Ze wspomnień (Conrad, 1934)/VII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ze wspomnień |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Some Reminiscences |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czy uniesienia pierwszej miłości można uspokoić, okiełznać, przemienić w zimną podejrzliwość zapomocą poważnej cytaty z dzieła o ekonomji politycznej? Pytam, czy to jest do pomyślenia? Czy to jest możliwe? Czyby to było słuszne? W chwili gdy stanąłem nad samem morzem, gdy miałem objąć ramionami swe modrookie marzenie, cóż mogła znaczyć dla mej młodzieńczej namiętności życzliwa przestroga aby nie zmarnować życia? Było to najbardziej nieoczekiwane a także i ostatnie z ostrzeżeń, jakich mi udzielono. Wypowiedziane w obliczu mej czarodziejki, wydało mi się bardzo dziwaczne — wydało mi się głosem ignorancji i głupoty. Ale nie byłem tak zatwardziały ani ograniczony aby nie rozpoznać w owej przestrodze głosu dobroci. A przytem sama mglistość ostrzeżenia — bo cóż może oznaczać zdanie: nie zmarnować życia? — przykuwała uwagę pozorem głębokiej mądrości. W każdym razie, jak już wspomniałem, słowa de la belle Madame Delestang dały mi do myślenia na cały jeden wieczór. Usiłowałem je zrozumieć, ale napróżno, gdyż nie pojmowałem życia jako przedsięwzięcia, które można źle poprowadzić. Lecz na krótko przed północą dałem pokój rozmyślaniom; nie nawiedzany przez żadne duchy przeszłości ani wizje tego co miało nastąpić, szedłem o tej właśnie godzinie bulwarem wzdłuż Vieux Port do łodzi moich przyjaciół pilotów. Wiedziałem gdzie łódź ma oczekiwać swojej załogi: na małym odcinku kanału za fortem, u wejścia do przystani. Puste bulwary były bardzo białe i suche w świetle księżyca, jakby ścięte mrozem w ostrem powietrzu tej grudniowej nocy. Paru włóczęgów wyminęło mię bez szmeru; strażnik urzędu celnego podobny do żołnierza, z mieczem u boku, kroczył zwolna pod bukszprytami długiego rzędu okrętów, przycumowanych dziobem nawprost długiej, zlekka wygiętej, jednolitej ściany wysokich domów, które wyglądały jak jeden olbrzymi, opustoszały budynek o niezliczonych oknach zasłoniętych szczelnie żaluzjami. Tylko gdzieniegdzie obskurna kawiarenka dla marynarzy rzucała żółte błyski na niebieskawe lśnienie fliz. Przechodząc, słyszało się wewnątrz głęboki pomruk głosów — nic więcej. Cóż za spokój panował na krańcu bulwarów w ową noc, kiedy szedłem poraz ostatni na służbową morską wyprawę jako gość marsylskich pilotów! Nie było słychać żadnych kroków prócz moich, żadnego westchnienia, żadnego echa hulanek odbywających się zwykle w wąziutkich zakazanych uliczkach Starego Miasta — i nagle z przerażającym brzękiem, grzechotem żelastwa i szkła ostatni omnibus z Jolliette wyłonił się z za ślepego muru, który stoi po drugiej stronie brukowanej ulicy nawprost charakterystycznej, kanciastej masy fortu St. Jean. Trzy konie zaprzężone rzędem szły kłusa, trzaskając podkowami o granitowe płyty, a żółta, hałaśliwa machina trzęsła się za niemi gwałtownie, fantastyczna, oświetlona, zupełnie pusta; furman spał najwidoczniej na chwiejącym się koźle wśród przeraźliwego hałasu. Rozpłaszczyłem się na ścianie i aż dech mi zaparło. Oszołomiło mię to zupełnie. Ruszyłem chwiejnie dalej w cieniu fortu, rzucającego na kanał mrok głębszy od pochmurnej nocy; uszedłszy kilka kroków, dostrzegłem drobne światełko latarni stojącej na bulwarze i rozróżniłem okutane postacie sunące ku niej z różnych stron. To piloci z trzeciej kompanji śpieszą ku łodzi. Wstępują na pokład w milczeniu, zbyt śpiący aby rozmawiać. Ale słychać ciche pochrząkiwania i jedno rozgłośne ziewnięcie. Ktoś nawet wykrzykuje: „Ah! Coquin de sort!“ i wzdycha ciężko nad swym twardym losem.
