Ze wspomnień Kasztelanica/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ze wspomnień Kasztelanica |
Podtytuł | przyczynek do historyi obyczajów, życia domowego i wychowania w końcu 18 w. |
Redaktor | Kajetan Kraszewski |
Wydawca | K. Grendyszyński |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O mil blizko siedm od majątku ojca mojego leżało miasto Pakość w W. Księstwie Poznańskiem, w okolicy Pałukami zwanej. Była to mieścina w owych czasach bardzo licho zabudowana, po większej części drewnianymi, małymi domkami, zamieszkanymi przez mieszczan. Oprócz kilku rzemieślników, jak krawców, szewców i dwóch piekarzy, reszta trudniła się głównie rolnictwem. Dominował tylko na całe miasto wspaniałością swoją klasztor XX. Reformatów, zajmujących się uczeniem młodzieży, której tam podówczas była dość pokaźna liczba, bo około czterystu. Szkoła ta w owej epoce używała dosyć sławy, uczyli się w niej synowie możniejszej i uboższej szlachty. W miasteczku więc, które liczyło zaledwie 2000 mieszkańców, uczniowie liczbą swą znacznie zwiększali ruch miejscowy i byli niejako celem zabiegów tamecznych mieszkańców, którzy po kilku, a zamożniejsi i po kilkunastu uczniów trzymali na stancyi. Siostra cioteczna rezydenta ojca mojego mieszkała w Pakości, z nią ojciec umówiwszy się listownie, bratu jej odwiezienie i umieszczenie nas u niej na stancyi polecił.
Nazajutrz o wschodzie słońca brodzką bryką, zaprzężoną w cztery konie, wyładowaną prowiantami i naszemi rzeczami, wyruszyliśmy w podróż. Była to dla nas nowość nieznana, więc z rozjaśnionemi twarzami, bez zasmucenia opuszczaliśmy dom rodzicielski. Jedynem może zachmurzeniem dnia tego było, że gdyśmy już mijali narożnik naszego ogrodu, ujrzeliśmy tam biednego naszego towarzysza Piotrusia z zasmuconą twarzą, żegnającego swych kochanych paniczów, ale jeszcze z niezgojoną szramą na nosie, w ostatniej katastrofie zdobytej.
Nie będę tu opowiadał wrażeń naszej podróży, która nam z wesołym towarzyszem przyjemnie bardzo zleciała; o zachodzie słońca ujrzeliśmy już Pakość. Widok nie był bardzo wspaniały, bo mieścina niezabrukowana, w okolicy piaszczystej nędznie się przedstawiała; klasztor tylko zwrócił naszą całą uwagę i instynktownym dreszczem nas przejął. Jednakże obecność przyszłych naszych kolegów, zgromadzonych około domu, gdzieśmy się zatrzymali, wnet rozproszyła chwilową trwogę i myśli nasze zwróciła w inną stronę. Nastąpiły zapoznania się, zrazu nieśmiałe, później już i trochę hałaśliwe, bo z nami trzema przybyłymi liczba nas urosła do dziewięciu. Pani, na teraz już wdowa, która nas w swój domek zaprosiła, była to sobie dość miłego oblicza i obejścia kobieta, około lat pięćdziesięciu mająca, snać uprzedzona listem, że dziś przyjedziemy, czekała na nas z wieczerzą, którą z apetytem i wesoło spałaszowaliśmy po podróży, w gronie naszych nowych towarzyszów. Przybyliśmy, pamiętam, w sobotę; na drugi dzień, że było święto, poszliśmy osobno jako nieliczący się jeszcze do grona uczniów z naszym opiekunem do kościoła, aby po nabożeństwie przedstawić się gwardyanowi, poczem powróciliśmy do domu i przy dniu wolnym od nauk zabawialiśmy się z całą swobodą.
Księża, jako profesorowie nasi, mieli obowiązek wieczorami przechadzać się po mieście i stając pod oknami, uważać na uczniów, co robią i jakim językiem między sobą mówią. Obowiązkiem bowiem było mówić po łacinie; stąd w całem mieście, począwszy od kucharek, a skończywszy na szewcu, wyuczyli się mówić tak zwaną kuchenną łaciną, aby być zrozumianemi przez uczniów, którzy umyślnie się do nich tylko w tym języku odzywali, tak, że cała Pakość była jakby kolonią rzymską. Gdyśmy rozochoceni bawili się w ślepą babkę, zapomniawszy o Bożym świecie, a ja miałem zawiązane oczy, otworzyły się drzwi i wszedł ksiądz; ja sądząc, że to który z uczniów, łap go i krzyczę: »mam cię, mam!« i zdzieram chustkę z oczu. Wtem któryś z kolegów kładnie na mnie jakiś znak, a była to tak zwana nota lingua, język wykrojony z czerwonego sukna, zawieszony na sznurku. Ksiądz nakazawszy spokojność i udanie się na spoczynek w języku dla mnie jeszcze dobrze niezrozumiałym, wyszedł, a ja jak pies ze znakiem od oprawcy, stałem na środku w ciszy, jaka zapanowała, nie pojmując, co się ze mną stało; dopiero cichym szeptem wytłomaczono mi wszystko, ale pełen otuchy nie rozbeczałem się jakoś. Na drugi dzień o wpół do ósmej rano poszliśmy do szkoły; dwóch starszych braci po odbytem przeegzaminowaniu nas przez gwardyana dnia poprzedniego, przeznaczeni byli do drugiej, ja zaś do pierwszej klasy; po mszy studenckiej udaliśmy się w ordynku do szkoły. Widok tylu naraz towarzyszów, gwar i hałas zajmowały mnie bardzo, wtem wszedł