliwe kwilenie.
Zdaleka dopłynęła drgająca, urywająca się co chwila fala dźwięków:
— Allah... ... ... Rasul Allah... Illah... Illa-a-ah...
Pierzchły szakale do legowiska skalnego.
Sęp wzbił się wysoko, bystremi oczyma ogarnął pustynię — i szybko odleciał na zachód.
Drogą ciężko stąpał duży wielbłąd w uprzęży bogatej.
Na siodle kiwał się młody Arab i dźwięcznym głosem śpiewał hołd Allahowi i prorokowi Jego.
— La Illa Illah Allah u Mahomed rasul Allah-Allah Akbar....
I znowu po chwili zawodził przeciągle, jak to czynią muezini z minaretów, nawołując wiernych do modlitwy o wschodzie, południu i zachodzie słońca:
— La Illa Illah Allah....
Dojechawszy do miejsca, gdzie wąwóz rozbiegał się na trzy strony, Arab zatrzymał wielbłąda i krzyknął:
— Hur!
Wielbłąd natychmiast położył się, jękliwie wzdychając.
Jeździec oglądał skały. Na jednej z nich spostrzegł wydrapane nożem znaki i ślady ogniska tuż obok.
— Selim Kufar... — mruknął z uśmiechem zadowolenia. — To tu!
Usiadł na kamieniu i, wyjąwszy z woreczka, wiszącego na pasie garść prażonego prosa, zaczął się posilać.
Spojrzał na słońce i mruknął:
— Powinni wkrótce przybyć.... Pośpieszyłem się zbytnio, pędząc mego mehari od Nefud-Darte.
Wstał i przyglądał się wielbłądowi.
Wierzchowiec istotnie był bardzo znużony i wyczerpany. Leżał, wyciknąwszy szyję na piasku i patrząc wprost przed siebie nieruchomym, męczeńskim wzrokiem.
— Biedak mehari! — szepnął Arab. — Dostało mu się tej nocy!... Jak teraz powrócę na tak osłabionem zwierzęciu? Będę zmuszony dojechać do Kafa i nabyć innego....
Rozmyślania te przerwał szczęk kopyt końskich.
Dochodził zdaleka, lecz siedzący w wąwozie człowiek, odrazu pochwycił go wprawnem uchem i odróżnił bieg czterech koni.
W kilka minut później trzech jeźdźców, prowadząc za sobą luźnego wierzchowca, wjechało pomiędzy skały.
Ujrzawszy powstającego na ich powitanie młodzieńca o wyniosłej postawie i śmiałych oczach zeskoczyli z siodeł i, przykładając dłonie do czoła, warg i piersi, mówić zaczęli poważnemi głosami, bystro badając twarz, strój, uzbrojenie nieznajomego.
— Salam-alejkum, sidi! Wielki Szeryf Mekki, latorośl krzewu Mahomedowego, świętobliwy Husein Ibn-Ali pozdrowienia przez nas posyła szlachetnemu Ibrahimowi ben Selim, ben Atrasz, wodzowi szczepów druzyjskich z gór Hauranu....
Rzekłszy to niemal chórem, pytająco patrzyli na nieznajomego.
Ten odrzucił płachtę, ukrywającą twarz aż do oczu, i pozostał w „keffieh“ — turbanie, obwiązanym trzema rzędami jedwabnego sznura.
Przy tym ruchu z pod poły burnusa wyjrzała bogata głownia jataganu i żółta skórzana pochwa dużego rewolweru.
Młodzieniec, niedbałym ruchem czyniąc salam, odparł spokojnie:
— Jam jest!... Ibrahim ben Atrasz z gór Hauranu. Przywiozłem dla świętobliwego Szeryfa pozdrowienie braterskie od Selima Atrasz, ojca mojego od Tewfika-beja Atrasz, brata mego, od Ali ben Abdallaha — brata mego, od...
Mówił długo, wyliczając całą rodzinę męską Atraszów z gór Hauranu, przy każdem imieniu czyniąc lekki pokłon i coraz wyżej podnosząc głowę, aż zakończył swoje przemówienie słowami:
— Czterdziestu dwóch mężów, nigdy stali i karabinów z rąk niewypuszczających, władców odważnych Druzów, poleciło mi pozdrowić świętobliwego Szeryfa Mekki i jego posłów szlachetnych. Bądźcie pozdrowieni, mumeni!
To rzekłszy, usiadł na piasku, podwinąwszy pod siebie nogi w zielonych, suto haftowanych srebrem butach safjanowych.
Posłowie natychmiast poszli za jego przykładem.
— Sidi czuje się zmęczonym? — spytali, patrząc na leżącego bez ruchu wielbłąda.
— Od Suejdy, gdzie stoi mój dom, pędziłem tak szybko, że słońce zaledwie jeden raz zdążyło pogrążyć się w morzu, lecz nie jestem znużony... Spodziewam się jutro przed zachodem słońca ujrzeć góry Hauranu.
— Myśleliśmy, że sidi będzie się śpieszył z powrotem, więc przywiedliśmy dla niego konia, pięknego i godnego tak szlachetnego jeźdźca — odparł jeden z posłów. — Dobry rumak!
Ibrahim rzucił okiem na białego ogiera. Mimo, że starał się zachować obojętność, czego wymagała etykieta wschodnia, nie mógł ukryć błysków zachwytu w oczach. Poznał odrazu słynną na całą Arabję rasę Cheibar, wytrzymałą i śmigłą.
Szeryfowie Mekki, każdego roku posyłali sułtanowi do Stambułu siedem takich wierzchowców i dopiero po upadku dynastji zwyczaj ten został zaniechany.
Po padyszachu nie było już, bowiem władców, godnych dosiadania wierzchowców, pochodzących od „Cheibar“ — kobyły Proroka.
— Wdzięczność moją raczcie, szlachetni mumeni, wyrazić swemu panu! — zawołał młody Atrasz. — Mój mehari istotnie goni już resztkami sił....
Zapanowało milczenie.
Ibrahim odpiął pas i położył go na ziemi wraz z jataganem i rewolwerem.
Był to znak rozpoczęcia narad i pełnem zaufaniu.
— Na proroka! — rzekł najstarszy z posłów szeryfa. — Oby Allah dał ci, sidi, zrozumienie i przychylność serca dla naszych słów!
— Mówcie! — odparł młodzieniec i oczy przymrużył, przygotowując się do słuchania. — Serce i rozum mój otwarte są dla głosów waszych, mumeni!
Poseł uczynił przelotny salam i mówić zaczął cicho, przenikliwie:
— Sidi, waleczny sidi, którego sława czynów, jak ciosy gromu Allaha dobiegły do murów Dżeddy, Janbo i echem odezwały się w Mecce potrzykroć świętej i w Medinie błogosławionej na wieki! Wielki Szeryf, pogrążeni w nauce ulema i sam szeich-ul-islam, pomni są wojowniczych czynów szlachetnych Druzów, wśród których znakomity ród Atraszów ma największe znaczenie i wpływy niezwalczone. Szeryf i uczeni starcy wiedzą dobrze, że pochodzicie od najpotężniejszych i najznakomitszych dawnych rycerzy krzyżowych, pozostałych na ziemi Proroka i Jego naukę wyznających....
Młody Atrasz uśmiechnął się dumnie i wtrącił:
— No, tak, no, tak! My — Atrasze pochodzimy od walecznego rycerza Henryka de Tras, który poślubił córkę sułtana Saladyna i wiarę Proroka uznał za prawdziwą...
— Jesteście prawowiernymi wyznawcami Ko[...] — mruknął jeden z posłów.
Druzyjski wojownik potrząsnął głową i rzekł szyderczo:
— Przypomnę wam, mumeni nasze stare przysłowie: „worek, zbytnio przepełniony durrem, przewraca się, a ziarno wysypuje się z niego“.
Posłowie ze zdumieniem podnieśli na mówiącego oczy.
Młodzieniec ciągnął dalej.
— W Mecce, Medynie, Kerbeli i Bagdadzie ulema wiedzą dokładnie, że nie jesteśmy tak bardzo prawowiernymi muzułmanami! Uznajemy Koran za swoją Świętą Księgę, modlimy się do Allaha, powtarzając wszystkie Jego 99 wielkich tytułów, sławimy Proroka — to prawda! Lecz mamy w swojej wierze głębokie i starsze od Koranu pojęcia, przejęte od giaurów, a obok nich również sędziwe pozostałości po bogach pogańskich: Balu, Melkarcie, Astarte! Cha! Nie przeszkadza nam to jednak posyłać do Mekki dziesięcinę od nowonarodzonego bydła i walczyć o Islam!
Posłowie Szeryfa, zmieszani, milczeli chwil kilka.
Wreszcie starszy z nich znowu przemówił:
— W górach Hauranu wiedzą, że Turcja, wspomagana przez Niemców, prowadzi w Mezopotamji wojnę z giaurami?
— Tak! — zawołał Atrasz. — Niemcy udają przyjaciół Islamu i dopomagają Turcji, która, po uwięzieniu padyszacha, nie ma pana, prawdziwego pana i władcy. Nie dowierzam Niemcom, ale boję się ich mniej od Anglików, bo są daleko od nas. Anglicy stali się naszymi sąsiadami, zagarnąwszy Indje, gdzie pod ich ciężką stopą jęczy czterdzieści miljonów muzułmanów. O, ja znam Anglików! Oni chcieliby wszystkie narody zgnieść i ująć w karby posłuchu. Nienawidzę ich!...
Posłowie zamienili się bystrem, porozumiewawczem spojrzeniem.
— Wielki Szeryf myśli tak samo... Postanowił on podtrzymać Turcję w tej wojnie i razem z nią wystąpić przeciwko Anglikom i Francuzom...
— Francuzi — to żadne niebezpieczeństwo! — zaśmiał się Atrasz. — Siedzą oni na małej wysepce Tripoli i ruszyć się z miejsca nie mogą. To — słaby wróg!
— Tak... — mruknął starszy poseł. — Szeryf postanowił zostać wiernym Turcji, za co będzie żądał uznania niezależności Hedżasu, Szemmeru i Nedżedu — ziemi potomków Wielkiego Proroka.
— Hedżasu? — zapytał Ibrahim, marszcząc czoło. — A obszary Oman, Jemen, Mentefik, Ei-Asa?
— To także ma wejść w granice niepodległej Arabji! — odpowiedzieli posłowie.
— No, a Sinai, Palestyna, Hauran, Syrja, Libanon, Alef, Damaszek, Mezopotamja? — wyliczał Atrasz, coraz wyżej i groźniej podnosząc drapieżną głowę.
— To... to... ma pozostać przy Turcji... te obszary należą oddawna do tureckich wilajetów... — odparli, czując zmieszanie pod palącym wzrokiem młodego górskiego wojownika.
— Na Allaha! — zakrzyknął. — To aż tak dalece posunęliście swój handelek, mumeni? Za pustynię Nefud, Dehna i Taif-el-Dżawani, gdzie po dwóch latach wolność wasza, niepodległość wyschnie, jak prąd wiosennych potoków, wypijanych przez piaski gorące, — za te pustkowia jałowe oddajecie perłę, najpiękniejszy klejnot Arabji — zielony, żyzny kraj od Sinai do gór Tauru, oazę Bagdadu i żyzną dolinę Międzyrzecza?! Hańba! My — ludzie z Hauranu na to zgody swojej nigdy nie damy! Nigdy! Słyszycie? Nigdy!
Posłowie milczeli, patrząc w ziemię.
Nie odzywał się Atrasz. Cicho jęczał i wzdychał chrapliwie wielbłąd; parskały konie.
Odrzucając rękawy burnusa, Ibrahim zdjął swój keffieh.
Na gładko ogolonej czaszce widniała szeroka blizna, biegnąca od połowy głowy aż do prawego ucha.
Wojownik podniósł płomienne oczy na siedzących przed nim ludzi, i, wbiwszy w nich wzrok, znieruchomiał. Wąska, bronzowa twarz, ściągła, ozdobiona orlim nosem z latającemi nozdrzami, z mocno zaciśniętemi szkarłatnemi, świeżemi wargami stała się podobna do głowy drapieżnego ptaka, zrywającego się do boju.
— Jeżeli tylko to mieliście mi oznajmić, napróżno, zaiste, wywołał mnie wielki Szeryf z moich gór, gdzie w tym czasie potrzebna jest każda uczciwa para rąk!... — syknął.
— Świętobliwy Husein-Ibn-Ali proponuje Druzom, aby przekoczowali na wschód od Damaszku i posiedli na wieczyste władanie pustynię od Sirkhanu aż do Eufratesu — rzekli chórem.
— Ta-ak! — przeciągnął szyderczo. — To znaczy, że mamy was bronić „na wieczyste czasy“ przed oddziałami tureckich baszów, rządzących wilajetami, albo przed giaurami jeżeli oni zdobędą Mezopotamję, Syrję i Palestynę, do czego, a wiem to napewno, dążą?
— Nasze koczowiska i miasta posiadają liczne zastępy wojowników, Sidi! — odparł z naciskiem stary Arab, surowo patrząc na górala.
— Wojownicy wasi godnie podtrzymują sławę Antara, a imiona ich są imionami lwów i barsów! — natychmiast odpowiedział Atrasz. — Jednak oni nie mogą, posługując się starą, dawno porzuconą bronią, walczyć z giaurami... Zostawmy jednak przyszłość w spokoju! Ją, bowiem, zna tylko Allah... Powiedźcie mi, czy nie macie nikogo w Hedżasie, ktoby myślał inaczej, niż świętobliwy, lecz już sędziwy szeryf Husein? Starość lubi pokój i ciszę, młodość — poryw zuchwały i zgiełk walki...
Posłowie znowu spojrzeli na siebie porozumiewawczo i odparli wszyscy razem:
— Od brzegu morza i do najdalszych wschodnich krańców pustyni wszyscy podzielają zamiar Huseina Ibn-Ali, albowiem taka była wola rady ulema i błogosławieństwo Szeich-ul-Islama!
— Możecie przysięgę złożyć na Koranie? — spytał groźnie Atrasz.
— Możemy... — odpowiedzieli niepewnemi głosami.
Ibrahim zerwał się z miejsca i wyprostował się w całej swej wzniosłej postaci.
Po chwili zwinny, wiotki pochylił się nad torbą, zawieszoną na łęku siodła.
Jednym skokiem był przy zmieszanych posłach, ponuro patrzących na niego.
Podniósł nad głową małą, oprawną w białą skórę książeczkę i rzekł z naciskiem:
— Oto jest święta księga naszego Proroka, który napisał w niej: „A krzywoprzysięgający w imię Allaha Starego śmierci godzien!“ Przysięgajcie!...
Posłowie opuścili głowy jeszcze niżej. Nikt się nie poruszył. Żadna ręka nie wysunęła się z rękawów i zwojów burnusów.
— N-no! — tupnął nogą Atrasz. — Człowiek, albo mówi prawdę, albo się przyznaje, że zełgał, jak pies bezdomny! Czekam!
Po długiej chwili ciężkiego, kłopotliwego milczenia, jeden z siedzących, niechętnym głosem mruknął:
— Nie chcemy mówić wszystkiego... Synowie Szeryfa — Feisal i Abdullah myślą inaczej...
— Dość! — zawołał Atrasz. — Cieszy mnie, że ludzie z Hedżasu poważają prawo Mahomeda! O szeryfach Feisalu i Abdullahu wiem wszystko! Oddawna, bo od czasu, gdy wystąpili przeciwko sędziwemu ojcu i miotającemu się Szeich-ul-Islamowi... Synowie Szeryfa, a szczególnie dzielny Feisal, zamierzają odbudować wielkie arabskie imperjum od granicy prastarych tureckich wilajetów aż do oceanu. Ja pójdę z nimi! Rzekłem swoje słowo, albowiem było ono ostatnie w tej sprawie!
To powiedziawszy, nałożył keffieh, przepasał się, opuścił szerokie rękawy i płachtą jął obwiązywać twarz, aby „dżinny“ — złe duchy pustyni i wichrów nie zakradły się do duszy i mózgu, powodując choroby i obłęd.
— Salam! — rzekł poważnym głosem. — Niech Allah wszechpotężny ma was w swej opiece, mumeni! Czy mogę skorzystać z tego pięknego konia, jakeście przyrzekli?
— Salam!... salam!... — powtarzali posłowie. — Koń — twój! Wielbłąda zabierzemy ze sobą i przy okazji prześlemy do Gazy, gdzie go znajdziesz, Sidi...
Atrasz wskoczył na siodło i skinął ręką w milczeniu.
Za chwilę posłowie widzieli przed sobą tylko obłok kurzawy, który zniknął niebawem, gdyż jeździec skrył się na załamaniu wąwozu.
— Jeżeli tacy myślą zuchwale, — Feisal poprowadzi za sobą Arabów! — rzekł jeden z posłów.