Patron trzeciej kompanji (w owym czasie było — jak mi się zdaje — pięć kompanij pilotów), szwagier mego przyjaciela Solary (Baptistin), jest to barczysty, czterdziestoletni mężczyzna o szerokich piersiach, który patrzy bystro i szczerze zawsze prosto w oczy. Wita mię półgłośnem, serdecznem: „Hé, l’ami! Comment va?” Ze swemi przystrzyżonemi wąsami i masywną, otwartą twarzą, energiczną a zarazem łagodną, jest pięknym okazem południowca o typie spokojnym. Albowiem istnieje taki typ, w którym płocha, południowa namiętność przeistacza się w solidną siłę. Patron ma włosy jasne, ale niktby go nie wziął za człowieka północy, nawet w mętnym połysku latarni stojącej na bulwarze. Wart jest dwunastu przeciętnych Normandczyków czy Bretonów, a w całym olbrzymim zasięgu śródziemnomorskich wybrzeży nie znajdzie się pół tuzina ludzi jego pokroju.
Stojąc przy sterze, wyciąga zegarek z pod grubej kurtki i schyla nad nim głowę w świetle padającem od latarni. Już czas. Jego miły głos wydaje spokojnie półgłośny rozkaz: „Larguez“. Wysunięte nagle ramię porywa latarnię z bulwaru i wielka, półkryta łódź pełna ludzi wysuwa się z głuchego czarnego cienia fortu, pociągnięta z początku przez linę, a potem pędzona równomiernemi uderzeniami czterech mocnych wioseł. Otwarta woda avant-port błyszczy pod księżycem jak usiana miljonami cekinów, długie, białe molo połyskuje niby gruba sztaba srebra. Z krótkim zgrzytem bloków i jednym jedynym jedwabnym szelestem żagiel wypełnia się lekką bryzą tak ostrą, jakby spływała wprost z zamarzniętego księżyca; tymczasem ustał stukot wciągniętych wioseł i łódź zda się stoi na miejscu, otoczona tajemniczym szeptem, cichym i nieziemskim, niby szmerem świetlistych promieni, rozbijających się jak gwałtowna ulewa o morze — twarde, gładkie bez cienia.
Pamiętam dobrze tę ostatnią noc spędzoną z pilotami trzeciej kompanji. Poznałem później czar księżycowego światła na różnych morzach i wybrzeżach — pokrytych lasem, skalistych, usianych piaszczystemi diunami — ale nigdy nie objawił mi się w tak doskonałej i niezwykłej postaci, jakby mi pozwolono spojrzeć na rzeczy materjalne od strony mistycznej. Chyba przez całe godziny nikt w łodzi nie przemówił. Piloci siedzieli w dwóch rzędach, zwróceni twarzami do siebie, i drzemali, skrzyżowawszy ramiona, z głowami opuszczonemi na piersi. Czapki mieli najprzeróżniejsze: sukienne, wełniane, skórzane, z klapami na uszach, z chwastami, było tam parę malowniczych beretów naciągniętych na czoło; a pewien stary dziadunio o wygolonej, kościstej twarzy i wielkim, zakrzywionym nosie, miał płaszcz z kapturem, w którym wyglądał pośród nas niby mnich wieziony Bóg wie gdzie przez tę milczącą kompanję marynarzy, nieruchomych i jakby martwych.
Palce moje tęskniły za sterem; w pewnej chwili mój przyjaciel, le patron, odstąpił mi go niby zaufany furman, który pozwala chłopcu trzymać lejce na łatwym kawałku drogi. Otaczała nas wielka samotność; przed nami wysepki Monte Christo i Château d’If zdawały się ku nam płynąć w pełnem świetle, tak gładko, tak nieuchwytnie dla oka posuwała się nasza łódka. „A trzymaj ją pan w bróździe księżyca“, mruknął do mnie spokojnie patron, poczem zasiadł ciężko na tylnej ławce i sięgnął po fajkę.