ksiądz profesor i cisza zapanowała jak w grobie. Siedzący z brzegów ławek uczniowie pozanosili jakieś książeczki przed profesora i ten z nich z nazwiska i imienia wywoływał uczniów, którzy występowali na środek; wniesiono ławkę i poczęła się operacya bicia w skórę; ksiądz batem, który z rękawa rewerendy dobył, wymierzał razy. Ale gdy posłyszałem i moje nazwisko wymienione, struchlałem cały, nie ruszałem się z miejsca, lecz mnie dostawiono przed ławkę, i za to, że u mnie znajdowało się to nieszczęśliwe signum (nota lingua), dostałem pięć potężnych batów. Tak tedy wstęp mój na pierwszej lekcyi szkolnej rozpoczął się plagami, ale że widziałem tylu towarzyszów mojej niedoli podległych temu samemu co i ja losowi, zapomniałem jakoś o doznanym bólu. Całą godzinę odbywały się podobne operacye, na następnej godzinie to samo; jednem słowem pokazało się później, że księża mało co uczyli, tylko bili a bili. Profesor zadawał jedynie w książeczce lekcyę, a starszy w ławce uczeń, audytorem zwany, przesłuchiwał; komu zapisał w książeczce scit, to dobrze, komu zaś nescit, ten bezwarunkowo brał baty. Czasem dało się przejednać pana audytora bułką, szlązakiem[1], lub t. p., lecz ja mając niezły apetyt sam wolałem spożyć te specyały, a że najwięcej trafiało mi się mieć nescit, więc z batami dosyć wcześnie się otrzaskałem i starałem się tylko jak najwcześniej sam się na ławce położyć, aby później mieć prawo obciągać drugim koperty.
Tak upływał mi czas szkolny, a małoco do głowy przybywało, zato w figlach doskonaliłem się coraz więcej. Raz, pamiętam, w końcu maja, kiedy liście najbujniej są rozwinięte, a ptaki pielęgnują już swoje pisklęta, w każdem gnieździe, o którem wiedziałem, śledziłem pilnie wzrost żyjących tam ptasząt. Wokoło kościoła na cmentarzu były wysokie lipy i kasztany; w dziupli jednej, a było to w sobotę, dzień rekreacyi, wiedząc o gnieździe lelaka wybrałem się, by te niebożątka odwiedzić; wlazłem na drzewo i zajęty czynnie swoją robotą, posłyszałem na dole jakieś mruczenie, spojrzę, z drugiej strony od zabudowań klasztornych szedł ksiądz kaznodzieja i przygotowywał się do jutrzejszego kazania. Ja wtenczas najostrożniej posunąłem się jeszcze wyżej na drzewo pomiędzy najgęstsze liście, aby nie być dostrzeżonym; profesor tymczasem chodząc wolnym krokiem tam i napowrót po cmentarzu wciąż wertował swoje kazanie. Siedziałem najspokojniej tak z godzinę, wyczekując sposobnej chwili do uwolnienia się z tego więzienia, lecz z nudów przyszła mi myśl pusta zaintrygować księdza kaznodzieję i udając głos kukułki, zawołałem parę razy, kuku! Ksiądz zadziwiony, nie słysząc nigdy tak w blizkości kościoła tego ptaka, podniósł głowę do góry, ale nic nie dostrzegłszy, zaczął znowu swoją przechadzkę odbywać; ja ucieszony, żem go zwiódł tak doskonale, powtórzyłem po raz drugi moje, kuku! Kaznodzieja znów spojrzał w górę i pomiarkowawszy figiel któregoś z uczni, wolnym krokiem poszedł ku klasztorowi. Poczekawszy jakąś chwilę, zsunąłem się ostrożnie z drzewa i chyłkiem wydostałem się przeciwną furtką cmentarza, kontent, że mi się tak wybornie udało. Przez resztę dnia i przez niedzielę byłem w najlepszym humorze; w poniedziałek jednak na pierwszą lekcyę wchodzi, jak na toż ksiądz kaznodzieja i po modlitwie odmówionej z nami, usiadłszy w katedrze jak najspokojniej, odezwał się »kukułka flectat«.
W klasie cisza się zrobiła, że możnaby muchę było usłyszeć, na mnie skóra zadrżała, ale przypuszczając, że mnie nie widział, nie wychodzę; powtarza więc znów »kukułka flectat!« i jakoś spojrzał w moją stronę, więc sądząc, że czyta całą prawdę na mojej zarumienionej twarzy wyszedłem jak niepyszny na środek i takich mi piętnaście batów wsypał, że ich chyba przez całe życie moje nie zapomnę.
Poza miastem znajdowały się figury w rodzaju kapliczek, w których pomieszczone były stacye męki Pana Jezusa; jednej niedzieli z córką naszej gospodyni w moim mniej więcej wieku będącej, wybrałem się po obiedzie na zwiedzenie tych kaplic. Spotkaliśmy tam jednego z naszych profesorów — i za to, żem z białogłową spacerował, dostałem dziesięć odlewanych batów.
W drugim roku mego pobytu w Pakości przysłali nam z domu przed zimą nowe buty; ja swoje dałem podkuć, raz żeby na dłużej wystarczyły, powtóre, że w podkutych butach lepiej się będzie ślizgać i rysunkami na lodzie zadziwiać kolegów; ale pukały niemiłosiernie, co mnie cieszyło, zwłaszcza idąc po korytarzach a zmrokiem po kamieniach z pod butów iskry się pokazywały. Raz wycinając takie szprynce z coraz większym zapałem nie dostrzegłem, że ksiądz lektor idąc za mną, długo mi się przypatrywał; na drugi dzień odebrałem za tę niewinną zabawkę pięć porządnych bizunów.
