Ze wspomnień (Conrad, 1934)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ze wspomnień |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Some Reminiscences |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie należy przypuszczać iż zapomniałem o „Szaleństwie Almayera“, opisując wspomnienia, które ogarnęły mię przez te pół godziny między wyjściem mego wuja a spotkaniem się z nim przy obiedzie. Zwierzyłem się już, że moja pierwsza powieść została poczęta w lenistwie — podczas urlopu — i jak sądzę dałem do zrozumienia, iż pisanie jej wciąż odkładałem. Lecz nigdy nie schodziła mi z myśli, nawet gdy nadzieja ukończenia jej była bardzo nikła. Wiele rzeczy stawało mi na przeszkodzie: codzienne obowiązki, nowe wrażenia, stare wspominki. Ta powieść nie jest wynikiem potrzeby — sławetnej potrzeby wypowiedzenia się, którą artyści odkrywają w sobie, szukając źródeł swej twórczości. Potrzeba, która mną powodowała, była ukryta i niejasna, była objawem zatajonym i niezrozumiałym. A może jaki leniwy, płochy czarodziej (w Londynie z pewnością są czarodzieje) rzucił na mnie urok przez okno swego gabinetu, gdy zwiedzałem labirynt ulic na wschód i zachód od mego domu, podczas samotnych przechadzek bez mapy ani kompasu. Nim się wziąłem do tej powieści, nie pisałem nic prócz listów, a i tych niewiele. Nigdy w życiu nie notowałem żadnych wypadków, wrażeń czy anegdot. Pomysł uplanowanej książki był mi najzupełniej obcy, gdy zasiadłem do pisania; ambitne marzenie aby się stać autorem nie pojawiło się nigdy wśród urojonych, pełnych wdzięku istnień, które chętnie sobie wyobrażamy wśród ciszy i bezruchu snu na jawie; a jednak jest jasne jak słońce, że z chwilą gdy napisałem pierwszą stronę „Szaleństwa Almayera“ (zawierała około dwustu słów, i ten stosunek słów do stronicy pozostał niezmieniony przez piętnaście lat mego literackiego życia), z chwilą gdy w prostocie ducha napisałem tę stronę ze zdumiewającym brakiem jakichkolwiek przeczuć, losy były rzucone. Nikt nie przekroczył Rubikonu z większą nieświadomością, bez wzywania bogów, bez lęku przed ludźmi.
Tego ranka wstałem od śniadania, odsunąwszy krzesło, i zadzwoniłem gwałtownie, a może powinienem rzec: stanowczo, a może powinienem rzec: z zapałem — nie umiem powiedzieć. Ale był to najwyraźniej szczególny dzwonek, pospolity dźwięk, w którym czuło się coś niezwykłego, jak dzwonek na podniesienie kurtyny przed rozpoczęciem nowego aktu. Nie dzwoniłem prawie nigdy. Siadywałem długo przy śniadaniu i rzadko kiedy chciało mi się zadzwonić aby sprzątnięto ze stołu; ale owego ranka wstałem odrazu dla jakiejś przyczyny, którą kryje zasadnicza tajemniczość tego wydarzenia. A jednak nie spieszyłem się wcale. Pociągnąłem niedbale za sznurek, i podczas gdy słaby dźwięk dzwonka rozlegał się gdzieś głęboko w suterenie, zacząłem jak zwykle napychać fajkę, poczem rozejrzałem się za zapałkami wzrokiem wprawdzie roztargnionym, lecz nie zdradzającym (gotów jestem na to przysiąc) żadnych oznak szaleństwa. Byłem tak dalece spokojny, że spostrzegłem po dłuższym czasie pudełko z zapałkami na gzymsie kominka, tuż pod moim nosem. Wszystko to odbywało się jak codzień, w poczuciu rozkosznego bezpieczeństwa. Nim zdołałem rzucić zapałkę, córka mej gospodyni, dziewczyna o spokojnej, bladej twarzy, pojawiła się we drzwiach i spojrzała na mnie pytająco. Od niejakiego czasu na dzwonki moje ukazywała się zawsze córka gospodyni. Wspominam z dumą o tym drobnym fakcie, ponieważ dowodzi to, że w ciągu trzydziestu czy czterdziestu dni mego pobytu w pensjonacie wywarłem korzystne wrażenie. Od dwóch tygodni z górą oszczędzano mi nieprzyjemnego widoku domowej niewolnicy. Pokojówki na Bessborough Gardens zmieniały się często, ale — wysokie czy niskie, blondynki czy brunetki — były zawsze nieporządnie ubrane i dziwnie rozczochrane, jakby (trawestuję czarodziejską bajkę) kotka z popielnika przeobraziła się w służącą. Chwaliłem sobie bardzo ten przywilej korzystania z usług córki mej gospodyni. Była schludna lecz anemiczna.
— Może pani sprzątnie to zaraz ze stołu? — zapytałem przerywanym głosem, gdyż jednocześnie usiłowałem rozpalić fajkę. Przyznaję że żądanie moje było niezwykłe. Wstając od śniadania, siadywałem zazwyczaj z książką u okna i wszystko mi było jedno kiedy się sprzątnie ze stołu. Ale czytelnik jest w błędzie, jeśli przypuszcza że się niecierpliwiłem. Pamiętam iż byłem zupełnie spokojny. W gruncie rzeczy nie wiedziałem że chcę pisać, lub zamierzam pisać, lub że wogóle mam coś do napisania. Nie, nie byłem niecierpliwy. Wałęsałem się między kominkiem a oknem, nie zdając sobie nawet sprawy, iż czekam na sprzątnięcie ze stołu. Było więcej niż prawdopodobne, że zanim córka gospodyni skończy sprzątać, wezmę książkę i zasiądę do czytania na cały ranek w nastroju miłego rozleniwienia. Twierdzę to z całą stanowczością, choć zapomniałem jakie książki leżały wtedy na stole. W każdym razie nie dzieła wielkich mistrzów, w których można znaleźć tajemnicę jasnej myśli i dokładnego wysłowienia się.
