Zemsta za zemstę/Tom czwarty/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom czwarty
Część druga
Rozdział XVII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII.

— Zresztą mówił dalej Leopold-po jutrze ja sam się wyprowadzam z ulicy Tocanier.
— A! — rzekł uwolniony więzień i ty się wyprowadzasz?
— Tak będzie roztropniéj.
— I dokąd? Na ulice Trévise, numer 19.
— Pal cię licho! piękna część miasta!...
— Tak, dom jest bardzo elegancki, ale dwa pokoje składające moje mieszkanie, leżą na szóstem piętrze.
— Na pierwszem piętrze od nieba... i będziesz płacił?...
— Pięćset franków rocznie...
— Musisz mieć kieszeń dobrze nabitą?
— Trochę za drogo, ale lubię wygodę.
Zbieg z Troyes kłamał tak samo jak i Jarrelonge i ten ostatni nie dał się oszukać.
Tak rozmawiając dwaj nędznicy, doszli do ulicy Tocanier; weszli do domu i udali się do swoich pokojów. Jarrelenge zajęty jutrzejszą schadzką na ulicy Canettes, wstał o świcie i wyszedł wprzód, nim się Leopold obudził.
O godzinie w pół do dziewiątej, stukał do drzwi swego przyjaciela, złodzieja.
Ten ostatni spał snem głębokim i ranny gość musiał po kilka kroć pukać do drzwi aby go obudzić.
Nareszcie drzwi się uchyliły i Jarrelonge mógł przez próg przestąpić.
— Na dole słychać jak chrapiesz — rzekł. — Widać pracowaliście do późna!... Cóż, dobry był interes?
— Nie wspominaj mi o nim! odpowiedział przyjaciel tonem złego humoru; lepiej byłbym zrobił gdybym ci był wczoraj cacek pożyczył...
— Nie udało się?
— Nie można było nic zrobić.
— Jak to? Źle nas poinformowano... Za żaluzyami były żelazne okiennice.
Candy A! a! to nieszczęśliwie! Zatem gratka wam się wymknęła...
— Niestety! Co to za łajdak ten hrabia!
— A! więc to mieliście pracować u hrabiego?
— Zdaje się, żem ci to wczoraj powiedział... u hrabiego de Terrys... Umarł przed kilku dniami... Oskarżają jego córkę że go otruła i panienka siedzi pod kluczem...
— Jednem słowem, jesteś dotknięty.
— Naturalnie.
— I jest czego; ale sobie na czém inném wynagrodzisz.. No, czy możesz mi dać to, o com ci mówił?
W mansardzie panował mróz trzaskający i złodziej śpiesznie ukrył się pod kołdrę.
— Otwórz pierwszą szufladę komody — odpowiedział i weź co ci potrzeba...
Jarrelonge śpiesznie skorzystał z pozwolenia, i wsunął do kieszeni paltota pęk słowików.
— Kiedy mi je odniesiesz? zapytał złodziej.
— Jutro wieczorem z pewnością.
— O której?
— Punkt o ósmej.
— Będę tu czekał na ciebie... Teraz pozwól mi spać, bo umieram ze znużenia. Leć i zamknij drzwi.
Jarrelonge podał rękę koledze, wyszedł z mansardy i powrócił na ulicę Tocanier.
Leopold wyszedł.
Uwolniony więzień zasunął rygle, aby się zabezpieczyć od jakiej niespodzianki i rzekł do siebie:
— On tak prędko nie powróci... — mam dosyć czasu... Przejrzyjmy szuflady...
I wziąwszy wytrychy, otwierał szuflady jedną po drugiej, nie naruszając zamków i szukał pieniędzy i papierów, jakie według jego przypuszczenia, jego w spólnik posiadał.
Z początku nic nie znalazł.
— A! rozbójnik! — szepnął z wściekłością. — Czyż by on przez złośliwość wszystko pozabierał?...
Zostawał ostatni mebel do przejrzenia: komoda.
Bez względu nz ogarniające, go Zniechęcenie, Jarrelonge otworzył do niej.
Nagle wzrok jego zabłysnął i twarz się rozpromieniła.
W kącie górnej szuflady, ujrzał złoto i bilety bankowe, które pochwycił rękami drżącemi z radości, potem przystąpił, do przetrząsania drugiej szuflady i rzekł prawie głośno:
— Papiery... listy... gruby rękopis zatytułowany: „Wspomnienia mego życia i podróży“... Patrzcie! to musi być coś zabawnego... Przeczytam sobie to w wolnych chwilach... Prędko na spód walizy.
Jarrelonge zamknął napowrót komodę, wszedł do swego pokoju, włożył wszystkie papiery i rękopis do walizy, którą starannie pozapinał, dostał się do drzwi domu, otworzył je, poczem oddalił się z ulicy Tocanier nie myśląc na nią powracać.
Na rogu ulicy Reuilly jechała próżna dorożka.
— Hej! dorożkarz! — zawołał — zatrzymaj no swoje pudło!... I wskoczył do fiakra.
— Dokąd jedziemy? — zapytał woźnica.
— Róg ulicy Ś-go Antoniego i ulicy Beautreillis...
Powóz ruszył.
W miejscu wskazaném Jarrelonge wysiadł, zapłacił za kurs i wziąwszy walizę na ramię, udał się do domu, w którym wczoraj. wynajął mieszkanie.
— Dzień dobry panu — rzekła do niego odźwierna z uprzejmym uśmiechem. — Już się pan wprowadzasz?
— Tak jest, kochaną pani... Wszak moje rzeczy przyniesiono wczoraj?
— Wszystko jest już wstawione... Posłałam łóżko i dobrze napaliłam... Oto klucz...
Jarrelonge przebył cztery piętra, otworzył drzwi zastał pokój ogrzany, przyznał sobie, że jego mieszkanie było nadzwyczaj przyzwoite, postawił walizę w kącie i zamknął swój osobisty majątek i pieniądze skradzione Leopoldowi.
— Czegóż się go mam obawiać? — zapytał się sam siebie ze śmiechem. — Niczego a niczego! Nie ma obawy, aby mnie chciał skarżyć... wie on dobrze, ileby go to mogło kosztować! Dobrzem się dziś napracował, żołądek dopomina się o posiłek, idę na śniadanie.