Nie skończyłbym tak łatwo wszystkich moich smutnych przygód przez ciąg dwuletniego pobytu w Pakości, gdzie dostałem z pewnością kilka tysięcy batów od tych dobrodziejów, którzy mi przez ten czas jednak mniej rozumu do głowy, aniżeli bizunów na skórę wsypali.
Przekonawszy się też o tem moi rodzice podczas wakacyi, postanowili nas stamtąd odebrać i przenieść do Torunia. Tam były już szkoły więcej uorganizowane na sposób wyższej nauki, język łaciński był przedmiotem ważnym, ale nie wykładowym, zastępował go niemiecki. Ja chociaż miałem dopiero lat trzynaście, wystrzeliłem dosyć w górę, a że księża w Pakości oprócz tak znacznej ilości batów, mało mię nauczyli, dostałem się przeto po dwuletnim tam pobycie zaledwie do drugiej klasy, pomiędzy malców, nad którymi wzrostem dominowałem. Kiedym pierwszy raz wszedł do klasy, powitany byłem chórem śmiechu i wrzawy największej przez moich towarzyszy malców, co mnie już ogromnie rozgniewało. Najgorsi z nich byli niemczaki, którzy wysuwając się naprzód, przedrzeźniali się nade mną najwięcej. Malec jakiś podsunął się do mnie blizko i zaczął wykrzykiwać: »Co to za drągal jakiś!« Ja nie namyślając się, jak go trzepnę w buzię, a miał duże wystające naprzód zęby, zalał się krwią i wpadł pod ławkę, ale profesor wszedł i zrobiło się cicho. Biedaczysko niemczak wypluł trzy zęby, które tak na mnie wyszczerzał, a ja usiadłem w ławce jak najspokojniej. Odtąd uwolniłem się nadal moim bohaterskim czynem od dalszych szykan kolegów, a nawet okazaną siłą i odwagą zyskałem sobie poszanowanie; już mnie nie zaczepiano nigdy a później w zabawie i sporach byłem przewodnikiem i sędzią całej klasy.
W lat czterdzieści może później, mieszkając w okolicy Torunia parę mil od tego miasta odległej, byłem tam w jakimś interesie handlowym; przechodząc ulicą przeczytałem nad apteką nazwisko »Schwarc«, przyszło mi na myśl, czy to nie mój kolega? Wchodzę, za komptuarem stoi średnich lat mężczyzna, któremu z po za warg wyglądała próżnia w górnej szczęce; odzywam się tedy do niego:
— Zapewne z panem Schwarcem, właścicielem tej apteki mam przyjemność mówić.
— Ja Herr Graf — bo poznał we mnie przybyłego z Polski obywatela.
— Wstąpiłem do pana — mówię mu, aby go przeprosić, bo to ja jestem ten, com panu w szkołach te trzy zęby z przodu wybił, a które jak widzę dotąd nie odrosły.
— Och gnädiger Herr! — wykrzyknął Niemiec — bitte, das schadet nichts! — I śmiał się, ściskając mnie za ręce.
Zaczęliśmy sobie przypominać nasze szkolne figle wśród przysłuchujących się ciekawie młodszych subjektów i rozstaliśmy się w najlepszej harmonii.
W Toruniu byliśmy na stancyi u jednego właściciela niewielkiego domku, położonego w odleglejszej stronie miasta; było nam tam dosyć dobrze, bo do tej posessyi przytykał spory ogród, obfity w owoce, a zajmował się nim sam nasz gospodarz z prawdziwem amatorstwem. Był on bardzo drażliwym na wszelkie nasze tam zabawy i psoty, któreśmy mu nieraz wyrządzali; mieliśmy jednakże silnego protektora w młodszym synu gospodarza naszego; na niego tedy spadały wszelkie nasze winy, uczęszczał on z nami razem do szkół, a był dobrym kolegą i brał wszystko na siebie. Z nim robiliśmy różne wyprawy. Każdy kto był w Toruniu zauważyć musiał wspaniały ratusz w starym rynku stojący; na jego wysokiej wieży gnieździło się tysiące wron i kawek, które nas zawsze przechodzących koło ratusza zajmowały i marzyliśmy tylko o tem, jakby się tam do nich dostać a podebrać z gniazd młode pisklęta, które stanowiłyby wyborną ucztę. Poznajomiwszy się z synem stróża ratuszowego, który był mistrzem w wyprawach na młode wrony i kawki, zmrokiem raz wybraliśmy się na ten połów. Po schodach przy pomocy wykradzionego klucza przez syna stróża ojcu swemu dostaliśmy się na wieżę, ale stamtąd trzeba było wdrapać się jeszcze wyżej, aby się dostać po gzemsie do gniazd. Nie zbywało mi na odwadze, więc podsadzony przez brata już miałem być u celu, gdy wtem obsuwa mi się noga, a ja schwyciwszy się rękoma gzemsu, zawisłem w powietrzu. Widziałem niechybną śmierć przed sobą; z wysiłkiem przeto największym trzymałem się rękoma; wszyscy przestraszeni uciekli, tylko syn stróża doświadczony w tym względzie, zawołał na mnie, abym się trzymał ile mi sił starczy a sam pobiegł po drabinkę na dół. Zawsze trwało to z kilka minut, ale się jakoś szczęśliwie udało, żem został uratowany, lecz odbiegła już nam ochota od podobnej wyprawy, a mnie przez parę tygodni ręce niemiłosiernie bolały. Ile razy potem przechodziłem koło ratusza, mierzyłem z dreszczem przestrzeń, jakąbym przeleciał spadając na dół — na goły bruk.
