Ze wspomnień Kasztelanica/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ze wspomnień Kasztelanica |
Podtytuł | przyczynek do historyi obyczajów, życia domowego i wychowania w końcu 18 w. |
Redaktor | Kajetan Kraszewski |
Wydawca | K. Grendyszyński |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po śmierci kasztelana, który pochowany został w grobie familijnym przy kościele w drugim swoim majątku, Konecku, pozostało nas z tak licznego potomstwa ośmiu braci i siostra; bracia wszyscy zamieszkali w jednej prawie okolicy, na Kujawach, siostra tylko, której ślub opisałem wyżej, osiedlona była w innej stronie, w ówczesnem województwie Kaliskiem, w Stropieszynie. Zgoda i miłość rodzinna wiązała nas w najściślejsze stosunki. Trzej bracia starsi byli już żonaci; Stanisław dosługiwał się w wojsku coraz wyższych stopni i doszedł wreszcie do rangi pułkownika. Ignacy, który także w wojsku służył za księcia Konstantego (brata cesarza Aleksandra I-go), słynącego ze swych oryginalności, ale zamiłowanego do ideału w wojskowości, padł ofiarą fanatyzmu, panującego w owym czasie dla wodzów. Kiedy bowiem książę w swym nadzwyczaj prędkim charakterze, podczas musztry na Saskim Placu wykrzyczał oficerów pułku, ci, rozżaleni, dali sobie słowo o jednej godzinie na drugi dzień pozbawić się życia. Dwunastu padło ofiarą, a między nimi i brat mój, zamknąwszy się w numerze niemieckiego hotelu. Trzeci brat, Ludwik, był w szkole podchorążych; reszta braci i ja gospodarowaliśmy już na własnych majątkach.
W lat trzy po śmierci naszego ojca, wszedłem, młodo bardzo, bo w 24 roku życia mego, w związek małżeński, z młodą również, bo zaledwie z 16-letnią panną, córką młodszą IMpana Stanisława Biesiekierskiego, miecznika kruszwickiego, który ojcu mojemu wypadał w stopniu brata w czwartem pokoleniu od Adama Biesiekierskiego, chorążego rawskiego (1632). Starania się mego o rękę żony, szczegółowo tu opisywać nie będę, gdyż nie mam zamiaru opowiadania romansu, lecz podaję tu jedynie rys dziejów naszej rodziny. Chociaż dzisiejsza młodzież inaczej pojmuje te trudy, a o widoki przyszłego życia dbała, wygodniej to sobie urządza; nadmienię tylko, że chowany nie tak wygodnie jak obecnie, odbywałem nieraz przejazdy po parę mil za sankami w trzaskający mróz, asystując pannom we fraku, na wierzch mając tylko krótki spencer watowany, będący natenczas w modzie. Futer bowiem na on czas młodzież nie używała, gdyż była więcej zahartowaną, a kataru ani chrypki wcale nie miewałem. Starać się będę opisać tu postać teścia mojego, który jako rzadki już typ ówczesny, zasługuje na przedstawienie więcej szczegółowe.
Pan miecznik, acz sam z siebie niezbyt majętny, lecz pełen towarzyskiej ogłady i niezwykle piękny mężczyzna, doszedł do znacznej fortuny, biorąc posagi po trzech żonach; jedna z nich była bezdzietna, z dwóch innych miał trzy córki i dwóch synów. Uposażywszy starsze swe dzieci z pierwszej żony, sprzedawszy resztę majątku i zgromadziwszy kapitały, osiadł dla edukacyi młodszych swych dzieci, podeszły już wiekiem, w powiatowem mieście, gdzie kupił sobie przytem dom z obszernym ogrodem.
W mieście więc starania o rękę mojej żony odbywać musiałem.
Teść mój w żadne papiery państwowe nie wierzył, ani w pożyczki się nie wdawał, wszystko co posiadał miał w złocie i srebrze. Żył nadzwyczaj oszczędnie, a na wydatek wszelki był skąpym, tak, że mało co dokładał do dochodów, jakie miał z obszernej swej posesyi. Ile tracił na bezprocentowym tak znacznym kapitale, łatwo się domyśleć, ale tego nikt mu wytłómaczyć nie mógł. Zbijał zawsze argumentami, ile to papierów unieważniono, ile się napaliło, a kapitałów na procencie umieszczonych przepadło. Prawo hipoteczne, dziś istniejące, było jeszcze instytucyą początkującą. Starzy więc w nią nie bardzo wierzyli.
— Gotówka, to grunt, mospanie — powtarzał zawsze pan miecznik.
W takiem położeniu będąc, urządził się też stosownie. Posesya jego cała była wysoko oparkaniona, okna szczelnie okratowane, bramy i wejścia boczne, warownymi opatrzone zamkami. Mieszkania w swoim domu takim tylko lokatorom wypuszczał, którzy byli spokojni i bezwarunkowo zobowiązywali się wieczorem o dziewiątej godzinie być już u siebie w domu, o tym bowiem czasie sam całą kamienicę zamykał, klucze do siebie zabierał i nie wpuścił ani wypuścił nikogo, gdyby to nawet niebezpieczeństwem zdrowiu groziło.