Już od szóstego roku życia byłem zapalonym miłośnikiem książek, co nie jest może dziwne u dziecka, które nauczyło się czytać, nie wiedząc kiedy. Jako dziesięcioletni chłopczyk znałem wiele książek Wiktora Hugo i innych romantyków. Czytałem po polsku i po francusku, dzieła historyczne, podróże, powieści; znałem „Gil Blasa“ i „Don Kiszota“ w skróconych wydaniach; będąc małym chłopcem, czytałem polskich i francuskich poetów — ale nie umiem powiedzieć, co czytałem w wilję owego dnia, gdy sam pisać zacząłem. Zdaje mi się że powieść, może jedną z powieści Antoniego Trollope’a. To bardzo prawdopodobne. Moja znajomość z tym autorem była wówczas świeża. Jest to jeden z angielskich powieściopisarzy, których czytałem pierwszy raz po angielsku. Z pisarzami o europejskiej sławie, z Dickensem, z Walter Scottem, z Thackerayem było inaczej. W świat angielskiej literatury pięknej wprowadził mię poraz pierwszy „Mikołaj Nickleby“. To nadzwyczajne, jak świetnie pani Nickleby umiała pleść trzy po trzy po polsku, jak ponury Ralf umiał szaleć z wściekłości w polskim języku. Co się tyczy rodziny Crummlesów i rodziny uczonego Squeersa, wyrażali się tak swobodnie, jakby język polski był ich ojczystą mową. Musiało to być świetne tłumaczenie. Czytałem je prawdopodobnie około 1870 roku. Ale chyba jednak się mylę. Nie ta książka wprowadziła mnie po raz pierwszy do angielskiej literatury. Pierwszą moją znajomością z tego zakresu byli „Dwaj panowie z Werony“, i to w rękopiśmiennym przekładzie mego ojca. Działo się to w czasie naszego wygnania w Rosji, prawdopodobnie w niespełna rok po śmierci mej matki, bo pamiętam że byłem w ciężkiej żałobie — miałem czarną bluzę z białemi wypustkami. Zamieszkiwaliśmy we dwóch mały domek na krańcach Czernihowa — w zupełnem odosobnieniu. Owego popołudnia, zamiast pójść się bawić na wielkiem podwórzu (korzystaliśmy z niego wspólnie z naszym gospodarzem), pozostałem w pokoju gdzie mój ojciec zwykle pisywał. Nie mam pojęcia, co mię ośmieliło do wdrapania się na jego krzesło, dość że w parę godzin później zastał mnie tam klęczącego z łokciami na stole i głową wspartą na rękach — nad rękopisem złożonym z luźnych kartek. Bardzo byłem zmieszany i spodziewałem się bury. Ojciec stał we drzwiach i patrzył na mnie zdziwiony, ale po chwili milczenia rzekł tylko:
— Przeczytaj głośno tę stronę.
Kartka leżąca przede mną nie była na szczęście pokreślona i pełna poprawek, a przytem pismo ojca było niezmiernie czytelne. Kiedy dobrnąłem do końca, ojciec skinął głową a ja się wymknąłem, szczęśliwy że mnie ominęły wymówki za ten poryw zuchwalstwa. Starałem się później odgadnąć przyczynę ojcowskiej łagodności; wyobrażam sobie że — wcale o tem nie wiedząc — zasłużyłem w oczach ojca na prawo do poufalszych stosunków z jego biurkiem. Miesiąc, a może tylko tydzień przedtem, gdy ojciec mój leżał w łóżku, niebardzo dobrze się czując, przeczytałem mu głośno od początku do końca — ku zupełnemu jego zadowoleniu — korektę przekładu „Pracowników morza“. Sądzę, że stąd pochodziła względność mego ojca. Wówczas to zetknąłem się po raz pierwszy z morzem w literaturze. Nie pamiętam wcale, kiedy, jak i gdzie nauczyłem się czytać, lecz nie zapomnę chyba nigdy ćwiczeń w sztuce głośnego czytania. Mój biedny ojciec, który czytał sam bardzo pięknie, był nauczycielem niezmiernie wymagającym. Wspominam z dumą, że mając lat osiem musiałem dość dobrze przeczytać tę stronę „Dwóch panów z Werony“. Następnym razem spotkałem się z nimi w jednotomowem wydaniu dzieł dramatycznych Williama Szekspira za pięć szylingów; czytałem je w Falmouth w wolnych chwilach, przy hałaśliwym akompanjamencie robotników, wbijających młotkami pakuły do szwów okrętowego kadłuba w suchym doku. Weszliśmy wówczas do portu, o mało co nie utonąwszy, z załogą odmawiającą posłuszeństwa po miesiącu ciężkich zmagań z burzami północnego Atlantyku. Książki są istotną częścią życia; moje szekspirowskie wspomnienia łączą się z pierwszym rokiem naszego sieroctwa — ostatnim, który spędziłem z ojcem na wygnaniu (odesłał mię do Polski, do mego wuja, z chwilą gdy potrafił zdobyć się na to rozstanie) — i z rokiem ciężkich burz, w którym byłem najbliżej śmierci na morzu, najpierw przez wodę a potem przez ogień.
