Zemsta za zemstę/Tom piąty/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O trzy kwandranse na dziewiątą, były więzień przechadzał się tak samo jak w dniu onegdajszym, po chodniku przed sklepem pani Laurier, czekając na Zenejdę.
Punkt o godzinie dziewiątej, popychadło wyszło i udało się ku placowi Bastylii idąc na przedmieście Świętego Antoniego, gdzie mieszkała jej matka.
Leopold poszedł za Zenajdą, ale tym razem nie czekał z odezwaniem się do niej, aby odbywała zwykły stacyę przed znanym nam sklepem jubilerskim.
Przystąpił do niej na placu Bastylii.
Mała go poznała i rzekła do siebie, że z tego spotkania pewno wyniknie dla niej jaka nową gratka.
To też zwolniwszy kroku, rzekła z uśmiechem:
— Dobry wieczór panu... Jak się pan ma?
— Dziękuję moje dziecko... A ty?
— O ja jestem zdrowa jak rydz... nogi zdrowe... oko bystre... a apetyt mam jak młody wilczek. Czy mamy o czem mówić?
— I owszem.
— Chcesz pan wiedzieć, czy koronki nadeszły?
— Jestem z góry pewnym że nie, ponieważ mi mówiłaś że nadejdą w piątek.
— Nic nie uległo zmianie... Nadejdą w sobotę wieczorem, a w sobotę, starsza panna, pan wiesz, ta co to ma takie tony, pójdzie z niemi na ulicę Varennes...
— Więc nie mówmy już o koronkach...
— Zgoda... Czy pan chcesz mnie o co pytać... Nie obwijaj pan w bawełnę... Pytaj pań od razu.
— Zaraz to uczynię, ale tu jest zbyt ludno, a to co ci mam powiedzieć jest sekret...
— Doprawdy!... — a podaje pan sposób?... Ludzi jest wszędzie pełno.
— Nic łatwiejszego jak uniknąć niedyskretnych. Siadaj ze mną do powozu... Pomówimy sobie swobodnie.
Zenejda schyliła głowę i podrapała się w ucho.
Młoda mieszkanka przedmieścia, jak wiadomo, była przedwcześnie dojrzałą i obdarzona żywą wyobraźnią.
Zadawała na seryo sobie pytanie, czy jej towarzysz nie zamierza jej porwać i wahała się.
— Ty mi nie dowierzasz... — rzekł Leopold ze śmiechem.
— Nie, ale wołałabym z panem gdzieindziej pomówić, n nie w powozie.
— Gdzie?
— Ot, naprzykład, nad brzegiem kanału. Tam pusto i nikt nie będzie mógł nas słyszeć.
— Zgoda.... Pójdź...
Krewny przedsiębiorcy skierował się ku kanałowi.
Zenejda szła za nim...
Skoro tylko minęli powozy stojące przed dworcem winceńskim, zwolnili kroku.
— Słuchaj mnie z uwagą... — rzekł Leopold do dziewczyny. — Jesteś rozumną i pojmiesz mnie z łatwością.
— Słucham z całą uwagą.
— Albo się bardzo mylę, albo ty nie bardzo kochasz pannę Renatę, waszą sklepowę...
— O! i owszem, wcale się pan nie mylisz! Z pewnością że jej nie lubię! To bydlę, niuńka, którą pani Laurier posyła do najlepszych klijentek pod pozorem, że ma lepszą minę i ułożenie niż ja... Odmawia gratyfikacyi, ta panna. Ja nie jestem dumna i biorę wszystko co mi dają... Ona mi włazi w drogę i nie cierpię jej.
— Jest powód — odpowiedział Leopold ze śmiechem — tylko ja go uważam za zły.
— Jak to? — zły?
— Bezwątpienia... Panna Renata jest zachwycająca, prawdziwie zachwycająca i to nie jej wina, że ją pani Laurier ceni...
Zeneida zagryzła usta i spojrzała na mówiącego z pod oka.
— Wiesz pan — rzekła po jednej lub dwóch sekundach milczenia — teraz rozumiem, dla czegoś pan szukał ze mną spotkania, rozmowy... i dla czegoś mi pan dał kolczyki i dwie sztuki złota...
— Doprawdy?
— Tak panie, i jeżeli pan masz choć za grosz szczerości, to przyznasz, żem trafnie odgadła.
— I cóżeś odgadla?
— Wszystkie pańskie pytania są tylko pozorem! Jedna rzecz tylko pana interesuje, jedną rzecz tylko chcesz pan wiedzieć.
— A tą rzeczą jest?
— Jest to, co robi nasza panna, w której pan jesteś zakochany i którą pan chciałbyś bałamucić... Prawda?
— A więc, tak, prawda rzekł Leopold, jakby pomimowoli.