Życie więc tam nie wesoło, zwłaszcza młodym, schodziło; w staraniu się jednak o żonę, musiałem się do tych zwyczajów zastosować.
O dziewiątej zrana wychodził pan miecznik regularnie do katedry na mszę, a w niedzielę i święta na większe nabożeństwa do klasztoru Reformatów, gdzie był starszym w bractwie różańcowem. Zawsze o 12 jadano obiad, a kto się spóźnił, żeby to nawet był syn rodzony, nie dostawał nic. »Spóźniłeś się waspan, łapę liż«, mówił gospodarz. Miał uprzywilejowanych swoich gości w mieście, którzy go odwiedzali, grywał z nimi w maryasza na Zdrowaśki; gdy je przegrał, z całą pokorą, klęcząc ze złożonemi rękoma odmawiał, i ściśle znów pilnował, aby przegrywający spełnił to samo; kupiwszy zaś talię kart polskich na wigilię Bożego Narodzenia, nie zmieniał ich i musiały one cały rok służyć, choćby były najniemiłosierniej podarte.
Od czasu ożenienia się mojego siedm lat już było upłynęło, Pan Bóg obdarzył mnie trojgiem dzieci: dwoma synami i córką; nic wszelako ważniejszego w rodzinie naszej nie zaszło, aż dopiero rok 1830 był epoką ogólnego krajowego wstrząśnienia. Zaciągnąłem się do dziewiętnastego pułku liniowego kosynierów, który się formował w Łęczycy pod nazwą Mazurów; wstąpiłem w stopniu porucznika. Pułk ten złożony był po większej części z obywateli i okolicznych włościan, stąd też pułkownik nasz, dawny wojskowy i rygorysta, chociaż dobry człowiek a dzielny i mężny dowódca, niecierpliwy jednak przy ćwiczeniach i mustrze, wyzywał na nas, gdyśmy się w manewrach zmylali: — »A, nieuki! bronowłoki, hreczkosieje!« co nas nieraz niecierpliwiło. Gdyśmy do Warszawy przybyli i naczelny wódz lustrował nasz pułk na Saskim Placu (a było to w wigilię bitwy pod Grochowem), zadowolony był bardzo i wołał: »Dobrze, dzieci! dobrze, kontent z was jestem! Przyszliście w czas, wkrótce odbędziecie wasz chrzest, a teraz powiedzcie, czy nie macie co do zażalenia się? Czy dochodzi was wszystko?« — Na te słowa nastała cisza, tylko kilku z nas porozumiało się wzrokiem — i wystąpiliśmy z szeregów.
— Cóż takiego? panowie — odezwał się generał.
— Wszystko dobrze, generale, tylko niezadowolony jest pułk cały ze swego dowódcy — odpowiedziałem w imieniu wszystkich.
Tu wystąpił pułkownik i wyciągając do nas rękę, rzecze:
— Nie jest to stosowna chwila, abyśmy się mieli waśnić; jeśli was, panowie, obraziłem, przepraszam wobec generała i wierzcie mi, że nie uczyniłem tego w chęci ubliżania wam, lecz może ze zbytku gorliwości w mojej służbie; dlatego przebaczcie i bądźcie cierpliwi, poprowadzę was na pole walki i tam dowiodę, żem dbał o wasze i ojczyzny dobro, a starać się będę zasłużyć na to, abym godzien był waszej przyjaźni!
Wtem cały pułk krzyknął:
— Niech żyje nasz pułkownik! — my zaś, uścisnąwszy mu rękę, wróciliśmy do szeregów.