∗             ∗

Paweł Lantier skierowany przez Leopolda na fałszywy trop, uparcie gonił, chociaż nie mógł osiągnąć skutku.
Strawiwszy przynajmniej godzinę na przejrzenie okolic przyległych placowi Bastylii, zmęczonym do upadłego, dyszący, osłabionym krokiem udał się ku ulicy Szkoły Medycznej, gdzie Renata, Juliusz i Zirza zaniepokojeni nań oczekiwali.
Ujrzawszy go, córka Małgorzaty doznała tak silnego wzruszenia, że o mało nie utraciła przytomności.
— No i cóż? — zapytał go żywo student medycyny.
— Nadaremna moja fatygą... — odpowiedział Paweł.
— Byłam, pewna, że się Renacie przywidziało... rzekła Zirza.
— Nie, Renata się nie myliła! — zawołał student. — Wskazany przez nią śpiewak musiał być jednym z zabójców jej i pani Urszuli...
I młodzieniec opowiedział swoją gonitwę za nieznajomym, który uciekał przed nim i którego ucieczka dowodziła, iż się poczuwał do winy.
Z łatwem do zrozumienia. zajęciem słuchano tego interesującego opowiadania.
— Mordercy znajdują się w Paryżu — rzekł Paweł kończąc — teraz jestem tego pewny, mam dowód i przysięgam że ich odkryję!...
Córka Małgorzaty jeszcze słaba i złamana różnego rodzaju wzruszeniami tego dnia obfitego w wypadki, nie mogła utrzymać się na nogach.
— Już wielki czas udać się na spoczynek, droga pieszczoszko — rzekła do niej Zirza, — jutro musimy się dużo nachodzić za kupnem mebli dla ciebie.
Paweł i Juliusz weszli na wyższe piętro. pozostawiwszy razem dziewczęta, które się natychmiast położyły i zasnęły.
Wstawszy nazajutrz wcześnie, wyszły po śniadaniu i zajęły się kupnem niezbędnych sprzętów, trochy bielizny i niektórych sukien.
Wszystko pod nadzorem zostało zaniesione na ulicę Beautreillis i ustawione z pomocą odźwiernej, która wdzięczna za dziesięć franków zadatku, z wielką chęcią pomagała przy wprowadzaniu.
Następnie Renata i Zirza powróciła na ulicę Szkoły Medycznej.
Córka Małgorzaty miała objąć w posiadanie swój lokal od przyszłej niedzieli.


∗             ∗

Leodold Lantier skłamał, mówiąc Jarrelonge’owi, że po jutrze ma się przenieść na ulicę Trevise, lecz w istocie opuszczał ulicę Tocanier i zajął się wynajęciem, rozumie się pod przybranem nazwiskiem, małego umeblowanego mieszkanka przy ulicy Navarin pod numerem piątym.
Wyszedłszy z pawilonu ugodził się z odźwiernym wydzierżawiającym lokal; zapłacił za miesiąc z góry i powrócił wieczorem do pawilonu po raz ostatni...
Jarrelonge, jak wiadomo czytelnikom, starannie zatarł wszystkie ślady włamania, popełnionego w owym dniu zrana.
Leopold widząc wszystko, w zwykłym stanie, nie domyślał się, że został okradziony, a nie mając potrzeby szukania w szufladach, nie spostrzegł, nic, i położył się spokojnie, po sprawdzeniu, że Jarręlpn?ge, do którego pokoju zajrzał, już się wyprowadził.
Walizy nie było, więc uwolniony więzień już dom opuścił.
— Otóż pozbyłem się go! — szepnął Leopold zacierając ręce. — Szczęśliwej podróży. Jedna rzecz mnie dziwi, że przed i oddaleniem się, nie upominał się o obiecane pięćset franków... Zgłosi się po nie na ulicę Trevise... — dodał ze śmiechem.
Poczem zasnął.
Nazajutrz rano, około dziesiątej, został przebudzony gwałtownem szarpaniem dzwonka.
— Otóż i ludzie, którym wyznaczyłem schadzkę — szepnął wstając i ubierając się na prędce i biegnąc otworzyć drzwi prowadzące na ulicę.
Dwóch ludzi oczekiwało drepcząc po śniegu.
— Chodźmy... — rzekł jeden.
— Chyba już nie ma szkapy do sprzedania... — rzekł drugi.
— Wybaczcie panowie, późno się położyłem i zaspałem... Pójdźmy do stajni.
Dwaj przybyli byli handlarze koni, którym Leopold zamierzał sprzedać ó ile można najdrożej, konia i powóz Paskala.
Klacz była silna, a powóz nowy. Warte były oboje przynajmniej sześć tysięcy franków.
Leopold wziął za nie dwa tysiące, które mu zostały wyliczone gotówką. Nabywcy zabrali ekwipaż a sprzedający czul się zadowolnionym ze swego handlu, osiągnąwszy dobry zarobek ze sprzedaży cudzej własności.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.