Pamiętam te wszystkie rzeczy, ale nie pamiętam co czytałem w wilję dnia, kiedy się zaczęło moje literackie życie. Może jedną z politycznych powieści Trollope’a — tak mi się coś zdaje. I przypominam sobie także, jakiego to rodzaju był dzień — jesienny, o powietrzu mieniącem się jak opal, zasnuty na wpół przejrzystą mgłą a jednak pełen jasności, z ognistemi plamami i błyskami czerwonego światła na dachach i oknach przeciwległych domów; bezlistne drzewa skweru wyglądały jak rysunki tuszem na arkuszu bibułki. Był to jeden z tych londyńskich dni, które mają tajemniczy jakiś powab, słodycz pełną czaru. Gra opalowych mgieł powtarzała się często na Bessborough Gardens z powodu bliskości rzeki.
Nie wiem dlaczego upamiętniła mi się tak wyraźnie właśnie owego dnia — chyba z tego powodu że stałem długi czas, patrząc przez okno, choć córka gospodyni już uniosła swój łup złożony z filiżanek i talerzyków. Słyszałem jak postawiła tacę na ziemi w korytarzu i zamknęła nareszcie drzwi, a jednak stałem wciąż tyłem do pokoju i paliłem. Jasne jak słońce, że nie śpieszyło mi się dać nurka w literacki żywot, jeśli można określić tę pierwszą próbę jako danie nurka. Całem jestestwem byłem pogrążony w rozleniwieniu właściwem marynarzowi oddalonemu od morza, tej widowni nie kończącej się nigdy pracy i bezustannego obowiązku. Nic nie dorównywa owemu rozleniwieniu, kiedy marynarz podda mu się całkowicie, rozkoszując się poczuciem zupełnej nieodpowiedzialności. Pewno nie myślałem wówczas o niczem, ale jest to tylko wrażenie, w które trudno mi dziś uwierzyć z tej odległości czasu. Lecz jestem przekonany, że ani mi się śniło o pisaniu powieści, choć możliwe jest i prawdopodobne iż myślałem o człowieku nazwiskiem Almayer.
Widziałem go po raz pierwszy mniej więcej cztery lata przedtem z mostka parowca, przycumowanego do koślawego małego pomostu na borneańskiej rzece, w odległości około czterdziestu mil od jej ujścia. Działo się to bardzo wczesnym rankiem; lekka mgła opalizowała jak na Bessborough Gardens, ale bez ognistych błysków londyńskiego słońca, przeglądającego się w dachach i rurach od kominów; zanosiło się na to, że mgła się przemieni niebawem w wełniste opary. Prócz małego czółenka na rzece, jak okiem sięgnąć nie było nic widać. Wyszedłem dopiero co, ziewając, ze swej kajuty. Serang, wraz z malajską załogą, oglądał uważnie łańcuchy od ładowania i próbował wind; głosy majtków dochodziły stłumione z dołu, z pokładu, ruchy ich były powolne. Ten tropikalny świt przejmował chłodem. Podoficer, Malaj, który wszedł na mostek aby wyjąć coś ze skrzyni, drżał wyraźnie. Lasy w górę i w dół rzeki, a także i na przeciwległym brzegu, wyglądały czarno i mokro; wilgoć kapała z osprzętu na mocno naciągnięty płócienny dach; ziewnąłem, otrząsając się z zimna i właśnie w środku tego ziewnięcia spostrzegłem Almayera. Szedł przez wypaloną trawę, mglista postać na tle mglistej bryły domu o wysokim dachu z trawy, niskiego domu z mat, bambusów i liści palmowych.
Wstąpił na pomost. Miał na sobie tylko szerokie spodnie z kretonu (w ogromne żółte kwiaty na przykrem, błękitnem tle) i cienką bawełnianą koszulę o krótkich rękawach. Ręce, gołe do łokcia, skrzyżował na piersiach. Czarna jego czupryna wyglądała jakby jej nie strzygł oddawna; jedno wijące się pasmo spadało na czoło. Słyszałem o nim w Singapurze; słyszałem o nim wczesnym rankiem i późno w nocy; słyszałem o nim przy śniadaniu i obiedzie; słyszałem o nim w miejscowości zwanej Pulo Laut od pewnego metysa, który podawał się za dyrektora kopalni węgla; słowa jego brzmiały bardzo kulturalnie i postępowo, póki mi nie oświadczył, że trzeba było zaprzestać prac w owej kopalni, ponieważ jest nawiedzana przez szczególnie okrutne duchy. Słyszałem o Almayerze w miejscowości zwanej Dongola, na wyspie Celebes, gdzie radża tego mało znanego portu (nie można tam zapuścić kotwicy bliżej niż o piętnaście sążni od brzegu, co jest bardzo niewygodne) zjawił się po przyjacielsku na pokładzie w towarzystwie dwóch tylko dworzan i pił flaszka za flaszką sodową wodę na tylnej luce świetlnej z mym zacnym przyjacielem i dowódcą, kapitanem Craigiem. A przynajmniej słyszałem nazwisko Almayera wymówione wyraźnie kilka razy w czasie długiej rozmowy prowadzonej po malajsku. O tak, słyszałem je zupełnie wyraźnie — Almayer, Almayer — kapitan Craig uśmiechał się na to, a tłusty, ciemny radża śmiał się głośno. Zapewniam was, że się nieczęsto spotyka aby malajski radża śmiał się na cały głos. I słyszałem także nazwisko Almayera wśród naszych pasażerów (przeważnie wędrownych kupców