Starszy syn naszego gospodarza był w korpusie kadetów w Chełmnie, mieście o parę mil nad Wisłą położonem; na święta Bożego Narodzenia kadet przyjechał do swoich rodziców. Zachwycony zostałem jego mundurem, starałem się do niego zaraz zbliżyć i wkrótce poprzyjaźniliśmy się bardzo. Jak mi zaczął opowiadać dziwy o swoim korpusie, że mają swoje karabiny, które złożone są w koszarach, że oprócz lekcyi odbywają jak wojsko musztry pod instrukcyą prawdziwych oficerów, jeszcze jak mi pokazał z pomocą kija i jak dodał, że strzelają do tarczy tak jak zwykli żołnierze, byłem prawdziwie zachwycony; dzień i noc marzyłem tylko o tem, abym tam mógł być pomieszczonym. Doczekawszy się jakoś szczęśliwie wakacyi — bo zapewne przez wzgląd na mój wysoki wzrost, przepchnięto mnie przecież do następnej klasy — ufny zatem w swoje powodzenie, umyśliłem użyć wszelkich możliwych wpływów na moich rodziców, aby mnie do Chełmna do korpusu kadetów przeniesiono.
Szczęśliwie się jakoś zdarzyło, że w czasie wakacyi, któreśmy w domu rodziców w tym roku spędzali, przybył na parę dni za urlopem brat mój Stanisław, o którym wyżej już opisując wesele mojej siostry, wspomniałem. Mając u niego niejakie już względy, na nich oparłem całą moją nadzieję, jak również na protekcyi Szczepana. Poczyniłem do nich stosowne kroki i z bijącem sercem oczekiwałem skutku; wszystko się jakoś dobrze udało, bo brat Stanisław przyrzekł mnie poprzeć w prośbie do rodziców, a nawet obiecał, że o mnie będzie pamiętał i odwiedzi w korpusie, bylebym się tylko dobrze tam sprawował. Wkrótce też poczciwy Szczepan zwiastował mi nowinę, że rodzice się zgadzają; można więc sobie wystawić moją radość, a lubo wakacye są dla każdego niewypowiedzianą rozkoszą młodocianego wieku, ja na ten raz przeciwnie, wyczekiwałem niecierpliwie ich końca, aby się w jednej chwili dostać do korpusu.
Zanim jednakże opiszę mój pobyt w Chełmnie, nakreślę tu jeszcze jeden rys ówczesnego prowadzenia dzieci przez rodziców wobec stosunków dzisiejszego pokolenia.
Równocześnie z nami były dwie siostry nasze umieszczone w Toruniu na pensyi; zbliżały się imieniny przełożonej, które miały być obchodzone z większą niż zwykle uroczystością. Ubiór zbyt skromny jaki posiadały siostry, nie nadawał się na ten obchód, aby w nim panny kasztelanki mogły odpowiednio wystąpić. Postanowiły więc napisać list do matki i w najpokorniejszej prośbie przedstawić swoje położenie, prosząc o bardzo skromny zasiłek na sprawienie stosownych sukien. Na to zuchwałe, jak się wyraziła, matka nasza w swym liście, żądanie odebrały bardzo naganne napomnienie i uwagę, że suknie jakie mają są aż nadto dobre na podobne wystąpienie, a za to, że się poważyły na krok podobny, przysłała domowej roboty zgrzebnego płótna z zaleceniem najsurowszem do przełożonej, aby w sukniach z tego materyału, córki jej na tej uroczystości wystąpiły. Stało się według nakazu kasztelanowej, ale siostry moje tak uczuły tę zadaną sobie boleść, że jedna z nich wpadła w galopujące suchoty i na pensyi jeszcze będąc umarła; druga, silniejszej snać kompleksyi, z nadwątlonem już zdrowiem wróciwszy po ukończeniu nauk do domu, znienawidzona przez matkę, że jakoby była głównym powodem do śmierci swej siostry, doświadczając ciągłych w domu goryczy, po kilku latach ze zmartwienia również smutne swoje zakończyła życie.
Nadszedł nareszcie tak upragniony przeze mnie koniec wakacyi; odwiezieni zostaliśmy razem do Torunia, gdzie bracia pozostali nadal w szkołach; po wyjęciu zaś dla mnie potrzebnego szkolnego świadectwa i zabraniu kadeta syna naszego gospodarza, z którym się tak zaprzyjaźniłem, wraz z plenipotentem dóbr ojca mojego w Prusach położonych, puściliśmy się do Chełmna.
O mil sześć blizko od Torunia nad prawym brzegiem Wisły, w okolicy dość malowniczej leży miasto Chełmno, w którem w epoce Ks. Warszawskiego znajdował się korpus kadetów dla młodzieży sposobiącej się do stanu wojskowego. W nim obok nauk ówczesnym szkolnym programem przepisanych, był zastosowany wykład teoretyczny początkowej strategii wojskowej, oraz praktyczne ćwiczenia. Zaprowadzony regulamin wojskowy był pod nadzorem generała korpusu zwykle w wieku już podeszłym będącego i wojskowych oficerów instruktorów. Podzieleni byliśmy na brygady stosownie do starszeństwa wieku i uzdolnienia naukowego. Mundury i broń nadawały młodzieży tej powierzchowność zupełnie wojskową; staliśmy w koszarach, które prawdziwie wzorowo były urządzone. Ja dostałem się do pierwszej brygady i z całem zamiłowaniem przywykłem wkrótce do karności wojskowej; odbywaliśmy służbę koleją po brygadach, a na musztrach i strzelaniu do celu, które się raz w tydzień odbywały, czas najprzyjemniej mi schodził.
