Zgodny mąż
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zgodny mąż |
Pochodzenie | Dekameron |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Współczesna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy królowa skończyła opowieść swoją, wszyscy wysławiać jęli sprawiedliwość Boga, który Federiga wynagrodził; poczem Dioneo, nie czekając obyczajem swoim na rozkaz, zaczął w te słowa:
— Zaiste, nie wiem, zali to jest niedostatek, że skażenia obyczajów wynikły, czy też przyrodzone ludzi usposobienie, że więcej śmiejemy się i cieszymy z cudzych złych przytrafień, niźli z powodzenia cudzego. Ponieważ trud mój, z którego już nieraz się wywiązywałem, jako i teraz wywiązać się zamierzam, ma jedynie na celu troskę od was odpędzić i do śmiechu a radości was pobudzić, opowiem wam tedy, najmilsze damy, pewną historję. Chocia materja, w niej się zawierająca, przystojnością zbytnią się nie odznacza, przecie sposobna będzie do przysporzenia wam uciechy. Wysłuchawszy jej, możecie postąpić tak, jak zwykle postępujecie, wchodząc do ogrodu, gdzie zrywacie róże, kolców nie dotykając. Pozbawionego czci małżonka przy jego srogiej hańbie pozostawcie, śmiejcie się z chytrych sztuczek jego żony, a czasem litością dla nieszczęść bliźniego się przejmijcie.
W Perugji żył przed niedawnym czasem pewien bogaty człek, nazwiskiem Pietro di Vinciolo, który bardziej dla zamydlenia oczu ludziom i pomniejszenia złej sławy, jakiej u swych rodaków zażywał, niźli dla miłości, młodą dzieweczkę pojął. Na nieszczęście, los obdarzył go żoną, która jego skłonnościom nieosobliwie odpowiadała. Była to bowiem krzepka rudowłosa dzieweczka o krwi nader gorącej, której raczej dwóch mężów, niż jeden, by się przydało. Tymczasem dostała tylko jednego i to mającego ochotę do całkiem innych rzeczy, aniżeli małżeńskie pieszczoty. O tych jego skłonnościach aż nazbyt prędko się przekonała, pomyślawszy zasię, że jest młodą i świeżą, dawała upust sprawiedliwemu gniewowi, rzucając przekleństwa na głowę męża swego.
Doszedłszy jednak do przekonania, że raczej sama zginie, niźli niegodziwe nałogi męża swego zwycięży, rzekła sama do siebie:
— Ten nędznik nie dba o mnie, ponieważ bezbożnie żagle swoje tylko na suchym lądzie rozpinać umie, muszę tedy postarać się o kogoś, co żegluje wedle praw natury. Wzięłam go za męża i piękne wiano mu przyniosłam, sądziłam bowiem, że z mężczyzną żyć będę, i że on tego pragnie, czego mężczyźnie pragnąć przystoi. Gdybym była wiedziała, z kim mam do czynienia, nie poszłabym była nigdy za niego zamąż! Pocóż mnie wziął za żonę, wiedząc, że kobietą jestem, jeżeli mu kobiety wstrętnemi były? Dlaboga, dłużej znosić tego niepodobna! Gdybym była chciała odejść od świata, do klasztorubym wstąpiła. Jednakoż przecie żyć pragnęłam! Mamże czekać, aż ten człek rozkoszą i ukontentowaniem mnie obdarzy? Wierę, młodość strawię i pierwej zestarzeję się i osiwieję, nim się czegoś odeń doczekam. Wówczas za późno będzie jęczeć i żałować zmarnowanego czasu. Zresztą on sam daje mi najlepszą naukę, jak się pocieszać należy, bowiem szuka rozkoszy dla siebie tam, gdzie i ja ją znaleźć mogę. Jednakoż to, co dla mnie chwalebne będzie, dla niego jest sromotne i niegodziwe. Ja tylko prawo obyczajności przekroczę, podczas gdy on ludzkie a zarazem i przyrodzone prawo przestępuje. Rozważywszy to wszystko siła razy, dzielna białogłowa postanowiła zaspokoić swoje żądze i w tym celu zwierzyła się w tajności z utrapień i pragnień swoich pewnej starej niewieście, która równie pobożną się wydawała, jak święta Verdiana, karmicielka wężów. Starucha chodziła bowiem na każdy odpust z różańcem w ręku i o niczem innem nie mówiła, jeno o żywotach świętych ojców kościoła i o stygmatach Świętego Franciszka. Naskutek tego sama już za świętą uchodziła. Dama, stosowną porę upatrzywszy, wyznała wszystko starusze, ta zasię rzekła:
— Bóg, wiedzący o wszystkiem, wie także dobrze, że sprawiedliwie postąpić zamierzasz! Gdybyś nawet słusznej przyczyny potemu ne miała, winnaś czynić na podobieństwo innych młodych białogłów, aby młodości swej nie marnować. Wierę, niemasz większej boleści nad wspomnienie straconego napróżno czasu. Na cóż, u kata, przydać się możemy na świecie, gdy się już zestarzejemy? Chyba do pilnowania garnków na kominie! Innaby o tem tak otwarcie mówić nie mogła lub nie chciała, aliści ja, poznawszy teraz na starość, jak źle czasu użyłam, przestrzec innych za obowiązek swój poczytuję. Wprawdzie nie mogę powiedzieć, że całkiem młodość moją zmarnowałam, nie chcę bowiem, ażebyś sądziła, że wielce głupią ongiś byłam, po prawdzie jednak o wiele lepiej mogłam z niej skorzystać, aniżelim to uczyniła. Gdy spojrzę dzisiaj na siebie, na mój nędzny pozór, który już żadnego mężczyzny nie skusi, a do tego wspomnę, ilem sposobności w życiu straciła, to sam Bóg wie najlepiej, jak srogi żal odczuwam. Z mężczyznami ma się rzecz inaczej. Od urodzenia już sposobni są do tysiąca rozmaitych rzeczy, nietylko do tej jednej. Natomiast my, kobiety, rodzimy się jedynie poto, ażeby dzieci na świat wydawać. Dla tego tylko powodu znaczymy coś u ludzi, o czem choćby z tego jawnie przekonać się możesz, że kobiety w każdej chwili do zadania swego są gotowe, podczas gdy z mężczyznami całkiem inaczej się dzieje. Co więcej, jedna białogłowa może dziesięciu mężczyzn sił pozbawić, aliści dwudziestu mężczyzn nie zdoła zmęczyć jednej kobiety. Widzisz tedy, żeśmy się poto urodziły. Powtarzam ci raz jeszcze, że bardzo słusznie uczynisz, jeżeli tą samą miarką mężowi swemu odmierzysz. Wówczas pod starość dusza twoja wyrzutów nie zazna. Ta prawda odnosi się szczególniej do nas, kobiet, my bowiem musimy ze sposobności nadarzającej się o wiele pilniej korzystać, aniżeli mężczyźni. Rozważ bowiem sama tylko, jak się to na świecie dzieje. Gdy się zestarzejemy, ani mąż, ani ktokolwiek inny widoku naszego znieść już nie może. Pędzą nas do kuchni i każą nam kotów pilnować, albo garnki i łyżki liczyć. Ba! co okropniejsza, przedmiotem pośmiewiska się stajemy! Wokół nas słychać tylko: „młodej dukata, a starej łopata“ i tym podobne śpiewki i żarty. Nacóż jednak tyle słów tracę? Dosyć na tem, jeżeli ci powiem, że nie mogłaś nikomu lepszemu ode mnie się zwierzyć, i że nikt ci lepiej, jak ja, dopomóc nie zdoła, niemasz bowiem takiego franta, któremubym nie odważyła się wszystkiego powiedzieć, co trza, ani tak nieokrzesanego gbura, ażebym go nie ugłaskała i woli mojej nie poddała. Powiedz mi więc tylko, kogo chcesz mieć, a resztę mnie już pozostaw. O jedno tylko muszę cię prosić, moja córko, nie zapomnij o tem, że jestem biedną kobietą. Za tę pamięć od dzisiaj będziesz miała udział w każdym otrzymanym przeze mnie odpuście i w każdym Ojczenaszu, który odmówię, a dobry Bóg przyjmie tę cząstkę twoją, zamiast lamp i świec, i policzy duszom zmarłych twoich krewnych na rachunek zbawienia.
Temi słowy zacna starucha zamknęła swoją mowę. Młoda białogłowa zawarła z nią umowę, aby, gdy obaczy pewnego młodzieńca, przechodzącego często tą ulicą (wygląd jego szczegółowie starusze określiła), natychmiast sprowadzeniem go się zajęła. Poczem, obdarowawszy staruchę kawałem solonego mięsiwa, odesłała ją z Bogiem.
Zaledwie kilka dni od tej chwili minęło, gdy starucha wskazanego młodzieńca sekretnie wprowadziła do tej komnaty, po nim zasię wnet drugiego, który równie, jak pierwszy, młodej białogłowie do gustu przypadł. Mimo strachu przed mężem, z żadnej z tych sposobności skorzystać nie omieszkała. Pewnego dnia zdarzyło się, że, gdy mąż jej do jednego z przyjaciół swoich, nazwiskiem Ercolano, na wieczerzę się udał, białogłowa nasza poleciła dobrej staruszce, ażeby ta przywiodła jej młodzieńca, należącego do najurodziwszych w całej Perugji. Stało się wedle jej żądania. Zaledwie jednak z dzielnym młodzieńcem do stołu zasiadła, aby z nim wieczerzę spożyć, gdy Pietro do drzwi domu kołatać począł. Żona, poznawszy jego głos, poleciła duszę swą Bogu; nie tracąc jednak przytomności, obejrzała się, gdzieby miłośnika ukryć. Nie mogąc znaleźć lepszej kryjówki, schowała go pod kojec, stojący w sieni, przylegającej do jadalnej komnaty. Gdy się już ukrył, rzuciła na kojec płótno z materaca i co żywiej pobiegła, aby drzwi swojemu małżonkowi otworzyć.
— No — zawołała, otwierając mu drzwi — djablo prędko przełknęliście tę wieczerzę!