W czasie takiej pogody posterunek pilotów znajdował się tylko o milę lub dwie na zachód od wysepek; kiedyśmy się zbliżyli do tego miejsca, łódź, którą mieliśmy zastąpić, ukazała się nagle, dążąc do domu, czarna i złowróżbna na tle księżycowego szlaku, pod skrzydłem żałobnem, gdy tymczasem nasz żagiel musiał być dla tamtych wizją bieli i promiennego olśnienia. Nie zmieniając kursu ani o włos, przesunęliśmy się obok siebie o długość wiosła. Przeciągły, ironiczny okrzyk dosięgnął nas z powracającej łodzi. Natychmiast, niby za sprawą czaru, nasi drzemiący piloci zerwali się na nogi jak jeden mąż. Wybuchł niewiarygodny gwar kpiących okrzyków, rozległa się żartobliwa, namiętna, potoczysta wymiana drwin, która trwała póki łodzie się nie wyminęły — ich łódź teraz cała jasna, o promiennym żaglu, gdy tymczasem my poczernieliśmy w ich oczach, oddalając się pod żałobnem skrzydłem. Ten niezwykły hałas ustał prawie równie nagle jak wybuchł; najpierw jeden z ludzi miał tego dosyć i usiadł, potem drugi, potem trzech naraz i czterech, a kiedy wszyscy zamilkli wśród pomruków i warkliwych pośmiechów, rozległ się serdeczny chichot, długotrwały, przez nikogo nie zauważony. To zakapturzony dziadunio bardzo się z czegoś cieszył w głębi swego kaptura.
Nie przyłączył się do chóru żartów i nie poruszył się wcale. Siedział spokojnie na miejscu, oparty o piętę masztu. Mówiono mi już długo przedtem, że miał stopień marynarza drugiej klasy (matelot léger) we flocie, która wypłynęła z Tulonu na zdobycie Algierji w roku pańskim 1830. I rzeczywiście oglądałem kiedyś jeden z guzików jego starego, brunatnego płaszcza całego w łatach, jedyny mosiężny guzik wśród najrozmaitszych innych, płaski i cienki, z wyrytemi słowami: Equipages de ligne. Ten rodzaj guzików skończył się — o ile wiem — wraz z ostatnim francuskim Burbonem. „Zachowałem go z czasów mej służby w marynarce“, wyjaśnił starowina, kiwając szybko raz po raz sępią głową. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie znalazł tej relikwji na ulicy. Wyglądał tak sędziwie, że mógł był walczyć pod Trafalgarem — a przynajmniej odegrać tam drobną rolę jako chłopiec noszący proch przy obsłudze armat. Wkrótce po naszem zaznajomieniu poinformował mnie we francusko-prowansalskim żargonie, mamląc trzęsącemi się, bezzębnemi szczękami, że kiedy był „smarkaczem ot, takim“, widział cesarza Napoleona wracającego z Elby. Było to nocą — opowiadał mętnie bez ożywienia — w miejscu między Fréjus i Antibes, w otwartem polu. Wielkie ognisko paliło się u rozstajnych dróg. Zebrała się tam ludność z kilku wsi, starzy i młodzi, aż do malutkich dzieci na ręku, ponieważ matki nie chciały zostać w domu. Wysocy żołnierze w wielkich kosmatych czapach stali wkrąg, milcząc, zwróceni twarzą do tłumu, a poważne ich twarze i wielkie wąsy utrzymywały wszystkich w przyzwoitej odległości. Ale on, jako „bezczelny mały szkrab“, przewiercił się przez tłum, dopełznął na czworakach tak blisko jak tylko śmiał do nóg grenadjerów, i zajrzawszy przez nie, spostrzegł stojącego w blasku ogniska „małego, tłustego człowieka w trójgraniastym kapeluszu — podobnego trochę do księdza — o dużej bladej twarzy przechylonej na ramię. Ręce miał splecione na plecach... Okazało się że to był cesarz“, objaśniał starowina z lekkiem westchnieniem. Mały brzdąc gapił się z ziemi, wytrzeszczając oczy ze wszystkich sił, a tymczasem jego „biedny ojciec“, który szukał wszędzie malca jak szalony, rzucił się na niego i odciągnął go stamtąd za ucho.
