<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
NA WYSPIE HARVEYA.

Niepodobna opisać wzburzenia Stenersena. Chociaż do ledwie widocznej na horyzoncie ziemi było jeszcze niemniej czterech godzin biegu, Stenersen zastąpił naczelnika warty, i sam objął komendę nad okrętem.
Rozkazał zwiększyć szybkość, rozwinąć wszystkie sygnałowe flagi i witać wyspę wystrzałami z wszystkich armat.
Poprzez kłęby białego dymu, ścielącego się po powierzchni spokojnego morza, coraz wyraźniej widać było jakby przybliżającą się ziemię.
Zdawało się Stenersenowi, że widzi już na brzegu wysoki słup z napisem o wyspie zesłania, i czekał i marzył, że tak, jak wtedy w dzień odjazdu — i teraz ktoś przywita go sygnałem z brzegu.
Lecz ziemia była coraz bliżej, słup z czarną deską było już widać dobrze, a brzeg pozostawał wciąż zupełnie pustym. Nie można było zauważyć ani ludzi, ani nawet dymów, ani żadnych oznak życia w tej pustyni.
— Poginęły... wszystkie zginęły... — jęknął marynarz i długo z rozpaczą patrzał na martwy brzeg.
Wreszcie, nieco się uspokoiwszy, posłał marynarza po profesora.
— Tam wszyscy pomarli... — wyszeptał, wskazując ręką na ziemię.
Reinert milczał. Wreszcie wzruszył ramionami i powiedział:
— Trudno było przypuszczać inaczej... chociaż, kto wie: być może, że się scnroniły w głąb wyspy, aby uniknąć ataków ostrego, morskiego wichru. Nie rozpaczaj przecież natychmiast! Należy zwiedzić wyspę... —
Lecz w głosie starego przyjaciela nie słyszał dziś Stenersen zwykłej pewności i wiary; było widocznem, że profesor nie wierzy w możliwość ocalenia zesłanych. Okręt tymczasem zbliżał się do brzegu.
Komendant rozkazał dać jeszcze jedną salwę, ale i teraz wystrzały pozostały bez odpowiedzi i nikt nie zjawił się na brzegu.
Był już wieczór, kiedy okręt zarzucił kotwicę u wyspy Harveya, zatrzymawszy się naprzeciwko słupa, postawionego na rozkaz komendanta angielskiego pancernika. Stenersen chciał natychmiast zejść na brzeg, lecz profesor zatrzymał go.
— W takim razie proszę mi dać coś na sen, w przeciwnym razie w nocy rzucę się do morza — ponuro rzekł Stenersen.
— Czas do wschodu słońca spędzimy razem — odpowiedział uczony — zobaczymy, co tu się dzieje nocną porą i posłuchamy. Bywa to nieraz nader pouczającem. —
I, rzeczywiście, kiedy cała załoga udała się na spoczynek, a na mostku pozostał tylko dyżurny wartownik, dwie czarne, w ciepłych futrach, postacie powoli przechadzały się po pokładzie. To byli: komendant i stary chemik.
Obaj milczeli, i tylko zrzadka błyskały ogniki ich papierosów. Na niebie świeciły blade gwiazdy i lekko mrugały. Mróz tężał wśród nocy i trzeszczały pękające lody, i dźwięcznie uderzały o łańcuch kotwicy i żelazną ochronę zewnętrzną statku.
Była już północ, kiedy do przechadzających się po pokładzie przyjaciół podszedł Karlsen. I on był podniecony oczekiwaniem, i on drżał o los zesłanych, i żałował Stenersena, któremu przecież nic nie mógł poradzić.
Przez całą noc, pełną tajemniczych głosów i dźwięków, chodzili we trzech po pokładzie, męcząc się myślami złemi i ciężkiemi, jak te fale, co bez przerwy lizały boki okrętu.
Kiedy nareszcie błysnęły pierwsze promienie bladego słońca, łódź już była gotowa, naładowana łyżwami, namiotami, lekkiemi saniami, odzieżą, zapasami żywności i bronią. Druga łódź przewiozła aerosanie i zapas benzyny.
Oddawszy komendę nad okrętem Piotrowi, Stenersen wydał rozkaz, aby w razie, jeśli pierwsza wyprawa nie powróci w przeciągu dwuch tygodni, wysłano 10 ludzi załogi na poszukiwania.
Była godzina ósma, kiedy pięciu ludzi, przywiezionych z „Kapitana Stenersena”, pozostało na brzegu, pod słupem z angielskim napisem.