Pod koniec pierwszego roku mojego pobytu w korpusie — a było to w najrozkoszniejszym miesiącu maju — zajęty w magazynie czyszczeniem broni, zawezwany zostałem przez dozorującego nas oficera do kancelaryi korpuśnej. Zrazu skóra na mnie zadrżała, ale nie poczuwając się do winy, śmiało kroczyłem przez dziedziniec do przyległego pawilonu. W kancelaryi oprócz służbowego oficera stał wąsaty i mocno dzióbaty wiarus w mundurze, podobnym do barwy pułku brata mego i po wymienieniu mojego nazwiska i imienia przez dyżurnego, ów podoficer skłonił mi się, a wydobywając z pod munduru list, odezwał się grubym głosem:
— Brat panicza, porucznik naszego szwadronu, nie mogąc sam go odwiedzić z powodu służby, polecił mi oddać ten list — tu sięgnął jeszcze do głębokiej kieszeni, wydobył mały zielony woreczek i oddając mi go dodał — i to jeszcze.
Ja schwyciwszy jedno i drugie, wodziłem osłupiałym wzrokiem, nie wiedząc co mam zrobić; widząc to moje zmieszanie oficer służbowy, wyręczył mnie w odpowiedzi i rzekł:
— Trzeba pokwitować z odbioru i poświadczyć przez kancelaryę — co dopełniwszy uwolnił mnie, a ja wyleciałem jak szalony i pobiegłem do kwatery. Tam gdy mnie obstąpili koledzy, zapytując co się stało, okazywałem im tylko to, com trzymał w ręku.
W takim razie zawsze się znajdą przyjaciele i ciekawi; gdyśmy corpus delicti otworzyli, o dziwo! było w nim dziesięć dukatów w złocie! Skarb jakiego nietylko w życiu nie widziałem, lecz posiadać nigdy nie marzyłem nawet, sądząc, że nad dziesięć trojaków nie znajduje się suma, którąby szczęśliwiec jak ja mógł posiadać. Gdy mi starsi kadeci, którzy się niebawem z innej brygady znaleźli, wytłómaczyli wartość tego skarbu, sądziłem się być zrazu bogaczem całego świata; więc projekta, rady co tu zrobić? Naprzód postanowiłem wyprawić dla całej brygady ucztę, która składała się z wybornego pod tę porę kwaśnego mleka z chlebem razowym i sławnych w tych czasach szlązaków, których tamtejsi piekarze dla nas dostarczali; za tę fetę, z której koledzy byli bardzo zadowoleni, zapłaciłem cztery dukaty, gdyż było nas do stu prawie ucztujących. Starszy jeden kolega grał nieźle na fleciku, czemu bardzo zawsze lubiłem się przysłuchiwać i marzyłem tylko o tem, jakby kiedykolwiek posiadać ten instrument, tem więcej, że mi czasem pozwolił spróbować i miałem, jak utrzymywał, niezłe zadęcie. Zaproponował mi, znając moją słabość, nabycie flecika za dukata i żebym mu pożyczył drugiego, a on w procencie uczyć mnie będzie; przystałem na to z wielką radością i układ stanął zaraz. Zostało mi więc cztery dukaty; znaleźli się też amatorzy drobniejszych pożyczek tak, że w ciągu niespełna trzech dni pozostał mi tylko jeden dukat i kilkanaście trojaków. Poprzysiągłem więc sobie tego ostatniego zachować dla podzielenia się z braćmi, a był podług mnie najładniejszy; trojaki jakoś się rozeszły. Naukę na fleciku posunąłem tak daleko, że wyuczyłem się nieźle kilka kurantów i sztajerów wygrywać.
Nadeszły znowu wakacye; przyjechałem z Chełmna do Torunia i z braćmi udaliśmy się razem do domu rodziców. Mundur mój kadecki wyróżniał mnie od braci, a Piotruś nie mógł się dość na mnie napatrzeć, biorąc za prawdziwego wojskowego. Często wieczorami wygrywałem na moim ulubionym fleciku i zachwycało mnie to, jak moje melodye rozlegały się po obszernym naszym ogrodzie; zajmowaliśmy w oficynie dawną naszą szkołę, dziś na kwaterę paniczów zamienioną. Ojciec mój w cichy letni wieczór posłyszał raz grę moją i zawoławszy Szczepana zapytał:
— Kto to tam tak wygrywa?
— A to pan Wincenty proszę łaski JWPana tak się wyuczył w korpusie.
— No, no — mruknął ojciec — wcale nie źle, musi nam kiedy zagrać.
W końcu lipca na dzień św. Anny zjechało się dosyć osób w dom naszych rodziców, były to bowiem imieniny mojej matki; panicze wystąpili w świątecznych sukniach, ja w nowym mundurze odróżniałem się od braci. Nie wiem czy to mój strój wpadł ojcu w oko, czy przypomniał sobie moją grę, dosyć, że kiedy wstawano od dosyć długo ciągnącego się obiadu a myśmy dziękowali rodzicom, ojciec w przystępie widać dobrego humoru, odezwał się:
— Panie Wincenty, a przynieśno swój flecik i przyjdź nam tu zagraj, tylko się dobrze popisz.
