Zemsta za zemstę/Tom piąty/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Rozdział | XV |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— No i cóż! gramy dalej czy nie? — zapytał jeden z grających po flamandzku.
— Zaczekaj chwilkę... — odpowiedział Oskar w tym samym języku.
Poczem zwracając się do Jarrelonge’a mówił dalej po francuzku:
— Co to wszystko znaczy?
— To znaczy, że mamy do pomówienia o stopniu wagonu Nr. 1326... — odparł uwolniony więzień.
Były robotnik kolejowy nie mógł już powątpiewać, że popełniona przezeń kradzież została odkryta.
Z bladego stał się purpurowym.
Krew gwałtownie biła mu do głowy i jednocześnie tysiąc pomięszanych myśli dręczyło jego umysł.
Czy by ten człowiek stojący przed nim, był agentem policy i francuzkiej?
Czy miał do w ód kradzieży w ręku?
Oskar Loos obejrzał się po sali.
Rzekłbyś że szukał drzwi do ucieczki.
~ Jarrelonge pochylił się nad nim i opierając się mu na ramieniu, szepnął mu do ucha te kilka wyrazów.
— Odejdź od tego stołu, albo będziesz zgubiony... Ja nie jestem łapaczem, jestem poczciwy chłopak, zainteresowany sprawą woreczka któryś znalazł, wziął i wybrał z niego pieniądze...
Były robotnik drżał na całem ciele.
— Ja... — wybełkotał — ja wziąłem...
— Milion djabłów, wiesz o tem tak dobrze jak i ja! Nie masz co kłamać i przewracać oczyma, jak gałkami od loteryjki... Pójdź... Musimy z sobą pomówić.
Po raz drugi flamandczyk, zniecierpliwiony przerwaniem gry, zapytał:
— Grasz?
— Nie... — odpowiedział Oskar wstając... Weźcie na moje miejsce Coosmana... Ja mam interes z tym człowiekiem...
Coosman, ów człowiek patrzący błędnem okiem na pącz z jałowcówki podniósł się potykając i z ciężkością upadł na miejsce zajmowane przez byłego robotnika kolejowego.
— Gdzie możemy pomówić, nie obawiając się, aby nam jakiś natręt nieprzeszkodził? — rzekł Jarrelonge.
— Za wielką salą są gabinety... — weźmy jeden.
— Zgoda... Co pan pijesz?
— Piwo. Wybieraj pan dla siebie.
Oskar kazał przynieść czarnego piwa z Louvain do gabinetu, do którego wszedł razem z Jarrelonge’m.
— Ten ostatni mówił do siebie:
— Nie bardzo przebiegły jest ten belgijczyk, z Antwerpii!... Pozwala się od razu wyspowiadać... Głupiec!...
Ex-robotnik drogi Wschodniej trochę do siebie przyszedł.
Usiadł, spojrzał towarzyszowi w oczy, i zawołał:
— No! zobaczmy coś mi pan miał powiedzieć? co to znaczy: wagon Nr. 1326... woreczek... pieniądze?... Nakoniec co to za historya, z której ani słówka nierozumiem?...
— Patrz! patrz! patrz! — rzekł Jarrelonge tonem szyderczym. — Cofasz się, mój stary, ale już jest za późno... Nie trzeba było przed chwilą zblednąć jak ser śmietankowy, a potem zaczerwienić się jak rak... Gdybyś mi był od razu dał odprawę, mógłbym myśleć, żem się omylił i że ci nie groził ładny procesik w sądzie kryminalnym...
Oskar tylko pozornie zachowywał zimną krew.
Zgnębiony ostatniemi wyrazami Jarrelonge’a, nieszczęśliwy zaczął drzeć i wyjąkał:.
— Cicho... ktoś idzie.
Garson przyniósł piwo.
Gdy wyszedł z gabinetu, Jarrrelonge zamknął drzwi i rzekł:
— Bez próżnej gadaniny... nie ma czasu!... Jeżeli się chcesz wykręcić z tej sprawy, to odpowiadaj prędko i nie bałamuć... Pewnej nocy, w zeszłym miesiącu, pełniąc służbę znalazłeś woreczek skórzany zaczepiony łańcuszkiem o stopień wagonu Nr. 1326, który przybył z Maison-Rouge. Czy tak?
— A! Godferdam!... Kto ty jesteś?
Jarrelonge odpowiedział tonem łagodnym:
— Jestem ten, co może pójść do naczelnika policyi w Antwerpii do biura głównego przy ulicy Orfevres pod Nr. 13 — (zły numer, mój stary!) — i jeżeli nie będziesz grzeczny, jednem słowem kazać zamknąć cię do ula...
Belgijczyk wydał głuchy mruk i wydobył z kieszeni lichy nóż tandetny.
Ale Jarrelonge stał już w postawie obronnej, z nożem katalońskim w ręku.