Ten opis wygląda rzeczywiście na wspomnienie. Dziadzina opowiadał mi to wiele razy, używając zawsze jednakowych słów. Zaszczycał mnie specjalną i nieco kłopotliwą sympatją. Ostateczności się stykają. Przewyższał wiekiem o wiele wszystkich członków tej kompanji, a ja znów byłem, że się tak wyrażę, jej czasowo adoptowanem niemowlęciem. Jak dawno został pilotem, tego nikt z kompanji już nie pamiętał — trzydzieści, czterdzieści lat. Sam tego nie był pewien, ale możnaby to wynaleźć, jak mówił, w archiwach biura pilotów. Dawno już dostał dymisję, lecz wypływał na morze z przyzwyczajenia. Mój przyjaciel, le patron kompanji, zwierzył mi się raz szeptem, że „starowina jest nieszkodliwy. Wcale nam nie przeszkadza“. Traktowano go z szorstkiem uszanowaniem. Ten i ów zwracał się do niego czasem z jakąś potoczną uwagą, lecz właściwie nikt się nie liczył z jego słowami. Przeżył swą siłę, swą pożyteczność, nawet swą wiedzę. Nosił długie, zielone wełniane pończochy, wciągnięte na spodnie powyżej kolan, na gołej czaszce miał coś w rodzaju wełnianej szlafmycy a na nogach drewniaki. Bez swego płaszcza z kapturem wyglądał jak wieśniak. Pół tuzina rąk wyciągało się aby mu pomóc wejść do łodzi, lecz potem zostawiano go własnym myślom. Oczywiście nie wykonywał nigdy żadnej roboty, czasem tylko odczepiał jakąś linę, gdy zawołano do niego: „Hé, l’Ancien! Odczepcie tam podnośnice, macie je pod ręką!“ — albo też coś innego w tym rodzaju.
Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na chichot w cieniu kaptura. Staruszek śmiał się tak do siebie długi czas w niezmiernem rozradowaniu. Zachował widocznie naiwność duszy skłonną do uciechy. Lecz gdy wesołość jego się wyczerpała, zrobił fachową uwagę pewnym siebie choć trzęsącym się głosem:
— Niema co liczyć na robotę w taką noc jak dzisiejsza.
Nikt tego nie podchwycił. To było oczywiste. Skądże się spodziewać aby jaki żaglowiec zawinął do portu w taką leniwą noc, pełną sennej wspaniałości i nieziemskiego spokoju. Mieliśmy ślizgać się opieszale po wodzie tam i z powrotem, trzymając się w obrębie naszego posterunku, a o ileby silna bryza nie powiała ze świtem, wysiedlibyśmy przed wschodem słońca na małej wysepce, która o parę mil od nas jaśniała jak bryła zamarzniętej księżycowej jasności; tam zamierzaliśmy „pożywić się kromką chleba i pociągnąć łyk wina z butelki“. Wiedziałem z doświadczenia jak się to odbędzie. Duża łódź opróżniona z załogi oprze się lekką, kształtną burtą o samą skałę — tak idealna jest słodycz tego klasycznego morza, o ile zdarzy mu się być w łagodnem usposobieniu. Pożywiwszy się kromką chleba i pociągnąwszy łyk wina z butelki — odbywało się to dosłownie w taki sposób u tej wstrzemięźliwej rasy — piloci przepędzą czas, tupając w płyty kamieni pokryte morską solą i dmuchając w zgrabiałe palce. Paru mizantropów siądzie oddzielnie na głazach jak morskie ptactwo o ludzkiej postaci, rozmiłowane w samotności; ludzie usposobieni towarzysko podzielą się na małe grupki, machając rękami i snując skandaliczne plotki, a coraz to któryś z mych gospodarzy nastawi na pusty widnokrąg długą, mosiężną tubę teleskopu, ciężką machinę o morderczym wyglądzie, wspólną własność ich wszystkich, którą będą podawali sobie wciąż z ręki do ręki, wywijając nią i celując. Potem około południa (była to krótka służba; długa trwała dwadzieścia cztery godziny) zastąpi nas inna łódź z pilotami — i skierujemy się ku staremu fenickiemu portowi, nad którym góruje, którego strzeże z grzbietu jałowego wzgórza szarego jak pył — wielka budowla w czerwone i białe pasy, Notre Dame de la Garde.