— Narazi losy szczepów na wielkie niebezpieczeństwo... — dodał drugi.
Trzeci — najstarszy nic nie odpowiedział. Podszedł do wielbłąda i okrzykami zmuszał go do powstania. Wkrótce prowadząc go na długim rzemieniu, posłowie w milczeniu odjeżdżali w stronę Kafa.
Droga opustoszała.
Opadły resztki kurzawy i piasku.
Z legowiska, ukrytego w skałach wyczołgały się szakale.
Ostrożnie nadsłuchiwały i węszyły.
Nikogo nie wykryły w pobliżu, więc wyszły na drogę i stały długo, czujne, płochliwe i złe...
Tymczasem biały ogier Atrasza przecinał jałową część pustyni, zbliżając się ku morzu Martwemu.
Góral minął kilka koczowisk transjordańskich Arabów, należących do drobniejszych odłamów Aneze, i w kotlinie Ehr-Curba zatrzymał konia przy dużym karwan-seraju.
Nizki, z gliny zlepiony budynek, okryty trzcinową strzechą, płaską, zastawioną kubłami przywożonej zdaleka wody, wznosił się na skrzyżowaniu trzech dróg — na Kaf, Gazę i Damaszek.
Atrasz zdziwił się, ujrzawszy, że dziedziniec zajazdu był szczelnie zatłoczony wielbłądami i osłami. Poganiacze w pośpiechu zdejmowali ze zwierząt wory i skrzynie, znosili wodę w blaszankach i jęczmień — w połach brudnych burnusów.
— Hej! — krzyknął, zaglądając przez ogrodzenie, Ibrahim. — Co to za ludzie?
Uwijający się na podwórzu Arabowie odpowiedzieli natychmiast:
— Karawana kupca Ali ben-Senussi z Gazy. Wieziemy wełnę do Damaszku i Bejrutu...
— Hę? — mruknął młodzieniec. — Na Allaha! Śmiałe przedsięwzięcie! W Damaszku i Bejrucie rządzą się Turcy i Niemcy. Wiem, że podejrzliwie patrzą na tych, którzy przybywają z południa, bo w każdym widzą angielskiego szpiega.
Zeskoczył z konia, sam zluźnił popręgi i wyjął wędzidło z pyska ogiera. Uwiązawszy go u pala, stojącego przy bramie, skierował się do karawan-seraju.
Tłoczno było i gwarno w zacienionej, brudnej izbie.
Siwe smugi dymu snuły się pod nizkiem pułapem, bo kilku Arabów paliło nargile, słuchając kogoś siedzącego w głębi izby.
Na wchodzącego Atrasza nikt nie zwrócił uwagi. Podszedł więc bliżej i zajrzał przez głowy stojących przed nim ludzi. Zobaczył dziwną postać, tak dziwną, że aż oczy szeroko otworzył.
Biały burnus z cienkiej tkaniny oblegał wysoką sztywną postać. Turban z dwiema szkarłatnemi opaskami, świadczącemi, że ich posiadacz odbył dwukrotnie pielgrzymkę do Mekki i zanosił modły do Allaha przy czarnym kamieniu Kabby, opuszczał mu się na ramiona i otaczał długą, mięsistą twarz o wązkich, zaciśniętych wargach i jasnych, prawie bezbarwnych oczach.
— Niech imię Proroka będzie błogosławione! — pomyślał Ibrahim. — Ten człowiek jest cudzoziemcem..
Przyglądał mu się coraz baczniej. Z chwilą każdą bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że widzi przed sobą nie Araba. Świadczyły o tem długie duże stopy nieznajomego i ręce odmiennego kształtu, nigdy wśród Beduinów nie spotykanego.
Zaczął nadsłuchiwać i znowu się zdumiał.
Cudzoziemiec mówił tak pięknie po arabsku, tak płynnie cytował wersety Koranu, tak dźwięcznym głosem deklamował stare poezje arabskie, że nikt z najczystszej krwi Arabów nie potrafiłby uczynić lepiej.
Atrasz przecisnął się przez tłum i usiadł naprzeciwko dziwnego człowieka, bacznie, chociaż ukradkiem przyglądając się niezwykłej postaci.
Nieznajomy, w oczekiwaniu przygotowanego posiłku, opowiadał o dawniej istniejącem wielkiem imperjum arabskiem, o wspaniałych sułtanach, walecznych emirach, sławnych szeichach i rycerzach. Znał ich imiona i czyny bojowe na pamięć, niby stary bard wytrawny.
— Ehe!... — pomyślał Ibrahim. — Ten ptaszek wie, co i dlaczego mówi... Posłuchajmy do końca!
— Mumeni! — zawołał nieznajomy. — Ten biedny kraj, leżący pomiędzy granicą państwa szachów perskich a morzem, był zawsze szlakiem najazdów. Potężni królowie Neniwy i Babylonu spadali na niego, jak orły; po nich przyszli władcy perscy, okrucieństwem prześcigający drapieżne barsy; za nimi — zakute w żelazo kohorty rzymskich cezarów, później Grecy — tchórzliwi a przebiegli, walczący nie mieczem lecz złotem; Turcy dumni i surowi; krzyżowi rycerze, walczący o swego proroka miłości, a niosący ze sobą nienawiść i mord, po nich znowu — Turcy... Teraz, gdy wszystkie narody uwikłały się w sieciach wojny, czas ująć miecze i żądać zwrotu zagarniętej ziemi tym, do których od wieków należała...
Atrasz nie wytrzymał. Krew uderzyła mu do głowy palce rąk kurczyły się gwałtownie. Groźnym, zdławionym głosem zapytał, wbijając źrenice w obcą mu twarz siedzącego przed nim człowieka, który dwakroć modlił się do Allaha, spoglądając na czarny kamień, zrzucony z nieba:
— Wielkie imperjum arabskie?...
Nieznajomy podniósł na niego bezbarwne, badawcze oczy i w jednej chwili ogarnął niemi całą postać młodzieńca.
Jakaś myśl miotała się w jasno-niebieskich oczach, myśl niewypowiedziana, a ostra i niespokojna.
Wahał się krótko, bo spokojnie opuścił oczy i rzekł bez uniesienia:
— Rzekłeś, mumenie, wielkie słowo, o którem już marzą beduini Szammar, Fedaan, Sbaa, Amorat, Mauali i Druzowie z gór Hauranu...
— Druzowie z gór Hauranu?! — powtórzył młodzieniec pytająco patrząc na nieznajomego.
— Tak! — odparł z siłą. — Któż, jeżeli nie syn rodu Atraszów szlachetnych i walecznych mógłby to potwierdzić?
— Zkąd wiesz, że jestem Atraszem?
— O-o! — przeciągnął zapytany. — Twoja postawa dowiodła mi, że wdychasz świeże powiewy Hauranu, a strój i ten jatagan dopowiedziały reszty. Jesteś mężem z rodu Atraszów, szeichów druzyjskich, a twój wierzchowiec, który stoi owiązany u słupa przy bramie, pochodzi ze znanej stadniny. Zresztą wszyscy ją znają, jeżeli powiem, że ten ogier rodowód swój wyprowadza od „Cheibar“, która nosiła na grzbiecie swoim wielkiego Proroka, niech imię Jego będzie powtarzane przez wieki!
— Koń ze stadniny Huseina-Ibn-Ali, starego ugodowca, zdrajcy Arabji, tchórza niegodnego tytułu wielkiego szeryfa Mekki! — wołano z różnych stron.
— Jesteś czarownikiem, sidi!... — wyszeptał zdumiony Ibrahim.
— Nie szlachetny szeichu! — uśmiechnął się cudzoziemiec, skinieniem głowy odpowiadając na nieme pytanie, wchodzącego do izby Araba. Nie jestem czarownikiem! Pamiętam tylko, że, zamierzając przeciąć pustynię, muszę dokładnie wiedzieć, gdzie jest północ, południe, wschód i zachód, bo inaczej — biada mi!
— Nie rozumiem... — wyjąkał Atrasz.
— Przecinam ten kraj zrozpaczony i uciemiężony. Znam tu każdy zakątek, każde koczowisko, każdego mumena, którego imię jest na ustach wszystkich. Znam też ciebie! Jesteś synem Selima Atrasza, poznałem w Haifie twego brata, Tewfika-beja.
To powiedziawszy, nieznajomy znowu ogarnął młodzieńca badawczem spojrzeniem bladych, zimnych oczu.
— Nie pomyliłeś się, sidi! Jestem Ibrahimem ben Selim z rodu Atraszów z Hauranu — rzekł młodzieniec, powracając do równowagi. — Nie wiem jednak, kogo widzę przed sobą, chociaż mądrość twoja, oczytanie i znajomość obyczajów naszych zdumieniem i zachwytem napełniają serce moje....
— Nie mam imienia — odpowiedział z zagadkowym uśmiechem cudzoziemiec. — Posługuję się tytułem, nadanym mi przez wielkiego Szeryfa i starców z najwyższej rady ulemów. Znają mnie po wszystkich koczowiskach Niszanu, Nefud i Dehny, jako „białego szeicha Mekki“.
Z temi słowami rozpiął burnus na piersi.
Arabowie ujrzeli fioletowy kawał aksamitu, z wersetem Koranu, wyhaftowanym złotem.
Wszystkie głowy się pochyliły z poszanowaniem. Prawowierni muzułmanie ujrzeli bowiem część pokrowca z grobu Mahomeda, relikwię, nadawaną najbardziej zasłużonym przed Islamem mężom.
— Każde miasto, gdzie przebywam, staje się „haramein“ — świętem miejscem... — rzucił nieznajomy, z duma zapinając burnus i poprawiając, zatknięty za pasem, krzywy jatagan.
— Nie jesteś jednak Arabem, sidi... — zauważył po chwili Ibrahim.
— Jestem „białym szeichem Mekki“ — odpowiedział z uporem w głosie nieznajomy i z łagodnym uśmiechem dodał: — Jestem więcej, niż Arab bo dążę do odbudowania wielkiego imperjum Proroka, a inni — zrodzeni na tej ziemi, nawet marzyć o tem nie mają odwagi...
Ibrahim wyczuł nutę szyderstwa w głosie białego człowieka, więc podniósł drapieżną głowę i z dumą odparł:
— Jeszcze słońce czwartej części swej drogi do zenitu nie przeszło, gdy byłem kuszony, abym z ręki Turków wziął niepodległość Hedżasu, Szemmeru i Nedżda, lecz nie chciałem tego i odmówiłem, bo widzę granicę Arabji od Tauru do Oceanu południowego!
— Toś brat mi, sidi, i druh wierny! — zawołał nieznajomy. — Bratem i druhem zostaniesz jeszcze kogoś innego, potężniejszego odemnie i bliższego ci...
— Emira Feisala? — szeptem rzucił pytanie Druz.
Blade oczy białego szeicha nagle błysnęły i znikły pod opuszczonemi powiekami, usta zacisnęły się mocniej i nie wydały żadnego dźwięku.
Po chwili wstał i przeszedł do ogniska, gdzie właściciel karawan-seraju rozdawał kawały pieczonej baraniny i suche placki jęczmienne.
Ibrahim posilał się razem z innymi, a gdy się nasycił, usiadł w kącie na macie trzcinowej i słuchał muzyki.
Kilku beduinów grało ponure, wojownicze melodje na skrzypcach i fletach.
Jakiś młodzieniec zaczął śpiewać wysokim falsetem, podkreślając niektóre strofy błyskiem długiego jataganu, gwałtownemi, wyrazistemi ruchami i pozami bojowemi.
Wykonywał pieśń i majestatyczny taniec „mudżahidów“, wojowników, walczących pod zielonym sztandarem Proroka.
Gdy skończył, skrzypce i flety wydały skoczne wesołe dźwięki, które powoli przeszły w jękliwą melodję pełną namiętności, drażniącego nawoływania i żądzy.
Kłoś klasnął w dłonie i krzyknął przenikliwym głosem.
Na wolnej przestrzeni izby stanęła postać kobieca z opuszczonym na twarz czarnym czarczafem.
Cienki, ciemny burnus okrywał jej kształty, lecz pod tkaniną wyczuwało się młode, gorące ciało.
Kobieta rozpoczynała taniec.
Stąpała drobnym, sprężystym krokiem, dzwoniąc złotemi obręczami na nogach.
Stawała się coraz wyższa, wynioślejsza ledwie dotykając ziemi palcami małych stóp, białych i delikatnych.
— Nie jest ani wieśniaczką, ani wędrowną tanecznicą — pomyślał młody góral.
Wyprostowana, skamieniała, cała ukryta w zwojach burnusa, na krótko zatrzymała się i stała, jak posąg. Po chwili sunęła dalej, lecz coraz szybciej, głośniej brzęcząc klejnotami rąk i nóg.
Nagle umilkły instrumenty...
Tancerka zamarła w wyprężonej pozie, opierając się na końcach wyprostowanych, mocnych, jak stal, palców, ozdobionych pierścieniami i zakończonych paznogciami połyskującemi czerwoną laką z henny.
Zagrały znowu skrzypce i zgrzytnęły flety.
Dźwięki mknęły szybko, goniły się wzajemnie, niby suche liście, pędzone przez wicher pustyni.
Przeszły w wir, w zgiełk, chaos tonów, porwały tancerkę w swój obłędny korowód.
Szerokim ruchem, miotając się i obracając w zawrotnych skokach, obiegła całą izbę i, w jednej chwili, zatrzymawszy się gwałtownie, zawirowała w niewidzialnej fali, podnoszącej się aż pod pułap, jak gdyby porwana trąbami piasku, mknącemi przez pustynię, groźnemi i szalonemi.
Za każdym obrotem stawała się coraz bardziej nieuchwytną zjawą, traciła kształt i barwę, nabierała przejrzystości. Już nie można było odróżnić głowy jej, rąk i nóg. Dokoła niej, niby lekki obłok miotały się i łopotały zwoje burnusa, powiewał zerwany prądem powietrza zazdrosny czarczaf, zlewały się w nieprzerwany szelest, brzęk obręczy i długich, złotych kolczyków, szmer tkanin, uderzenia stóp o ziemię, klaskanie dłoni i syczący oddech tancerki.
Kobieta szalała w wirze, orgji tańca, obnażona niemal zupełnie, zwolniona z pęt rozwiewnych szat, ukazując mężczyznom oblicze swoje, nieuchwytne dla wzroku w szybkiem tempie ruchów migotliwych, błyskawicznych.
Znowu urwali muzykanci.
Kobieta stanęła.
Na jedno mgnienie oka błysnęły obnażone do pasa kształtne biodra, młode, drżące, falujące piersi, biała, jak kolumna z marmuru szyja, piękna, natchniona twarz o oczach otchłannych, ciemnych i niemal nieprzytomnych, rozwarte wargi szkarłatne, gorące, żądne; sploty kruczych włosów.
Widzowie spostrzegli dumne łuki czarnych brwi i złoty kwiatek w latających nozdrzach orlego, cienkiego nosa — niezbity dowód Arabki z Bagdadu, kobiety o płomiennej krwi asyryjskiej.
Jedna krótka chwila... Opadła cienka tkanina burnusa; ukryła cudowną zjawę zazdrosna zasłona; pożegnalnym, tęsknym jękiem odezwały się ciężkie obręcze na nogach i ramionach, znikających w zwojach szat.
Tancerka odchodziła chwiejnym krokiem, pochylona w pokłonie do ziemi...
Gdy kobieta tańczyła, Ibrahim siedział nieruchomo, zapatrzony w nią, jak w zjawę.
Czuł, że fala gorącej krwi uderza mu do głowy i zmusza serce do gwałtownego bicia.
— Zkąd tu na krańcu pustyni wziął się taki klejnot? — pytał siebie. — Tańczy, niby z raju zstąpiła na tę szarą, płomieniem słońca spaloną ziemię, okrytą martwym piaskiem... Nasze kobiety ani na Hauranie, ani w Damaszku i Bagdadzie nie tańczą w tak porywający, śmiały do zuchwalstwa i bluźnierstwa sposób... Czyżby i ona nie była Arabką?...
Widział jednak przed sobą to ciało białe o ledwie uchwytnym odcieniu złocistym, te brwi dumne, śmiało zarysowane, orli nos, złoty kwiatek z niebieską emalją w latających, cienkich nozdrzach i oczy bezdenne, ciemne, sączące niewypowiedziany czar, a pełne żądzy namiętnie-leniwej.
Wiedział, że żądza ta ojczyznę swoją ma w zacisznych, półciemnych tajemniczych „Seralach“, a to piękne, wiotkie, wypieszczone ciało należy do kobiety z wysokiego rodu, nie znającego ciężkiej pracy i gnębiącej troski o jutro.
Pytania cisnęły się rojnie do głowy młodego górala.
Obok zdumienia i zachwytu nad nieznaną mu piękną, pociągającą kobietą, obok budzącej się nagle, skwarnej namiętności, — jakieś powiewy zimne rodzące podejrzliwość i ostrożność, zmusiły go do przyjęcia nieprzewidzianego postanowienia.