o solidnej reputacji), którzy siedzieli rozstasowani po całym pokładzie — każdy obłożony zawiniątkami i skrzynkami — na matach, poduszkach, kołdrach i polanach drzewa, rozmawiając o sprawach archipelagu. Słowo daję, nawet o północy usłyszałem kiedyś nazwisko Almayera wymruczane pocichu, gdym szedł z mostka na rufę aby spojrzeć na patentowany log wydzwaniający swoje ćwierci mili wśród wielkiej ciszy morza. Nie chcę przez to powiedzieć aby nasi pasażerowie mówili przez sen o Almayerze, lecz nie ulega wątpliwości że conajmniej dwaj, którzy spać nie mogli i usiłowali odstraszyć bezsenność, ucinając sobie szeptem gawędkę w tej godzinie duchów — że ci dwaj wspominali tak lub owak o Almayerze. Na tym statku niepodobna było doprawdy pozbyć się Almayera na dobre; dla niego był przeznaczony przywiązany na dziobie malutki kucyk, który machał ogonem, zamiatając nim wnętrze kambuza ku wielkiemu stroskaniu naszego kucharza, Chińczyka. Bóg raczy wiedzieć na co kucyk był potrzebny, ponieważ z całą pewnością Almayer jeździć na nim nie mógł; ale to maluje tego człowieka, jego ambicję, dążenie do wspaniałości; sprowadził sobie kuca, gdy tymczasem w całej osadzie, której dzień w dzień groził bezsilną pięścią, była tylko jedna ścieżka dostępna dla konnej jazdy, długa conajwyżej na trzysta metrów i otoczona setkami kwadratowych mil dziewiczego lasu. Ale kto wie? sprowadzenie tego kucyka z Bali było może częścią jakiegoś głębokiego planu, jakiejś dyplomatycznej kombinacji, czy intrygi rokującej najlepsze nadzieje. Z Almayerem nie można było nic wiedzieć. Stosował swoje postępowanie do przyczyn głęboko ukrytych, do niewiarygodnych przypuszczeń, i to sprawiało że jego logika była nieprzenikniona dla ludzi rozsądnych. O tem wszystkiem dowiedziałem się później. Więc owego ranka, widząc postać w pidżamie poruszającą się wśród mgły, powiedziałem sobie: „Aha, to on“.
Podszedł bardzo blisko do statku i podniósł znużoną twarz, okrągłą i płaską, o czarnym loku spadającym na czoło i ociężałem, zgryzionem spojrzeniu.
— Dzieńdobry.
— Dzieńdobry.
Popatrzył na mnie uważnie; byłem nowym przybyszem, gdyż zastąpiłem właśnie pierwszego oficera, do którego Almayer już się przyzwyczaił; sądzę że ta nowość — jak wogóle wszystkie wydarzenia — natchnęła go głęboką nieufnością.
— Nie spodziewałem się was przed wieczorem — zauważył podejrzliwie.
Nie wiem jakie mógł mieć przyczyny do zmartwienia, ale wyglądał na zmartwionego. Zadałem sobie trud aby mu wyjaśnić, że ponieważ odszukaliśmy przed samym zmierzchem boję u ujścia rzeki, kapitan Craig mógł przy sprzyjającym prądzie przebyć ławicę i nic nam nie przeszkadzało popłynąć dalej nocą.
— Kapitan Craig zna tę rzekę jak własną kieszeń — oświadczyłem z przekonaniem, usiłując nawiązać rozmowę.
— Lepiej — rzekł Almayer.
Oparłszy się o poręcz mostka, patrzyłem na Almayera, który spoglądał w dół na pomost, pogrążony w markotnych myślach. Poruszył zlekka nogami, obutemi w słomiane chodaki o grubych podeszwach. Ranna mgła bardzo zgęstniała. Wszystko naokoło nas ociekało wodą: żórawie ładunkowe, poręcze, każdziutka lina na statku — jakby cały wszechświat dostał napadu płaczu.
Almayer podniósł znów głowę i zapytał ledwie dosłyszalnie, tonem człowieka przyzwyczajonego do poniewierki i złego losu:
— Chyba nie macie tam na pokładzie czegoś w rodzaju kucyka?
Odpowiedziałem prawie szeptem, stosując swoje informacje do minorowego tonu jego słów, że owszem, mamy coś w rodzaju kucyka, i napomknąłem — możliwie najoględniej — iż wściekle nam przeszkadza. Bardzo mi pilno odstawić go na brzeg, nim się zabiorę do oddawania ładunku. Almayer popatrzył na mnie dłuższą chwilę niedowierzająco i melancholijnie, jakby nie było bezpiecznie wierzyć mym słowom. Ten wzruszający brak wiary w pomyślny wynik jakiegokolwiek interesu wzruszył mię głęboko. Dodałem:
— Zdaje się że zniósł podróż doskonale. To ładny kucyk.
Ale niepodobna było Almayera pocieszyć; odchrząknął za całą odpowiedź i patrzył znów na swoje nogi. Usiłowałem nawiązać z nim kontakt w inny sposób.
— Czy pan się nie boi — rzekłem — dostać zapalenia płuc albo bronchitu, spacerując w jednej koszuli wśród takiej mokrej mgły?
Nie udało mi się go ułagodzić zainteresowaniem dla jego zdrowia.
— Niema strachu, — zabrzmiała posępna odpowiedź, jakby chciał dać do zrozumienia, że nawet ta droga ucieczki od niełaskawego losu jest dla niego zamknięta.
— Ja właśnie przyszedłem... — mruknął po chwili.
— No więc, ponieważ pan przyszedł, odstawię natychmiast na ląd pańskiego kuca i będzie go pan mógł zabrać do domu. On mi tu zawadza.