Wszystko odbyło się tak jak przypuszczałem, opierając się na świeżych wspomnieniach. Ale stało się także coś nieprzewidzianego, i to właśnie sprawiło że zapamiętałem tak dobrze ostatnią moją wyprawę z pilotami. Właśnie tego dnia moja ręka dotknęła po raz pierwszy kadłuba angielskiego okrętu.
Żadna bryza nie pojawiła się rano, tylko spokojny, nikły powiew nasiąkł ostrzejszym chłodem, a wschodnie niebo stało się jasne i szkliste od przejrzystej, bezbarwnej światłości. Byliśmy jeszcze na brzegu wysepki, gdy przez teleskop ktoś dojrzał parowiec, czarny punkcik wyglądający jak owad, który spoczął na ostrej linji widnokręgu. Statek wynurzył się szybko aż do swej linji wodnej i zbliżał się spokojnie — smukły kadłub o długiem paśmie dymu, który wznosił się naukos od wschodzącego słońca. Wsiedliśmy śpiesznie do łodzi, kierując się w stronę naszego łupu, lecz robiliśmy zaledwie trzy mile na godzinę.
Był to wielki parowiec towarowy wysokiej klasy, jakich dziś już się nie spotyka; kadłub miał czarny o niskich, białych nadbudówkach, potężny osprzęt o trzech masztach z mnóstwem rei na przednim; dwaj ludzie stali u olbrzymiego koła — parowy ster nie był jeszcze bardzo rozpowszechniony w tych czasach — a na mostku trzej inni wyglądali masywnie w ciepłych granatowych kurtkach; twarze mieli czerwone, okutane po uszy, na głowie zaś spiczaste czapki. Byli to zapewne wszyscy oficerowie. Znałem później dobrze różne statki i spotykałem je dość często, a jednak nazwy ich wyszły mi z głowy, lecz imię tego okrętu, który zobaczyłem raz przed wielu laty wśród różanej jasności zimnego, bladego wschodu słońca, utkwiło mi w pamięci nazawsze. Jakżebym mógł je zapomnieć — był to pierwszy angielski okręt, którego dotknąłem ręką! Jego imię — odczytałem je litera za literą na dziobie — brzmiało James Westoll. Powiecie że to brzmi niezbyt romantycznie. Było to, jak mi się zdaje, nazwisko wielkiego armatora z północy, człowieka znanego i cieszącego się ogólnym szacunkiem. James Westoll! Czy porządny, ciężko pracujący okręt mógł mieć lepsze imię? Sama kolejność tych liter budzi we mnie romantyczne uczucie, jakiego doznałem w owej chwili, gdym ujrzał ten nieruchomy okręt, któremu surowe, przeczyste światło użyczało niezrównanego uroku.
Byliśmy wówczas już bardzo blisko; pod wpływem nagłego porywu zgłosiłem się na ochotnika do czółna, które odbiło zaraz aby odstawić pilota na pokład, a tymczasem nasza łódź, pędzona słabym powiewem towarzyszącym nam całą noc, sunęła w dalszym ciągu powoli wzdłuż czarnego połyskliwego kadłuba. Kilka uderzeń wiosła zbliżyło nas do burty, i wtedy to właśnie, po raz pierwszy w życiu, zwrócono się do mnie po angielsku — w języku mego tajnego wyboru, mej przyszłości, mych długich przyjaźni, najgłębszych przywiązań, godzin trudu i godzin wypoczynku a także i godzin samotnych; czytanych książek, snutych myśli, rozpamiętywanych wzruszeń — i nawet snów! W języku co kształtował tę część mojej istoty, która zniszczeniu nie ulega, a jeśli nie śmiem go uznać głośno za swój własny, jest w każdym razie językiem mych dzieci. Tak to drobne zdarzenia stają się z biegiem czasu pamiętne. Jeśli chodzi o treść zwróconego do mnie zdania, nie mogę powiedzieć aby zawierało coś uderzającego. Zbyt krótkie na elokwencję, wypowiedziane tonem pozbawionym uroku, składało się ściśle z trzech słów: „Look out there“[1], wymruczanych nad moją głową ochrypłym głosem.