— Mój stary, my się znamy z tém narzędziem; miałem ja dosyć w użyciu i używam go z pewną wprawą... No, głupstwa na bok! Powtarzam, że czas jest drogi. Schowaj swego dydaka za dwadzieścia pięć sous, który wcale nic nie wart! Ja mogę cię zgubić, to prawda, ale cię mogę także ocalić... — Nie targuj się z papą o zwierzenia... Otworzyłeś woreczek?
Oskar, ogłupiały z przestrachu jakim go napawał towarzysz, zamknął nóż i odpowiedział:
— Tak jest.
— Wybornie! Naturalnie zabrałeś pieniądze znajdujące się w worku?
— Zabrałem...
— Wiele ich było?
— Okrągłe dziewięć tysięcy franków.
— Dziewięć tysięcy franków — powtórzył Jarrelonge. — Dziewięć tysięcy franków, które cię mogą zaprowadzić na galery i które głupio wydajesz, pojąc piwem gromadę próżniaków! Ale mnie to nie obchodzi... Każdy się urządza, jak mu się podoba... Przy pieniądzach które zabrałeś były papiery.
— Tak, dwa listy, z których jeden, w tajemnej skrytce, której sprężynę nacisnąłem przypadkiem.
Wzrok Jarrelonge’a zabłysnął.
— A więc, mój chłopcze — rzekł — w zamian za te dwa listy dam ci tysiąc franków.
Oskar zadrżał.
— Nie ma ich... — wyjąkał.
— Więc je zniszczyłeś?
— Nie.
— Zatem je posiadasz, ale chcesz więcej, ze mnie wyciągnąć. No to podwyższam aż do półtora tysiąca franków... Siedmset pięćdziesiąt franków za list... Zdaje mi się że to ładnie...
— Powtarzam panu że ich nie mam...
— To być nie może!
— Niestety! nie, na nieszczęście!... Nie interesowały mnie te listy... Wcale mi nie szło o objaśnienia, jakich nie mogły dostarczyć co do osobistości właściciela znalezionego woreczka... Zamknąłem je w skrytce, gdzie się znajdowały i rzuciłem woreczek w śnieg wraz z chustką, w którą były zawinięte bilety bankowe.
Jarrelonge z kolei zbladł.
— Czy to w istocie prawda, co ty mówisz? — zapytał drżącym głosem.
— Tak jest, Godferdam! najprawdziwsza prawda.
— Kroćset!.... A więc skoro zostawiłeś listy w zamkniętej skrytce, to one są w jego rękach, a on się tego nie domyśla!
— W czyich rękach? — zapytał belgijczyk z niepokojem.
— W rękach tego co znalazł woreczek, tego, którego wyprzedziłem zaledwie na godzinę, tego co robi poszukiwania i jedzie do Antwerpii, aby cię oskarżyć i kazać aresztować jako złodzieja...
Oskar znowu został zdjęty drżeniem, o którem jużeśmy mówili.
— Jak to! — wyjąkał zaledwie słyszanym głosem. — Ktoś jedzie do Antwerpii, żeby mnie kazać aresztować.
— Tak jest...
— Więc on wie, że ja tu jestem?...
— Do licha! Na kolei, z której zostałeś wypędzony za złe prowadzenie, dostał twój adres z ulicy des Recollets. Z ulicy des Recollets odesłano go wprost do Antwerpii na ulicę Starej Drogi, a w obecnej chwili, bez wątpienia, wybaduje twoją matkę, która go odeśle pod „Schadzkę Marynarzy“, tak samo jak mnie tu przysłała...
— A! nieszczęście! — zawołał Oskar — biada mu!
Jarrelonge mowił dalej:
— Listy zostały w woreczku... Musimy ten woreczek odebrać...
— Ale ten człowiek? — zapytał belgijczyk głuchym głosem.
— Dwa tysiąca franków dostaniesz, jeżeli mu przeszkodzimy powrócić do Paryża.
— Zabić go! — szepnął były robotnik z przestrachem.
— Czy może wolisz sąd przysięgłych?... więzienie?... galery?
— Ale jakim sposobem?
— Tu w Antwerpii rzecz pójdzie jak z płatka ponieważ ten człowiek jest tutaj nieznany, więc usuniemy go łatwo, tak że się o niego żywa dusza nie zatroszczy.
— I on poszedł tam... do matki?
— Starajmy się tam dojść przed nim... W drodze wytłómaczę ci co potrzeba zrobić...
— Pójdź pan... — rzekł Oskar.
I wyszedł z gabinetu w towarzystwie Jarrelonge’a.
Przechodząc przez salę główną, zamienił kilka wyrazów po flamandzka z towarzyszami bardzo grą zajętymi.
Znalazłszy się na ulicy, uwolniony więzień wziął go pod rękę, i idąc mówił z. nim po cichu.
Oskar nic nie odpowiadając, potwierdzał kiwaniem głowy.