— Zostanę tu przez cały czas pobytu tej niezwykłej karawany... Może dowiem się nareszcie czegoś ważnego, ponieważ ci ludzie niezawodnie knują coś...
Na wyrazistej, zmiennej, jak niebo górskie, wojowniczej twarzy młodego szeicha druzyjskiego myśli i uczucia odbijały się, jak obłoki w zwierciadle morza.
Nie spostrzegł Atrasz, że nieznajomy wparł w niego ostry, wszystko widzący wzrok i bacznie śledził wyraz jego oczu, każde poruszenie warg i błąkające się na czole zmarszczki wzruszenia i myśli.
Ibrahim wstał i wyszedł na podwórze zajazdu.
Klasnął w dłonie, a, gdy podbiegł do niego służący, kazał mu rozkulbaczyć ogiera, napoić i dać obroku.
Powrócił do zajazdu i wyciągnął się wygodnie na miękkiej macie, skinąwszy na gospodarza, aby mu podał nargile.
Leżał, puszczając powoli strugę dymu i rozważając wszystko, co słyszał i widział tego dnia, pełnego wrażeń. Nadsłuchiwał chwilami, łowiąc uchem ciche rozmowy i szepty sąsiadów.
Kilka razy doszło go imię — Feisal.
Podniósł głowę i słuchał z wytężoną uwagą i bacznością.
Jakiś sędziwy, dostojny Arab mówił do siedzącego obok młodzieńca:
— Feisal potrafi podnieść przeciwko Turkom wszystkie szczepy syryjskie i mezopotańskie... Chodzi teraz o Druzów... Nikt nie wie, co oni myślą i do czego dążą... Tymczasem są bardzo potrzebni do powstania Arabów i walki o niepodległość. Są waleczni, dobrze uzbrojeni, mieszkają w niedostępnych górach i w swoich „kasbach“ mogą bronić się nieskończenie długo...
— Przecież są Arabami, więc powinni powstać razem z innymi? — spytał młody.
— Ha, są Arabami, powiadasz? — cicho zaśmiał się starzec. — Właśnie, że nie! Maja oni połowę krwi naszej, a drugą połowę stanowią domieszki giaurów. Czego tam niema?! Francuzi, Anglicy, Niemcy, Hiszpanie, Włosi — wszyscy oni złożyli się po upadku państwa rycerzy krzyżowych na utworzenie szczepu Druzów!
— Jednak wyznają naukę Proroka Mahomeda[1] niech błogosławione będzie imię jego?... — rozległ się pytający głos młodego Araba.
— I tak, i nie! — odpowiedział sąsiad. — Niby to są muzułmanami, lecz domieszali do Islamu wierzenia Maronitów-chrześcijan i gusła zabobony pogańskich fenicjan, syryjczyków, chetytów... Mieszanina powikłana, a z niej to wypływa niepewność co do Druzów! Istnieje jeszcze jedna obawa...
— Jaka?
Starzec nagle coś sobie przypomniał, bo obejrzał się na leżącego w pobliżu Ibrahima.
Ten jednak, odrzuciwszy cybuch nargile, leżał nawznak z zamkniętemi oczami i zlekka pochrapywał.
— Śpi... — mruknął stary Arab. — Biały szeich poznał w nim Atrasza... Ty nie wiesz co to za ludzie — Atraszowie z Hauranu i Dżebel-Druz!
— Szeichowie tego górskiego szczepu, — wiem przecie... — odparł młody.
— Szeichowie! — uśmiechnął się stary. — Ale jacy szeichowie? Oni rządzą swemi ludźmi, niby samowładni królowie i nie uznają żadnych praw ludności. Ich wola stanowi prawo najwyższe, poza Koranem! Rozumiesz, co z tego wyniknąć może? Emir Feisal, wychowany na Zachodzie, zamierza wprowadzić w kraju parlament, aby naród sam się rządził...
— No, a król, emir?
— Oni są tylko najwyższymi przedstawicielami narodu i kraju. Otóż nikt nie wie, czy zechcą Atraszowie dobrowolnie zrzec się swoich praw władców, niczem nieograniczonych? Czy nie wystąpią przeciwko emirowi naszemu? Czy nie przejdą na stronę wrogów?
Ibrahim Atrasz więcej nie słuchał.
Musiał przemyśleć wszystko, co przed chwilą spadło na niego.
Leżał więc nieruchomo, pogrążony w ciężkiej zadumie, walcząc z nawałnicą różnych, często sprzecznych uczuć i myśli.
Nie odzywając się do nikogo, brał udział we wspólnej wieczerzy, lecz nie słyszał głosów ludzi, pytających go o coś, nie ożywił się wcale, gdy zagrała muzyka, którą, jako prawdziwy góral, lubił bardzo, a nawet wtedy, gdy rozległy się śpiewy beduinów; nie widział, że dziwny człowiek, noszący tytuł „białego szeicha Mekki“, uważnie i ostro mu się przyglądał i nieznacznie dawał komuś znaki umówione.
Zmrok szybko zapadał.
Kaganki łojowe słabo oświetlały wnętrze brudnego, zatłoczonego karawan-seraju.
Z ciemności tu i tam wyłaniały się blade plamy twarzy, z biegającemi po nich i zapalaiącemi się w źrenicach niepewnemi, czerwonemi błyskami kaganków i dogasających na palenisku węgli.
Milkły głosy siedzących i leżących ludzi; coraz częściej urywały się rozmowy i zapadała cisza.
Arabowie, po obmyciu się rytualnem, modlić się zaczęli, twarzami zwróceni w kierunku Mekki, mruczeli modlitwy, proste, krótkie i jednostajne, wznosili ręce nad głową, padali na kolana i czołami dotykali ziemi.
Po modlitwie Ibrahim położył się i zamknął oczy.
Sen nie przychodził jednak. Zbyt wzburzona myśl i podniecenie odpędzały go.
Podniósł się z posłania; bez szmeru wyślizgnął się z ciemnej, dusznej izby, gdzie rozlegał się już senny pomruk, wykrzykniki i chrapanie zasypiających, zdrożonych ludzi.
Wyszedł na dwór i całą piersią wchłonął świeży, słony powiew, zalatujący od Morza Martwego.
Cicho pochrapywały i parskały wielbłądy i osły, cykały w powietrzu nietoperze; grały w zaroślach żywopłotu szarańcze i cykady; z cichym szmerem jaszczurki pełzły po ścianie werandy, polując na pająki i muchy; zdaleka donosił się głos nocnego ptaszka, samotnego mieszkańca piasczystych wydm. Po chwili, od strony skał dopłynęło jękliwe zawodzenie szakala.
Ibrahim usiadł na stopniu werandy, wsłuchiwał się w znajome odgłosy rodzimej pustyni i myślał.
Ciężkie to były myśli, bo cały zatopił się w nich i nie widział, że tuż przy ogrodzeniu nieznajomy o bladych oczach, obnażony do pasa, pluskał się, czerpiąc rękoma wodę z glinianego kubła, a później, zapaliwszy świeczkę i powiesiwszy na gałęzi krzaka lusterko, golił się starannie.
Atrasz podniósł głowę dopiero wtedy, gdy posłyszał obok siebie twarde kroki.
Ujrzał „białego szeika Mekki“. Przechodził, trzymając w ręku burnus i zwinięty ręcznik; przyglądał się Druzowi uważnie, a w niebieskich oczach jego migotały iskierki ostrego zaciekawienia.
Niepokojący Atrasza człowiek nie miał na głowie turbana z czerwonemi opaskami mumena, więc młodzieniec spostrzegł płowe włosy, rozrzucone w nieładzie i jeden długi kosmyk ich, spadający na dziwnie białe, prawie nie tknięte żarem słońca czoło.
— Dobrej nocy! — mruknął nieznajomy. — Niech Allah — Sędzia sprawiedliwy, ześle ci, sidi, sny kojące, radosne!
— Dziękuję! — odparł Atrasz. — Niech i dla ciebie, szlachetny panie, miłościwym pozostanie tej nocy Allah — król królów.
— Nie śpisz?
— Sen nie nawiedził moich powiek, panie... Chcę pozostać tu sam w spokoju, ciszy i zadumie... — rzekł Ibrahim, z trudem poruszając ustami.
— Salam...
Młody góral w milczeniu dotknął dłonią czoła i warg.
Siedział długo i nie podejrzewał, że w tej chwili w ciemnej izbie jeden z Arabów starannie przeszukiwał pozostawiony przez druzyjskiego wodza burnus, torbę i pas.
Wreszcie złożył wszystko na dawnem miejscu i pochylił się nad leżącym w kącie białym szeichem.
— Żadnego listu nigdzie nie znalazłem, dostojny, świątobliwy sidi! — szepnął. — Być może, że człowiek ten ma go przy sobie?
— Czy oglądałeś, Szakirze, siodło Druza?
— Tak, panie! — odparł. — Podprułem nawet terlicę i skórę na łękach. Nic nie znalazłem!...
— Powiedz Naidzie, żeby ona sprawdziła, czy nie ukrywa przy sobie listu ten druzyjski wojownik — rozkazał biały szeich.
— Rzekłeś, sidi, a słowa twoje powtórzę Naidzie — odpowiedział Arab, cicho stąpając bosemi nogami, zniknął w głębi ciemnej szopy.
Na podwórzu karawan-seraju w Ehr-Gurba dawno już pokładły się najedzone wielbłądy i osły. Przestały ujadać chude, śmigłe psy, odpowiadające na wycie szakali. Noc głęboka ogarnęła całą pustynię — od górzystego brzegu morza aż do najdalszych krańców pustyni, szarej, martwej.
Na werandzie, oparłszy łokcie na kolanach i złożywszy głowę na dłoniach, wciąż jeszcze siedział pogrążony w zadumie Ibrahim ben Atrasz.
W duszy młodego, wojowniczego szeicha Druzów zrywały się namiętne uczucia, porywy płomienne.
W tej duszy dzikiej, groźnej szalał wicher, potężny „chamsin“ pustyni.
Tak w jaskrawy, słoneczny, skwarny dzień, pełen nieuchwytnych dla ucha żyjących istot odgłosów walki palących promieni, zgiełku, tworzonego przez ulatujące pod blade niebo strugi gorącego powietrza i parnego oddechu ziemi, zalega nagle trwożna, przerażająca cisza.
Starzy bardowie opowiadają po koczowiskach, że to śmierć przelatuje i spogląda czarnemi oczodołami pustej, nagiej czaszki, badając, czy nie przyszedł czas, aby władzę swoją zatwierdzić mogła na ziemi, wyrwawszy z korzeniami wszystkie pędy życia, zabijając jadowitem tchnieniem najdrobniejsze ziarnko, dążące do upojnej chwili rozkwitu.
Cisza staje się coraz groźniejsza, wzbudza lęk niewysłowiony, czai się wszędzie i zewsząd czyha...
Beduini znają te chwile straszne, gdy do serc zakrada się beznadziejność, a do duszy — trwoga.
Rozumieją to także zwierzęta.
Wielbłądy wyciągają szyję, zaciskają chrapy, oczy mrużą i przyśpieszają kroku; osły niżej opuszczają głowy i uszy tulą bojaźliwie. Odlatują, szybko wymachując skrzydłami, ptaki drapieżne — grabarze karawan: orzeł, sęp, sokół i jastrząb sz[...] — kwilący jak dziecię skrzywdzone. Odlatują i ukrywają się w jaskiniach na szczytach skał nagich.
Pierzchają do swych legowisk — plamista pantera; przerażająca podróżnych chichotem złowrogim hiena i płochliwy szakal, skowycząc żałośnie. Śmigają do nor — zając pustyni; zabawny figlarny skoczek; jaszczurki i rogate żmije jadowite o głowach płaskich i żółtych oczach, ziejących nienawiścią; czołgają się do swych kryjówek pod zwałami kamieni czarne i żółte skorpiony, gryzące stonogi, szybkie, jak smagający bat...
Ludzie szczelnie obwiązują ogorzałe, na bronz opalone oblicza płachtami wilgotnemi, otulają się starannie w burnusy, na „keffieh“ narzucają i ściągają pod brodą „rubbeh“ — trójkątne kawałki tkaniny, zwisającej z ramion: pasy podciągają, mocniej i pewniej usadawiają się w wysokich siodłach.
Szepcą do siebie suchemi wargami, oblizując je sztywnym językiem:
— Chamsin.... Chamsin nadbiega...
Jeszcze nie widzą i nie słyszą go; tylko jakimś zmysłem, wspólnym z panterą, szakalem i skorpjonem, wyczuwają tymczasem bieg gońców złego demona pustyni, śmigłych chochołów strachu wrażych dżinnów, czyhających zawsze, a o tej godzinie wynurzających się ze szczelin popękanej ziemi, z labiryntu skał zwietrzałych, z sypkich kurhanów piasku, walczącego z zaroślami kolczastych fig berberyjskich.
Lecz oto nadleciał pierwszy oddech mknącego wiatru, brata śmierci....
Lekki podmuch, przeciągły, leniwy, gorący...
Zakurzyły się wierzchołki wydm, zaszeleścił piasek, uderzając miljonami drobnych pocisków w zmurszałe zbocza wzgórz jałowych i — znowu cisza.
Niebo pożółkło nagle, a słońce mętnem obliczem spogląda na ziemię spaloną.
Nowy podmuch, silniejszy i dłuższy, bo zwichrzyły się wnet grzywy kurhanów, pochyliły się twarde pnie kaktusów, zaszeleścił zazgrzytał wyrzucony wysoko piasek, upadłszy zaś, utworzył nad ziemią ruchomą, szybko płynącą, chybką mgławicę, niby rzesze niezliczone drobnych przejrzystych istotek przemknęły naraz z jazgotliwym piskiem.
On zaś mocarny, nielitościwy, zły „Chamsin“, władca pustyni, już nadlatywał, siedząc w skrzydlatej kwadrydze, ciągnionej przez wściekłość, przerażenie, zemstę i obłęd.
Kołami podnosił słupy i trąby piasczyste, wzbijał pod obłoki kłęby kurzawy szarej, okiem nieprzeniknionej, wrzynał się w rozwichrzone zaspy; machał długiemi rękami, szarpał, smagał, wył i ryczał.
Skotłowało się wszystko dokoła, jak gdyby nastał dzień nowego chaosu, gdy ziemia i niebo, światło i mrok nie były jeszcze rozdzielone twórczą dłonią Allaha; ruchoma płachta żółto-czerwona zasnuła daleki widnokręg, ukryła w swych rozmiotanych zwojach góry, wąwozy, znaczące drogę stosy kości rozrzuconych i gaik palmowy, gdzie się zaczaiła drobna, nędzna osada.
Zgrzyt, świst, wycie, ryk i jęk zwichrzyły się, rozszalały w głosie „chamsina“.
Wezwanie zuchwałe na bój śmiertelny ciskał nieznanemu wrogowi, przeklinał, drwił i groził groźbą ponurą, przerażeniem obezwładniającą.
O tej godzinie gniewu i szału, do miejsc potajemnych skradali się wróżbiarze i czarownicy arabscy; zaklęciami odganiając czarne moce piekielne, pilnie słuchali głosów zgiełkliwych. Nieraz w chaosie groźnych i strasznych dźwięków brzmiały słowa inne — dobroci, siły promiennej i nadziei pełne; wtedy powracali do namiotów swoich ci ludzie tajemniczy i radośnie kiwali głowami, uspokojeni na duchu.
Takiż wicher rozpętał się w duszy Ibrahima Atrasza, takaż wichura głosów nieznanych, różnorakich porwała całą jego istotę.
Słyszał wołanie surowe, nieugięte, mściwe; brzmiały też słowa kojące, krzepiące, rozpraszające wahania i zwątpienia ciężkie.
Wsłuchiwał się w nie, jak czarownik samotny, przed ludźmi kryjący się zazdrośnie, naradzał się, zadawał pytania namiętne i szukał odpowiedzi w wichrze, chaosie, zgiełku i burzliwym porywie sił i żądz nieznanych, a władnych bezmiernie.
Porwał go ten potok wartki, miotał wir bezlitosny; nie słyszał, że ciemniejsza od mroku nocnego postać stanęła przy nim i pochyliła się, zaglądając mu w twarz, zaciśniętą w mocnych, ogorzałych dłoniach.
Drgnął, gdy poczuł dotknięcie obcej ręki.
Podniósł głowę i spojrzał jeszcze nieprzytomnemi, nieobecnemi oczyma.
Posłyszał cichy, gorący szept:
— To ja — Naida, tancerka...
Wszystkie potęgi wichru znowu szarpnęły wie[...] i rozsądku, wybuchając nagle.