To byli: targany niecierpliwością i trwogą Stenersen, spokojny i zadumany profesor i zawsze pełny życia, żądny przygód Karlsen. Dwuch marynarzy, Jan Gude i Karol Simonsen przygotowywali sanie, układając na nich bagaż i przywiązywali go jak najmocniej.
Kiedy wszystko było gotowem, Stenersen podszedł do aerosani i poprosił, aby wszyscy zajęli miejsca. Profesor i dziennikarz usiedli w tyle poza Stenersenem, który zajął miejsce u steru, marynarze zaś usiedli na bagażu, złożonym na ładownych saniach, przymocowanych do aerosani mocnym łańcuchem.
Równa śnieżna powierzchnia pozwoliła na rozwinięcie znacznej szybkości, i aerosanie, hucząc, szybko posuwały się naprzód, zostawiając za sobą kłęby śniegu i drobnych igieł lodowych.
Po półgodzinnej jeździe Stenersen niespodziewanie zatrzymał maszynę i zeskoczył na twardy śnieg.
— Nie mogę dłużej! — zawołał — Przejechaliśmy już około dziesięciu kilometrów, i nigdzie, nigdzie nie zauważyłem nawet śladu pobytu ludzi, żadnych składów, żadnych urządzeń! Nic i nic! —
— Ślady zasypać mógł już dziesięć razy śnieg i pokryć lód, i w tem, mój przyjacielu, niema nic dziwnego — zauważył Reinert. — Daleko ważniejszą jest druga okoliczność... Można jednak przypuszczać, że te nieszczęśliwe udały się dalej w głąb, zabierając ze sobą wszystko to, co z takiem przewidywaniem przywiozła dla nich międzynarodowa eskadra. Naprzód! Naprzód! Jeszcze jest nadzieja! — Więc znowu nad śnieżną pustynią skłębiała się lodowa mgła, a wśród niej pędziły dalej w głąb wyspy aerosanie. Równina zaczęła wznosić się w górę, i motor pracował wolniej i głośniej.
Zbliżano się do gór, leżących na południowym zachodzie, a im wyraźniej było je widać, tem silniejszem stawało się wzburzenie Stenersena. Bo napróżno szukał oczyma jakichkolwiek oznak ludzkiej bytności, napróżno oczekiwał na powitalny okrzyk radosny. Dziewiczo-biała, błyszcząca w promieniach porannego słońca równina była milcząca, i, zdawało się, że nigdy noga człowieka nie deptała tego śniegu i żaden głos nie przerywał ciszy, powstałej wtedy, gdy z mroków chaosu wyłaniały się, gdyby mętne majaki, gdyby mgły, całe światy.
Palce marynarza wpijały się w skórę obszycia koła sterowego, a wzrok biegł tam, ku przybliżającym się górom, za któremi, być może, znalazły sobie schronienie zesłane, a między niemi ona, ukochana dziewczyna.
Droga stawała się stromą. Pasażerowie aerosani i marynarze, nałożywszy narty, ruszyli dalej pieszo, a Stenersen zaczął szybciej wjeżdżać na pochyłą górę.
Około południa podróżnicy byli już na szczycie łańcucha.
Niewysoki występ górski zakrywał teraz przed niemi widok.
Stenersen, zostawiwszy maszynę, pobiegł po nagich, szarych kamieniach, ślizgając się i potykając. Kiedy wreszcie znalazł się na szczycie, ujrzał w dole, u podnóża stromo schodzących na południe gór, dolinę, ze wszystkich stron zamkniętą górami.
Na dnie tej doliny widniało miasto.
Długie rzędy większych i mniejszych domów ciągnęły się na przestrzeni dwuch albo trzech kilometrów kwadratowych, zbudowane wzdłuż promieni wielkiego koła, z placem w jego centrum.
Niektóre z tych domów przypominały koszary, jakie budują zazwyczaj na dalekiej północy, gdzieś tam na Kamczatce, czy też na Alasce. Większość zaś budowli były to oddzielne domki, z których część do połowy zapadła w ziemię.
Stenersen długo patrzył na to dziwne miasto, rozłożone na dnie wielkiej kotliny, kiedyś, prawdopodobnie, będącej kraterem wulkanu, i czekał, ze drżeniem czekał na pojawienie się ludzi lub dymu nad dachami.
Wydostał wreszcie szkła i podniósł je do oczu.