Almayer wydawał się zwątpiały. Natarłem na niego znowu:
— Poprostu podniosę go windą i postawię tuż przed panem na pomoście. Stokroć wolę załatwić się z tem przed otwarciem luk. To małe licho jeszcze mi skoczy do ładowni albo zrobi jakiego innego psikusa.
— A jest postronek? — zapytał Almayer.
— Tak, naturalnie że jest postronek. — I nie czekając dłużej, wychyliłem się za poręcz mostka.
— Serangu, proszę odstawić na pomost kuca tuana Almayera.
Kucharz zamknął śpiesznie drzwi od kambuza i w chwilę potem wielka kotłowanina zaczęła się na pokładzie. Kucyk wierzgał z niesłychaną energją, majtkowie rozskakiwali się raz po raz, serang wydawał rozkazy głuchym głosem. Nagle kucyk skoczył na przednią lukę. Jego małe kopytka wytupywały z piekielnym hałasem; wierzgał i stawał dęba. Zwichrzona grzywa na szyi i czole nadawała mu wygląd zdumiewającej dzikości; rozdymał nozdrza, kłaki piany plamiły jego drobną, szeroką pierś, oczy mu się iskrzyły. Mierzył niespełna metr; był dziki, straszny, gniewny, wojowniczy; rżał wyraźnie: ha, ha! wściekał się i tupał — a szesnastu krzepkich marynarzy stało wokół niego, jak zakłopotane niańki naokoło rozpieszczonego, złoszczącego się dzieciaka. Siekł bez przerwy ogonem, wyginał ładną szyję: był poprostu rozkoszny, był czarująco niegrzeczny. Nie dostrzegało się w nim ani śladu narowistości, dzikiego szczerzenia zębów lub kładzenia uszu po sobie. Przeciwnie: stroszył je z komiczną zadzierzystością. Był nawskróś niemoralny i pełen wdzięku; dałbym mu z rozkoszą chleba, cukru, marchwi. Ale życie jest rzeczą poważną a poczucie obowiązku jedynym bezpiecznym przewodnikiem. Tedy opancerzyłem się w hart i z wyniosłego stanowiska na mostku rozkazałem ludziom aby rzucili się razem na kuca.
Stary serang wydał dziwny, nieartykułowany okrzyk i rzucił się pierwszy. Był to doskonały podoficer, znający dobrze swój fach; palił umiarkowanie opium. Reszta ludzi ruszyła jednocześnie z miejsca i przytłoczyła kucyka. Zawiśli u jego uszu, grzywy, ogona; leżeli kupą na jego grzbiecie, siedemnastu ludzi. Cieśla okrętowy chwycił hak od łańcucha ładunkowego i wlazł na sam wierzch stosu. Był to także bardzo dzielny podoficer, tylko że się jąkał. Czyście kiedy słyszeli jak poważny, jasnożółty, chudy, smętny Chińczyk jąka się w chińsko-angielskim żargonie? To jest doprawdy bardzo dziwne. On był osiemnasty zkolei. Kuca wcale nie było widać, ale z chwiania i falowania całego stosu poznawało się że jest na dnie coś żywego.
Almayer zawołał drżącym głosem, stojąc na pomoście:
— O mój Boże!
Z miejsca gdzie stał nie mógł widzieć co się dzieje na pokładzie, chyba tylko wierzchołki głów, ale słyszał szamotanie się i potężne, głuche łoskoty jakbyśmy demolowali statek. Spojrzałem na Almayera:
— A co?
— Niech pan nie da mu połamać nóg! — błagał żałośnie.
— Ależ nic podobnego! Już wszystko w porządku. Obezwładnili go.
Tymczasem przyczepiono łańcuch od ładunku do szerokiej płóciennej pętli, która opasywała kucyka. Majtkowie odskoczyli jednocześnie w różne strony, wpadając jeden na drugiego, a zacny serang rzucił się do windy i odkręcił parę.
— Wolno! — krzyknąłem, w wielkim strachu aby zwierzę nie zostało porwane aż do szczytu żórawia.
Na pomoście Almayer zadreptał niespokojnie w swych słomianych chodakach. Zgrzyt windy ustał i wśród naprężonej ciszy kucyk zaczął sunąć nad pokładem.
Jakiż był wiotki! Z chwilą gdy się poczuł w powietrzu, wszystkie jego muskuły odprężyły się w zadziwiający sposób. Cztery kopytka zetknęły się, potrącając jedno o drugie, głowa zwisała bezsilnie, ogon zwieszał się w zupełnym bezruchu. Przypominał mi jota w jotę wzruszające jagniątko, które wisi u naszyjnika orderu Złotego Runa. Nie wyobrażałem sobie, aby jakiekolwiek zwierzę końskiego rodzaju mogło się stać tak wiotkiem, żywe czy umarłe. Zwichrzona grzywa zwisała jedną masą jak kłąb włosia, zaczepne uszki obwisły, lecz gdy sunął, kołysząc się zwolna, wzdłuż frontu mostka, zauważyłem chytry błysk w jego sennem, nawpół przymkniętem oku. Zaufany podoficer kierował czujnie żórawiem, z niepokojem w oczach i ustami rozwartemi w szerokim uśmiechu. Czuwałem nad tem wszystkiem z wielkiem zajęciem.
— Tak! Dosyć.
Żóraw stanął. Majtkowie ustawili się rzędem przy barjerze. Lina od płóciennej pętli wisiała przed Almayerem prostopadle i nieruchomo jak dzwonek. Nastał zupełny spokój. Zaproponowałem przyjaźnie żeby Almayer wziął linę i uważał na to co robi. Wyciągnął rękę ruchem wyzywająco niedbałym i pełnym wyższości.