Kiedy generał nas opuścił, pułkownik zakomenderował: »marsz« i pociągnęliśmy na Pragę. Tam staliśmy jeszcze do wieczora i gdy się zmierzchać już miało, pułkownik, snadź nie zapomniał mi swej urazy i wydał rozkaz, abym wziął z mojej kompanii dwunastu żołnierzy na ochotnika wraz z doboszem i udał się na szpicę, nie zatrzymując się aż wyda rozkaz. Gdyśmy tedy wyszli za rogatki Grochowskie, już dały się słyszeć wyraźne strzały armatnie; maszerując tak z godzinę, spotykaliśmy ambulanse z rannymi, których z pola bitwy pod Grochowem wieziono do Warszawy. Był to dla świeżego i młodego żołnierza widok nie wzbudzający wiele odwagi. Strzały huczały w powietrzu, zrobiło się ciemno zupełnie, nie wiedzieliśmy w jaką otchłań idziemy i jak długo tak postępować będziemy. Pułkownik widać chciał doświadczyć mojej odwagi i dopuścił mnie pod samą linię bojową tak, że utraciłem od kuli jednego już z moich żołnierzy, gdy dopiero nadbiegł adjutant i zawołał: »stać«. Pułk nasz się zbliżył, a po sformowaniu kolumny stanęliśmy w asekuracyi armat i w tej pozycyi przez parę godzin, nie ruszając się, murem staliśmy na miejscu. Szeregi nasze dosyć się gęsto przerzedzały, bośmy stali w największym ogniu, parę razy tylko zmieniając pozycyę. Wiadomo każdemu z opisu tej kampanii, że w słynnej bitwie pod Grochowem z obu stron nieprzyjacielskich pozycyi, głównie czynne były działa, których z obu stron do sześciuset grało, blizko przez dwanaście godzin. Jedni tylko »Czwartacy«, pułk piechoty, cudów waleczności dokazywał w sławnej »Olszynce«, którą to pozycyę po cztery razy bagnetem zdobywał, czem się potem nawet chełpił pono sam W. ks. Konstanty, że jego ulubieńcy tak się dzielnie spisywali. Rezultat bitwy z obu stron nie był rozstrzygnięty i cofnęły się one z pola walki. Nasz pułk odbywszy dobry chrzest, bo nam sporo żołnierzy ubyło z szeregów, cofnięty został z zajmowanej pozycyi i nakazano spoczynek.
Nigdy mi w życiu tak nie smakowało jedzenie i fajka, jak po tym marszu, który odbyliśmy i po bezsennie spędzonej nocy.
Innych batalii, w których uczestniczyłem, opisywać nie będę, nadmienię tylko, że w bitwie pod »Ostrołęką« zostałem ranny i odesłano mnie do głównego lazaretu w Warszawie. Po wyleczeniu się z rany zachorowałem na tyfus i zaledwie w ośm tygodni jako rekonwalescent powróciłem do domu. W czasie mej nieobecności przybył mi syn, któremu na pamiątkę epoki dałem imię Wiktor.
W sąsiedztwie mojem miał majątek generał wojsk rosyjskich Ksawery Dąbrowski; w obecnej epoce krajowych zaburzeń była to wybitna postać. Poaresztował on wiele znaczniejszych osób w okolicy, a głównie wszystkich obywateli, którzy mieli jakikolwiek udział w rewolucyi i mnie też w parę tygodni po powrocie do domu aresztowano; zastałem już niemało towarzyszów, a pomiędzy innymi nawet ś. p. arcybiskupa Fijałkowskiego, wówczas będącego jeszcze prałatem i kanonikiem katedralnym. Był to rok 1831, rok największej może w kraju naszym cholery, która skutkiem przechodu wojsk i wojny u nas grasowała. Jako więźniowie polityczni byliśmy ulokowani po domach w małej mieścinie, gdzie połowa ludności wymarła; w domu, w którym ja byłem umieszczony, zmarło jedenaście osób w ciągu dwóch tygodni. To zmusiło ówczesną władzę do pomieszczenia nas w innej miejscowości. Dostaliśmy się na wieś do obszernego opustoszałego dworu, pilnowani zaś byliśmy przez trzydziestu żołnierzy i oficera; było więc nam już weselej razem w niewoli naszej, ale odcięci byliśmy od wszelkich z zewnątrz wiadomości. Oficera, który niezłym był człowiekiem, przypuściliśmy do naszego towarzystwa, a żołnierze mając się od nas dobrze, lubili nas bardzo. Ja, żywej natury, pełen wiary i nadziei, nasłuchiwałem i zbierałem wiadomości, jakie się do nas dostać mogły. Było to w chwili kiedy Rosyanie zdobywać mieli Warszawę przez korpus ks. Paszkiewicza, który się z za Wisły koło granicy pruskiej przez naszą okolicę przeprawił. Głucha wieść doszła nas, że Rosyanie odparci i pobici zostali; ja więc nie tracąc czasu, rozbrajam dobrodusznego oficera, ubieram się w jego przybory i obejmuję komendę nad żołnierzami, ufny, że lada chwila zjawi się jakiś nasz oddział, który nas wyswobodzi. Tego dnia jakoś cicho było, żadna potwierdzająca wiadomość nie nadeszła, przez drugi dzień cały jeszcze miałem nadzieję, lecz pod wieczór przyszła przecie rozwaga, oddałem więc poczciwemu oficerowi jego broń i uniformy, a on dalej pełnił swoją służbę.
Dowodził w okolicy siłą zbrojną generał Kreutz, który objeżdżając konsystujące wojska i nas często odwiedzał; był to bardzo zacny człowiek, niemłody już, wykształcony i miły, więc z nami był w dobrych stosunkach i myśmy polubili go także. Gdy nadjeżdżał, żołnierze zwykle występowali, a oficer zdawał raport swemu dowódcy, naturalnie więc z obowiązku służby nie mógł zataić tego co zaszło. Generał wszedł do naszej kwatery i rzecze do mnie: — Panie! coś zrobił? rozbroiłeś oficera, będącego na służbie, wiesz co cię za to czeka w czasie wojny? — Kula! — Ale dziękuj Bogu, że to na mnie trafiło, przebaczam ci, bo wiem, że masz żonę i czworo drobnych dzieci, niech to jednak zostanie przy was moi panowie.
