<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
PODWODNI ROZBÓJNICY.

Tak więc przekonawszy się, że kraj ten jest zupełną pustynią, której nie odwiedza żaden europejczyk (co było bardzo ważnem dla planów Stenersena), podróżnicy przeszedłszy raz jeszcze przez góry Damarskie, przez Gibson i ziemię Lindericka nie zaznawszy żadnych przygód, znaleźli się znowu na brzegu Atlantyku i w Angra-Pekena zastali już „Kapitana Stenersena”, który wypełniając rozkaz swego komendanta płynął znów na południe.
Doszedłszy do portu Nollosa, okręt robił tu ostatnie przygotowania, uzbrajając się na podróż polarną.
Po tygodniowym postoju w tym mało uczęszczanym porcie „Kapitan Stenersen” podniósł kotwicę i popłynął ku przylądkowi Dobrej Nadziei, skąd, przyjąwszy pełny ładunek węgla, skierował się ku wyspom Buvè starając się uniknąć spotkania z krążącym po tych wodach strażniczym pancernikiem angielskim „Lady Hamilton”.
To jednak nie udało się Stenersenowi, gdyż, w pobliżu 51 paraleli, zobaczył na horyzoncie dymy czterech kominów wojennego okrętu, a wkrótce potem aparat telegrafu bez drutu zaczął wystukiwać słowa sygnałów.
Pancernik „Lady Hamilton” zapytywał, kto jest kapitanem okrętu i dokąd zmierza. Dowiedziawszy się zaś, że statek płynie do wysp Buvè i do wyspy Enderbi, angielski komendant zadał pytanie, w jakim celu w te pustynne części oceanu podąża norweski okręt.
Stenersen, po namyśle, odpowiedział, że statek jest prywatną własnością i odbywa wyprawę naukową, chcąc wedle możności, jak najdalej zwiedzić Południowy Ocean Lodowaty.
— Zgodnie z międzynarodowym prawem morskim — telegrafował Stenersen — nikt nie może przeszkadzać mi w odbywaniu podróży, skoro nie płynę po wodach objętych działaniem wojennem jakiegoś państwa, a tego przecież nie czynię. Wobec powyższego komendant norweskiego okrętu „Kapitan Stenersen” zapytuje komendanta angielskiego pancernika „Lady Hamilton”, na podstawie jakiego prawa angielski komendant pozwala sobie na tego rodzaju pytania?
Telegraf zaczynał dawać sygnały odpowiedzi anglików, kiedy do budki, w której przy aparacie stał Stenersen, wpadł marynarz i zadyszany raportował:
— Naczelnik warty prosi pana komendanta o natychmiastowe przybycie na pokład. —
— Niebezpieczeństwo? — rzucił zapytanie Stenersen.
— Tak jest! Wezwano całą załogę na pokład! — odpowiedział marynarz.
Nie tracąc czasu na zapytania Stenersen szybko wszedł na mostek. Tu stał na warcie doświadczony szturman, który znał wiele mórz, a odbył długoletnią praktykę między Archangielskiem, a rosyjskiemi portami na morzu. Był to już stary człowiek, zawsze spokojny i opanowany, Stenersen więc, zauważywszy na twarzy jego niezwykłe wzburzenie, zdziwił się i zaniepokoił.
— Co się stało, panie Piotrze — zapytał i w tej chwili omal nie krzyknął ze zdziwienia, zobaczywszy, jak ludzie pośpiesznie ściągali pokrowce z czterech szybkostrzelnych armat i na małych taczkach podwozili ku nim pociski. — Co pan robi?! Chce pan z angielskim pancernikiem bitwę zaczynać?! —
— Toby mnie mniej przeraziło, niż to, co już wczoraj widziałem, lecz oczom własnym nie wierzyłem — odpowiedział, pochylając się do ucha komendanta, stary szturman — Nie wiem, co to jest, ale to... straszne... —
— Mówże przecież wyraźnie! — gorączkował się Stenersen — Mruczy coś, a nie kończy... —
— Oto szkła — powiedział Piotr — i patrz uważnie na południowy wschód! —
Stenersen usiadł na krześle, oparł się na poręczach mostku i powoli oglądał morze. Zbliżał się wieczór, i nad morzem błądziły już mamiące mroczne cienie. Lekkie wzburzenie pokryło ocean grubemi zmarszczkami, i na grzbietach niewysokich płaskich fal gdzieniegdzie kołysały się tające kry, zaniesione aż tu wiatrem i prądem, idącym z południa.