Pochwycił kobietę w objęcia, cisnął ją do piersi wzburzonej i szeptał słowa miłosne, pełne upojenia:
— Jesteś jak palma przy źródle ożywczem! Jak noc — oczy twoje, a źrenice ich — jak gwiazdy! Wargi twoje — świeży owoc granatu! Zęby — stadka białych jagniąt na zboczu górskiem...
Szeptał i szeptał coraz goręcej i namiętniej, oczy zmrużył i palił śmiałemi, płonącemi dłońmi.
Drgnęli oboje, bo z głębi izby rozległ się głośny okrzyk.
Ktoś przez sen bełkotał słowa niezrozumiałe, pogmatwane.
— Chodź do mnie... — szepnęła Naida, potrącając Ibrahima ku kotarze, ukrywającej wejście do bocznej izby.
Zniknęli w niej.
Naida usadowiła górala na posłaniu i opuściła się na ziemię, objąwszy go za kolana.
— Nie znasz mnie... — szepnęła.
— Jesteś piękna, jak najpiękniejsze niebianki! — zaprzeczył gorąco.
— A może odtrącisz mnie i z pogardą odejdziesz, gdy się dowiesz całej prawdy? — zapytała.
— Nie! Nigdy, radości mego serca! — zawołał w uniesieniu. — Na Proroka — nigdy!
— Cyt! — syknęła, kładąc mu dłoń na ustach. — Słuchaj! Jestem córką szeicha Bauhara, tego, który bunt podniósł przeciwko tureckim bejom i baszom, rządzącym w Damaszku. Stracono go i wymordowano całą rodzinę naszą, bo tak rozkazał turecki gubernator zbirom kurdskim, których uratowali przyjaciele ojca i posłali do Egiptu, gdzie ukrywałam się, a gdy głód i nędza zajrzały mi do oczu, śpiewałam i tańczyłam w kawiarni ormianina Labonesa. Tam mnie ujrzeli biali ludzie i przewozić zaczęli z miasta do miasta... Wiedeń, Berlin, Rzym, Wenecja, Londyn, Paryż... byłam wszędzie, wszędzie tańczyłam, jako Fatma, arabska odaliska... Jestem bogata, bo obdarzali mnie giaurowie, próżno błagając o miłość... Ujrzałam kiedyś emira Feisala i padłam mu do nóg, prosząc, aby mnie wziął ze sobą i zwrócił mi ojczyznę... Nie mógł wtedy dopomóc mi, bo sam był bez ojczyzny, bacznie strzeżony i — biedny. Obiecał mi jednak, że spełni prośbę moją, gdy nadejdzie czas, wezwał mnie przed miesiącem i teraz czynię jego wolę...
Objęła młodego szeicha za szyję, szeptała długo, groźnie i namiętnie, objaśniała, przekonywała i błagała, powtarzając coraz częściej:
— Idź do Feisala, emira prawowiernych! Złącz z nim życie i losy swoje! On jeden wie, do czego dążyć należy i co czynić, aby sztandar proroka powiewał dumnie, a sława Arabji zajaśniała jak dawniej, gdy na odgłos jego imienia drżały inne ludy!...
Młodzieniec siedział zasłuchany, czując przy swej piersi bijące serce pięknej Naidy, i nie spostrzegł, że jej cienkie ręce, wężowemi ruchami ślizgały się, szukając w jego kieszeniach ukrytego listu...
Wreszcie pochyliła się do ziemi i rzekła pokornym głosem:
— Panie mój uwielbiany! Spocznij na tem łożu. Zdejmę obuwie twoje, aby wypocząć mogły strudzone stopy...
Znowu nic nie spostrzegł Atrasz rozkochany, płonący, a tymczasem tancerka szybko i zręcznie obejrzała zielone, haftowane srebrem buty górala.
Nic nie znalazła w nich...
Wyślizgnęła się z izby i powróciła, niosąc na tacy filiżankę kawy.
Z pokłonem niewolnicy pokornej podała ją Ibrahimowi.
Wychylił napój i wyrzęził przez zaciśnięte zęby głosem stłumionym, urywanym:
— Czekam na ciebie, Naido, jak na błogosławieństwo Proroka...
— O, panie mój... — odparła i nagle przysłuchiwać się zaczęła, skradając się do leżącego Druza.
Spał, blednąc coraz bardziej.
Naida klasnęła w dłonie.
Do izby wszedł Arab.
— Nic przy nim nie znalazłam! — rzekła. — Możesz, sidi, obejrzeć dokładnie raz jeszcze. Szeich Atrasz będzie spał do południa. Gdy się obudzi, karawana nasza wyjdzie już z wąwozu Sur....
Zaczęli raz jeszcze przeglądać ubranie i obuwie śpiącego Druza.
— Nic!... — szepnął Arab. — To dobrze, bo biały szeich obawiał się, że stary Husein-Ibn-Ali już przeciągnął na swoją stronę Druzów. Bądź gotowa, Naido, bowiem przed świtem wyruszamy. Za godzinę ludzie nasi zaczną siodłać wielbłądy.
— Rzekłeś, sidi... — szepnęła tancerka.
Ledwie kotara opadła za wychodzącym, rzuciła się do leżącego na posłaniu Ibrahima.
Oddychał spokojnie. Szeroka pierś wznosiła się wysoko i cicho opadała. Na pięknej, odważnej twarzy błąkał się uśmiech radosny. Czarne rzęsy drgały lekko, a usta gorące coś szeptały sennie.
— Tyś jak orzeł!... Płomień i odwaga biją z twej postaci, luby mój! — szepnęła i pochyliwszy się, zaczęła muskać wargami oczy i usta śpiącego.
Powstawszy, na skrawku papieru napisała słów kilka i złożyła na piersi Ibrahima.
Szybko spakowała worek skórzany, zdmuchnęła kaganek i wyszła bez szmeru, słysząc głuche głosy, dochodzące z podwórza. Słudzy i poganiacze kulbaczyli i ładowali wielbłądy i osły.
Psy, wypłoszone przez obcych ludzi, wybiegły poza ogrodzenie i ujadały złośliwie.
Wkrótce rozległ się głos, mówiący:
— Karawana gotowa do drogi!
Inny głos natychmiast odpowiedział:
— Szakirze, wyjedziesz naprzód i poprowadzisz karawanę!... W imię Allaha!...
Częstotliwy tupot osłów, posuwisty szmer kopyt kroczących wielbłądów, ich jęki, szczekanie psów, urwane słowa pożegnania i — cisza...
Słońce stało wysoko, gdy Ibrahim, syn Selima Atrasza, wojownik z gór Hauranu, przeciągnął się i usiadł zdumiony.
Przecierając oczy, z trudem przypominał sobie wypadki z dnia ubiegłego.
Nagle na kolana ześlizgnął mu się skrawek papieru.
Przeczytał:
— Naida... — powtórzył głośno podpis.
Przypomniał sobie wszystko. Zerwał się z posłania i wybiegł na podwórze.
Na dworze krzątał się właściciel zajazdu i troje sług.
— Gdzie karawana białego szeicha Mekki? — krzyknął, czując, że rozpacz go ogarnia na widok opustoszałego dziedzińca.
— Jeszcze słońce nie weszło, gdy goście moi opuścili Ehr-Gurba — i kupiec Ali-ben Senussi, i biały szeich, i Szakir, i... tancerka — odparł opasły beduin z obleśnym uśmiechem. — Spałeś mocno sidi! Bóg zesłał ci zdrowy, pokrzepiający sen...
— Kopyto ośle! — huknął na niego Ibrahim. — Kulbacz konia natychmiast!
Za chwilę biały ogier w cwał wybiegał z bramy.
Pochylony na siodle góral bił go piętami i okrzykami zachęcał do biegu.
Mknęli jak widma, lecz w południe wstrzymał ich chamsin.
Nadleciał nieoczekiwany i nieprzeczuwany, pozbawił tchu, oślepił.
Musieli ukryć się w głębokim, krętym wąwozie, gdzie stali długo, niemal do kolan zasypani lotnym piaskiem.
Zniknęły wszystkie ślady pod powłoką szarą, rzuconą przez wicher pustyni.
Z trudem, kierując się instynktem nomada, późno w nocy dotarł Ibrahim do Sueidy.
Ze ściśniętem sercem ogarniał młody Druz biegnące ku północy grzbiety gór. Nic go już nie cieszyło. Przed oczami miotała się w wirze tanecznym Naida; przez cienką tkaninę szaty powiewnej paliło i dręczyło udręką nienasyconą młode, piękne ciało.
Rozumiał, że dała mu napój odurzający, a mimo to nie złorzeczył i nie czuł nienawiści do tej kobiety. Pojmował, że coś piękniejszego od miłości, wznioślejszego od najczystszych myśli i dążeń ludzkich kierowało czynami tancerki, pożądanej i umiłowanej od chwili, gdy wzrok jego po raz pierwszy padł na nią.
Tegoż dnia długo naradzał się z rodziną.
Wszyscy Atraszowie przybyli, aby wysłuchać Ibrahima.
Stawili się z dalekich koczowisk szeichowie Rugreg, Lamar, Bosua i Feb-a-Talat.
Zapadło postanowienie, że Ibrahim przekradnie się do Damaszku i odnajdzie emira Feisala, aby wyjaśnić jego plany.
Młody szeich śpieszył się z wyjazdem.
Zebrano naprędce małą karawanę, naładowano wielbłądy wełną, maskując istotne zamiary pozorami przedsiębiorstwa handlowego.
Ibrahim, mając za sobą trzech młodych wojowników druzyjskich, wyruszył w drogę, starannie omijając blokhauzy tureckie i niemieckie posterunki wywiadowcze.
Po pięciu dniach, wywijając się jak węgorz, dostał się do Damaszku.
Ostrożnie wypytując na bazarze i w hałaśliwych „sukach“ o Feisala, dowiedział się, że miasto przygotowane jest do obrony przeciwko połączonym wojskom angielskiego jenerała Allenby i emira.
Nikt z Arabów nie mógł powiedzieć dokładnie, gdzie się znajduje emir, a nawet z której strony oczekiwany jest napad.
Dopiero wieczorem, siedząc w kawiarni, Atrasz posłyszał cichą, prawie szeptem prowadzoną rozmowę.
Opasły człowiek o bardzo ciemnej twarzy mówił do innego:
— Teraz wiadomo, że uderzą od strony Rhuab. Na pierwszy ogień posyłają jak zwykle beduinów Feisala. Anglicy arabskiemi rękami wygrzebują jarzące się węgle... Zwykła robota tych dżentelmenów... Och! zawiedzie się Feisal na swej przyjaźni z Brytami... pójdzie na smyczę angielską.
Zaśmieli się obaj i umilkli.
Ibrahim, rzuciwszy słudze dwa piastry, wyszedł na ulicę.
Odwiedził znajomych kupców, przybywających trzy razy do roku do Sueidy po zakupy wełny, i wypytywał o rodzinę szeicha Bauhara. Odpowiedzieli mu, że cała niemal rodzina została wymordowana przez Kurdów podczas powstania, które przed kilkoma laty wybuchnęło między Baalbekiem a Damaszkiem.
— Dom straconego przez Turków szeicha stoi za miastem pusty. Nikogo tam nie znajdziesz, sidi — mówili. — O córce Bauhara — Naidzie, nikt tu nic nie słyszał. Nie wiemy nic o jej losie od chwili, gdy została wywieziona z miasta i ukryta przed zemstą baszy — gubernatora...
Tegoż dnia młody szeich druzyjski osiodłał wielbłąda i zamierzał opuścić miasto. Zatrzymały go jednak patrole tureckie i nie puściły. Doczekał się nocy i ukradkiem wyszedłszy z miasta, ruszył ku wschodowi, czając się w krzakach, za żywopłotami ogrodów, w gajach oliwnych i za nasypami studni.
Szedł całą noc, a gdy wyjrzało słońce, pustynia ogarnęła go dokoła.
Na zachodzie widniały ostatnie uskoki gór, otaczających Damaszek od północy; na wschodzie zaś i południu niebo łączyło się z równiną żółtą, zrzadka porośniętą drobnemi, twardemi krzaczkami.
Szedł szybko naprzód i, gdy słońce stało w zenicie, dojrzał na horyzoncie kilka czarnych sylwetek jeźdźców.
Druz wcisnął się pomiędzy dwa duże kamienie i zaczaił się.
Mogli oni należeć do armji tureckiej, więc Ibrahim postanowił nie zdradzać swej obecności. Doczekał się, aż jeźdźcy zniknęli za wzgórzami na zachodzie i szybko biegł naprzód, nie spuszczając oczu z nierówności gruntu, kamieni, większych zarośli krzaczków, aby ukryć się w potrzebnej chwili.
Uszedł już daleko, gdy nagle posłyszał za sobą głuche odgłosy strzałów. Nikogo nie spostrzegł, lecz natychmiast skoczył do głębokiego koryta, wyrytego przez potoki zimowe.
Minęła godzina, nim ujrzał pięciu jeźdźców, pędzących szybko od strony Damaszku.
Gdy przemykali się w pobliżu jego kryjówki Ibrahim spostrzegł broczącą krwią twarz jednego z beduinów. Nie miał już wątpliwości i obaw. Wyskoczył i krzyknął:
— Feisal! Feisal!
Beduini wstrzymali rozpędzone konie i skierowali się ku niemu.
— Jesteście wojownikami emira? — spytał ich góral.
— Jesteśmy wojownikami o wielką Arabję! — odpowiedzieli dumnie.
— Idę do emira — rzekł Ibrahim. — Wysłany jestem do niego przez Druzów...
— Robiliśmy wywiad koło Damaszku — objaśnili, — bowiem obawiano się, że tureccy spahisi szykują się do napadu... Zabierzemy cię ze sobą, ale śpieszyć się musimy, bo niezawodnie wyleci za nami i ścigać będzie lotnik niemiecki... Te psy giaurskie latać się nauczyły!
Ibrahim schwycił się za łęki siodeł i wisząc pomiędzy dwoma jeźdźcami, pędził z nimi, od czasu do czasu odtrącając się nogami od ziemi, jak gdyby robił wielkie skoki.
Beduini zgadli. Z turkotem motoru, warczeniem i sykiem gniewnym dogonił ich samolot z czarnemi krzyżami na skrzydłach, i zniżając się coraz bardziej, prażył z kulomiotu.
Z krzykiem stoczył się na ziemię jeden z beduinów, któremu kula strzaskała głowę.
Nie namyślając się długo, Ibrahim skoczył na wolnego rumaka i popędził.
— Rozproszcie się na wszystkie strony! — krzyknął, rozpuszczając konia.
Lotnik widząc ten manewr, uniemożliwiający mu ostrzeliwanie, wkrótce przerwał pościg i odleciał.
Przed wieczorem Beduini ujrzeli swój obóz.
Jeźdźcy arabscy stali już w ordynku bojowym. Nad ludźmi cicho powiewały sztandary. Na uboczu widniała grupa starszyzny.
Ibrahim wypuścił ku niej swego konia i stanął przed wyjeżdżającym mu na spotkanie dostojnym jeźdźcem. Miał na sobie ciemno-brunatny, drogi burnus, niskie białe keffieh z czarnemi sznurami.
Śmiałą, ściągłą i spokojną twarz, nieco przydługą i zakończoną czarną, starannie postrzyżoną brodą, zdobiły duże, pełne powagi oczy, zamyślone i rozmarzone.
Czyniąc „salam“, wojownik druzyjski rzekł urywanym od szybkiego pędu głosem:
— Jestem Ibrahim Atrasz, syn Selima, wielkiego szeicha Druzów; przybywam w poselstwie do emira Feisala-ben-Huseina Ibn-Ali, wodza prawowiernych!
Dostojny jeździec skinął ręką na znak powitania i rzekł:
— Stoisz przed emirem, mumenie...
Ibrahim zeskoczył z konia i rękami dotknął strzemienia Feisala mówiąc:
— Niech Allah wszechmocny przedłuży w nieskończoność dni twoje, wielki panie, i niech myśli twoje uczyni myślami swojemi!
— Z czem przybywasz, szlachetny szeichu?
— Z jednem pytaniem, wielki, potężny emirze... — szepnął lbrahim.
— Niech posłyszę... — padła odpowiedź.
— Druzowie z gór Hauranu i Dżebel Druz pragną wiedzieć o zamiarach twoich, wielki emirze.
— Powiedz im, — rzekł Feisal, — że syn szeryfa Mekki, Huseina-Ibn-Ali, emir Feisal postanowił uczynić tak, aby cień zielonego sztandaru Proroka Allahowego okrył Syrję od Alefa do południowych uskoków Dżebel Druz, Palestynę, Mezopotamję, ziemię na wschód od Martwego morza leżącą i spuściznę potomków Mahometa... La Illa Illah Allah, Allah!...
Emir podniósł rękę i oczy wzniósł ku niebu.
— Wielka, niepodległa Arabja... — szepnął Ibrahim.