Uściskałem tego zacnego człowieka, bo prawdziwie na to zasługiwał, on zaś odezwał się:
— Za to co robię nie dziękuj, ale możesz mi się odwdzięczyć inaczej; ja nie mam dzieci, oddaj mi dwóch twoich starszych synów w opiekę, zajmę się jak moimi własnymi, oddam ich do korpusu (widywał bowiem ich pierwej gdy mnie odwiedzali).
Żona moja wszelako słuchać o tem nie chciała; dziś kto wie, jaki los spotkałby synów moich.
W parę miesięcy za wstawieniem się generała Kreutza za nami i wskutek dobrej opinii tego zacnego człowieka, zdanej o nas do władzy, uwolnieni zostaliśmy z niewoli i ja powróciłem do domu.
Po klęskach wojennych, jakie kraj nasz przeszedł, zniszczenie gospodarstw, tam zwłaszcza, gdzie odbywały się batalie lub przechody głównych armii, było okropne. Nastąpiła wiosna 1832 r., inwentarz jaki pozostał wyzdychał, bo był i pomór na bydło — reszta niedobitków koni nosata — siać nie było czem — kredytu żadnego. Kiedy tak zrozpaczony i zadumany siedziałem w oknie, patrzę — przez wieś moją jedzie kilkanaście wozów wyładowanych zbożem i nareszcie skręcają w podwórze. Wychodzę z zapytaniem coby to miało znaczyć i poznaję gospodarzy z sąsiedniej wsi. Tu występuje do mnie najstarszy wiekiem, nazwiskiem Mistera i kłaniając się rzecze:
— Wiemy, że wielmożny pan jesteś w kłopocie, nas Pan Bóg jakoś ochronił od zupełnej klęski, więc przyjechaliśmy Wpanu zaorać i zasiać pole, a jak Pan Bóg da, że się urodzi, to Wpan nam odda; my przecież sąsiedzi wspierać się powinniśmy, tak Pan Bóg przykazał.
Czyn ten i mowa szczera tych ludzi rozrzewniły mnie bardzo; przyjąłem ich dar, bo to był naszego poczciwego ludu prawdziwie chrześcijański uczynek i plon był z tego siewu bardzo obfity.
Rodzice mojej żony dotknięci zostali bolesnym bardzo ciosem; syn ich najmłodszy Julian, dwudziestoletni młodzieniec, zginął w kampanii 1831 r. Matka, która do szaleństwa kochała swego jedynaka, bolejąc nad jego utratą, z płaczu zaniewidziała i do śmierci już nie odzyskała wzroku.
Miecznik wobec wypadków krajowych tem większą jeszcze otoczył się w domu swym ostrożnością. Podczas rewolucyi po parę razy zajęte miasto przez nieprzyjaciela narażone było na rabunek; wtenczas szczelnie się on zamykał i nie dopuszczał nikogo; tylko pijanym zwykle żołnierzom podawał oknem na długim kiju przygotowane już woreczki z drobną miedzianą monetą i tym sposobem jakoś się szczęśliwie od napaści ratował; zamknąwszy wokoło okiennice i drzwi szczelnie zawsze powtarzał: »zdieś wsie ludi na choleru pomerli, niet nikoho«.
Rok 1833 był epoką działania emisaryuszów, którzy z narażeniem się własnem usiłowali powtórny rokosz wywołać. Wieści dziwne krążyły po mieście a miecznik nie mając komunikacyi prawie z nikim, ciekawy był wiadomości. Jedyną kobietą, którą dopuszczał do siebie, a ta miała styczność z miastem była stara Chaberska, trzymająca w dzierżawie ogród, mieszkała zaś w oficynie. Ta przychodziła zwykle zmrokiem i obowiązaną była opowiedzieć pod sekretem co w czasie dnia usłyszała na mieście; była to rodziców żony mej jedyna gazeta chodząca. Gdy przyszła, zamykały się wtenczas szczelnie drzwi, ona usiadała na kanapie blizko niewidomej matki, miecznik zaś ciekawy, a mocno już głuchy przysuwał się z krzesłem do nich. Cichym szeptem szła naprzykład następująca rozmowa. Matka się pyta:
— No i cóż tam słychać Chabersiu?
Ona również cichym głosem odpowiada:
— A to proszę pani idę sobie ulicą i patrzę... idzie żołnierz ubrany z karabinem.
— Imość, imość, co ona mówi? — pyta miecznik.
— Cicho Stasiu, bo kto usłyszy — szepce mu do ucha żona — Chabersia mówi, że szła sobie ulicą i widziała żołnierza co szedł z karabinem.
— O, o! dla Boga! — wzdycha miecznik — ja nieszczęśliwy.