Zarumieniwszy się po uszy, a nie wolno było się tłómaczyć, przyniosłem flecik i ukłoniwszy się na środku pokoju wśród zgromadzonych gości, zagrać musiałem jednego i drugiego kuranta; uwolniwszy się zaś z tej łaźni, pobiegłem pędem do oficyny, gdzie rozpłakałem się, w drobne kawałki potrzaskałem mój flecik z tem silnem postanowieniem, że się żadnego instrumentu w życiu mojem nie dotknę. Tak więc na zawsze pogrzebałem mój talent muzykalny, który taką ofiarą zdobyłem.
Opisałem ten mój wypadek dla pożytku obecnego pokolenia, ile że dziś rodzice wydając na naukę muzyki dziecka swego nieraz tysiące rubli, nie mogą uprosić go, aby wynagradzając ich starania, uprzyjemniło im chwile wobec gości, zagraniem na ich żądanie; moja muzyka nic nie kosztowała, lecz rozkaz rodziców był dla dzieci wówczas prawem.
Wspomniałem na początku mego opowiadania, że ojciec mój miał dwie żony. Jako już dygnitarz kraju, będąc wdowcem po pierwszej, a posiadając znaczny majątek bez trudności pozyskał względy wysoko położonej i posażnej panny; matka moja do takich właśnie partyi należała, kiedy się mój ojciec z nią żenił, była bowiem jedynaczką. Tymczasem w lat parę po wydaniu córki za mąż kasztelan inowrocławski Dąmbski, dziad mój, w podeszłym już wieku będący, powtórnie się ożenił i miał dwóch synów i córkę; fortuna przez to znacznie się rozdrobniła lubo był jednym z możniejszych w kraju obywateli.
Mieszkał w Księstwie Poznańskiem i dowiedziawszy się, że wnuk jego jeden jest w korpusie kadetów w Chełmnie, zażądał od mego ojca, aby mi pozwolił przepędzić u niego wakacye. Zrazu posmutniałem na tę wiadomość, przesłaną mi dość wcześnie, bo to mnie rozdzielało z moimi braćmi, z którymi zawsze wesoło czas spędzałem, ale gdy rodzice zgodzili się na to, wola ich była dla nas świętą, więc pogodziłem się wkrótce z mym losem i ciekawy nowych wrażeń, pojechałem do mego dziada.
Jedna mnie rzecz mocno niepokoiła; pod koniec roku w korpusie zagnieździła się u nas świerzba, kilkudziesięciu kadetów po odbytej ścisłej rewizyi poszło do lazaretu, a że jak wiadomo choroba ta jest łatwo udzielającą się, wyjeżdżając już na wakacye i ja dostrzegłem na sobie ślady tej dolegliwości, ale nie chcąc się wydać, aby mnie nie zatrzymano w lazarecie z tym miłym nabytkiem, pojechałem do mojego dziada.
Dwór kasztelana w obszernych dobrach, jakie posiadał, był jak na owe czasy wspaniale dosyć urządzony, a dziad już był powtórnie wdowcem; synowie jego żyli każden już na swoim chlebie i mieszkali o mil parę w Ks. Poznańskiem; bawiła tylko w domu córka najmłodsza, dwudziestoletnia panna, a moja przyrodnia ciotka, cudnej urody kobieta. Sam kasztelan już blizko ośmdziesiątletni starzec, podlegając cierpieniom pedagry, z trudnością zaledwie mógł się posuwać, najwięcej przeto siedział w fotelu. Swobodę miałem tu wszelką, bo dziadek jakoś mnie polubił, jednakże bałem się go, gdyż był surowym w całem obejściu i nadewszystko cenił spokojność. Polowanie, do którego miałem już niepohamowaną pasyjkę, pochłaniało większą część mego czasu. Poznawszy się bliżej z moją ciotką, szesnastoletni młokos, zakochałem się w niej szalenie; ona polubiwszy mnie także z figlów, do których już miałem spryt niemały, spoufaliła się ze mną; ale gdy się wydała ta nieszczęśliwa moja dolegliwość, która najwięcej się objawiała na rękach, wszelkie zbliżanie się do mego bóstwa było mi jak najsurowiej wzbronione; darowała mi kilka par rękawiczek, w których mi tylko wolno było około niej bliżej się znajdować. Ja korzystając z tego jej przestrachu, zawsze zdobywałem tem całus, strasząc ją, że jak mnie ciotka nie pocałuje, to ją zaraz zarażę, co mi się zawsze udawało, ale musiałem ręce w tył chować.
Raz ciotka w przystępie dobrego humoru zawołała na mnie
— Wicuś, chodź ze mną na spacer.
I przez szklane drzwi wybiegła jak spłoszona sarna; gdym i ja pośpieszył za nią, już była na końcu ogrodu i puściła się drogą do parku; dobiegłszy zmęczona, rzuciła się na darniową ławkę. Kolory na twarzy od szybkiego biegu i przyśpieszony oddech przy rozwianych włosach podnosiły jej piękność; w ten moment, pomyślałem sobie, jest chwila najsposobniejsza do objawienia mych uczuć... teraz albo nigdy. Więc rzucam się przed nią na kolana i wołam:
— Ciotko! ja ciebie nad życie moje kocham, musisz być moją!
A ta nie namyślając się — buch mnie w twarz; aż odgłos tego silnego policzka rozległ się po parku, a ona zerwawszy się, pobiegła drogą do domu.
Ja zgłupiałem na razie i w pozycyi klęczącej pozostałem tak jakiś moment, potem odwróciwszy się, ujrzałem tylko migocącą się postać mej ciotki w głównej już alei ogrodu, prowadzącej wprost do pałacu.