I nagle patrzący na niego zdołu Reinert i Karlsen spostrzegli, że Stenersen jakby usiadł, zachwiał się gdyby od wielkiego ciosu, i nagle potoczył się wdół, nie wydawszy głosu.
Kiedy doń dobiegli — leżał już blady i nieruchomy, a z głębokiej rany na głowie sączyła się cienka struga krwi.
Minęła bardzo długa chwila, zanim zdołano przywrócić mu przytomność.
— Tam... tam... one spłonęły... — słabym głosem wyszeptał i znowu zamknął oczy.
Reinert uznał te słowa za objaw gorączki i zaczął uważnie badać chorego, a tymczasem marynarze ustawiali potrójny namiot z piecem, przygotowany specjalnie dla polarnej wyprawy.
Dziennikarz zaś, zawsze ciekawy i żądny wrażeń i niebezpieczeństw, udał się na zwiady, chcąc sprawdzić wypowiedziane przez marynarza słowa.
Profesor badał uważnie Stenersena, i wkrótce przekonał się, że marynarz nie rozbił się poważnie, a omdlał jedynie wskutek uderzenia głową o lód albo kamień. Kiedy chorego przeniesiono do namiotu, rozebrano i ułożono w pościeli, profesor surowo zakazał Stenersenowi poruszać się i rozmawiać i dał mu silny środek na sen, który wkrótce pogrążył marynarza w głębokim śnie i zapomnieniu. Zauważywszy to, profesor cicho wyszedł z namiotu, i starannie zamknąwszy wejście, rozkazał marynarzom ustawić drugi namiot dla pozostałych, albowiem choroba komendanta zmusi ich, zapewne, do przebywania w tem miejscu przez dwa, lub trzy dni. Korzystając z samotności, profesor zamknął się w kajucie aerosani i rozpoczął porządkować myśli swe i spostrzeżenia, zapisując najważniejsze w grubej książce notatkowej, z którą nie rozstawał się nigdy.
Tymczasem młody dziennikarz dostał się już na szczyt góry, wieńczący łańcuch, i zobaczył miasto, równemi linjami rozłożone na dnie podobnej do krateru kotliny.
Nie tracąc czasu na szczegółowe badanie, Karlsen zaczął szybko schodzić z dosyć stromych północnych zboczy górskiego grzbietu, — wkrótce dostał się na równinę, i teraz bardzo szybko mknął na nartach ku miastu.
Mróz był znaczny, lecz wiatr tu nie dochodził, i Karlsen posuwał się coraz prędzej. Pochyliwszy się zapamiętał się w tym biegu, mimo, że powietrze silnie biło w jego twarz, i paliło skórę lodowatym tchnieniem. I dopiero, kiedy już ujrzał czarne grudy pierwszych budowli, zwolnił nieco biegu. Odpocząwszy i swobodniej oddychając, zaczął się rozglądać.
Wokoło stały czarne, odymione, napół zrujnowane domy, i patrzały pustemi oknami na biały śnieg i na tego samotnego człowieka, beztrwożnie tu przybyłego.
Domy były spalone.
Stenersen mówił prawdę.
Jakiś straszliwy pożar szalał w tem drewnianem mieście, i wypełnił swoją groźną pracę.
— Co się stało? — raczej z ciekawością, niż z żalem pomyślał Karlsen — Jakże mogły te kobiety, pełne energji i męstwa, pozwolić na zniszczenie miasta? Tu musiały być, najprawdopodobniej, jakieś zewnętrzne a mocarne przyczyny... —
Myśląc nad tem, dziennikarz postanowił wejść do jednego z domów, mniej od innych zrujnowanego. Był to długi, jednopiętrowy budynek z rzędami małych, wąskich okien, obłożony po wierzchu drewnianego budulca wojłokiem i grubym kartonem. Spaliła się tylko prawa część jego, lewa zaś, przypadkowo snadź, ocalała.
Karlsen wszedł do obszernego przedpokoju, gdzie natychmiast ujrzał leżące ciało młodej kobiety. Skamieniała twarz z odkrytemi nieruchomemi oczyma zachowała wyraz ostatniego przerażenia i grozy, i groza ta udzieliła się dziennikarzowi.
— A jeśli to właśnie ukochana Stenersena? — zaszeptała głęboko w jego duszy trwożna, męcząca myśl — Nieszczęście! —
Dotknęł ręki leżącej. Ta ręka była twarda, jak kamień. Polarny mróz zamienił w lód, w skałę młode, pełne życia ciało.