— Uwaga! Na dół!
Almayer pociągnął ku sobie linę w sposób dość sprytny, lecz z chwilą gdy kopyta kucyka dotknęły pomostu, poddał się nagle najlekkomyślniejszemu optymizmowi. Natychmiast, bez zastanowienia i prawie nie rzuciwszy wzrokiem, zdjął pętlę z haka; łańcuch ciepnął kuca po zadzie i zwrócił się ku burcie, uderzając o nią z głośnym, zgrzytliwym chrzęstem. Musiałem widać zmrużyć oczy na chwilę. Coś uszło mojej uwadze, bo zaraz potem zobaczyłem że Almayer leży nawznak na pomoście. Był sam.
Oniemiałem ze zdziwienia, a tymczasem Almayer dźwigał się na nogi powoli i z trudnością. Majtkowie u poręczy rozdziawili gęby. Mgła płynąca z lekkim powiewem zgęstniała, zakrywając brzeg doszczętnie.
— Jakim sposobem u licha pozwolił mu pan uciec? — spytałem ze zgorszeniem.
Almayer popatrzył na bolącą dłoń u prawej ręki, ale nie odpowiedział na pytanie.
— Jak pan myśli, gdzie on mógł pobiegnąć? — zawołałem. — Czy w tej mgle są gdzie jakie płoty? A do lasu czy może się dostać? Co teraz począć?
Almayer wzruszył ramionami.
— Moi ludzie są tam gdzieś z pewnością. Złapią go prędzej czy później.
— Prędzej czy później! Bardzo pięknie, ale co będzie z moją płócienną pętlą? Poleciał z nią, a ja jej potrzebuję zaraz, natychmiast, żeby wyładować dwie krowy z Celebesu.
Już począwszy od Dongoli mieliśmy na pokładzie razem z kucykiem parę sztuk ładnego, drobnego bydła rasy wyspiarskiej. Przywiązane po przeciwnej stronie na dziobie, zamiatały ogonami drugie drzwi od kambuza. Ale te krowy nie były przeznaczone dla Almayera, tylko dla Abdulli bin Selima, jego wroga. Almayer odnosił się do mych żądań z zupełnem lekceważeniem.
— Na pańskiem miejscu starałbym się zbadać gdzie on uciekł — nalegałem. Może pan zwoła swych ludzi, czy jak tam? Jeszcze się przewróci i pokaleczy. Przecież może nawet złamać nogę.
Lecz Almayer pogrążył się w abstrakcyjnych myślach, i zdawało się że już mu na kucu nie zależy. Zdumiony tą nagłą obojętnością, wysłałem na własną rękę wszystkich swych ludzi w pogoń za kucem, a właściwie za płócienną pętlą, którą miał na sobie. Cała załoga parowca z wyjątkiem palaczy i mechaników przebiegła obok zamyślonego Almayera i znikła mi z oczu. Biała mgła połknęła ich wszystkich i znów zapadła głęboka cisza, która rozciągała się rzekłbyś całe mile w górę i w dół rzeki. Almayer, wciąż milcząc, zaczął się wspinać na burtę, a ja zszedłem z mostka, aby się z nim spotkać na rufie.
— Czy nie zechciałby pan powiedzieć kapitanowi, że pragnę z nim koniecznie pomówić? — zapytał cichym głosem, błądząc oczami po pokładzie.
— I owszem. Pójdę go poszukać.
Kapitan Craig, wielki i barczysty, stał w swojej kajucie, której drzwi były otwarte naoścież; wrócił przed chwilą z łazienki i czesał dwiema dużemi szczotkami gęste, wilgotne, siwe włosy koloru stali.
— Pan Almayer mówił mi, że chce się koniecznie z panem widzieć, panie kapitanie.
Mówiąc to, uśmiechnąłem się — nie wiem dlaczego; chyba dlatego że niepodobna było wspomnieć o Almayerze bez czegoś w rodzaju uśmiechu, który niekoniecznie musiał być wesoły. Kapitan Craig zwrócił do mnie głowę i uśmiechnął się dość bezbarwnie.
— Kuc mu uciekł, co?
— Tak, panie kapitanie. Uciekł.
— A gdzie on jest?
— Bóg raczy wiedzieć.
— Ale nie, ja mówię o Almayerze. Niech tu przyjdzie.
Kajuta kapitana wychodziła na pokład pod mostkiem; wystarczyło mi kiwnąć z progu na Almayera, który stał ze spuszczonemi oczami na rufie, w tem samem miejscu gdzie go zostawiłem. Zbliżył się powoli z posępnym wyrazem twarzy, podał kapitanowi rękę i natychmiast zapytał, czy może zamknąć drzwi.
— Opowiem panu ładną historję — usłyszałem na końcu. Niezmierna gorycz przebijała z tych słów.
Odszedłem naturalnie ode drzwi. Na razie nie miałem załogi na statku; tylko cieśla, Chińczyk, z płóciennym workiem zawieszonym u szyi i młotkiem w ręku, wałęsał się po pustym pokładzie; wybijał kliny z luk i rzucał je sumiennie do worka. Nie mając nic do roboty, przyłączyłem się do naszych dwóch mechaników, stojących u drzwi maszynowni. Zbliżała się pora śniadania.
— Rano bo rano przyszedł, co? — oświadczył drugi mechanik i uśmiechnął się obojętnie. Był to wstrzemięźliwy człowiek o dobrym żołądku i spokojnym, rozsądnym stosunku do życia — nawet na głodno.
— Tak — rzekłem. — Zamknęli się ze starym. Ma do niego jakiś bardzo ważny interes.
