Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | IX |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czterdzieści franków! — powtórzył Jarrelonge. — To nie wiele.
— Więcéj nie mogę... — odpowiedział Lantier.
— A w Paryżu dasz mi robotę?
— To ci przyrzekam... — Jeżeli interesa wezmą taki obrót, jakiego się spodziewam, będę tam za trzy dni i nastręczę ci dobre zajęcie, które ci sporo przyniesie
— Gdzież się tam spotkamy?
— W miejscu, które oznaczysz.
— A więc, przy ulicy Galande, w miejscu Schadzki gałganiarzy, u ojca Berluron.
— Kiedyż bodziesz; w Paryżu?
— Dziś mamy wtorek... wyjdę od dziś za tydzień... we środę, o dziesiątéj wieczorem będę przy ulicy Galande...
— Słowo Lantiera, że tam będę.
— Interes skończony... — Dawaj kwarki...
Leopold włożył rękę w kieszeń; wydobył woreczek skórzany pełen tytoniu, zapuścił weń palce i wyjął dwa luidory.
— Oto są medaliki, rzekł.
— A tu masz instrument... — odparł Jarrelonge pochwyciwszy dwie sztuki złota.
Jednocześnie podawał Lantierowi igielnik z czarnego drzewa, podobny do tych, w jakich kobiety wiejskie chowają igły.
— Ani słowa, czy tak?... — rzekł krewny deputawanego.
— Bądź — spokojny... Zamuruję sobie gębę.
— Jesteś dobry chłopak, w dodatku, zafunduję ci butelkę...
Wybiła godzina, w której i się zbierano w kantynie.
Dwaj więźnie weszli do niéj i zasiedli za stołem.
Leopold zapłacił gospodarzowi za butelkę, a zarazem kupił świécę, papieru listowego, ołówek, kłębek nici, a potém napisał kilka wierszy na arkuszu.
Następnie złożył papier, schował go do kieszeni i wyszedł na dziedziniec, gdzie podjął kilka małych kamyków, które także schował.
Za nadejściem nocy udawano się na spoczynek.
W październiku dnie są krótkie.
Od godziny dziewiątéj drzwi od sypialni i cel są zamknięte — albo raczéj, mówiąc językiem więzień, „zapięte“.
Leopold. Lantier, notowany bardzo dobrze, jak wiemy, — zajmował sam celę dosyć obszerną, któréj umeblowanie stanowiło łóżko żelazne, stolik nie malowany i krzesło.
Więźniowie mieli pozwolenie czytać do dziewiątej, co tłomaczyło prawo posiadania światła.
Razi zapięty, Leopold? zapalił świecę kupioną w kantynie, zapewnił się, że ruchome okienko było dobrze zamknięte i pewny, że nie był szpiegowany, wydobył z kieszeni futeralik z czarnego drzewa, sprzedany mu przez Jarrelonge’a, otworzył i wypróżnił na dłoń lewéj ręki.
Z futeralika wyleciała mała stalowa piłka; długa na dziesięć centymetrów, szeroka na kilka mili metrów i dwie malutkie rękojeście z tego samego metalu.
— Dobry interes, — szepnął Lantier,. przypatrując się, swemu kupnu. — Wszystko jest nowe... przetnie stare żelazo jak masło...
Wtedy wziąwszy rączki z przewierconymi otworami dopasował je i tym sposobem — zrobił miniaturową piłkę bardzo silną.
— Teraz, — rzekł zagasiwszy świecę obecnie niepotrzebną — idzie o zrobienie otworu.
Poszedł do okna, otworzył je pocichu i pomacał kraty ręką.
— Gdy przepiłuję tę, w tym kącie, — rzekł — otwór będzie szerszy... — Zatém tutaj trzeba pracować. — Noce są długie... — O trzeciéj z rana skończę robotę... Na drodze otaczającej gmach nie ma warty... zaledwie dwa lub trzy patrole przez, całą noc... No, żwawo!...
I przyłożywszy piłkę do kraty zaczął ciąć metal.
Nową stal cięła z niezwykłą siłą, ale wydawała lekkie skrzypienie.
Leopold posmarował piłkę łojówką i wziął się znowu do roboty.
Stal przestała zgrzytać.
O dziewiątéj przechodził pierwszy rond przepisany.
Więzień słyszał jak biła ósma w dali.
Pracował jeszcze trzydzieści czy czterdzieści minut, a potém, aby nie być zaskoczonym, przerwał, zamknął okno i skulił się w łóżku gdzie, się rozgrzał, gdyż noc byłą bardzo zimna.
Wybiła dziewiąta.
Na korytarzu. dały się słyszéć kroki dozorców.
Rond przeszedł.
Lantier poczekał jeszcze kilka minut, wstali powrócił do okna, które znowu otworzył.
Machinalnie rzucił okiem na okna pensyonatu; — ujrzał że światło błyszczało przez szyby.
— Żeby one miały rozum i przy szły do okna, te małe, — szepnął więzień, — możnaby pomówić i porozumiéć się... Ale wieczorem one tego nie czynią... Tylko z rana pokazuj ukradkiem swoje ładne buziaczki... — W téj chwili z pewnością one o mnie nie myślą... czekajmy do jutra.
I wziąwszy piłkę zaczął znowu swą pracę.
Leopold Lantiar mylił się mówiąc:
— One o mnie nie myślą.