Wszedłszy do pierwszego pokoju, Karlsen zobaczył cztery łóżka, na których spały snem wiecznym stare kobiety.
Widocznie tylko ta, leżąca w przedpokoju, obudziła się i chciała uciekać, lecz śmierć dościgła ją, zniekształciła twarz przerażeniem, i uczyniła ostatnią jej godzinę cięższą, niż koniec starych mieszkanek tego domu, zabitych nagle w czasie snu. Lęk wypędził Karlsena z tego domu trupów, tak, że swobodniej odetchnął dopiero na ulicy. Domy, spalone i porozwalane, okrążyły go ze wszystkich stron i zagadkowo patrzyły nań pustemi oknami, gdyby czerepy głębokiemi bezocznemi czeluściami. Uczucie strachu władczo zapanowało nad dziennikarzem, który przecież nie raz patrzył śmierci w oczy, nie raz się z nią bawił. Lecz teraz czuł przedziwnie, że tu gdzieś czyha nieznane niebezpieczeństwo, i cieszy się jego lękiem.
Chciał uciekać stąd na oślep, zamknąwszy oczy i zatkawszy uszy, ażeby nie usłyszeć, jak coś straszne rzuci się za nim w pogoń.
Jeżeliby nagle z poza rogu ukazał się legendarny dziwotwór, gdyby zjawa najpotworniejszej wyobraźni, Karlsen przywitałby go krzykiem radości. Jemu, żywemu, straszno było w tem morzu milczenia, w mieście umarłych, wśród ruin, gdzie, zdawało się, krążą blade mary pomarłych i zabitych.
Lecz dziennikarz zapanował nad sobą, i postanowił nawet obejrzeć wszystko wokoło, aby móc ułożyć plan działania, i opowiedzieć wszystko staremu chemikowi.
Poszedł więc dalej w głąb szerokiej ulicy, coraz przyspieszając kroku i uważnie oglądając się na wszystkie strony. Wkrótce, przebiegłszy kilka ulic, doszedł do wniosku, że całe miasto padło ofiarą niszczącej siły gwałtownych płomieni, które niezwykle szybko przeleciały nad miastem.
Na ulicach nie było ani jednego trupa, i tylko w jednem miejscu, oparłszy się o ścianę domu, stała, jak widzenie, staruszka z rozwiewającemi się na fali wiatru siwemi, długiemi włosami. Najwidoczniej katastrofa nastąpiła w nocy, w czasie snu, i ludność zginęła w domach.
Na końcu ulicy zaczynała się równina, na której śnieg głęboki pokrył już wszystkie ślady, jakie mogła zostawić ludność zniszczonego miasta. Mając po lewej stronie pierwsze budowle, stojące na skraju miasta, dziennikarz postanowił okrążyć całe miasto, ażeby zobaczyć, czy było całe objęte pożarem, czy też ogień oszczędził choć część jego. Przebył już około dwuch kilometrów, gdy zdala od budowli zauważył na skłonie wzgórza rząd równych pagórków, ciągnących się w odstępach wzdłuż pochyłości.
Ciekawość skłoniła go do obejrzenia tych dziwnych pagórków, budzących smutne przypuszczenia.
Pagórki te jednak pokryte były zamarzłym śniegiem, tak, że przekonać się, co znajduje się pod niemi, nie było rzeczą możliwą. Karlsen chciał już ruszyć z powrotem, gdy nagle zauważył błyszczącą w słońcu żółtą deskę, umieszczoną pomiędzy dwoma wzgórzami.
Podszedł i zadrżał.
Na wyheblowanej starannie desce wyryto napis:
„Tu pochowano ofiary listopadowej katastrofy w liczbie 3.000”
Teraz już Karlsen nie wątpił, że to jakieś straszliwe, żywiołowe katastrofy spadały na to przeklęte, zapomniane przez kulturalną ludzkość, miasto, i że pożar, które je zniszczył, dokończył i zamknął koło męki, gubiąc zesłane kobiety.
— O, przeklęci obłudnicy! — krzyknął Karlsen i pogroził komuś znienawidzonemu pięścią. —
Mordercy! Łotry! — I ruszył znów ku miastu.
Długo jeszcze błądził po martwych ulicach, zaglądał do większych domów, lecz wszędzie, prócz trupów młodych i starych kobiet, niczego nie zauważał. Nie było wątpliwości. Nieszczęsna ludność miasta wymarła.