— Cóż dalej — pyta się matka?
— To jeszcze nic proszę pani — mówi Chaberska — ale idę koło magazynu solnego stoi żołnierz na warcie i to także z bronią.
— Co ona mówi? — odzywa się znów niecierpliwy miecznik.
— Cicho, cicho — powtarza matka — powiada, że szła koło magazynu solnego i tam stał na warcie żołnierz z bronią.
— Co imość mówisz, ach Boże! będzie znowu wojna!
Na tem ograniczały się wiadomości polityczne, bo za nic żadnej gazety nie brał miecznik do ręki, gdyż wszystkich co czytali uważał za rewolucyonistów źle widzianych od władzy.
Za nic nikomu grosza nie pożyczył; raz syn jego z pierwszej żony przyjechał odwiedzić rodziców, a więcej w celu pożyczenia od ojca pieniędzy. Po przywitaniu i zjedzeniu obiadu zaczyna się syna wypytywać:
— Cóż tam u Wasana słychać, urodzaj masz dobry.
— Tak, dosyć proszę ojca, urodziło się nieźle, tylko mi pszenica prawie wszystka poległa i ma szczupłe ziarno; właśnie chciałem prosić ojca o pożyczenie mi pieniędzy, bo potrzebowałbym do siewu nabyć lepszego ziarna.
I całując go w rękę dodał: ja ojcu kochanemu oddam.
Na to miecznik mruknął:
— Hm, hm, wiesz Wasan co — nie siej pszenicy, bo widać do niej niemasz szczęścia.
I nie dał mu ani grosza, choć to był syn pierworodny.
Zawsze narzekał na biedę, mówiąc: »Ja nie wiem z czego wy tam na wsi żyjecie! bo ja to nie mam sobie za co soli i chleba kupić. Miał jednak wydatki swoje, na które nie żałował i spełniał je z całą sumiennością. Co piątek o 10 rano schodzili się przed kamienicę miecznika ubodzy z całego miasta; gdy już zobaczył oknem, że liczba ich jest spora, wychodził do nich, uszykował w dwa rzędy na ulicy, jak wojsko, i porachował; dopiero odliczył sobie stosowną ilość groszy i zapowiedział, żeby się nikt nie ruszył, dopóki wszystkich nie obdzieli, sam zaś środkiem postępując, rozdawał jałmużnę. Dziady i baby wiedząc już ten zwyczaj, sami się pilnowali, boby ostatni nie dostali; słuchali go jak wojsko swego dowódcy, a gromadziło się ich do stu; grosze chętnie zbierał zawsze i wymieniał od każdego zapytując: »A niema tam Wasze groszaków? Nigdy też nie było wypadku, aby mu ich brakło.
Tu Antoni B. syn kasztelanica dodaje swoje własne o rodzicach i mieczniku wspomnienia.
Przy swej oszczędności i skąpstwie pan miecznik miał słabość do wnuków. Pamiętam, gdy miałem może lat ośm, starszy mój brat i ja byliśmy już w szkołach. Przybywszy na wakacye do rodziców, obowiązani byliśmy pojechać na przywitanie do dziadków; mam dobrze w pamięci wysoką tę postać starca z białym jak mleko a sumiastym wąsem; trzymał się prosto i lubił z nami rozmawiać, a trzeba było głośno i wyraźnie mówić, bo niedosłyszał mocno. Babka, jako niewidoma, nie zajmowała się niczem, więc sam kluczyki od wszystkiego miał zawsze przy sobie. Gdy rodzice poszli na miasto po sprawunki a nas zostawili z przykazem, abyśmy byli grzeczni, nic nie ruszali i nie biegali, dziadek wtenczas wypytywał się nas co tam słychać na wsi, co porabiamy. »Pewno Waspanowie tylko wróble wykręcacie, co? hę?!« I śmiał się. »A który lepiej łazi po drzewach?« »Poczęstujże ich też czem Stasiu, odezwie się babka, oni pewnie głodni przejechali się, to będą mieli apetyt. — No, chodźcie za mną«. Szedł więc dziadek, otwierał szafkę w murku będącą i nalewał nam po kieliszku piołunowej wódki. »Pijcie mówi, to zdrowe na żołądek«, wyniósł też parę skórek od chleba i bułek zbieranych od kilku tygodni. »No, a to schrupcie, bo macie młode lepsze zęby od nas«.