Zmartwiony myślą co z tego mego postępku wypadnie, zadumany, usiadłem na tej samej ławce, na której przed chwilą moje bóstwo siedziało, obserwując każdy ruch od ogrodu; przypuszczałem bowiem, że ciotka poskarży się na mnie przed ojcem.
Posiedziawszy tak z jakie pół godziny dostrzegłem nareszcie postępującego ku mnie służącego, który zbliżywszy się rzecze:
— JWPan rozkazał, abym panicza jak tylko znajdę zaraz przyprowadził; śpiesz się panicz, bo pan kasztelan czekać nie lubi.
I powiódł mię jak na ścięcie z sobą.
Wszedłszy nieśmiało do pokoju stanąłem przy drzwiach w pokornej postawie, co dziadek postrzegłszy, mówi :
— Zbliż się tu wasze do mnie.
I objąwszy mnie rękoma przycisnął do piersi tak mocno, że aż mi się dwa guzy metalowe od jego kapoty odcisnęły na czole.
— Dzielnieś się spisał mój chłopcze — dodał z uśmiechem — widzę, żeś jest nieodrodny mój wnuk.
Tu, wsparłszy się z trudnością o poręcze fotelu, następnie zaś na lasce, podszedł, suwając nogami ku swojej apteczce, otworzył ją i dał mi kieliszek wina i piernik toruński.
Tak tedy skończył się ten wybryk młodocianych mych uczuć jak najpomyślniej dla mnie, a że poczciwy stary kuchta domowymi środkami wyleczył mnie z mojej dolegliwości i ośmielony będąc przez dziadka, nie przestawałem wynurzać ciotce moich miłosnych zapałów, z czego się ona nieraz serdecznie uśmiała.
Skończyłem kurs w korpusie z zadowoleniem mej władzy i pożytkiem dla siebie; zanim jednak opuszczę Chełmno, muszę tu wspomnieć o jednym z najważniejszych wypadków dziejów ówczesnych, zaszłym w ostatnim roku mojego tamże pobytu.
Była to epoka najciekawsza na początku obecnego stulecia, rok 1813. Resztki zwycięskiej wszędzie armii Napoleona I, dokonywały swego fatalnego odwrotu z Rossyi; wszyscy przejęci byli ważnością tych wypadków. Do nas doszła wiadomość, że twórca Księstwa Warszawskiego przez Chełmno przejeżdżać będzie; w paradnych więc mundurach z bronią, uszykowani w szeregi przez trzy dni oczekiwaliśmy tego bohatera. Nareszcie, kiedy zbliżyła się jego kareta, zaprezentowaliśmy broń; to zwróciło uwagę cesarza, kazał stanąć i zapytał:
— Co to znaczy? cóż to za wojsko?
— Młodzi kadeci, obrońcy twoi najjaśniejszy panie.
Ukłonił się nam po trzykroć ręką z karety, myśmy go okrzykiem pozdrowili, zapisał coś w pugilaresie i odjechał.
My dumni z tego wypadku, czuliśmy się w obowiązku czuwać nad bezpieczeństwem osoby cesarskiej i przez tydzień przeszło odbywaliśmy z bronią w ręku po drodze patrole. Raz wyszło nas kilkunastu starszych na spacer i ujrzeliśmy pierwszych kozaków, dążących traktem ponad stromymi parowami, w które okolice Chełmna obfitują, a za nimi Baszkirów w ogromnych barankowych czapkach. Gdy jeden z nich, maruder, na zakręcie zatrzymał się, by coś koło konia poprawić, my z tyłu znienacka zepchnęliśmy konia w głębokie parowy, a że Baszkir miał uzdę owiniętą koło ręki, stoczył się więc z nim razem i zabił na miejscu. My zmieszani tym niespodziewanym wypadkiem, uciekliśmy, bojąc się nowych przybyszów, ale jakoś szczęśliwie nikt się o tem nie dowiedział, a między nami tajemnica najściślej zachowaną została.
Napoleon na wyspie św. Heleny przypomniał sobie o nas i kazawszy wybić bronzowe medale nadesłał je nam z napisem polskim:
Towarzyszom Broni.
Medal ten pamiątkowy znajduje się w rękach naszej rodziny.
Żegnając kolegów z prawdziwym żalem opuszczałem korpus, gdzie cztery lata najrozkoszniejszej mojej młodości spędziłem; jedyną pamiątką, jaką stamtąd wywiozłem, był przyswojony przeze mnie wąż, których mnóstwo gnieździło się w okolicach Chełmna. Tak się do mnie przywiązało to niewinne stworzenie, że gdy wychodziłem z kwatery, piszczał za mną niemiłosiernie, brałem go na lekcye i musztry, puszczając sobie za kark; on się okręcał około szyi i nie ruszając się najspokojniej spoczywał rad z ciepła, które naturze jego snadź dogadzało.
Powróciłem tedy do domu rodzicielskiego już ośmnastoletnim młodzieńcem. Ojciec mój, posunąwszy się w latach, podupadł znacznie na zdrowiu, mając zaś niemały majątek, a przytem jeszcze obowiązki piastowanego przez siebie urzędu, do pomocy i załatwiania licznej korespondencyi przyzywał zwykle jednego z synów, który z porządku po ukończeniu nauk pełnił obowiązki sekretarza i obznajamiał się przez to z interesami.