Karlsen, nie oglądając się już, i czując za sobą pogoń szalonego, okrutnego lęku, wracał do obozu swoich towarzyszy.
Po dwuch godzinach, kiedy już słońce bryznęło krwią na śniegi i lody, i olbrzymią kulą powoli znikało w morzu, dziennikarz przy pomocy rzuconego mu sznura wdarł się na grzbiety starego krateru.
— Jakaż zgroza! Jakaż zgroza! — powtarzał, wskazując Reinertowi południe, gdzie stało milczące, tające śmierć nieznaną, spalone miasto.
— Nie czas na przerażenie! — brutalnie niemal odpowiedział stary chemik — Należy zapomnieć o wrażeniach, a działać szybko i zdecydowanie. —
— Co się tu stało? — pytał dziennikarz chwytając profesora za rękę — Co z Stenersenem? —
— On, Da szczęście, śpi jeszcze. — powiedział Reinert — A my zaraz musimy się naradzić, aby wiedzieć, co robić. W czasie pańskiej nieobecności zaszło coś ważnego. Jeden z marynarzy badając okolicę, znalazł w szczelinie skały notatkę. —
— Notatkę? — krzyknął Karlsen.
Reinert podał mu niewielki kawałek papieru z kilkoma, snadź pospiesznie, napisanemi słowami:
— Nie wiem... Czy nas znajdziecie... Giniemy tysiącami... Oni znów do nas idą... Oni... —
Tak pisał autor notatki po norwesku.
— Czy to pisała ona? — zauważył szeptem Karlsen.
Profesor wzruszył ramionami i milcząc skinął głową.
Dziennikarz zaczął opowiadać szczegółowo o tem, co widział w mieście trupów. W czasie jego opowiadania wszedł do namiotu cicho Stenersen.
Był blady, a w białej opasce na głowie wyglądał istotnie, jakby przybył z grobu. On wysłuchał opowiadania Karlsena, i słuchał do końca tej strasznej opowieści o spalonem mieście i wielkim obok cmentarzu.
— Czy nie zauważył pan śladów jakichkolwiek istot? — zapytał wreszcie profesor, chwytając się za głowę.
— Nie! — krzyknął po chwili — Ja oszaleję! Jakże tu mogą być istoty, skoro nawet polarne ptaki i ryby zjawiają się tutaj tylko w czasie krótkich, letnich miesięcy! Nie! To majaczenie... —
Wzburzenie profesora udzieliło się zaraz Stenersenowi.
Oczy jego zaświeciły trwożnym ogniem, i zadrżały pobladłe wargi.
— Dlaczego o to pytasz? Dlaczegoś tak wzburzony?! — rzucał pytania — Mówże! Ja zniosę wieść najgorszą, ale muszę wiedzieć wszystko, wszystko! —
Profesor spojrzał na Karlsena, a znalazłszy w jego oczach odpowiedź, wydobył notatkę i oddał ją marynarzowi.
Stenersen długo wpatrywał się w ten kawałek papieru z krzywemi, bezładnemi literami, zmarszczył brwi i z wytężeniem myślał.
— Ta notatka pisana dla mnie... — wyszeptał — Lecz któż są „oni”? Czyż to nie majaczenia? Czy nie majaki chorej wyobraźni? Dlaczegóż tak daleko od miasta znalazła się ta notatka? —
Lecz nikt na te pytania nie mógł dać odpowiedzi.
Już było zupełnie ciemno, kiedy milcząc wrócili wszyscy do namiotu, aby się ogrzać i odpocząć przed jutrzejszym dniem, albowiem postanowiono zejść w dolinę, obejrzeć miasto i znaleść przyczynę pożaru i zguby miasta.
Kiedy po kolacji zgaszono w namiocie ogień, nagle milczący dotąd Stenersen przeraźliwie krzyknął.
— Prędzej, prędzej ognia! — krzyczał.
I gdy zapłonęła pochodnia, Reinert i Karlsen ujrzeli twarz jego straszliwie wykrzywioną przez strach.
— Pamiętacie? Pamiętacie? — charczał Stenersen, drżąc i chwytając się za gardło — Dziennik Jerzego Grengmouta? Dziennik Grengmouta? On także widział kogoś... on ich przyzywał... i zginął niewyjaśnioną, zagadkową śmiercią... To straszne!
Milczeli wszyscy, przerażeni wspomnieniem o sprawie, dawno już zapomnianej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.