Babka zwykle ręką mierzyła nasz wzrost, pytając się: »A który to?« i dziwiąc się jak urósł; bardzo nas przytem czule ściskała. Z większą uciechą jechaliśmy pod koniec wakacyj na pożegnanie do dziadków, bo wtedy czułe było rozstanie i dostawaliśmy po 5 złotych. Raz pamiętam przy pożegnaniu dziadek jakiś był niespokojny, kręcił się po wszystkich pokojach, stękał i frasunek widoczny malował się na jego twarzy. Matka nasza już ubierała się do drogi, a my smutno spoglądaliśmy po sobie i łzy kręciły się już w oczach, bo myśleliśmy, że nas zwykły datek ominie, gdy dziadek wychodzi i rzecze do nas: »No macie tu Wasanowie po talarze pruskim, jak przyjedziecie do Warszawy, idźcie do banku, tam wam zmienią, dostaniecie po sześć groszy ażjo, tylko pamiętajcie nie dajcie się oszukać, niech mniej nie dadzą. Myśmy dobrze pamiętali, bo wyjeżdżając z miasta, wstąpiliśmy zaraz do cukierni, aby kupić ciastek do domu dla rodzeństwa i swoje talary zmienili.
Babka moja kasztelanowa Dąmbska z domu, posunąwszy się już znacznie w latach, mieszkała zawsze w swej rezydencyi, którą za życia męża zajęła. Kiedy rodzice moi odwiedzali ją, zawsze brali na tę wizytę jedno z sobą dziecko dla zaprezentowania go babce, więcej nie przywozili, bo nie znosiła hałasu małych dzieci. Pamiętam, gdy na mnie ta kolej przyszła musiałem siedzieć jak trusia, bo miałem to przez rodziców surowo nakazane. Nie wesoła to była dla dzieci w moim wieku wizyta. Faworyty psy i koty nie odstępowały jej nigdy; przypatrywałem się tym starym już bezzębnym z zapłakanemi oczyma stworzeniom, którym zazdrościłem swobody i karesów jakich doznawały.
Zdrowie mojej babki było bardzo nadwątlone, kaszel dokuczał jej mocno, podupadała coraz na siłach, w parę lat umarła i pochowana została obok męża w grobie familijnym.
Jak przez postęp cywilizacyi i wynalazków zmienił się stosunek ówczesnej epoki, muszę tu dla porównania choć pobieżnie opisać pierwszy nasz wyjazd do szkół w Warszawie.
Pierwsza ta wyprawa nasza odbywała się w roku 1835. Były to ciężkie czasy dla gospodarzy na wsi, ceny zboża nadzwyczaj nizkie i kupiec na nie trudny. Pamiętam na święta Bożego Narodzenia ojciec mój (kasztelanic Wincenty) na parę dni przedtem wysłał był do miasta kilkadziesiąt korcy grochu, aby na święta zaopatrzyć się nieco w pieniądze i sprawunki potrzebne do domu. Matka wypisała regestr potężny rzeczy potrzebnych do spiżarni a pomiędzy innemi dostrzegliśmy zamieszczone pierniki i smaczne bakalie; naprzód tedy cieszyliśmy się, że nas nie ominie gwiazdka; na powrót więc wywózki oczekiwaliśmy niecierpliwie. Trzy mile było z okładem do miasta, więc wysyłka jeszcze po drodze w tym czasie uciążliwej, nie mogła wrócić pierwej, niż drugiego dnia wieczorem; myśmy się jakoś ociągali z pójściem spać, aby jak przyjadą dostać świeżych z miasta bułek i piernika. Wtem koło dziewiątej wieczorem psy zaszczekały, zrobił się ruch niezwykły w podwórzu i niebawem wszedł do pokoju pisarz, wysłany z wywózką, ale jakoś z nietęgą miną i kłaniając się rzecze: »Proszę Wielmożnego pana, grochu nie sprzedaliśmy i chociaż taki ładny nikt nie chciał kupić. Starszy pan (miecznik) kazał go zsypać do siebie do spichrza, boć trudno było po takiej opłakanej drodze wieźć go napowrót do domu; tu jest list od starszego pana, kazali się oboje Państwu kłaniać«. My słuchając tej relacyi posmutnieliśmy bardzo, bo nas omyliły nadzieje. — Dziadek pisał: »Kazałem tu Wasana groch zsypać, chciałem na poczcie choć parę korcy sprzedać, ale poczthalter odpowiedział, że ma teraz co paść końmi; obiecał, że może po świętach weźmie, ale tylko po ośm złotych daje, mam nadzieję, że może dla gołębi potrosze co sprzedam, bo inaczej to pies się o niego nie spyta«.