— Wyrzekłeś słodkie, upragnione, śmiałe słowa, któremi przemawiają rozum mój i moje serce, mumenie!... — zawołał Feisal.
Druz znowu się pochylił do strzemienia emira, a gdy podniósł głowę, drgnął i znieruchomiał.
Obok emira stał „biały szeich Mekki“. Blada, ledwie tknięta opalenizną twarz miała zacięty i szyderczy wyraz, bezbarwne oczy patrzyły przenikliwie.
Gdy spojrzenia tych dwóch ludzi skrzyżowały się, biały człowiek z uśmiechem dotknął ręką swoich warg i rzucił suchym głosem:
— Znamy się z tym mumenem, emirze. Istotnie jest szeichem Druzów i synem walecznego Selima Atrasza.
— Cóż zamierzasz powiedzieć swoim braciom i wojownikom? — spytał Feisal, ostro patrząc na młodzieńca.
— Słowo moje zaniesie do gór Hauranu goniec wysłany przez ciebie, wielki panie! Ja pozostaję z tobą od dziś i do godziny, którą Allah uczyni ostatnią w mojem życiu!
Przed chwilą jeszcze, nim młody szeich nie ujrzał zimnego oblicza i bladych oczu tajemniczego człowieka, słowa te brzmiałyby zachwytem i gorącą przysięgą, teraz zostały wypowiedziane bez porywu, spokojnie, niemal sucho.
Ibrahim potrząsnął głową i dodał:
— Druzowie wszystkich gniazd przejdą do ciebie, emirze. Ja zaś, jako o łaskę proszę, abyś dziś jeszcze posłał mnie do boju. Tem przypieczętujmy umowę naszą!
— Stanie się według pragnienia twego! — zawołał Feisal. — Poprowadzisz Beduinów Snaa i zdobędziesz o zmroku las oliwny przed Damaszkiem. Stoją tam niemieckie kulomioty i miotacze min, ale zato nie znajdziesz tam okopów. Może uda ci się dojść do walki na białą broń!
Ibrahim skłonił się nisko i obchodząc twarzą zwróconą do emira, zamieszał się w szeregach stojących jeźdźców.
Młody wojownik odszukał oddany mu pod komendę oddział Beduinów. Prowadził ich stary szeich Abdallah-es-Uhr, dziki i ciemny, jak noc. Atrasz oglądał jeźdźców. Mieli odważne, okrutne twarze, lecz, chociaż od stóp do głów obwieszeni jataganami, nożami, szablami i pistoletami, nie posiadali broni współczesnej. Na plecach dźwigali długie karabiny skałkowe o lufach, nabijanych srebrem i złotem, — piękną broń do hucznej, zuchowatej „fantazji“ — tej ulubionej zabawy konnej Arabów, lecz nie do bitwy.
Zrozumiał Atrasz, że powinien prowadzić tych ludzi tak, żeby mogli dojść do walki na szable i jatagany.
Tymczasem całe wojsko ruszyło naprzód.
Na lewem skrzydle szedł oddział Snaa, prowadzony przez Druza. Szedł, coraz bardziej rozpuszczając konie, aż wkrótce zniknął w oddali.
Wtedy Ibrahim rozsypał swoich ludzi w długi sznur, a gdy doszli do wyschłych łożysk potoków zimowych i rozłogów, ukrytych wśród pagórków, pchnął do nich Beduinów i zaczaił się.
Wytknąwszy głowę nad krawędzią urwiska, widział, jak w oddali przeszły oddziały Feisala, a za niemi toczyła się artylerja angielska i pułk piechoty, jadącej na wozach, ciągnionych przez wielbłądy.
Zdziwiło go, że nie widzi samolotów niemieckich, które mogłyby wnieść popłoch w stłoczone szeregi Arabów. Nie mógł przewidzieć, że samoloty te były zajęte w innem miejscu, bowiem przebiegły Feisal posłał emira Szakira, aby zaatakował Damaszek od północy.
Turcy i Niemcy, oddawna oczekujący napadu, byli przekonani, że sam Feisal i Anglicy rzucili do szturmu wszystkie swoje siły.
Słońce zapadać zaczęło za górami. Na tle szkarłatnego nieba czarnemi sylwetkami występowały pierzaste wierzchołki palm oazy i ciemną ścianą odcinał się las drzew oliwnych.
Gdzieś daleko z głuchym hukiem ryczały armaty i wybuchały pociski.
Wreszcie zgasły ostatnie, pożegnalne błyski zorzy.
Naradziwszy się ze starym Abdallahem-es-Uhr, młody wódz kazał pozostawić konie w ukryciu i, korzystając z nierówności terenu, zwałów kamieni, nasypów gliny i zarośli krzaków, poprowadził swoich ludzi ku gajom oliwnym.
Czołgali się jak węże bez szelestu i szmeru, przebiegali, jak cienie chybkie, nieuchwytne, zbliżając się coraz bardziej do gaju z zaczajonymi w nim wrogami.
Po godzinie byli tak blisko, że wyraźnie słyszeli szczęk karabinów, a nawet odgłosy cichych rozmów Niemców.
Beduini dawno już trzymali noże w zębach, gotowi do ataku, lecz Ibrahim jeszcze wstrzymywał wojowników. Czekał na coś, zwracając głowę na wszystkie strony i nadsłuchując.
Wreszcie doszedł go trzask dalekiej salwy karabinowej, po niej druga, trzecia... Buchnęły działa grzmiącym rykiem. Bitwa rozgorzała. Emir Feisal rozpoczął szturm.
Wtedy Ibrahim wstał i krzyknął przeraźliwie, jak drapieżny ptak.
Wojownicy Snaa runęli naprzód z głośnem wyciem.
Niemcy, nie spodziewając się napadu z tej strony, oszukani ciszą, nie zdążyli nawet rozpocząć obrony. Szli pod nóż, ten i ów podnosił ręce, błagając o miłosierdzie; dzicy wojownicy nie brali jeńców. Walka wrzała na bagnety, jatagany, noże i pięści, lecz w tej bitwie przewaga była po stronie wprawnych, okrutnych Arabów.
Kulomioty zostały zdobyte, miotacze min leżały przewrócone, setki trupów zalegały polanki wśród drzew oliwnych.
Beduini, skończywszy krwawe żniwo, dosiadali koni i formując w biegu luźny szyk, mknęli na odgłosy bitwy.
Wraz z innemi oddziałami wzięli udział w szturmie, wtargnęli do miasta, gdzie musieli zdobywać dom po domu, ulicę po ulicy...
Damaszek tym trzecim szturmem został zdobyty ostatecznie, chociaż straty atakujących były bardzo ciężkie, szczególnie w szeregach Arabów.
Wdzięczny jenerał Allenby kazał postawić pomnik z tablicą, głoszącą o braterstwie broni synów Wielkiej Brytanji i wiernej Arabji, zadziwiającej świat odwagą i ofiarnością.
Od tego dnia rozpoczęło się dla Ibrahima Atrasza życie bojowe.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po zdobyciu Damaszku powrócił do gór Hauranu, podniósł ostatecznie wszystkie rody walecznych Druzów; w składzie korpusu jenerała Allenby bił się w Palestynie i zdobywał Jerozolimę, która zdaleka pociągała go potężną kopułą meczetu Omara, owianego tysiącami wspaniałych legend.
Po wejściu do Jerozolimy pospieszył do świątyni. Długo zanosił modły do Allaha, a później wszedł na szczyt minaretu i wzrokiem zachwyconym ogarnął przestrzeń niezmierzoną.
Ujrzał pod sobą rojne miasto, przecięte głębokiemi szczelinami wązkich krętych uliczek; różowe skały okoliczne; piękne gmachy, bogate świątynie giaurów, a dalej — za głęboka doliną Jozefatową i cmentarzem judejskim, Górę Oliwną uwieńczoną wysoką wieżą z krzyżami; na wschodzie — szaro-żółtą falistą pustynię, niebieską wstęgę Jordanu, nieruchomą i połyskliwą taflę morza Martwego i zębaty grzbiet El-Suah, łączący się hen, na północy z pierwszemi uskokami Hauranu...
— Wielka, piękna Arabja, ojczyzna dalekich pradziadów, sławnych wojowników i uczonych! — myślał z dumą i radował się, że oto własnemi rękami zakłada podwaliny niepodległej ojczyzny i toruje przed nią drogę ku świetlanej przyszłości.
— Niechże zato imię Proroka z błogosławieństwem i czcią powtarzają wnuki wnuków naszych aż do niezbadanych kresów czasu i bytu! — szeptał w zachwycie wyciągając ramiona, jakgdyby chciał ogarnąć i do piersi przycisnąć cały kraj — od Tauru do Oceanu...
Angielski korpus ekspedycyjny jenerała Allenby oraz szczupłe siły francuskie w składzie brygady piechoty morskiej i legji wschodniej, podtrzymane nietylko przez Feisala, Abdullaha, Szakira i szeichów licznych szczepów, lecz nawet przez wahającego się szeryfa Huseina-Ibn-Ali, Sułtana Hedżasu, zakończyły wojnę na Blizkim Wschodzie.
Turcy cofnęli się w granice swoich wilajetów w Azji Mniejszej. Niemcy pospieszyli na obronę cieśniny Dardanelskiej, Stambułu i Bosforu.
Feisal ogłosił się królem Syrji, Palestyny i Mezopotamji, uznając ojca swego sułtanem Hedżasu, Nedżedu, Szemmeru i Omanu, a brata Abdullaha — emirem Transjordanji — od Akaby do Hauranu.
Siedzibą swoją i stolicą obrał nowy król — Damaszek, prastary gród arabski, uświetniony sławą mądrych, wspaniałych i walecznych władców.
Próżno Druzowie żądali uznania niepodległości państwa Dżebel Druz.
Mówili, stojąc przed Feisalem:
— Uznalibyśmy ciebie, emirze, za pana naszego, gdybyś władał całym krajem — od Tauru do oceanu. Tymczasem widzimy królów w Dżeddzie i Akabie, wiemy też, że Libanon, Aleppo marzą o swoich władcach, przeto domagamy się uznania niepodległości Druzów, którzy sułtanem swoim chętnie widzieliby Selima Atrasza, głowę najpotężniejszego rodu — Atraszów.
Zwodził posłów Feisal, unikał stanowczej odpowiedzi, zwlekał i wikłał sprawę.
Zniecierpliwieni i zrozpaczeni posłowie odjechali bez pożegnania, a w kilka dni później wybuchło powstanie w Dżebel Druz. Górale napadli na dom wielkorządcy, przyjaciela Feisala — Sulejmana Medżaha, zabili go i ogłosili swoim sułtanem starego Selima Atrasza.
Zaczęły się długie, bezowocne układy pomiędzy Sueidą a Damaszkiem, aż wreszcie jenerał Allenby, obawiając się, że zatarg w narodzie arabskim może wzniecić wojnę domową, z czego niechybnie skorzystaliby Turcy, posłał oddział pułk. Scotta, który po krwawych bojach uspokoił walecznych, niepokornych górali.
Tak się zdawało tylko, bo w głównej kwaterze angielskiego dowództwa, mimo dobrego wywiadu, nie wiedziano, że młody Atrasz — Ibrahim, bohater zakończonej szczęśliwie wojny, odbył podróż do Husseina-Ibn-Ali, uzyskał od niego, jako od szeryfa prawowiernych, błogosławieństwo dla ojca, a później przekradł się na południe Mezopotamji i długo koczował z wojowniczymi, dzikimi Wahabi i Snaa-Kisz.
Udało się młodemu Druzowi przekonać koczowników, że Anglja nakłada swoją ciężką dłoń na losy Arabji, że rządzi się w niej, jak gdyby Wielka Brytania do swoich posiadłości przyłączyła nową kolonję, podbitą dla niej rękami mieszkańców tej ziemi.
Znowu podniosło się zarzewie powstania w górach Hauranu, a jednocześnie — pomiędzy Meszed-Ali a Basrą, gdzie bunt zbrojny wszczęli Wahabici.
Odgłosy powstania zmusiły Arabów Alefa, Homsu i Libanonu podnieść głowy i oznajmić, że pragną Wielkiej Arabji, nie zaś drobnych słabych państewek, które Anglicy zawsze potrafią poróżnić i jeszcze bardziej osłabić.
Feisal i angielski sztab w tym ostrym momencie zmuszeni byli patrzeć przez palce na niepokornych Druzów i politykować z nimi.
Gdy się uspokoiło w górach Hauranu, Ibrahim ben Selim Atrasz wyruszył, otoczony wspaniałym orszakiem do Damaszku.
Za jeźdźcami kroczyły wielbłądy, niosące ciężkie skrzynie i juki.
Nie była to jednak karawana handlowa. Ibrabim Atrasz wiózł ze sobą upominki ślubne, ponieważ dopiero teraz los pozwolił mu wybrać się na poszukiwanie Naidy.
Imię jej grało mu w sercu i mózgu, głos jej dolatywał zdaleka wraz ze świeżemi, wonnemi podmuchami górskiego wiatru.
Z miłości swej nie zwierzał się nikomu.
Teraz postanowił odnaleźć Naidę i wprowadzić ją do swego domu, jako jedyną żonę, co było w obyczaju starszyzny drużyjskiej, przechowującej go po dalekich przodkach chrześcijańskich.
Stanąwszy w domu znajomego kupca, handlującego z Druzami, rozpoczął swoje poszukiwania. Trwały długo, bo stara ciotka, u której, jak się dowiedział, przebywała córka szeicha Bauhara, miała dom za miastem, wśród gaju oliwnego i plantacji bananów.
Stanąwszy przed ciężkiemi, okutemi drzwiami — zapukał.
Otworzyła mu sędziwa staruszka, tak sędziwa, że już nie ukrywała pomarszczonego oblicza pod czarczafem.
— Czy tu mieszka szlachetna Massaret-es-Bauhar? — spytał, czyniąc salam.
— Stoi ona przed tobą, sidi — odparła zdumiona staruszka.
— Szlachetna, dostojna pani obdarzy mnie wielkiem szczęściem, jeżeli powie, że piękna Naida, córka nieszczęśliwego i wiernego ojczyźnie szeicha Bauhara, przebywa w jej domu — rzekł poważnym głosem, nisko pochylając się przed Massaret.
— Istotnie, tak jest — odpowiedziała z coraz większem zdumieniem. — Czy mam zawołać ją, lub prosić sidi, aby raczył przestąpić nasze skromne progi.
— Dostojna pani — rzekł Ibrahim, prostując się i drżąc na całem ciele. — Nazywam się Ibrahim ben Selim ben Atrasz; jestem synem sułtana Druzów i, chociaż nie jest to w obyczajach naszych, lecz przebywszy daleką drogę, sam stawiłem się przed tobą pani, abyś raczyła przypomnieć pięknej Naidzie, iż przyrzekła mi niegdyś: „Będę najpokorniejszą z niewolnic twoich lub najwierniejszą z żon“. Tak przyrzekła mi Naida, jeżeli spełnię jej żądanie. Ponieważ spełniłem je, przychodzę, aby ona dotrzymała obietnicy swojej i rozjaśniła mój dom samotny, jako żona — słońce, jedyna aż do śmierci.
Zdumiona staruszka milczała, patrząc na wspaniałego młodzieńca o oczach, pełnych błysków nadziei i radości.
— Błagam się, dostojna pani! — wyrwała się Druzowi namiętna prośba i, już niepomny na swój wysoki tytuł i ród znamienity, uklęknął i ucałował rąbek rękawa staruszki.
Zniknęła w głębi domu, a on stał coraz bardziej promienny i wzruszony, wyciągając drżące ręce ku domowi i szepcąc gorąco:
— Naido, Naido...
Oczami swej duszy widział rozkochany góral piękny obraz, wymarzony podczas długich, męczeńskich nocy bezsennych.
Oto z krzykiem szczęścia wypadnie z sieni młoda kobieta, szczelnie otulona w czarny burnus i osłonięta czarczafem. Gorejący wzrok Ibrahima przebije jednak zazdrosną tkaninę i dostrzegnie czarne oczy zamglone, dumne łuki brwi, rozdęte nozdrza i zwoje kruczych włosów, spadających na białą, o złocistym odcieniu pierś.
— Naido! — zawoła on głosem niemal rozkazującym, wszechwładnym i szeroko otworzy ramiona.
Wiotka, zwinna postać rzuci się ku niemu i przytuli do piersi z cichym, szczęśliwym szlochem...
— Żono moja, jedyna, na całe życie... — szepcą usta młodzieńca...
Drgnął, bo na progu stanęła, mrużąc przebiegłe i niespokojne oczy, stara, pomarszczona Massaret-es-Bauhar i, przebierając palcami, mówiła szyderczym głosem:
— Sidi, szlachetny sidi!... — Pomyliłeś się... Córka szeicha Bauhara — Naida nie zna twego imienia i nigdy nie rozmawiała z mężczyzną. Jakżeż mogła ta dziewica składać ci przysięgę na wierność? Pomyliłeś się, sidi!...