Nagle Stenersen zerwał się z miejsca, i omal lornety z rąk nie wypuścił, lecz zaraz się opanował i znowu zaczął szukać czegoś na południowym wschodzie pomiędzy monotonnemi falami i kawawałami topniejącego lodu.
To, co znowu zobaczył, głęboko go zastanowiło.
Jakieś dziwne czarne zwierzę, wielkości, najprawdopodobniej, przeciętnego wieloryba, z ogromną szybkością posuwało się w stronę angielskiego pancernika.
Zwierze to podnosiło za sobą ogromną wysoką falę, i od czasu do czasu wyrzucało cały obłok wodnych rozprysków i białej piany.
— Jakże silnie bije ogonem to zwierze! — wykrzyknął Stenersen.
— To... nie zwierze! — wyszeptał szturman — To okręt podwodny... Ja widziałem go zbliska... On przepłynął tuż koło nas! —
— Zmartwychwstały „Nautilus” pod flagą kapitana Nemo, czy co? — zaśmiał się Stenersen — Chyba ty, staruszku, rumu do herbaty za dużo nalałeś? —
Piotr z rozdrażnieniem wzruszył ramionami.
— Nie czas na żarty, kapitanie — powiedział suchym, urzędowym głosem. — Uprzedzam pana, że znajdujemy się w bezpośrednim sąsiedztwie z jakimś okrętem, zamiary którego są nam zupełnie nieznane. Co mamy teraz czynić, to pan ustanowi. —
— Dobrze, dobrze! — odpowiedział Stenersen — Przypatrzę ja się jeszcze temu okrętowi, czy też wielorybowi, jak mi się wydaje. —
Stenersen mówił to jeszcze wesołym głosem, lecz tajemna trwoga i niezrozumiały lęk przed tym nieznanym obywatelem morskiej pustyni ścisnęły już jego serce.
— Czyżby — myślał Stenersen — taki niezwykły przypadek, jak to spotkanie z jakimś prawie niesamowitym okrętem, miał zniszczyć wszystkie moje nadzieje i marzenia o ocaleniu ukochanej kobiety? To już byłoby okropne!
I z coraz większem wzburzeniem szukał między falami słupów rozprysków i piany, lecz oto nastał już wieczór, i w mrokach majaczyły tylko płynące z prądem lody, z cichym dźwiękiem rozpadające się w drobne odłamki.
Posiedziawszy jeszcze na mostku i przeczekawszy, do chwili, w której mrok pokrył zupełnie morze, Stenersen schodził na dół. Widział słabo błyszczące ognie angielskiego pancernika, i chciał już pójść do aparatu, by zakomunikować anglikom swoje spostrzeżenia, gdy znowu zatrzymał go trwożny krzyk szturmana. W krzyku tym był taki lęk, że Stenersen pędem rzucił się znów na mostek.
Przed nim — w odległości może trzech mil — jaśniał teraz angielski pancernik, gdyby białe widmo. Dwa oślepiająco jasne snopy białego światła zalewały go od wierzchołków masztów, aż do water-linji. Zdawało się, że okręt zastygł w promieniach tego światła, przenikającego wszędzie i przechodzącego nawet przez stalowe boki pancernika.
Lecz wkrótce wzdłuż burty wybuchły czerwone ogniki, i huk armat ciężką falą dotarł do norweskiego okrętu. Prawie równocześnie ognie pogasły; snopy światła zjawiały się teraz na różnych częściach pancernika, a kiedy ostatecznie pogasły, zaczął znowu pracować telegraf w budce „Kapitana Stenersena”, i z „Lady Hamilton” dano sygnał o niebezpieczeństwie i o pomoc.