Takie to były czasy trudne, ale ojciec jakoś zebrał pieniądze i zapowiedział wyjazd nasz do Warszawy na parę tygodni przed terminem. Siostra i nas dwóch braci mieliśmy być odwiezieni, więc przez ten czas przygotowania i krętanina były wielkie. Matka szykowała w domu wyprawę dla nas a na tydzień przed wyjazdem konie przeznaczone do podróży były odstawione, nic nie robiły i już je lepiej pasiono. Powóz ciągle zabezpieczali stelmach i kowal, a w wigilię dnia wyjazdu konie okuto; obroki się w drogę szykowały na osobnej bryce i na noc już przed domem stały ekwipaże dla upakowania rzeczy rano. Podróż sama trwała blizko trzy doby, ośm mil po zwyczajnej drodze, reszta już szosą. — Przygotowania te jak również sama podróż z noclegami, jako nowość zajmowała nas bardzo, a gdy nam ojciec trzeciego dnia nad wieczorem pokazał jakąś mgłę i dym unoszący się nad Warszawą, oczy nas zabolały od patrzenia, bo kurz był niemiłosierny. Wreszcie kiedyśmy ujrzeli tę niezliczoną ilość wiatraków, sądziliśmy, że miasto z samych młynarzy i piekarzy jest złożone. Gdyśmy nareszcie zajechali przed rogatki, gdzie się odbywała rewizya i meldunek, obawialiśmy się owej baby strasznej, o której mówiono nam, że będziemy ją musieli całować, ale jakoś wjechaliśmy w miasto i ta ceremonia nas ominęła a cała uwaga zwrócona była na ruch i gwar bez końca. Wszystko to nas w podziw wprawiało, lecz przybywszy do hotelu po posiłku zmęczeni podróżą zasnęliśmy szybko nie obudziwszy się aż rano nazajutrz i zaraz pobiegliśmy do oka, by popatrzeć na ulicę. Pamiętam, żeśmy tego dnia wieczorem byli w teatrze, z początku bawiło mnie to, lecz w końcu zasnąłem i obudziłem się już na miejscu w hotelu rozebrany do spania.
Pobyt w Warszawie dosyć nam się podobał, bo i cukiernie często odwiedzaliśmy i nie myśleliśmy o tem, kiedy się ten błogi czas skończy. Na trzeci dzień zaprowadzili nas rodzice do tych państwa, u których mieliśmy być umieszczeni na stancyi. Byli to państwo Pilatti, rodzice malarza Henryka; że to była tylko pierwsza wizyta, więc z dobrą fantazyą i w humorach niezłych wróciliśmy do hotelu; ale w parę dni rodzice nas znów biorą na tę wizytę i dostrzegliśmy płacz matki, z którym się kryła przed nami, coś nas tknęło, aleśmy jeszcze poszli z dobremi minami, aż przy pożegnaniu rodzice odzywają się do nas: »zostańcie tu a my do was niedługo przyjedziemy« i wyszli. My posmutnieliśmy jakoś, ale wyczekujemy jeszcze ich powrotu, lecz gdy się ściemniło i po kolacyi kazano nam się położyć spać, przez całą noc nieutuleni w płaczu, doczekaliśmy się dnia, a ubrawszy, wymknęli się na ulicę i podążyli do hotelu. Tam już jednak było pusto w numerach przez nas zajmowanych, rodzice jeszcze wieczorem dnia poprzedniego wyjechali. Zdesperowani, kręcąc się po ulicach nie mogliśmy z powrotem trafić, bierzemy więc doróżkę i każemy się wieźć na Dziką ulicę, lecz widzimy uśmiechniętą twarz doróżkarza, gdyż tylko zwrócił końmi i wjechał na naszą ulicę, a my poznaliśmy dom, stanął; lecz za kurs zapłacić trzeba było. Przez trzy dni nie mogliśmy się w żalu naszym uspokoić, w końcu po naradzie z sobą napisaliśmy list do rodziców, że jeżeli nas w ciągu dwóch tygodni stąd nie odbiorą i nie wrócimy do domu, to się obydwa powiesimy! Ojciec odebrawszy ten list rozśmiał się tylko, matce go nie pokazał a nam nic na niego nie odpisał. My odtęskniwszy się wreszcie, zapomnieli się powiesić. Było nam u tych zacnych ludzi bardzo dobrze; prawdziwą opieką rodzicielską byliśmy przez obojga otoczeni, może najlepiej ze wszystkich miejsc, jakie podczas naszego szkolnego pobytu zajmowaliśmy. Rodzice przez rok cały nie zajrzeli do nas, tylko listownie z nami korespondowali a dwa lata na żadne święta, ani na wakacye z Warszawy nie wyjeżdżaliśmy umyślnie dla tego, abyśmy się należycie odtęsknili, chociaż dziś to mogę wyznać, że sami dużo nad tem cierpieli, bo nas prawdziwem uczuciem rodzicielskiem kochali.
Dziś spieszą rodzice do swych gagatków, gnani siłą pary i ta im się jeszcze za wolną wydaje, rozmawiają telegrafami, a nawet są tacy, którzy porzucając najświętsze obowiązki i przyszłość swych dzieci przenoszą się z niemi dla edukacyi do miasta, nie chcąc ani chwili pozbawić się ich widoku; czy im tem w przyszłości szczęście zapewniają? Najlepiej obecne stwierdzi pokolenie.