— Pragnę widzieć Naidę! — rzekł twardym głosem.
— Twoja wola jest rozkazem dla nas... — odparła natychmiast i klasnęła w dłonie.
Z głębi domu na werandę wyszła kobieta. Jasno-szary burnus nie mógł ukryć otyłych ciężkich kształtów, przeźroczysty czaraf pozwalał wyraźnie dojrzeć okrągłą twarz o wydętych wargach i małych świdrujących oczach.
— Przekleństwo! Przekleństwo! — zakrzyknął Ibrahim i nie uczyniwszy przepisowego salamu, pobiegł ku bramie, wyjąc z rozpaczy.
Usłyszał jak chichotały kobiety i wykrzykiwały złemi głosami:
— Jesteś poganiaczem wielbłądów, nie szeichem!...
Ciemny i ponury, jak noc burzliwa, Druz opuścił tego dnia Damaszek.
W sercu już nie miał ani iskierki nadziei.
Zgasła, zdawało się, na zawsze.
Stało się...
Stało się to, czego obawiał się stary, przebiegły Husein-Iba-Ali i o czem wiedzieli chytrzy, przewrotni kupcy syryjscy — chrześcijanie, drwiący z łatwowierności wyznawców Proroka z Mekki.
Po skończonej wojnie, w Wersalu zapadła uchwała.
Syrję od morza do zachodniego krańca pustyni oddano pod protektorat Francji.
Nad Aleppo, Libanem, ziemią Alauitów, północną częścią pustyni syryjskiej, Aleksandretą i górami Hauranu powiewała trójkolorowa flaga Francji.
Mezopotamję, pustynię, gdzie przebywały najliczniejsze koczowiska Beduinów, Transjordanję i Palestynę zagarnęła Anglja a do zawodzących wykrzykników muezinów, wołających wiernych do modlitwy, wdzierały się teraz obce dla tej ziemi tony:
„Rule, Britannia!“
Król Feisal wyrzekł się dumnych marzeń o wielkiej Arabji, zmuszony uciekać z Damaszku przed Francuzami i dopiero po roku stał się królem Iraku, kierowanym przez rezydenta brytyjskiego, zależnym od niego i od kasy banku angielskiego, rzetelnie wypłacającego mu pensję za posłuch i pokorę.
Emir transjordański, Abdullah, miał przy sobie doradcę — angielskiego pułkownika, człowieka stanowczego i pozbawionego wszelkich sentymentów, dla Anglika zbytecznych.
W Palestynie panował, jak król, wysoki komisarz angielski.
Wszyscy biali wielkorządcy uroczyście twierdzili, że skoro tylko Arabowie staną się narodem dojrzałym pod względem politycznym, komisarze, urzędnicy i wojska porzucą kraj, nad którym, dla jego szczęścia, roztaczają tymczasem swoją opiekę.
Wreszcie Anglja oddała najlepszą część Palestyny Żydom, wykupując od Arabów najżyźniejszą ziemię pomiędzy górą Karmel, Hauranem a jeziorem Tyberjady.
Posłyszawszy o tem, Ibrahim Atrasz, zrozpaczony i przybity do ziemi straszną nowiną, porzucił dom i swoje góry.
Pomknął do Bagdadu, aby dotrzeć do emira Feisala.
W Bagdadzie angielscy oficerowie nie dopuścili go do emira.
— Najpierw stawimy siebie przed pułkownikiem Higginsem — oznajmili Druzowi.
Gdy wprowadzono go do gabinetu pułkownika, Ibrahim drgnął i zbladł.
Poznał bowiem tę bladą twarz, zaciśnięte wargi i bezbarwne oczy.
Należały niegdyś do „białego szeicha Mekki“.
Stał i nieruchomym, groźnym wzrokiem patrzył Atrasz na tego człowieka, w angielskim mundurze „chaki“, ozdobionym wstążeczkami orderów, z szerokim rzemieniem od szabli przez ramię i w żółtych butach z ostrogami.
— Salam alejkum! — uśmiechnął się pułkownik. — Znamy się, mumenie?
Nie odpowiadając na pozdrowienie, Ibrahim skinął głową w milczeniu.
— Z czem przybywasz? — spytał Higgins. — Muszę ci tylko przypomnieć, sidi, że pochodzisz z kraju, należącego do mandatu Francji, więc bacz na słowa i czyny swoje, aby nie narobić nam kłopotów. Nie chcemy zatargów z Francją... tymczasem...
— Chciałbym widzieć emira Feisala... — mruknął Druz..
— A w jakiej sprawie? — padło pytanie.
— To ja sam mu wyłuszczę, sidi...
— O-o! Co za harda odpowiedź! — uśmiechnął się pułkownik. — Właśnie, że mnie musisz to wytłómaczyć, lub też wcale nie ujrzysz emira.
— Potrafię sam dotrzeć do niego — rzekł ponuro Ibrahim.
— Jeżeli będziesz trwał w tym zamiarze, każę cię wysłać poza granice Iraku i oddać w ręce Francuzów na pierwszym posterunku — rzekł z naciskiem Higgins.
Ibrahim Atrasz błysnął oczami, lecz w tej chwili drzwi się otworzyły i dwóch zbrojnych Hindusów stanęło przy progu.
Druz spojrzał na nich, później przeniósł swój wzrok na pułkownika i nieznacznie uśmiechnął się.
— Rozumiem! — mruknął. — Chcę pomówić z tobą, sidi, ale sam na sam... Nie obawiaj się, nie mam przy sobie broni... tymczasem.
Higgins wzruszył ramionami obojętnie i skinął na żołnierzy wojsk indyjskich. Z łoskotem karabinów wyszli z gabinetu.
— Niech sidi siada — wskazał pułkownik na krzesło. — Jesteś moim gościem...
— Jestem twoim gościem... — powtórzył Druz i ciągnął dalej: — Zapytuję ciebie, sidi, w takim zakątku mojej ojczyzny Arab nie czuje się teraz gościem?
Higgins znowu podniósł ramiona i mruknął:
— Tymczasem... Tymczasem... Może wkrótce uda się nam wychować was, a wtedy...
— Wtedy podbijecie nas nie podstępem, lecz armatami, samolotami i bagnetami hindusów... — odpowiedział Ibrahim, nie spuszczając wzroku z bladych oczu Anglika.
— Zuchwały jesteś, lecz zadziwiasz mnie, doprawdy... Masz rozbudzony mózg, sidi! — uśmiechnął się pułkownik.
— Nie zuchwałość przemawia ustami memi, lecz rozpacz... — odparł Ibrahim, zaciskając ręce z taką siłą, że aż palce chrzęścić zaczęły. — Czy mogę pytać?
— Pytaj!
— Co uczyniliście z Wielką Arabją, dla której nie szczędziliśmy swojej krwi? Dlaczego rozbiliście ją na drobne kawałki, które pożeracie teraz niby podzielony na części chleb? Dlaczego rękę swoją nałożyliście na królów Iraku, Transjordanji, Hedżasu, na Palestynę, na pustynię wreszcie, na pustynię, która nigdy nie znała przemocy obcokrajowców? — pytał Ibrahim przez zaciśnięte zęby.
— Jak deszcz zimowy padły pytania twoje, mumenie! — zaśmiał się Anglik. — Jednak na wszystkie dam odpowiedź! Zbierz myśli swoje i staraj się zrozumieć.
Druz skinął głową i wpatrywał się w twarz mówiącego.
— Nie dość, mumenie, powiedzieć: „Oto jest Wielka Arabja!“ — zaczął Higgins. — Nie dość na mapie czerwoną kreską wskazać jej granice! To wszystko na nic! Wiesz sam, że rozpoczną się natychmiast spory i wojny pomiędzy waszemi szczepami, waszymi szeichami, emirami, sułtanami i szeryfami. Po wojnach wybuchną głód, choroby, zniszczenie kraju, zubożenie... Sami nie poradzicie sobie, będziecie wymierali, jak szczury a zarazę rozniesiecie po całym świecie, porzucając to piekło, na jakie się zamieni wymarzona przez was Wielka Arabja! Mieliśmy już to w Indjach... Cha, cha, cha!
— To mówisz ty, człowiek, noszący tytuł „białego szeicha Mekki“? Ty — którego za brata swego uważał emir Feisal? — zawołał z oburzeniem Ibrahim.
— Nie tylko uważał, lecz uważa — rzekł z naciskiem Higgins. — Nietylko mnie, lecz cały naród angielski! Jedynie Anglja może uczynić z Arabów naród zdolny do politycznego i samodzielnego bytu. Nie Francuzi! Oni zbytnio wierzą w zbawienność formuły: równość, braterstwo, wolność! Równości — nie może być na ziemi, gdyż jest mrzonką: braterstwo Francuza z Anglikiem i Murzynem? Co za brednia! Wolność powinna być przywilejem potężnych, bogatych i cywilizowanych narodów, nie jakichś tam nagich dzikusów lub wierzących w „dżinny“ i inne zabobony koczowników, chociażby z tej samej pustyni syryjsko-arabskiej.
— Więc musimy iść do niewoli anielskiej? — spytał, chmurząc czoło, Druz.
— Musicie nauczyć się od Anglików sztuki zdobywania dobrobytu i umiejętności zwalczania przeszkód! — poprawił go pułkownik.
— A tymczasem emir Feisal jest trzymany jak więzień?... — rzucił Ibrahim.
— Nasz bank złotem obsypuje go hojnie! — zaśmiał się Anglik.
— A co mówi serce jego i jego dusza?
— Głos ich utonął w brzęku złotych monet, mumenie... — padła szydercza odpowiedź.
— Zrozumiałem wszystko, sidi — zaczął mówić Ibrahim. — O, zrozumiałem! Już widzę swoją drogę. Musimy zwalczyć najeźdźców, czy to angielskich czy francuskich, bo gdy wy dacie nam dobrobyt, wtedy z otłuszczonych serc Arabów nikt już wykrzesać nie zdoła żądzy wolności.
— Co zamierzasz czynić? — spytał Higgins, pochylając głowę.
— Usłyszysz o tem, sidi, niebawem... — szepnął.
Pułkownik zaczął się cicho śmiać.
— Widzę, — rzekł — że rozsadzają ciebie siły żywiołowe, nieokiełznane, przyjacielu. Możesz je skierować na rzeczy pożyteczne...
Pochylił się jeszcze niżej i prawie szeptem ciągnął:
— Możesz niepokoić Francuzów powstaniami w Dżebel Druz... Gdy się to powtórzy kilka razy, a inne szczepy podtrzymają was, zaproponujemy Francji, aby zrzekła się mandatu nad niepokorną, zbyt drogo ją kosztującą Syrją. Francja nie posiada pieniędzy... zrzeknie się, a my obejmiemy spuściznę po niej...
— Wy? Anglicy? — zawołał Druz. — Znowu rękami naszemi, naszą krwią chcecie zagarnąć nową kolonję, tak, jak uczyniliście to z Palestyną, Irakiem, Hedżasem i z ziemią emira Abdullaha?
— Mówisz nierozsądnie! — skrzywił się Higgins. — Chodzi tu o wasz los przecież...
Ibrahim wstał i skinął głową, kierując się ku wyjściu.
Pułkownik spytał go:
— Nie chcesz widzieć emira?
— Nic mi po nim! — mruknął, nie odwracając głowy. — Nie chcę widzieć więcej ani emira, ani „białego szeicha Mekki“.
Wyszedł bez pożegnania.
Pułkownik porwał trąbkę telefonu i wydał krótki rozkaz.
Skończywszy, mruknął:
— Zbyt wybujałą żądzę wolności posiada ten góral niesforny! Może stać się niebezpiecznym...
Od miesiąca już w całej pustyni arabskiej, między Eufratesem i grzbietem Tebuk-el-Hurb, burzyły się szczepy koczujących Beduinów. Echa powstania docierały aż do Tedmura, tego grodu starych ruin Palmiry, wybuchały w obwodach Korny, Kerbeli, Diwanie, a nawet niepokoiły władze angielskie w Bagdadzie i Mosulu. Żaden europejczyk, lub zbytnio oddany nowym władcom Mezopotamji kupiec arabski, żydowski lub syryjski, nie odważał się zapuścić w głąb pustyni jeszcze niedawno bezpiecznym szlakiem karawanowym.
Do sztabu angielskiego jenerała, rezydującego w Bagdadzie, dochodziły tylko niejasne albo zgoła fałszywe wieści. Arabowie nawet z okolicznych wiosek wyraźnie nie chcieli służyć wywiadowi angielskiemu i nieraz ukrywali w namiotach swoich małe oddziały powstańców.
Pułkownik Higgins wszedł pewnego razu do gabinetu jenerała i złożył raport:
— Mam doskonałego szpiega, którego używałem kilkakrotnie. Posłałem go na południe, aby zebrał dokładne wieści. Człowiek ten powrócił jenerale! Wiem teraz, że powstanie, które szerzy się z błyskawiczną, niebywałą szybkością, zostało podniesione i kierowane przez druzyjskiego szeicha Ibrahima ben Selima ben Atrasz. Jest to niebezpieczny człowiek! Już był w moim ręku przed miesiącem, lecz w niezrozumiały sposób wymknął się oficerowi, który miał go schwytać — w Bagdadzie...
— W Bagdadzie?! — zawołał jenerał.
— Tak! Przybył, aby się zobaczyć z Feisalem, lecz nie dopuściłem do tego.
— To bardzo dobrze! Pochwalam! — mruknął jenerał. — Z tymi Arabami, czy ma się do czynienia z królem, czy z pastuchem, sprawa nigdy nie jest pewna. Cóż dalej?
— Szpieg dowiedział się że Ibrahim Atrasz zamierza ogłosić się „mahdim“ — „mieczem Allaha“ i powołać wszystkich muzułmanów do świętej wojny z Anglją. Posłów jego przyłapano już w Basra, gdy usiłowali wsiąść na okręt, odpływający do Indji....
— To niebezpieczny człowiek! — krzyknął jenerał. — Ma, jak widzę, plany rozległe...
— Tak, jenerale, jest te człowiek odważny, zrozpaczony i rozumiejący naszą politykę...
— Oj, to źle! Przerażasz mnie pułkowniku! Musimy zwołać natychmiast radę wojenną — kazał jenerał.
— Za chwilę zrobię potrzebne zarządzenia! — odparł Higgins, prostując się służbowo. — Chciałbym jednak wiedzieć przedtem, czy mogę mieć wolne ręce w postępowaniu z wodzem powstania?
Jenerał podniósł na mówiącego oczy i pytał znacząco:
— Już coś obmyśliłeś, Higginsie?
Pułkownik skinął głową.
— Naturalnie, że z tem niema żartów! Postąpisz, jak będziesz uważał za wskazane i... praktyczne, przecinając radykalnie ten węzeł — dodał z całą stanowczością: — Nie wolno bawić się w sentymenty, gdy na kartę postawione są losy Wielkiej Brytanji!
Pułkownik, nie wyrzekłszy słowa, opuścił gabinet swego szefa.
Znowu blizkie i dalekie koczowiska Beduinów Uld-Amarat, Suffit, Regreg-Gharb i Gazef ujrzały przy swoich ogniskach pięknie mówiącego starą mową arabską bladego człowieka o bezbarwnych oczach i twardym wzroku. Nosił nizki keffieh z podwójną przepaską szkarłatną bogobojnego mumena, dwukrotnie odwiedzającego Mekkę i zanoszącego modły przed kamieniem zrzuconym z nieba ręką samego Allaha.
Nazywano go z szacunkiem „białym szeichem Mekki“ i z nabożeństwem i skupieniem słuchano przepowiedni jego o wielkiej przyszłości Arabji, gdy kraj ten wzbogaci się, rozkwitnie w spokoju i dogoni ludy cywilizowane w sztuce rządzenia, prowadzenia wojny i zaspokojenia wszystkich swoich potrzeb.
W namiotach wodzów człowiek ten naradzał się szeptem z szeichami, przekonywał ich i przyrzekał sutą nagrodę, łaski Feisala i wdzięczność surowego angielskiego „mutasarifa“, urzędującego w Bagdadzie.
Umiał przemawiać do tych prostaczych dzikich głów blady człowiek w keffieh z szkarłatnemi opaskami; nie pytany odpowiadał na zwątpienia i utajone myśli wojowniczych, ciemnych synów pustyni, rozwiewał wahania i wyrzuty sumienia.
Jeździł długo, odwiedzając te szczepy, gdzie jeszcze nie zapadło postanowienie podtrzymania szerzącego się powstania, zręcznie siejąc obawę i przerażenie.