Kiedym przybył po ukończeniu nauk w korpusie do domu, stanowisko to zajmował brat mój Hieronim, mający lat dwadzieścia sześć. Dziś, o ile to sobie przypomnieć mogę, brat mój będąc gdzieś w towarzystwie, poróżnił się ze starszym od siebie obywatelem i przyszło do tego, że został tenże obywatel przez mego brata w twarz uderzonym; nastąpiło więc wyzwanie na pojedynek. Ojciec mój ogromnie się tem zmartwił, przywołał syna do siebie, najsurowiej mu cały postępek jego zganił i nakazał przeprosić znieważonego; czego gdy brat mój odmówił, ojciec, z natury swej łagodny, tak się uniósł, ze porwał szpicrutę i uderzył syna. Brat Hieronim zniósłszy tę karę ojca z pokorą, po odbytym pojedynku na drugi dzień wyjechał i udał się do majątku ojca, położonego w Prusach. Zrazu to nikogo nie zastanowiło, bo zwykł był to nieraz czynić; lecz zlustrowawszy tam gospodarstwo i stan kasy, bo był do tego upoważnionym, napisał pokwitowanie, zarządzające mu na dwa tysiące talarów i odtąd zniknął bez wieści.
Gdy długi czas nie wracał, ojciec zaniepokojony używał wszelkich swych wpływów na odszukanie syna, którego bardzo kochał, lecz napróżno, do śmierci nie doczekał się tej pociechy. Wieść była, ale nie dość pewna, że zaciągnął się do wojska tureckiego, zmienił religię i nazwisko i że potem, prawdopodobnie w kampanii r. 1829 z Rosyą, zginął.
Testamentem zabezpieczył ojciec mój dział jego na majątku, który przez czas prawem oznaczony oczekiwał na zgłoszenie się brata naszego, albo jego spadkobierców, ale i w tem, snadź z wyroku Boga, nie spełniła się rodzicielska nadzieja.
Ojciec, jako sam wysoko ukształcony, uznawał potrzebę głębszej nauki dla swoich synów, każdemu pozostawiając wybór powołania. Sposobili się więc jedni do stanu obywatelskiego i służby publicznej, kilku służyło w wojsku, jeden z braci moich obrał stan duchowny, lecz później z niego wystąpił; ja zamierzyłem zostać doktorem i w tym celu udałem się do Krakowa, lecz po dwóch latach nie mogąc wytrwać w obranym zawodzie, na inny wydział przeszedłem.
Nie będę tu opowiadał pobytu mego w Krakowie, znany jest ten gród z wielu opisów w dziejach naszych; tam byłem już więcej zajęty pracą i poważniej na świat spoglądałem. To miasto nasze, tak bogate w historyczne pamiątki, nastraja już mimowolnie każdego myślącego człowieka do gromadzenia skarbów nauki. W trzecim roku mego pobytu w Krakowie uderzony zostałem jak gromem wiadomością o niebezpiecznej chorobie naszego ojca.
Bez straty czasu, najętą furmanką ruszyłem w drogę, zaopatrzywszy się w kilka bochenków sławnego chleba, promnickim zwanego; bardzo mi on dobrze posłużył przy nader szczupłych moich funduszach w podróży, bo w końcu oprócz mnie i człowieka żywił nawet konie, dla których brakło obroku. Przybywszy do domu, zastałem jeszcze ojca naszego przy życiu i kilka miesięcy trwał ten stan niepewny, który w przewidywaniu smutnej katastrofy zgromadził nasze rodzeństwo strapione około łoża chorego rodzica.
Rok 1818 był rokiem zgonu mojego ojca. Matka ugodzona tym ciosem zmieniła się dla nas zupełnie; była nadzwyczaj czułą i kochającą wszystkie teraz dojrzałe swe dzieci; żądała też zawsze być otoczoną przez nas. Nastąpiły działy majątkowe, które przy wychowaniu naszem tak dziwnem i różnem w pojęciach dzisiejszego czasu, odbyły się wszelako jak najzgodniej, mimo tak licznego rodzeństwa, i prawdziwie mogłyby posłużyć ku zbudowaniu obecnego dziś pokolenia. Matka moja do śmierci swej pozostała w rezydencyi zajmowanej za życia męża. Jeden ze starszych braci zamieszkał w gnieździe rodzinnem, które po dziś dzień familia nasza posiada; inni bracia poobejmowali odleglejsze majątki z obowiązkiem spłaty reszty rodzeństwa. Jako fakt zgodności i miłości istniejącej w rodzinie, w której materyalne względy nie były na pierwszym planie, piszący te słowa (Antoni) w papierach po ojcu (kasztelanicu Wincentym) znalazł rachunek ręką jego skreślony z bratem Stanisławem, od którego działowa suma mu się należała tej treści: »wybrałem tyle a tyle i tu wyrażone są cyfry różne, co wypada wogóle wypłaconych tyle — ażeby się bratu memu lepiej działo, darowywam mu 40.000 złotych, co razem czyni — należna suma, skwitowana«. Nadmieniam tutaj, że ojciec mój, gdy to pisał, miał już sam czworo dzieci i jego położenie wówczas wcale świetnem nie było; stryj zaś Stanisław był bezdzietnym.
Z tego całego przebiegu opowiadania mojego ojca o ówczesnym wychowaniu młodzieży, porównywając go z obecnym, możnaby postawić sobie pytanie — czy zbyteczna surowość przodków naszych, czy też łagodność, pobłażliwość i papinkowate wychowanie obecnego pokolenia, lepsze dla społeczeństwa wywołują skutki. O tem zapewne historya w późniejszych czasach wyda sprawiedliwy i bezstronny swój wyrok.