— Będzie go zanudzał bez końca — zauważył główny mechanik.
Uśmiechnął się dość kwaśno. Chorował na żołądek i rano głód mu bardzo dokuczał. Drugi mechanik uśmiechnął się od ucha do ucha i dwie prostopadłe fałdy zarysowały się na jego wygolonych policzkach. Ja uśmiechnąłem się także, ale nie mogę powiedzieć, abym się czuł ubawiony. Nie widziałem nic zabawnego w tym człowieku, którego nazwiska nie można było wymienić bez uśmiechu na całym archipelagu Malajskim. Owego rana jadł z nami śniadanie, milcząc i patrząc przeważnie w swą filiżankę. Zawiadomiłem go, że moi ludzie znaleźli kuca, brykającego we mgle tuż obok studni głębokości ośmiu stóp, gdzie Almayer trzymał zwykle swój zapas gumy. Pokrywa studni była zdjęta, nikogo w pobliżu, i cała moja załoga ledwie że nie zleciała na łeb na szyję do tej przeklętej dziury. Jurumudi Itam, najlepszy z naszych podoficerów, biegły w delikatnem szyciu (naprawiał flagi i przyszywał nam guziki do ubrań) został paskudnie kopnięty w ramię.
Zdawało się że zarówno wyrzuty sumienia jak i uczucie wdzięczności obce są charakterowi Almayera. Wymamrotał:
— Pan mówi o tamtym piracie?
— Jakim znów piracie? Ten człowiek jest od jedenastu lat na statku — rzekłem z oburzeniem.
— Bo on tak wygląda — mruknął Almayer za całe usprawiedliwienie.
Słońce pochłonęło mgłę. Z miejsca gdzie siedzieliśmy pod płóciennym dachem na rufie widać było w oddali kuca, przywiązanego przed domem Almayera do jednego ze słupów werandy. Milczeliśmy przez dłuższy czas. Nagle Almayer, robiąc najwidoczniej aluzję do rozmowy w kajucie kapitana, wykrzyknął niespokojnie:
— Doprawdy, nie mam pojęcia co teraz począć!
Kapitan Craig podniósł tylko brwi, patrząc na niego, i wstał z krzesła. Rozproszyliśmy się wszyscy do swych obowiązków, lecz Almayer, tak jak był ubrany w spodnie z kretonu i cienką bawełnianą koszulę, pozostał na pokładzie; wałęsał się przy schodni, jakby się nie mógł zdecydować czy pójść do domu, czy zostać z nami na dobre. Nasi Chińczycy rzucali na niego w przejściu ukośne spojrzenia; młody Ah Sing, nasz starszy steward, najpiękniejszy i najsympatyczniejszy z Chińczyków, pochwycił mój wzrok; kiwnął głową znacząco ku szerokim plecom Almayera. Podszedłem raz do niego w ciągu tego poranka.
— Jakże to, panie Almayer — rzekłem swobodnie — pan jeszcze nie zaczął czytać swoich listów.
Przywieźliśmy mu pocztę, i odkąd wstaliśmy od stołu, trzymał w ręku paczkę listów. Spojrzał na nie w chwili gdym mówił; wyglądało na to że otworzy palce i wszystkie listy spadną za burtę. Zdaje się iż miał pokusę to zrobić. Nie zapomnę nigdy tego człowieka bojącego się swoich listów.
— Dawno pan już wyjechał z Europy? — zapytał.
— Niebardzo dawno. Niecałe osiem miesięcy — odrzekłem. — Musiałem opuścić statek w Samarangu, bo byłem ranny w plecy i przez kilka tygodni leczyłem się w szpitalu w Singapurze.
Almayer westchnął.
— Handel fatalnie tu idzie.
— Doprawdy!
— Beznadziejnie!... Widzi pan te gęsi?
Ręką, którą trzymał listy, pokazał mi coś, co wyglądało na ruchomą plamę śniegu pełznącą przez odległą część dziedzińca. Znikła za krzakami.
— Jedyne gęsi na wschodniem wybrzeżu — powiadomił mię niedbale, bez najmniejszej iskierki wiary, nadziei lub dumy. Potem oświadczył z tym samym brakiem ożywienia, że ma zamiar wybrać tłustego ptaka i posłać go nam na statek najpóźniej jutro.
Byłem już uprzedzony o tych hojnych gestach. Almayer ofiarowywał gęś, jakby to było coś nakształt orderu, nadawanego tylko wypróbowanym przyjaciołom domu. Wyobrażałem sobie że ta ceremonja odbywa się z większą pompą. Był to niewątpliwie dar szczególny o licznych i rzadkich zaletach. Z jedynego stada na całem wschodniem wybrzeżu! Almayer nie wyzyskał ani trochę owej uroczystej chwili. Ten człowiek nie umiał chwytać nasuwających mu się sposobności. Mimo to zacząłem mu dziękować.
— Widzi pan — przerwał mi nagle bardzo dziwnym tonem — to jest najgorsze z wszystkiego w tym kraju, że człowiek nie może zrozumieć... że niepodobna zrozumieć... — Głos jego przeszedł w powolny szept. — A kiedy się ma bardzo rozległe interesy... bardzo ważne interesy... — kończył pocichu — w górze rzeki...
Spojrzeliśmy na siebie. Zdziwiłem się gdy Almayer drgnął nagle i wykrzywił się w sposób bardzo dziwaczny.
— No, muszę już iść — wybuchnął z pośpiechem. — Tyle czasu!
W chwili gdy wstępował na kładkę, zatrzymał się jednak i wymamrotał abym wieczorem przyszedł z kapitanem na obiad, które to zaproszenie przyjąłem.
