Zemsta za zemstę/Tom czwarty/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom czwarty
Część druga
Rozdział XV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV.

Zadowolony z nabytku, który niezbyt naruszał jego oszczędności, uwolniony więzień udał się na ulicę Lappe, gdzie u pewnego handlarza nabywającego rzeczy kradzione, swego przyjaciela, kupił parę prześcieradeł, parę po włóczek na poduszki i kilka serwet, potem czując się w wesołym humorze, udał się w okolice Hall, wszedł na ulicę Feronnerie i wstąpił do pewnego kupca winnego, którego zakład napełniało bardzo mięszane towarzystwo.
Jarrelonge od dawna znał to miejsce.
Przeszedł więc bez wahania ze sklepu do sali leżącej od tyłu i tak samo pełnej gości jak frontowa, rzucił badawczym wzrokiem w około siebie, poczem z wypogodzoną twarzą zbliżył się do jednej gromadki.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do niego i wszyscy go po witali jednogłośnym okrzykiem.
Co raz więcej zachwycony tem pochlebiającem przyjęciem, zajął miejsce pośród odnalezionych przyjaciół i zażądał butelki wina, z kącika.
Rozpoczęta rozmowa ciągnęła się dalej, a Jarrelonge, którego ona nie zajmowała, nachylił się do swego sąsiada z prawej strony i szepnął mu do ucha te wyrazy:
— Mam z tobą do pomówienia.
— To dobrze — odpowiedział sąsiad — mów, słucham.
— To wyjdźmy...
— Nic pilnego, tylko wyjdźmy razem.
— Zgoda...
Przyjaciele Jarrelonge’a byli to wszystko złodzieje z profesyi, po większej części niejednokrotnie karani.
Jednakże nie mówili o swoich drobnych interesach, tak jak się tego można było spodziewać.
Nie! Rozmawiali z ożywieniem o polityce, na wyścigi attakując rząd, niby poważni wyborcy, używający wszystkich praw swoich.
Po ukończeniu rozpraw, nadeszła pora obiadowa.
Zaproszono Jarrelonge’a, który przyjął bez ceremonii.
Uczta ciągnęła się długo.
W pół do dwunastej wybiło, gdy jeden z współbiesiadników wywierający, jak się zdawało, niejaki wpływ na towarzyszów wstał i rzekł:
— Nie zapomnijcie o schadzce...
— Nie obawiaj się!... — odparł jeden z bandytów. — Stawimy się na oznaczony termin.
Jarrelonge łatwo zrozumiał, że tu szło o interes tej nocy; ale ponieważ go nie przypuszczano do tajemnicy, nie wybadywał wcale.
Współbiesiadnicy opuścili zakład i rozeszli się na wszystkie strony.
Uwolniony więzień wyszedł z człowiekiem, z którym poprzednio rozmawiał po cichu.
— Czego ty chcesz odemnie? — zapytał ów człowiek, kierując się ku wybrzeżu.
— Musisz mi wyświadczyć jedną przysługę.
— Jaką?
— Potrzebując przejrzeć parę mebli, od których nie mam kluczów, muszę dostać wytrychów i liczę, że ty mi ich możesz dostarczyć.
— Źleś trafił dzisiaj, mój stary... — odparł ów człowiek ze śmiechem.
— Dla czego?
— Bo dzisiejszej nocy mamy robotę i wytrychy po które właśnie idę, będą nam koniecznie potrzebne...
— Do milion! — szepnął Jarrelonge to nieprzyjemne...
— Czy nie możesz do jutra zaczekać?
— Muszę, skoro nie może być inaczej, ale mnie to drażni.
— Więc to bardzo pilny interes?
— Można go w ostateczności na jeden dzień odłożyć.
— I sam go załatwisz?
— Na cóż tu drugiego?... To nie jest interes pieniężny... Jest to mała zemsta...
— Blagierze!...
— Słowo...
— A więc przychodź jutro rano na ulicę Canettes pod numer... na piąte piętro, drzwi wprost schodów. Ja tam mieszkam... Zastukaj w odstępach trzy razy... najprzód dwa, a potem raz... Otworzę ci i pożyczę żelaztwa na dwadzieścia cztery godzin.
— Dobry z ciebie chłopak... Będę ci to pamiętał... Czy to jest co dobrego, to co zamierzacie dzisiejszej nocy?
— Tak sobie... Gotówki nie ma, ale jest sporo srebra i przedmiotów sztuki.
— Czy dom zamieszkany?
— Przez jednego służącego... Inni z rozkazu sądu zostali odprawieni. Pałac leży na bulwarze Malesherbes... Od strony parku Monceau wchodzi się do niego jak do swego domu.
— No, no, no! — rzekł Jarrelonge. — I dla czego też sprawiedliwość wetknęła nos do tego pałacu?
— Rzecz bardzo prosta... Jegomość, który w nim mieszkał, umarł... Miał córkę... Córka ta, obwiniona o otrucie papy, poszła do ula... Będziemy więc sobie pracować tam swobodnie, nie śpiesząc się... Zdaje się, że tam srebra są doprawdy szyk!...
— A to szczęśliwy! — rzekł Jarrelonge ze złością... — Prawdziwe dzieci szczęścia!... Mnie te się nic podobnego nie trafi!...
— Cóż chcesz!... — odparł ów człowiek. — To twoja wina.
— Jakto?...
— Stałeś się odludkiem... Zdajesz się zawsze niedowierzać kolegom. Pracujesz sam... To też cię pomijają... — A teraz odchodzę... Tyle mam tylko czasu, aby zajść na ulicę Canettes i przejść na bulwar Malesherbes, na termin... Do jutra rana, mój stary!...
— Do jutra rana!...
I Jarrelonge rozstał się ze złodziejem, odprowadziwszy go aż do płacu Ś-go Sulpicyusza.
Wybiła północ.
Były wspólnik Leopolda Lantiera wszedł na ulicę Szkoły Medycznej, idąc na bulwar Ś-go Michała, którym się miał udać na ulicę Rivoli, będącą prostszą drogą prowadzącą na ulicę Ś-go Antoniego, na ulicę Reuilly, a tem samem na ulicę Tocanier.
Przez całe po południe i wieczór pochłonąwszy ogromną dozę trunków, Jarrelonge miał trochę ciężką głowę i chód niepewny.
Jak zwykle, jego stan podchmielenia objawiał się śpiewem, w którym jego wspomnienia mięszały się z improwizacyami.
Przechodząc około prefektury policyi, na którą rzucił szyderczém okiem, zaczął nucić zwrotkę, za którą wczoraj Leopold Lantier tak mocno go wyłajał.
Potykając się, śpiewał na całe gardło:

„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon.
Zaraz na moście Bercy.
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel!...“

W tej chwili na most Ś-go Michała wchodziło towarzystwo, składające się z czterech osób, które wyszło z teatru po dopiero co ukończonem przedstawieniu.
Towarzystwo to składało się z dwóch par, przyciśniętych do siebie i idących szybko, gdyż zimno było dokuczliwe.
Nasi czytelnicy poznali już Pawła i Renate, Juliusza i Zirzę.
Syn Paskala Lantier i córka Małgorzaty szli naprzód.
Nagle się zatrzymali.
Renata drżąca, zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, zdawała się nagle ogarniętą obłąkaniem.
Puściła ramię Pawła, poniosła obiedwie ręce do czoła i cofnęła się do poręczy, okazując znaki głębokiego przestrachu.
— Renato... droga Renato... co tobie jest? wolał student z niepokojem. — Co to się stało? Zkąd ten przestrach?
— Słuchajcie... słuchajcie... — wymówiło dziewczę z trudnością i obłąkanym wzrokiem.
— Co? czego mamy słuchać? — zapytali od razu Paweł, Juliusz i Zirza.
— Ten śpiew... czy słyszycie?... ten śpiew...
Jarrelonge kierując się na lewo, szedł ciągłe i lubował się w rozmaitego rodzaju fioriturach i passażach.
— Ten śpiew? — odpowiedziała Zirza ze śmiechem. — Ależ to pewno zwrotka piły jakiegoś pijaka.
— Nie... nie... — odpowiedziało dziewczę stłumionym głosem. Ten śpiew, to sygnał śmierci... śpiewano go mordując mnie... on zapowiada nową zbrodnię...
— Droga Renato — szepnął Paweł — nadużyłaś dziś swoich sił i zmęczenie napowrót nabawiło cię gorączki... Uspokój się, błagam cię... pozostaw umysł w spokoju!... Wyobraźnia twoja każę ci wierzyć w nieistniejące niebezpieczeństwo...
Śpiew ustał.
Jarrelonge idąc obok teatru Narodów odzyskiwał oddech.
Renata szczękała zębami.
— Ach! — rzekła czyniąc gwałtowny wysiłek dla odzyskania zimnej krwi. — Sądzicie żem nieprzytomna, lecz mylicie się... — Ja nigdy nie zapomnę wyrazów i nuty, którąśmy słyszeli. Przypominacie sobie, że powóz — powóz morderco w — przyjechał po mnie na kolej, gdym przybyła do Paryża. — Powożący nim człowiek śpiewał tę zwrotkę w tej chwili, gdyśmy wjeżdżali na most, a ta zwrotka była sygnałem mojej śmierci... — Czy teraz rozumiecie?
— Przebóg! — zawołał Paweł. — Miałżebym trafić na ślad nędzników?...
I dodał żywo, zwracając się do Juliusza i Zirzy:
— Moi przyjaciele, odprowadźcie Renatę.
I poskoczył w tę stronę, którą szedł Jarrelonge.
Renata straciła oddech.
Zimny pot zwilżał jej skronie.
Zaledwie można było, dosłyszeć te prawie niezrozumiane wyrazy wyrywające się z jej ust:
— Pójdź, drogie dziecię — rzekł Juliusz Verdier, biorąc córkę Małgorzaty za rękę... nie masz się czego obawiać o naszego przyjaciela Pawła... Zapewniam cię, że będzie ostrożny... Zresztą głos który śpiewał, ustał teraz... On nie znajdzie człowieka za którym pogonił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.