— Pancernik tonie! Pomóżcie! — stukał aparat. Przerażenie owładnęło Stenersenem, że ledwie trzymał się na nogach, obezsiliła go nagła słabość. Wreszcie jednak opanował się, uchwycił tubkę telefonu i dał rozkaz:
— Najszybszy bieg! —
A zwróciwszy się do steru, Stenersen kiwnął głową w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą jasno świeciły ognie i rzucił tylko jedno słowo:
— Tam! —
— Jest! — odpowiedzieli sternicy, i okręt szybko zwrócił się na południowy wschód.
— Dać sygnał, że idziemy na pomoc! — krzyknął komendant do stojącego w dole wartownika — Zapalić reflektory! —
— Bez światła podejdziemy niezauważeni — powiedział starszy szturman, podchodząc do komendanta — a któż wie, czy te podwodne łodzie nie rzucą się i na nas? Lepiej bez światła... —
Stenersen nie chciał zaprzeczać, chociaż nie zgadzał się z Piotrem, nie wierząc, aby te podwodne łódki, jeśli to były rzeczywiście łodzie, a nie jakieś nieznane jeszcze potwory wód polarnych, — nie zrozumiały manewru. Jednakże, nie chcąc powiększać uczucia strachu wśród załogi, Stenersen rozkazał pogasić nawet boczne światła i sygnał na fok-maszcie[1].
Pełnym biegiem, drżąc od potężnej pracy maszyny, płynął „Kapitan Stenersen” na pomoc angielskiemu pancernikowi. W głębokim mroku nocy jaskrawo świecił rząd oświetlonych okienek lewej burty.
Już można było widzieć odbicie świateł pancernika w wodzie, kiedy nagle oślepiająca smuga światła przecięła ciemności, błyskawicą przesunęła się wzdłuż korpusu angielskiego okrętu, runęła potem w bok i, znieruchomiawszy, oświetliła okręt norweski.
— Zobaczyli nas — wyszeptał Piotr. — Może posłać kanonierów do armat? —
— Ludzie do prawoburtowych armat! — krzyknął Stenersen — Pogotowie! —
— Jest! — odpowiedział natychmiast bosman prawej burty — Ludzie do prawoburtowych armat! —
Reflektor, świecący jakgdyby z pod wody, nagle zgasł, lecz morze wokoło pancernika wyraźnie świeciło. Na tle tej świecącej wody okręt wyglądał jak czarne, nieforemne pudło. Trwało to jednak zaledwie przez mgnienie, i oto nagle powietrzem wstrząsnął wybuch ogłuszający. Słupy ognia, dymu i pary wzbiły się pod obłoki, zaświstały w powietrzu odłamki żelazne, i uderzyła w bok norweskiego okrętu wysoka, trwożna fala. Na oświetlonej powierzchni morza czerniały potworne odłamy pancernika, a wśród nich, rozcinając fale i niszcząc nędzne ostatki okrętu, poruszały się szybko nie znane jakieś dziwotwory. Wysokie potężne grzbiety, jak tarany, wciskały się w żelazo zniszczonych pancerzy i krajały je, gdyby nożami. Niekiedy na tych grzbietach zapalały się reflektory i oślepiały niemal patrzących nato ludzi.
Dwa albo trzy ludzkie głosy usłyszał Stenersen z morza. To krzyczeli tonący angielscy marynarze. Głosy ich jednak, pełne grozy i lęku, umilkły dziwnie szybko. Powierzchnia morza już była czysta. Lecz świeciła jeszcze, oświetlając słabo dwa dziwotwory. Stały one teraz tuż naprzeciw, blisko norweskiego okrętu. Grzbiety ich na dwa metry wystawały z wody, a jaskrawe oczy rzucały snopy oślepiających promieni wprost na płynący okręt. Jakaś grożąca ostrożność i pełne niespodzianek milczenie było w tych dwóch podwodnych potworach.
— Zatrzymać maszynę! — krzyknął komendant.