Dopiął swego celu blady człowiek o nikomu z prawowiernych nieznanem imieniu, zbudował tamę, przed napływającą falą buntu krwawego, rozbił jednomyślność i rozpaczliwą odwagę nomadów i już się nie bał, ani wojowniczych, niepodatnych na angielskie schlebianie południowych Wahabi i Snaa-Kisz, ani nawet wodza powstańców, Ibrahima ben Selima ben Atrasza.
Miał pewność, że ten szaleniec fanatyczny i przenikliwy zarazem, nie zostanie obrany „mahdim“ jednogłośnie. Wiedział, że powstanie rozbije się o bierność i oporność odwiedzanych i urabianych przez niego szczepów.
Pułkownik Thomas Higgins posunął się w swoich zabiegach tak daleko, że polecił kilku najbardziej na złoto łakomym Beduinom uczynić zamach na Ibrahima i obiecał sporą sumę za pojmanie buntowniczego szeicha druzyjskiego.
Robił to jednak nie osobiście, bo czyżby mógł prawowierny mumen, dwakroć modlący się przed czarnym kamieniem Proroka, knuć zdradę przeciwko innemu prawowiernemu, który niedawno jeszcze miał sposobność ująć w swe dłonie święty sztandar Proroka i miecz Mahomeda i skierować losy szczepów pustynnych w przez siebie obrane łożysko?
Robili to inni ludzie, zaufani, wierni, z duszą i sumieniem kupieni na zawsze, a nie wzbudzający żadnych podejrzeń, bo w żyłach ich płynęła szlachetna krew Beduinów, a imiona ich znali mężowie i niewiasty po namiotach wszystkich koczowisk.
To też, gdy „biały szeich Mekki“ odjeżdżał, starcy odprowadzali go tłumnie aż do granicy ziemi szczepu i żegnali błogosławieństwem.
W kilka dni później pułkownik Higgins siedział w swoim gabinecie, którego okna wychodziły na placyk z majestatyczną figurą odlanego z bronzu jenerała Mauda, i, przeglądając doniesienia, uśmiechał się.
Kilka szczepów, dowodzonych przez Ibrahima Atrasza odmówiły Druzowi dalszego udziału, jedne — pod pozorem, że zbliżała się zima i należało przepędzić stada na nowe pastwiska, inne — że są wyczerpane pochodami i potyczkami z patrolami angielskiemi. Nawet najbardziej wojowniczy Wahabi i Snaa rozpierzchli się i powrócili do namiotów, do rodzin, do stad opuszczonych.
Jakiś zuchwały Beduin strzelił do wodza i zranił go.
Konne oddziały Anglików natychmiast zaczęły wkraczać wgłąb pustyni. Poszukiwały tylko Ibrahima ben Selima ben Atrasza, oznajmiając wszędzie, że nikt inny za powstanie karany nie będzie, zagrożono natomiast sądem doraźnym każdemu Beduinowi, który da u siebie przytułek buntowniczemu wodzowi.
Ibrahim zmuszony był ukrywać się nie tylko przed żołnierzami Wielkiej Brytanji, lecz i przed swymi rodakami, którzy opuścili go i stawali się coraz bardziej niebezpiecznymi dla niego. Obawiał się zdrady i zasadzki.
O głodzie, cierpiący od rany, znużony śmiertelnie, wymknął się jednak z granic Iraku i dotarł do gór Hauranu.
Tu też spostrzegł wielkie zmiany. Rząd francuski — poczęści z własnej woli, poczęści na nalegania rządu angielskiego — pozbawił władzy nad Druzami Selima Atrasza, ojca buntowniczego zuchwałego Ibrahima.
Jednak, rozumiejąc, że nie wolno bezkarnie obrażać możnych Atraszów, zezwolił, aby na miejsce usuniętego sułtana obrano jego starszego syna — Tewfika-beja Atrasza.
Tewfik, ujrzawszy wynędzniałego brata, zamknął się z nim na osobności i oznajmił:
— Nie możesz pozostać w Hauranie, bo Francuzi na żądanie Feisala i Anglików zmuszeni będą wydać ciebie w ich ręce. Wtedy zginiesz... Rozmawiałem o tobie z francuskimi urzędnikami, a ci przyrzekli, że jeżeli zamieszkasz w Bejrucie — nic ci grozić nie będzie.
Pochylił się do ucha Ibrahima i szeptać zaczął:
— Rozumieją oni, że mogą w potrzebnej chwili wykorzystać ciebie przeciwko Anglikom w Iraku i Palestynie... Udawać będą, że nic nie wiedzą o twoim pobycie w Bejrucie! Przybierzesz inne imię i przeczekasz, aż Anglicy zapomną o tobie!
Ibrahim zgrzytnął zębami.
— Dobrze! — rzekł z rozpaczą. — Postąpię tak, jak radzisz, bracie. Od dziś nazywać się będę Mulej ed-Izmail z Jemenu.
Ucałowali się trzykrotnie i w milczeniu uścisnęli sobie dłonie.
Ibrahima Atrasza nikt w górach Hauranu nie spotkał.
Nawet w Sueidzie nic o nim nie słyszano.
Po wysokogórskich pastwiskach młodzi Druzowie śpiewali pieśni o śmiałym, szlachetnym szeichu, który poległ na pustyni, gdzie chamsin nad jego grobem śpiewa grzmiącym głosem.
Tam, gdzie urąga morzu cypel skalny, który przedziela na dwie części port Bejrut, pod urwistym brzegiem czają się pochylone, ze zmurszałych desek sklecone szopy.
Ordynarne szyldy lub wprost napisy na ścianach biją w oczy bielą i czerwienią liter arabskich.
Ciemno w tych barłogach, pachnie morzem, gnijącemi wodorostami i rabami; panuje tu nawet cisza, tak niezwykła w miejscu, gdzie gromadzi się przeważnie tłum tubylczy.
Przyjrzawszy się jednak uważnie spostrzec można, że główny lokal mieści się nie w tych ponurych szopach, pochylonych i brudnych, lecz dalej — w głębi skały, w której fale morza w niepamiętnych czasach wyżarły, wyżłobiły obszerne groty.
W oświetlonych naftowemi lampami salach o niskich, przytłaczających sklepieniach gwarno było. Wichrzył się tu i kotłował gwar setek głosów przeraźliwych, nieraz pijanych i wściekłych, brzęk kubków blaszanych i szkła tłuczonego, trzask kości i zamaszyste klaskanie kart o blaty stołów.
Słudzy — Lewantyńczycy roznosili kubki z winem i piwem, nargile, dymiące talerze z jakąś pieprzną, ostrą potrawą, kosze chleba i pudełka z szachami, warcabami i trik-trakiem.
W skałach El-Gebal mieściły się spelunki portowe, gdzie się gromadzili marynarze żaglowców kabotażowych i kryp, ładujących węgiel i wodę na statki, bezrobotni, włóczęgowie.
W głębi jednej z sal przy stoliku siedziało dwóch ludzi.
Widocznie nie byli to znajomi, gdyż nie rozmawiali, a nawet nie patrzyli na siebie.
Jeden z nich — barczysty drab w pasiastej koszulce marynarskiej, o twarzy zarośniętej czarną szczeciną, o rękach, od końca palców aż do łokci wytatuowanych, obojętnie drapał się w pierś i leniwie, długiemi łykami popijał cierpkie wino libańskie.
Drugi — młody Arab w białym burnusie i czystym keffieh, zachowywał wyniosły spokój, dumnemi, nieco tęsknemi oczami oglądając bawiących się gości.
Od czasu do czasu pociągał nargile i puszczał strugę dymu pod sklepienie czarne, przecięte licznemi szczelinami.
Przy sąsiednim stoliku wybuchła sprzeczka miedzy graczami w sztosa. Padały wyzwiska i przekleństwa plugawe, ohydne ciężkie.
Arab się skrzywił ze wstrętem.
— He? — pytająco mruknął marynarz, pochylając swój kark byka nad stołem. — Nie podoba ci się kalifie prawowiernych, tak wytworna publiczność?
— Nie jestem, co prawda „kalifem“ — odparł z uśmiechem Arab, — ale twierdzę, że memu wielbłądowi teżby się to nie spodobało...
— All right! — syknął drab i duszkiem dopił swój kubek. — Hallo, boy, jeszcze jedną szklankę tego wstrętnego octu, zmieszanego z atramentem!
To mówiąc, wyciągnął kubek do przebiegającego sługi.
— A może gentleman woli palestyńskie? — spytał Lewantyńczyk, przystając na chwilę.
— Może i tak, ale nie chcę... Nie znoszę Palestyny, my boy!...
Lewantyńczyk pobiegł ku ladzie, niosąc nad głową tacę z dzwoniącemi kubkami i szklankami.
Arab bacznie przyjrzał się marynarzowi i spytał cicho:
— Pan nie lubi Palestyny?
— Nie lubię Palestyny, Syrji, Indji, Jawy... — mruknął — Nie lubię tych krajów, bo wogóle nie lubię patrzeć w oczy tym, których od czasu do czasu obdarza się niepotrzebnemi oddawna zbywającemi, mocno już zniszczonemi rzeczami... Wstyd ogarnia i gryzie... Damm!
— Nie rozumiem... — przyznał się Arab.
— Wcale tego od kalifa nie żądam! — zaśmiał się marynarz i splunął.
Rozmowa się urwała. Milczeli obaj i nie patrzyli na siebie.
Jednak, gdy Lewantyńczyk postawił na stole dużą szklankę wina, barczysty tatuowany drab zaśmiał się i rzekł:
— Głupie bydło!
— O kim pan mówi? — spytał Arab.
— O sobie, o tobie, o tej zgrai całej — Beasts!
Umilknął i nabijał fajkę.
Wreszcie pyknął dymem i znowu się odezwał:
— Patrz! Ty palisz nargile, ja napełniam kiszki tem wstrętnem winem, tamci grają w karty, skaczą sobie do oczu, miotają ohydnemi bluźnierstwami, a żadna kanalja, ale to żadna, nie przypomni sobie, w jakiem miejscu się znajduje! Przecież to Bejrut, do stu tysięcy kadzi cuchnącej ryby! Fenickie miasto, które bóg El podarował swemu synowi — Baalowi morskiemu... Okrutny to był bóg Baal! Fenicjanie przed dalekiemi wyprawami składali mu ofiary, aby bryza dęła zawsze pomyślna. Zapędzali do tych jaskiń pobranych na całym świecie niewolników, a Baal ciskał na brzeg fale przypływu i unosił setki, a może tysiące ludzi... Kanalie! Siedzą, piją, a nie czują, że tu z każdego kamienia, z najmniejszej szczeliny płyną jęki, skargi, przekleństwa!...
Arab wzruszył ramionami obojętnie i zauważył:
— Wszędzie tak! Czy mało ludzi namordowali kalifowie w Bejrucie, Damaszku, Bagdadzie? A co się działo za Turków w Seralu?
Marynarz potrząsnął głową i krzyknął, uderzając pięścią w stół:
— Wszędzie też jest źle i podle! Ja ci powiadam, my boy, że dopóki ludzie nie nabędą zdolności bolesnego wyczuwania popełnionych niegdyś zbrodni, no, i wstrętu do nich, dopóty na ziemi pozostanie cuchnące bagno!
— A pan to czuje? — spytał Arab.
— Czasami, kiedy jestem pijany, albo smutny, to znaczy — trzeźwy — odparł, marszcząc czoło.
— A więc zawsze...
— Domyślny z ciebie człek, widzę!... No, ale never mind! Co chciałem rzec? O, yes. Byłem tu podczas wojny... Na krążowniku angielskim, my dear pływałem i waliłem z armat... Pomagaliśmy desantowi wylądować na brzeg. Później widziałem rannych Arabów, którzy wtedy jeszcze z Turkami trzymali... Pewnego razu jakieś chuchro arabskie nie chciało dopuścić do siebie lekarza. Szczękając zębami z bólu, bo, you know, miał prawą rękę urwaną, mówił tak: „Mord siejecie, a nie pamiętacie że nad tą ziemią od tysiącleci już znęcali się Asyryjczycy, Persowie, Grecy, Rzymianie, Krzyżowcy, Turcy!“
Arab milczał, wpatrując się w czerwoną twarz sąsiada.
— A wiesz, dog, co mu na to zaśpiewał nasz lekarz okrętowy? Powiedział tak: „Niesiemy wam cywilizację!“ Cha-cha-cha! Rozumiesz, kalifie, cy-wi-li-za-cję? Pociski armat 12-calowych, paszcze kulomiotów, bomby — wszystko nabiliśmy „cywilizacją“ i w tych bombonierkach przynieśliśmy ją ba[...]nym[2] „bliźnim“! My dear, to nie żarty! Musicie zrozumieć, co to za sztuka — owa cywilizacja!
Arab nie odzywał się, zamieniony w słuch.
Marynarz długo, wolno pił wino, wytrząsał i znowu nabijał fajkę, a, zapaliwszy ją, mówił dalej:
— Aha, kalifie, wbiłem ci ćwieka w łeb? Nic to — pomyśl!
Znowu urwał, lecz po chwili zaczął się śmiać cicho, złowrogo.
— A przecież z wami inaczej nie można! — rzekł. — Jeżeli przyjść do was z dobrem słowem, wy nam gardziele poderżniecie swemi krzywemi nożami. Nie uwierzycie! Nie uszanujecie! Znowu będziecie, jak to od wieków czynicie, mordować się wzajemnie, ginąć z głodu, puchnąć, gnić, umierać od różnych chorób i zagrażać innym... My zaś szybko nauczymy was cywilizacji, a gdy zrozumiecie wszystko, nie będziemy zbytnio się spieszyć do was z naszemi krążownikami i armatami, bo moglibyśmy coś sami oberwać od was... Na zdrowie wam, kalifie, pójdzie ta szkoła krwawa i te nowe kolonje angielskie i francuskie na waszej ziemi... Ja nie lubię tych kolonji, bo czuję zawsze wstyd przed uszczęśliwioną ludnością, lecz, zdaje się, inaczej, my dog, nic nie można zrobić!
Nie żegnając sąsiada, wstał i poszedł ku ladzie płacić, czy też szukać mocniejszego trunku.
Arab pozostał sam i zamyślił się głęboko.
Słyszał już te słowa, wypowiedziane w innej formie, w Bagdadzie. Nie były one dla niego nowością, lecz zastanawiały go.
Rozmyślał nad tem, iż istotnie Arabja pędziła nędzne życie, rozdzierana wewnętrznemi waśniami, dziesiątkowana nieurodzajem, głodem, chorobami, przynoszonemi przez pielgrzymów z innych krajów muzułmańskich — ciemnych, pozbawionych cywilizacji.
Do stolika przysiadł się inny gość.
Drobny, chudy, karownik portowy, jeden z tych, których ciężka dola rzuca po świecie.
Zdjął czapkę. Trzy głębokie, straszliwe blizny przecinały mu głowę w rożnych kierunkach.
Arab poznał odrazu, że były to ślady ciosów jataganu.
Spojrzał pytająco na sąsiada.
Ten uśmiechnął się melancholijnie i rzekł cichym głosem:
— Tak, tak! Jataganem zadano mi te rany. Omal nie wypuścili ze mnie duszy Beduini! Kupiłem u nich kawałek ziemi i założyłem osadę na Szat... Po roku napadli na mnie, zabili mi żonę i dzieci, a mnie poranili...
— Za co? — zapytał Arab.
— Nie wiem! — odparł, podnosząc ramiona. — Zdaje się za to, że nie jestem muzułmaninem... Jakiś derwisz podjudził sąsiadów...
— Mściłeś się? — szepnął Arab.
— Nie! Sam jestem winien... Dostałem nauczkę za to, że chciałem wodę z ogniem pogodzić! Za naukę trzeba płacić, przyjacielu! Tak, tak, drogo nieraz płacić... Ale ty, mumenie, nie jesteś Beduinem?
Arab spuścił oczy, lecz po chwili spytał:
— A gdybym był Beduinem?...
— Powiedziałbym ci: „starajcie się nauczyć od białej rasy sztuki życia po ludzku!“ Lecz ty — nie jesteś Beduinem?... Góral? Z Hormonu? Z Libanu? A, może, z gór Ansarjów?
Arab potrząsnął głową i, wstając, szepnął, przenikliwie patrząc na nieznajomego:
— Jestem Druzem z Hauranu...
— O-o! — przeciągnął blady, mały człowiek. — Wy jesteście najbardziej dzicy, a dlatego najprędzej zginiecie...
— Na Allaha!... — wzdrygnął się Druz i poszedł ku wyjściu.
Biegł w stronę miasta.
Gdy gwar i zgiełk ogarnęły go, uspokoił się.
Po raz pierwszy miasto giaurów przyniosło mu ukojenie.
Z wdzięcznością i szacunkiem spoglądał teraz na samochody, na krążący nad portem hydroplan, na armaty, stojące przed pałacem gubernatora, na trójkolorową flagę z cedrem zielonym w środku płachty, na wysokie gmachy francuskie...