Nadszedł rok 1840; przyjechaliśmy na wakacye, brat mój, Roman, miał rok ośmnasty, ja byłem już piętnastoletnim wyrostkiem. Jednej niedzieli zaproszeni zostali rodzice na obiad w sąsiedztwo, więc całym domem naszym dwoma ekwipażami pojechaliśmy z wielką uciechą, bo tam po obiedzie miały się odbywać tańce. My obadwa wystrojeni byliśmy w studenckie nowe fraki, które podówczas uczniowie w święta i na wystąpienia galowe nosili. Może w pół godziny, kiedyśmy na miejsce przybyli, przybiega posłaniec na zziajanym koniu z wiadomością, która przeraziła wszystkich, a rodziców moich, szczególniej zaś matkę dotknęła bolesnym ciosem. Miecznik nagłe zakończył życie. Ojciec bez straty czasu, kazał zaprzęgać i pojechaliśmy wszyscy; w parę godzin stanęliśmy na miejscu. Gdyśmy zajeżdżali, pamiętam, kamienica zajmowana przez dziadków była już oblężona przez tłum odwiedzających nieboszczyka, szczególniej ubóstwo cisnęło się, by oglądać swego dobrodzieja i najstarszego obywatela miasta, chorągiew żałobna powiewała już przed domem jako godło śmierci. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie wywarła ta miłego oblicza spokojna postać dziadka mego, leżącego na katafalku wpośród palącego się licznego światła. Śmierć jego była niespodziana, w wigilię dnia (była to sobota) czuł się najzdrowszym, jak w tym wieku być można, kręcił się jak najgorliwiej po wszystkich kątach w domu i podwórzu a nad wieczorem posłał po golibrodę, aby go ogolił. »Co ty Stasiu robisz, przecież się zawsze golisz w niedzielę rano — odezwie się babka«. »A to widzisz moja Imość nie chcę, aby mnie po śmierci skrobano« — i rozśmiał się. — Po ogoleniu się, ukląkł do pacierza i modlił się dłużej, niż zwykle; po odprawionych modłach, rzekł do żony: »Idźmy dziś moja Imość wcześniej spać, bo mnie jakoś sen morzy«. Zwykle koło siódmej rano wstawał pierwszy i odchylał okiennice. Babka, chociaż czasem już niespała, gdy cisza panowała w pokoju, nie przerywała snu mężowi. Dziś siódma wybiła na obydwóch zegarach, Jegomość się nie obudził; cierpliwie szepcąc sobie pacierze, doczekała babka znów, że wybiła ósma; więc zaniepokojona, czy nie chory, cichym głosem zawołała: »Stasiu, Stasiu! a cóż tak dzisiaj długo spisz?« Nieodebrawszy odpowiedzi, niespokojna, zawołała głośniej, aż służąca, stara Marcinowa, gotowa na wezwanie, usłyszawszy przyszła i zbliżywszy się do łóżka miecznika z przerażeniem zawoła: »Jegomość nie żyje!« otworzyła okiennice; leżał już stary pan miecznik, uśpiony snem wiecznym; zapewne astma, na którą pod koniec życia cierpiał, w mocniejszym kaszlu zadusić go musiała. Przeczuł tedy swój koniec, a do tej wędrówki w świat lepszy przygotował się nawet; w testamencie zalecił żonie i dzieciom, aby go jak najskromniej pochowano. Trumnę prostą, dębową miał u OO. Reformatów złożoną dla siebie, na koszta pogrzebu pieniądze w worku były pod materacem w głowach jego łóżka, opieczętowane z napisem: »na mój pogrzeb«, w wysokiej szafie od zegara pieniądze, z napisem na woreczku: »dla rozdania ubogim na pogrzebie za moją duszę«. Z taką to rozwagą przodkowie nasi myśleli dawniej o śmierci.
W mieście nie pamiętali mieszkańcy dawno tak licznego pogrzebu. Wszyscy księża i cechy wystąpiły z paradą dla oddania ostatniej posługi miecznikowi, jako bratu starszemu, który im na sesyach długi czas przewodniczył. Ubóstwo z całego miasta i okolicy obdarzane przez nieboszczyka, długim szeregiem wlokło się za konduktem. Familia pozostała, nie we wszystkiem w ceremonii pogrzebowej zastosowała się do woli nieboszczyka, bo godność jego na to nie dozwalała. Pochowany został przy kościele OO. Reformatów, gdzie od dawna to miejsce sobie upodobał, a na wieczne czasy jeszcze za życia dla siebie i żony zakupił. Nagrobek ten po dziś dzień stoi tam dotąd niewzruszony.
Po śmierci miecznika, jak to w mieście zwykle, dziwne wieści krążyły pomiędzy ludem, że parę razy widziano go, jak przyszedł liczyć do piwnic swoje ukryte tam skarby, że pozostali sukcesorowie nie mogą ich przemierzyć i t. p., lecz któż ludzkie języki powstrzymać jest mocen. Babka, jako już w wieku podeszłym będąca, przytem niewidoma, potrzebowała troskliwej opieki i otoczenia rodziną po swym ciosie, przeniosła się przeto na mieszkanie do starszej swej córki i tam w parę lat życia dokonała, pochowana obok męża, w miejscu zawczasu przygotowanem.