— Przełożyć ster na prawo i iść na dawny kierunek! — rozkazał sternikom.
— Jestl — odpowiedzieli i starannie a szybko wykonali rozkaz, z radością uciekając przed temi tajemniczemi istotami, tak niespodzianie zjawiającemi się z głębiny pustynnego, zimnego morza.
A kiedy już „Kapitan Stenersen” ostatecznie płynął w dawnym kierunku, i zwrócił się do nie znanych statków rufą, tajemnicze potwory, jak wilki, ruszyły za okrętem. Szły tak blisko, że widać było jak fale i kry lodowe rozbijały się o ich potężne grzbiety. Przy wyspie Enderbi Stenersen zarzucił kotwicę. Tu zostawionym był na brzegu zapas węgla, który zabrawszy „Kapitan Stenersen”, ruszył na południe, i już wieczorem znalazł się za południowem kołem polarnem.
Minąwszy wyspę, statek niemal natychmiast wpłynął w sferę gęstych pływających lodów, które jednak były tak połamane i rozbite, że okręt dość szybko sunął na południe, nie napotykając poważniejszych pszeszKód.
W trzecim dniu podróży (licząc od wyspy Enderbi) sfera lodów nagle się skończyła. Morze było czyste, i nigdzie nie zauważono żadnych śladów niedawnych strasznych towarzyszy, którzy albo powrócili na północ, albo też pogrążyli się w głąb oceanu.
Profesor nie interesował się iuż losem „podwodnych rozbójników”, jak ich nazwał.
— Nie zatopili nas tak, jak biedną „Lady” i zato dziękuję — mówił — a teraz nie tęsknię za niemi... —
Z termometrem w ręku nie odchodził już prawie dwa dni od burty, i ustawicznie badał temperaturę wody.
Wreszcie, wieczorem trzeciego dnia podróży, wszedł do kajuty, w której odpoczywali pijąc herbatę Stenersen i dziennikarz, i powiedział:
— Niema wątpliwości! Te niezrozumiałe ciepłe prądy z południa, które uważają za zawrót brazylijskiego prądu, dochodzącego aż tutej głębinami morza, teraz łatwo można zrozumieć. To poprostu samodzielny prąd ciepłej wody, idący z południa, z południowej sfery... —
— Co? — zakrzyknął Stenersen — ciepły prąd ze sfery największych mrozów, wiecznej śmierci i pustyni!? —
— Tak, — kiwnął głową profesor. — To dziwne i niezrozumiałe do tej chwili, ale to, niewątpliwie, tak! Im dalej na południe tem jest cieplejsza woda tego prądu. —
— Nie mam gotowej teorji o pochodzeniu polarnego ciepłego prądu — mówił dalej profesor — ale proszę wyobrazić sobie taki wypadek, że Teror i Erebus nagle się rozerwały i lawa z ich kraterów nieprzerwanym potokiem wpadła w morze. Czy nie zaczęły by tajać lody, i czy nie powstałoby regularne przesuwanie się ciepłych wód z południa na północ? —
— Jednakże — zauważył Stenersen — jakkolwiekbądź powinny były być zauważone jakieś nowe zjawiska, a czyż tak jest? —
— To jednak nie tak! — odpowiedział profesor — Przypomnę panu o takim-że prądzie, pochodzenie którego także zostało niewyjaśnionem, a także o dziwnych jaśnieniach nad horyzontem Antarktydy. Przecież jaśnienia te nie pojawiają się w perjodzie zórz polarnych i zresztą różnią się od nich najzupełniej. Nie chcę, oczywiście, twierdzić, że dzieją się tu, w polarnej sferze, rzeczy nadprzyrodzone, zdaje mi się jednak, że zbyt szybko uznano te przestrzenie za zbadane i nie zajmujące. —
Na tem zakończyła się rozmowa, albowiem przybyły marynarz zaraportował o zauważeniu na południe dalekiej jeszcze ziemi.
Zbliżano się więc do wyspy Harveya...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.
  1. fok-maszt przedni, pierwszy od dziobu.