— Musimy to wszystko zdobyć dla szczęścia Arabji! — pomyślał i tupnął nogą. — Zdobyć, drogo za to zapłaciwszy... chociażby wiekami niewoli. Dotychczas gnębili nas ciemniejsi od nas, teraz — inaczej... Musimy się uczyć!...
Z minaretu dopłynął jękliwy głos muezzina:
— La Illa Illah Allah u Mahomed rasul Allah...
Arab nachmurzył czoło.
— Koran zakazuje rzeczy nowych, nieznanych... — przypomniał sobie.
Westchnął.
— Allahu — Obrońco! — szepnął. — Jesteś Bogiem prawowiernych, nie wstrzymujże ich na drodze, prowadzącej do zguby! Daj nam wskazówki, abyśmy znaleźli inne ścieżki, prowadzące do nowego życia i wolności, której nikt już nam nie odbierze! O, Allahu — Sędzio, Allahu — Ojcze, Allahu — Królu Królów, Allahu Miłościwy, Allahu — Światłości przedwieczna!
Arab zaczął powtarzać za muezzinem tytuły Boga, którego oblicze oglądał Prorok, przed wiekami żyjący na pustyni i kreślący „suraty“ świętej księgi prawa.
Żyjący na pustyni...
Pustynia!... Przecinają ją teraz setki samochodów białych ludzi... Gdzieś tam biegnie nawet kolej z łoskotem, hukiem i tętnieniem kół żelaznych i ciężkich łańcuchów... Anglicy i Francuzi od wschodu do zachodu słońca potrafią przelecieć nad pustynią, chociaż karawany beduinów tracą na to kilka dni! Allahu sprawiedliwy! Przez pustynię biegną głębokie transze otoczone płotami z drutu kolczastego, tkwią mogiły poległych na wojnie, widnieją wyrwy i doły, pozostałe po wybuchających pociskach... Dróg bezpiecznych bronią posterunki policji angielskiej.
Pustynia umarła, przestała istnieć... Prawo jej zostało pogwałcone na zawsze, rozwiane, jak opary poranne na szczytach Hauranu.
Allah w milczeniu spogląda na to?
A więc... a więc prawo Proroka nie było prawem Allaha?
Święta księga napisana została dla dobra ludzi pustyni... Z jej śmiercią umarła księga... Należy wykreślić z niej to, co już zmurszało i odpadło, jak suchy liść...
Krążą wieści, że w Turcji „ulema“ i postępowi mułłowie przeglądają prawo zawarte w Koranie, że w „medrese“ już inaczej uczą młodzież turecką... że prawo Proroka zostanie... odświeżone!
— Święta księga powinna zachować duszę Islamu w czystości, lecz niech nie wiąże rąk i umysłów ludów wyznających naukę Proroka!... — szepnął Arab.
Był wdzięczny przypadkowi, który zaprowadził go do spelunki na El-Gebal. Rzucono tam nowy siew do duszy jego...
Myśli tłoczyły mu się do głowy, budziły w sercu niepokój, radość, zwątpienie i szybko zapadające wyroki.
Męczyło go to; przerażała zmiana wrażeń i uczuć; nie znajdywał jeszcze jasnej drogi przed sobą.
Szedł ulicami, nic nie widząc przed sobą, zatopiony w rozważaniu ciężkiem, przytłaczającem.
Ocknął się dopiero, gdy obładowany worami osioł potrącił go.
Obejrzał się.
Zobaczył wąską, krętą uliczkę, otoczoną ubogiemi zabudowaniami arabskiemi, małemi sklepikami, zajazdami, ziejącemi dymem prażonego łoju.
Gwar, zgiełk, nawoływania ogłuszyły Araba.
Wszedł do małej kawiarni. Właściciel z niskim ukłonem podbiegł do niego natychmiast.
— Szlachetny Ibrahim ben Atrasz dawno nie zaszczycał mnie...
— Cyt, — upomniał go z wyrzutem Druz.
— Zapomniałem!... — usprawiedliwiał się zmieszany Arab. — Inne imię nie przechodzi mi przez gardło, sidi.
— Daj kawy i nargile...
— Rozkazałeś, sidi...
Ibrahim nadsłuchiwał długo. Wzdrygał się ze wstydu i pogardy.
Wszystko, co żyło, rozprawiało o funtach sterlingów, o funtach egipskich i syryjskich, o spadku franka, o wartości i trwałości kursu rupji indyjskiej, o nowych taryfach celnych, obrotach giełdowych.
— Przekupnie ohydni, podli!... — syknął z nienawiścią i starał się nie słyszeć odgłosów rozmów sąsiadów.
Widocznie, jednak, ktoś inny słyszał je, bo, oburzony, podniósł się i rzucał słowo po słowie, jakgdyby pluł w twarz zebranym tu ludziom:
— Sprzedajecie wszystko za funty i rupje — wełnę i ojczyznę, pomarańcze i sumienie; skóry i wolność, o wy — niewolnicy niewolników najpodlejszych! Baczcie, aby nie wybiła rychło godzina, w której dzieci i wnuki za zdradę i nikczemność zwłoki wasze wyrzucą na pożarcie psom i ptakom drapieżnym!... Biada, biada wam oszukanym i przekupionym przez podstępnych przybyszów! Biada, biada wam słabym, chętnym do grzechu, upodlonym! Biada wam i przekleństwo Allaha — Surowego Mściciela!
Stary Beduin, wyrzuciwszy te słowa nielitościwe, zasłonił twarz rękawem burnusa, jak gdyby ujrzał widmo zarazy, i szybkim krokiem skierował się ku wyjściu.
Na progu dogonił go Ibrahim.
Zgiął przed nim kolano i, pochyliwszy się do ziemi, kornie ucałował rąbek szaty jego.
— Mumenie szlachetny! — szepnął gorąco. — Wskazałeś mi drogę moją, w ciemności ginącą! Niech Allah przebywa z tobą!...
Beduin nic nie odrzekł i wyszedł.
Gwar rozbawionego tłumu, odgłosy muzyki, rozbrzmiewającej w dwuch dużych kawiarniach, śmiech i żarty wesołe, krzyki sprzedawców dzienników płynęły niesforną falą nad rzęsiście oświetlonym „Place des Canons“.
Cały Bejrut, a więc kupcy syryjscy z żonami i dziećmi; zawsze niespokojni lewantyńczycy, pełni pomysłów przeróżnych; poważni i jak gdyby stale zadumani Arabowie, w czerwonych starannie odprasowanych „tarbuszach“ — czerwonych fezach, pod groźbą surowych kar zakazanych w sąsiednich wilajetach tureckich; europejczycy cywilni, francuscy oficerowie i tłumy żołnierzy białych, czarnych i żółtych — wszystko, co żyło, tłoczyło się na tem najbardziej uczęszczanem miejscu Bejrutu.
Pośrodku placu wysokie drzewa rzucały gęsty cień na ciężki pomnik, przypominający walecznych, poległych w Syrji w obronie... niewiadomo kogo i czego...
Ludzie zatrzymywali się przed jednem z drzew.
Pozostawał od niego tylko ścięty pion, okryty młodemi pędami.
Tłum przyglądał mu się uważnie, w skupionem milczeniu.
Wszyscy bowiem wiedzieli, że było to drzewo ponure, straszliwe, na którem za panowania Turków wieszano bez miłosierdzia Syryjczyków, Arabów, Żydów i Lewantyńczyków, nie tyle z wyroków sądu, ile na rozkaz surowego wielkorządcy tureckiego wspaniałego „mutasarifa“.
Uprawiano to przy krwawym sułtanie, uprawiano przy postępowym rządzie młodot[...]ków, wrogów haremów, władzy padyszacha i czerwonych fezów.
Teraz „drzewo śmierci“ zostało ścięte.
Nikt już na niem nie wisiał, bo kto miał zginąć, ginął w inny, bardziej kulturalny, znacznie kosztowniejszy, bardziej... cywilizowany sposób.
Z rzęsiście oświetlonych kawiarń wyrywały się przeraźliwe, gardlane śpiewy kobiet arabskich — grubych, noszących suknie paryskie i sztuczne francuskie klejnoty, nie okrytych czarczafami, ku wielkiemu zgorszeniu prawowiernych muzułmanów.
Występowały na estradzie, przyjmowane oklaskami i pijanym rykiem europejskich marynarzy i żołnierzy.
Młody, wiotki Arab w białym zawoju, oparty plecami o słup telegraficzny, tęsknym, znużonym wzrokiem przyglądał się tłumowi, czarnym drzewom i oślepiającym latarniom elektrycznym.
Przychodzi tu codzień smutny i zrozpaczony.
Bez celu błąkał się po Bejrucie, zaglądał do wszystkich dzielnic, widząc, jak biali przybysze wypierają zewsząd dawnych mieszkańców, wykupując ich domy i wznosząc olbrzymie gmachy z żelaza i kamienia. Życie ze straszliwą brutalnością zmuszało go zrozumieć potęgę wiedzy przybyszów; mimowoli przypominał sobie słowa, które niegdyś głęboko zapadły do serca jego, budząc nienawiść i rozpacz.
Uciekał z ośrodka miasta i stawał nad brzegiem morza, myśląc, przyglądając się niespokojnej walce fal, bijących w głazy wybrzeży i w stromy spych wysokiego zachodniego brzegu.
Lubił tu stać i patrzeć w dal, skąd wypływały białe żagle łodzi rybackich, rozmiotane lub skłębione węże dymów okrętowych i złociste, różowe opary, tworzące lekkie obłoki lub przejrzyste chmurki.
Wyczuwał wtedy podmuchy świeże, ożywcze, jakich nie znajdywał w mieście zgiełkliwem, pełnem zaduchu i żaru, spływającego z rozpalonych murów, podnoszącego się z płyt chodników i asfaltu jezdni.
Jakieś głosy znane, szepty drogie, budzące tkliwe wspomnienia, dochodziły od fal, liżących piennemi językami piaszczysty brzeg, ledwie widzialny pod wysokiem urwiskiem, porośniętem chwastami i zielskiem suchem, szeleszczącem.
Wzdychał i myślą przenosił się do gór rodzinnych, gdzie także szeleściały tamaryndowe zarośla, grał, śpiewał wiatr po wąwozach głębokich, pełnych załamań krętych.
— Ibrahim ben Selim... z rodu szlachetnych Atraszów... szeich walecznych Druzów Hauranu? — rozległ się nagle cichy, zaczajony głos.
Obejrzał się zdumiony.
Za nim stał chudy Arab i obojętnie przyglądał mu się, czyniąc znak salamu.
— Jestem... — odparł góral, rozumiejąc, że niegodne jest wojownika ukrywać sławne imię swoje.
— Posłany jestem do ciebie od Naidy... tancerki... — szepnął Arab.
Ibrahim gwałtownie podniósł głowę i oczy mu błysnęły.
Nic nie odrzekł.
Zaczaił się i skupił w oczekiwaniu niecierpliwem.
— Naida posłała mnie do ciebie, sidi... Chodźmy!... — rzekł nieznajomy.
Druz nie odzywał się.
— Pani moja kazała mi powiedzieć tobie, że słowa jej są zewem miłości i tęsknoty, sidi...
Usłużne wspomnienie ożywiło nagle przeszłość. Krew gorącą falą buchnęła do głowy, serce tętniło głośno, w oczach migotały błyskawice.
Zapomniał o wszystkiem. Chwytając Araba za ramię, krzyknął:
— Na Allaha! Prowadź!...
Biegli prawie, mijając meczet Dżamia-el-Kebir i kierując się ku przedmieściu Nahr-el-Kell.
Szli długo.
Wreszcie Arab zatrzymał się i szepnął:
— Jesteśmy u celu! Ten dom w ogrodzie... Wchodź śmiało... Niech Allah da ci szczęście i radość tej nocy, sidi...
Przewodnik zniknął w ciemności źle oświetlonej ulicy.
Ibrahim szybko szedł ku domowi, widząc, że na spotkanie jego, ledwie dotykając ziemi lekkiemi stopami, biegła kobieta...
— Naido!... — krzyknął, jak ptak zbłąkany w mroku...
Jakżesz szybko, nielitościwie szybko mijała ta noc, upojna, nasycona wonią żywicy i morza rozedrgana szmerem pinji, graniem owadów westchnień nieznanych istot, a może duchów, błąkających się w cieniu starych meczetów i wspaniałego Seralu, który widział wypadki, nikomu nieznane, utajone na zawsze!
Wszystko przemija.
Jak paciorki nieskończenie długiego różańca, czas przebiera palcami minuty i godziny, dnie, noce, losy i życie drobnych, nikczemnych, nędznych istot, lata i czyny wspaniałych i potężnych, a nigdy nie powraca do nich. Znikają one, jak chybki zygzak błyskawicy w ciemnej otchłani przeszłości...
Minęła ta noc.
Słońce stało już wysoko...
Z domku, otoczonego sosnami, wyszło dwoje ludzi — mężczyzna i kobieta. Szli przyciśnięci do siebie trzymając się za ręce.
— Teraz nie rozstaniemy się nigdy! — mówił Ibrahim ben Atrasz. — Tyle czarnych dni upłynęło w rozłące i smutku!
Zajrzał w twarz kobiety, okrytej czarczafem.
— Mów, Naido! Chcę usłyszeć twój głos! — rzucił namiętnie.
— O, panie mój! — szepnęła. — Nie rozstaniemy się aż do śmierci mojej lub twojej...
— Tak, tak, Naido! — zawołał w uniesieniu. — Tyle dni miłości ominęło nas...
— Miłość — to burza, panie mój... — szepnęła. W jednej chwili przynosi ona więcej deszczu życiodajnego, radosnego w swej świeżości powiewu niż całe lata jałowe i smętne: zmusza niebo stać się głębszem i czystszem, kwiaty — sączyć woń przenikliwszą i piękniejszą....
— Naido... miłość nasza nieśmiertelna!...
— Miłość nie zna śmierci, lecz kochankowie umierają często... — odparła.
W tej chwili pochyliły się, skrzypnęły i trwóżcie zaszumiały sączące żywiczny oddech wierzchołki pinji, podniosła się chmura piasku i kurzu, z łoskotem zatrzasnęły się okiennice i drzwi domów pobliskich.
— Chamsin! Chamsin! — zawołał Ibrahim, radośnie spotykając gońca pustyni.
Naida mocniej przywarła do ramienia Druza. Biegli naprzód, niby wicher potężny rwał ich i unosił coraz dalej i dalej, aż minęli ostatnie zabudowania przedmieścia i ujrzeli morze.
Rozszalało odrazu, zwichrzyło się, posiwiało, pomarszczyło...
Z głębokich, otchłannych brózd wyrastały góry, uwieńczone rozpętanemi grzywami, bluzgające białą pianą, pogmatwane tysiącami skrętów wężowych, syczące bryzgami i płachtami wzburzonej, wyrzucanej w powietrze wody, ciężkiej, bezbarwnej, słonej.
Mgła żółta zwisała nad ryczącym chaosem morza, wsiąkała, siała nowe szaleństwo.
Rozmiotane, porwane na strzępy fale mknęły z rykiem i łoskotem ku czarnym ostrym rafom, rozbijały się na białe strugi i tryskające wzwyż łachmany pienne, niby sztandary niewidzialnych hufców, pędzących pod skotłowaną powierzchnią, najeżoną wirami i przerażającą otchłannemi oczami otwierającej się bezdni.
Bałwany grzywiaste zderzały się z kamienną piersią spychu, biły z hukiem w pancerz głazów poszczerbionych i odbiegały niesyte walki i zemsty.
Miotały się w świszczących podmuchach wiatru, w latających dokoła obłokach piany i syczących bryzgach wylękłe mewy, jęczały, judząc i wzniecając gniew i upór fal.
Dwoje łudzi stanęło na skraju spychu.
Umilkli zapatrzeni w kipiącą walkę żywiołu, zasłuchani w stugłosy chór zrywających się, mknących dźwięków, brzemiennych zgrozą i groźbą.
Morze wydało się im zwierciadłem ich życia.
Spokojne, lazurowe, łagodne — w chwilach rzadkich, szybko przemijających; szalejące, niosące śmierć i przekleństwo — widziane często hartujące ducha i zabijające radość, która w miotaniu się, jak ptak spłoszony odlatywała szlakiem mew, złowrogo jęczących.
Ibrahim westchnął głęboko.
Wicher przyniósł mu to porównanie.
Ibrahim myślał, że płynął długo przez morze burzliwe, nie widząc zatoki spokojnej. Dopłynął jednak do niej i oto stoi przy umiłowanej od pierwszej chwili spotkania.
Mocno ściska rękę Naidy i już się pochyla, już chce wyrzec słowa, szczęściem i wzruszeniem brzmiące, gdy nadbiega inna myśl — nielitościwa, twarda, jadowita...
Szczęście, spokój, radość — małe, nikłe, jak zbłąkane iskierki w mroku nocnym.