— A co! byłam pewna! — odrzekła mała z akcentem tryumfu. — Ja mam bystre oko... A teraz, chcesz pan wiedzieć moje zdanie?
— Rozumie się.
— A więc, szkoda pańskiego czasu.
— Dla czego?
— Dla tego że panu z tego nic nie przyjdzie... Panna Renata to skromnisia... oną się ceni... udaje niewiniątko... a pan jesteś żonaty.
— Cóż to szkodzi że jestem żonaty, skoro ją kocham?...
— Trochę... bardzo... z całej siły... wcale nie? — rzekła dziewczyna ze śmiechem.
— Z całej siły!...
— Czy ona wie o tem?
— Niepodobna aby się domyślała...
— Chcesz pan abym jej oddała list miłosny...
— Nie... Ja nie chcę do niej pisać... Ja jej chcę osobiście oświadczyć, że ją ubóstwiam...
— Wybornie! ale ja wcale nie widzę w czem mogłabym panu być użyteczną...
— W wielu rzeczach.
— W jakich.
— Jutro rano, przyszedłszy; do pani Laurier, udaj że jesteś chorą... skarż się na ból głowy...
— Ależ mój panie, pan wiesz, że odgrywanie takiej komedyi nie będzie zabawne...
— Wiem doskonale, lecz wiem także, że ją potrafisz odegrać tak, że ci wszyscy uwierzą, a ponieważ każda praca winna być nagrodzoną dam ci dwa luidory.
Oko dziewczyny błysnęło.
Myślała.
— Dwa luidory i dwa które już mam, to cztery... Niewiedząc kiedy przyjdę do majątku...
I głośno dodała:
— Dobrze, panie... Będę miała ból głowy... — Będę chorą... Będę narzekała... Bądź pan spokojny, potrafię panią Laurier oszukać. — Cóż więcej?
— Wieczorem, powróciwszy do domu, będziesz się coraz więcej i więcej skarżyła...
— To rzecz łatwa... Cóż dalej?
— I nazajutrz będziesz przez cały dzień leżała w łóżku.
Zenejda podskoczyła na siedzeniu.
— Cały dzień! — zawołała. — Bez jadła i napoju?
— Przecież możesz pościć przez dwadzieścia cztery godzin.
— O! to panie, jest niepodobieństwem!... Ja bym z tego naprawdę zachorowała. Ale to nic nieszkodzi... Pomimo to będę jadła... Przyniosę sobie wieczorem co z miasta i schrupię jak mama wyjdzie z domu. Ale panie, to będzie podwójna komedya...
— To też do dwóch luidorów, dodam trzy jeszcze...
— Pięć luidorów! — rzekła Zenejda upojona radością. — Sto franków za to że będę leżała i nic nie robiła! To mi się podoba! Figlarz z pana i skorzystasz pan z mojej nieobecności, aby wejść do magazynu, dla wynurzenia pannie Renacie swoich zapałów...
— Właśnie... właśnie...
— To jest wcale nie głupio...
Dziewczyna śmiała się ukradkiem.
— Dowiem się o intryżkach panny sklepowej — myślała sobie — i tém gorzej dla niej, jeżeli zechce ze mną odgrywać jakąś rolę... ładnie ja ją urządzę...
— Zatem zgoda? — zapytał Leopold.
— Rozumie się... z warunkiem że dostanę sto franków.
— Dam ci zaraz. Mam w tobie ufność... i płacę z góry...
Leopold wydobył portmonetkę, otworzył ją i wyjął z niej pięć luidorów.
Złoto zabłysło w oczach dziewczyny płowym połyskiem przy dalekiem świetle latarni gazowych.
Jakże się tu oprzeć tym pieniądzom obiecującym tyle cukierków, tyle ciastek, tyle stroików, nie mówiąc o wieczorach spędzonych w teatrze?
Wiemy, że Zenejda nawet nie myślała o walce.
Wyciągnęła rękę.
Luidory wpadły w nią z lekkiem dźwiękiem metalicznym.
— Dziękuję panu... szepnęła dziewczyna, której wzruszenie głos tamowało.
— Pamiętasz co masz do zrobienia?
— Doskonale... Jutro cierpiąca... Po, jutrze do łóżka.
— Tak, tak. Do widzenia, moje dziecię!
Dziewczyna zawiązawszy pieniądze w róg chustki, rozłączyła się z Leopoldem i idąc uliczkami swojej części miasta, które znała na palcach, wyszła na główną ulicę, to jest ludne i przemysłowe przedmieście Ś-go Antoniego.
Przez kilka chwil, Leopold z uśmiechem prowadził za nią wzrokiem.
Gdy znikła w cieniu, wrócił napowrót aż do dworca winceńskiego, spojrzał na zegarek, wziął dorożkę i kazały się zawieźć na ulicę Navarin, mówiąc do siebie zcicha:
— Teraz położę się i prześpię... Ważniejsze interesa na jutro...