Lubię tych zacnych ludzi, którzy rozpowiadają o wolnej woli — „a już przynajmniej w zakresie kwestyj praktycznych“. Wolna wola, co? W kwestjach praktycznych! Bzdury! Jakim sposobem mogłem odrzucić zaproszenie na obiad do tego człowieka? Nie odmówiłem, bo poprostu odmówić nie mogłem. Ciekawość, naturalna chęć pewnej odmiany w jedzeniu, zwykła uprzejmość, rozmowy o Almayerze i uśmiechy z ostatnich dwudziestu dni — każda okoliczność mego życia w owej chwili i na owem miejscu skłaniała mię nieodparcie do przyjęcia; a przedewszystkiem zaważyła tu nieświadomość — nieświadomość, powtarzam, fatalny brak wszelkiego przeczucia, któreby mogło się przeciwstawić tym imperatywom. Odmowa byłaby wyglądała na perwersję i warjactwo. Tylko zgryźliwy dureń mógł odmówić. Lecz gdybym nie był poznał dość dobrze Almayera, prawie napewno nie wydrukowałbym nigdy ani wiersza.
Przyjąłem wówczas to zaproszenie — i po dziś dzień pokutuję za swój rozsądek. Właściciel jedynego stada gęsi na wschodniem wybrzeżu jest odpowiedzialny za jakieś czternaście tomów, jak dotąd. Ilość gęsi, które powołał do życia wśród niesprzyjających klimatycznych warunków, przekracza znacznie tę liczbę. Z całą pewnością liczba tomów nie dopędzi nigdy liczby gęsi — lecz moje ambicje nie biegną ściśle w tym kierunku, i bez względu na męczarnie, jakie trud pisania mi zadał, myślałem zawsze z życzliwością o Almayerze.
Ciekaw jestem, jak byłby do mnie się odniósł, gdyby mógł przyszłość przewidzieć? Tego nie dowiemy się już na tym świecie. Lecz jeśli spotkam go kiedy na Polach Elizejskich — a wystawiam go sobie tylko eskortowanego zdaleka przez stado gęsi (ptaków poświęconych Jupiterowi) — i jeśli zwróci się do mnie wśród ciszy tej beznamiętnej krainy, która nie jest ani światłem ani ciemnością, ani dźwiękiem ani milczeniem, krainy falującej nieustannie rozkołysaną mgłą — nieuchwytnem mnóstwem rojących się duchów — sądzę że wiem, co mu odpowiedzieć.
Rzeknę, wysłuchawszy uprzejmie jego monotonnych, umiarkowanych wyrzutów, które oczywiście nie powinny zamącić ani na chwilę uroczystej wieczności milczenia — rzeknę coś w tym rodzaju:
— Prawdą jest, że na ziemi użyłem twego imienia dla własnych celów. Ale to bardzo małe przestępstwo. Czemże jest imię, o Cieniu? Jeśli tkwią w tobie jeszcze dawne ziemskie słabości i czujesz się pokrzywdzony (był to zwykły ton twego ziemskiego głosu), wówczas zaklinam cię, pomów natychmiast z naszym wzniosłym kolegą-Cieniem, który w przelotnem ziemskiem życiu — jako poeta — rozpamiętywał woń róży[1]. On cię pocieszy. Zjawiłeś się przede mną, ogołocony z wszelkiego uroku przez dziwne ludzkie uśmiechy i lekceważącą gadaninę wszystkich wędrownych kupców na wyspach. Twoje nazwisko było na łasce wiejących wiatrów i rzekłbyś unosiło się nagie na wodach równika. Otuliłem je w królewski płaszcz zwrotników i usiłowałem przelać w jego pustkę najgłębszy ból ojcowstwa — czego ode mnie nie żądałeś — ale pamiętaj że cały trud i wszystkie wysiłki spadły na mnie. Wspomnienie twoje prześladowało mię w ziemskiem życiu. Zważ, że to było wielkie zuchwalstwo. Żaliłeś się zawsze iż jesteś stracony dla świata; zapamiętaj więc, że gdybym nie uwierzył w ciebie tak silnie, gdybym ci nie pozwolił nawiedzać mych pokoi na Bessborough Gardens, byłbyś stokroć bardziej zapomniany. Sądzisz że nie umiałem spojrzeć na ciebie z większą bezstronnością i prostotą, że nie dostrzegłem wyraźniej cudowności, która — jak twierdzisz — towarzyszyła twym losom na tym drobniutkim błyszczącym pyłku, gdzie leżą groby nas obu — pyłku ledwie widzialnym daleko, daleko pod nami. Masz słuszność! Ale zastanów się tylko, o żałośliwy Cieniu! Przecież to jest nietyle moja wina, co twój pech nieubłagany. Uwierzyłem w ciebie w jedyny sposób, na jaki było mnie stać. Zasługiwałeś na coś więcej? Bardzo możliwe. Ale ty zawsze miałeś pecha. Nic nie stało nigdy na twej wysokości. Właśnie dlatego byłeś dla mnie taki rzeczywisty, że głosiłeś tę wyniosłą teorję z silnem przekonaniem i niezłomną wytrwałością.
W takich oto mniej więcej słowach, przełożonych na język właściwy duchom, gotów jestem przebłagać Almayera w Elizejskim Przybytku Cieniów, ponieważ rozstaliśmy się przed wielu laty i nie sądzono nam już spotkać się na tym świecie.
- ↑ Autor ma tu na myśli Szekspira i słynny ustęp z Romea i Julji (akt II scena 2):
What’s in a name? that which we call a rose
By any other name would smell as sweet.
(przyp. tłum.)