Paulinę Lambert, przyjaciółkę Renaty uderzył wzruszony ton jakim więzień wymówił te słowa:
— Jesteście panie szczęśliwa... Posiadacie najwyższe dobro... wolność! Ja jestem więźniem lecz Bóg mi świadkiem, żem nic nie zrobił, aby na taki los zasłużyć!!
Słowa te brzmiały bezustanku w pamięci młodego dziewczęcia, przez dzień cały.
— Biedny człowiek; on mnie interesuje!... — powtarzała schodząc z Renatą.
Ta nic nie odpowiedziała.
— „Biedny człowiek“ o błyszczącym wzroku nie interesował jéj tak jak jéj towarzyszkę; — on ją nabawiał przestrachu.
Paulina przez cały dzień była roztargniona.
Kilka razy próbowała ona wszczynać rozmowę więźniu, który ją zajmował w sposób rzeczywiście natrętny.
Renata siedziała w milczeniu, a przynajmniéj odpowiadała pojedynczemi sylabami.
— Doprawdy, moja droga, — zawołała Paulina z urazą — ty nie czujesz żadnéj sympatyi dla mego protegowanego.
— Żadnéj, to prawda.
— Ale dla czego?
— Wytłomaczyć mi to niepodobna... Jest-to instynktowne i mimowolne...
— Rozumiem! — rzekła żywo Paulina. — To więzień! — Dla ciebie tego dosyć! Będąc więźniem — musi być dla ciebie człowiekiem szkaradnym. — Czy tak?
— Przyznaję, że ludzie skazani przez sprawiedliwość, nie muszą zasługiwać na zaufanie...
— W ogólności, masz słuszność, ale powinnabyś pamiętać, że nie ma prawidła bez wyjątku; że pomiędzy skazanymi, bez najmniejszéj wątpliwości, są niewinni, którzy cierpią i leją łzy, zdała od żon, od rodzin, od dzieci...
— Ja o tém pamiętam... — odpowiedziała Renata. — Ale, co chcesz, powtarzam, mój wstręt jest instynktowny i mimowolny... — Gdym ujrzała po raz pierwszy, tego o kim mówisz, dreszcz mnie ogarnął... zdawało mi się, że jego życie jest złączone z mojém.
— Złączone z twojém życiem! — odparła Paulina osłupiałą.
— Tak jest... że on w życiu stanie mi na drodze i wywrze zgubny wpływ na moje losy...
— Ależ to romans, co ty mówisz...
— Nie, to bojaźń.
— Zatém ty mniemasz, że ten człowiek jest zbrodniarzem?
— Nic nie mniemam... nie wiem... boję się, ot i wszystko.
— No, on na mnie wcale nie wywiera podobnego wpływu. On jest ofiarą nie zaś winowajcą, jestem o tém przekonaną... Głos jego wzruszył mnie... Jeszcze mi się zdaje, że słyszę jego rozczulające wyrazy...
— Wyrazy może obłudne... — przerwała Renata.
— Ty o wszystkiém wątpisz! — odparła Paulina prawie rozgniewana. — Ty masz oschłe serce!
— O! moja droga, jak ty źle mówisz... — wyszeptała smutnym głosem blondynka. — Nie, serce moje nie jest oschłe! Cierpi ono okrutnie na myśl, że jestem na świecie sama, sierota, nieznająca nawet imienia matki... a jednak, Bogu wiadomo jak ja pragnę przywiązania!... — Tyś moją jedyną przyjaciółką, kocham cię z całych sił i oddałabym życie, jeżeliby było potrzeba, aby ci tego dowieść...
— Nigdym o tém nie wątpiła, przysięgam ci! — zawołała brunetka wzruszona; — powiedziałam rzecz głupią i okrutną, o której nie myślałam... — Żałuję tego z całego serca... Przebacz mi... przebacz...
I Paulina ze łzami w oczach pochwyciła Renatę w objęcia i okryła jéj twarz pocałunkami pytając:
— Czy mi przebaczasz?
— Przebaczam, sto razy przebaczam i to z całego serca, tylko mi nie mów więcéj o tym więźniu.
— Zgoda... nie chciałabym, za nic w świecie sprawić ci przykrości!... Kocham cię tak samo, jakem kochała Honorynę de Terrys... — Od czasu jak wyszła z pensyi i mieszka z ojcem w Paryżu, całe przywiązanie, jakie dla niej czułam, przeniosłam na ciebie.... Nie myślmy więcéj o więźniu i mówmy o tobie...
— Tyś dobra... — rzekła Renata ściskając rękę, którą Paulina do niéj wyciągnęła. — Jeżeli chcesz mówmy o mnie.. — Czy masz jakie żądanie?
— Tak jest. — Przed chwilą żaliłaś się, że jesteś sama na świecie... — Czy ty nie wiesz nic coby dotyczyło twojéj rodziny?
— Niestety! nie...
— Przed kilką dniami twój opiekun cię odwiedzał?
— Pan Robert? — Tak.
— Czyś go nie wybadywała, tak jakeś to powinna była uczynić?
— I owszem!...
— I cóż ci odpowiedział?
— Że jeszcze nie nadeszła chwila poznania tajemnicy mego urodzenia.
— Czy ten pan Robert ma do ciebie przywiązanie?
— Wątpić o tém nie można... Zresztą on go dowodzi, zajmując się mną z ojcowską troskliwością.
— To prawda, ale sobie nie mogę wytłómaczyć dla czego ci odmawia wyjaśnienia...
— Prosiłam go... błagałam... był niewzruszony... Pytania moje, zdawało się, bardzo go mięszały i sądziłam, że wypada ich zaprzestać...