Słowa te wyszły z ust wielkiego, tłustego mężczyzny (miał rzucający się w oczy, włochaty podbródek) odzianego w granatową wełnianą koszulę i obszerne spodnie podciągnięte bardzo wysoko, aż do poziomu mostka piersiowego, na szelkach wystawionych całkowicie na widok publiczny. W miejscu gdzie stał nie było nadburcia tylko poręcz na słupkach, to też mogłem objąć jednem spojrzeniem całość jego potężnej osoby, od stóp aż do czubka wysokiego, miękkiego kapelusza, który sterczał idjotycznie jak stożek z rondem na wielkiej głowie. Groteskowy, masywny wygląd tego posługacza (był to chyba posługacz, prawdopodobnie czyścił lampy) bardzo mię zaskoczył. Mój kurs morskiej literatury, moje marzenia i tęsknoty za morzem nie przygotowały mnie na zetknięcie się z kolegą tego rodzaju. Nigdy później nie spotkałem postaci choćby trochę do niego podobnej, chyba tylko na ilustracjach do niezmiernie uciesznych opowiadań p. W. W. Jacobsa o barkach i statkach nadbrzeżnych; ale natchniony talent pana Jacobsa i niewyczerpany humor — z jakim ten autor znęca się nad biednymi, Bogu ducha winnymi marynarzami — jeszcze nie istniały, ani też jego proza, przesadna w swej pomysłowej wynalazczości lecz wyrażająca zawsze z artyzmem zaobserwowaną prawdę. Może nawet i p. Jacobs jeszcze nie istniał. Chyba conajwyżej mógł się zdobyć w owych czasach na rozśmieszenie swej niani.
Dlatego też, powtarzam, pominąwszy już inne niesprzyjające warunki, nie mogłem być przygotowany na widok tego starego, zachrypłego morsa. Swem treściwem odezwaniem się chciał zwrócić moją uwagę na linę, którą mi rzucił natychmiast. Złapałem ją, choć było to właściwie zbyteczne, ponieważ okręt stał wówczas na miejscu. Potem wszystko odbyło się bardzo prędko. Czółenko uderzyło z lekkim stukiem o burtę a pilot, chwyciwszy sznurową drabinkę, wdrapał się na nią do połowy, zanim spostrzegłem że nasze zadanie było spełnione; ostre lecz stłumione dzwonienie telegrafu maszynowego uderzyło o moje uszy poprzez żelazne płyty; towarzysz mój w czółnie naglił abym „mocno odbił“, a gdym oparł się o gładki bok pierwszego angielskiego statku, którego w życiu dotknąłem, poczułem że już pulsuje pod moją otwartą dłonią.
Jego dziób obrócił się nieco na zachód, ku miniaturowej, dalekiej latarni morskiej na molo Jolliette, ledwie dostrzegalnej na tle lądu. Czółno zatańczyło pluskającego dżiga w bróździe okrętu, ja zaś wykręciłem się na ławce i patrzyłem na Jamesa Westolla. Gdy oddalił się o jakie ćwierć mili, wywiesił flagę zgodnie z portowemi przepisami dla przybywających i wyruszających statków. Ujrzałem nagle jej trzepot, zanim powiała z drzewca. Czerwona flaga! W przejrzystem, bezbarwnem powietrzu opływającem płowe i szare brzegi tego południowego kraju, sine wysepki, bladoniebieskie, szkliste morze pod bladoniebieskiem, szklistem niebem zimnego wschodu słońca, była to jak okiem sięgnąć jedyna plama o żywej barwie — płomienna, gorąca i wkrótce taka malutka jak drobna czerwona iskierka, którą skupione odbicie wielkiego ogniska roznieca w przejrzystem sercu kryształowej kuli. Czerwona flaga — ten rozpostarty szeroko po morzach, symboliczny, opiekuńczy szmat płótna, który przez tyle lat miał mi być jedynym dachem nad głową.