— Nie spróbowaliśmy jej nawet — odparł Pietro.
— A to dlaczego? — spytała żona.
— Zaraz ci opowiem — rzekł Pietro. — Otóż, Ercolano, jego żona i ja siedzieliśmy już przy stole, gdy usłyszeliśmy nagle, że ktoś wpobliżu nas kichnął. Za pierwszym i drugim razem ledwośmy na to uwagę zwrócili, gdy jednak ów niewidzialny nos trzeci, czwarty raz, a potem nie wiedzieć, ile razy jeszcze kichnął, mocnośmy się wszyscy zadziwili. Ercolano, i tak już gniewny na żonę, że kazała mu długo przed drzwiami czekać, nie otwierając ich, teraz jeszcze bardziej się rozsierdził i zawołał:
— Co to ma znaczyć? Kto tutaj tak kicha?
Rzekłszy to i skoczywszy ze swego miejsca, pobiegł ku schodom, znajdującym się tuż koło komnaty. Pod temi schodami znajdowała się komórka z desek, przeznaczona na skład podręcznych rzeczy. Zdało mu się, że kichania w tej komórce się rozlegały. Zaledwo Ercolano drzwiczki otworzył, natychmiast wydobył się nazewnątrz nieznośny dym z siarki. Już przedtem, poczuwszy tę przykrą woń siarki, pytaliśmy o jej przyczynę, na co gospodyni nam odparła, że zasłony swoje po wypraniu ich rozwiesiła w komórce, pełnej dymu siarczanego, dla wyblichowania. Jednakoż gdy Ercolano, poczekawszy nieco na rozejście się dymu, do komórki zajrzał, spostrzegł tam właściciela kichającego nosa, który, dymem siarczanym gryziony, wciąż jeszcze kichał. Zaduch i dym w komórce tak go odurzyły, iż chwiał się na nogach. Gdybyśmy przyszli o kilka chwil później, niewątpliwie byłby duszę wykichał. Ercolano na ten widok zawołał:
— Rozumiem teraz, wiarołomna niewiasto, dlaczego za przybyciem naszem tak długo nas przede drzwiami trzymałaś! Bodajbym już nigdy radości nie zaznał, jeżeli ci hojnie za to nie zapłacę!
Na te słowa żona jego, nie wyrzekłszy nic na usprawiedliwienie swoje, uciekła, i nie wiem, co się z nią potem stało. Ercolano zasię, nie zwróciwszy nawet na jej ucieczkę uwagi, wezwał po raz drugi kichającego człeka do wyjścia. Aliści ten był w takim stanie, że, pomimo widocznej trwogi i chęci usłuchania, ruszyć się nie mógł. Wówczas Ercolano pochwycił go za nogę, wyciągnął z komórki i pobiegł po sztylet, ażeby go zamordować. Ja jednakoż, obawiając się, aby mnie o współwinę nie posądzono, stanąłem między nimi i nie dozwoliłem, aby Ercolano go zamordował. Owszem, broniłem napół żywego kochanka jego żony i krzyczałem tak głośno, że wreszcie zbiegli się sąsiedzi i zabrali ze sobą młodzieńca, który się miał już za zgubionego. Takie oto zdarzenie przerwało naszą wieczerzę i sprawiło, żem się nietylko nie pożywił, ale, jak ci to już powiedziałem, nie skosztowałem niczego nawet.
Białogłowa nasza, usłyszawszy opowieść swojego męża, poznała, że inne kobiety niemniej od niej sprytu mają, że jednak nieszczęścia tu i owdzie czasami przytrafiać się mogą, to też, chocia miała ochotę gorąco bronić żony Ercolana, pragnąc jednak przez zgromienie cudzego błędu podejrzenie od siebie lepiej oddalić, tak się odezwała:
— A to piękna historja! Ktoby się był po tej świętoszce czegoś podobnego spodziewał? I jakże tu teraz pozorom uczciwości wierzyć? Wierę, spowiadaćbym się do niej poszła, gdyby duchowną osobą była. Niechże tedy przeklęta będzie godzina, w której na świat przyszła! Podeptała nogami uczciwość i obyczajność, a takoż cześć swoją i męża swego, złamała wiarę, zaprzysiężoną małżonkowi, który się z nią tak dobrze obchodził! O nikczemna! Nie wahała się dla jednego hultaja siebie samej i małżonka swego osławić. Niech mnie Bóg broni, abym dla podobnych kobiet kiedykolwiek litość odczuwała. Żywcemby w ogień należało je wrzucić i patrzeć spokojnie, jak się na popiół zmieniają.
Rzekłszy te słowa, wspomniała o swoim kochanku, pod kojcem ukrytym, i dlatego poczęła namawiać Pietra, ażeby poszedł spać, bowiem pora już późna była. Aliści Pietro miał więcej chęci do jedzenia, niźli do spania, dlatego też zapytał jej, czy niema czego na wieczerzę.
— Na wieczerzę? — zawołała na to żona. — Cóż ci do głowy przychodzi? Tak jakbyś nie wiedział, że nie mam zwyczaju wieczerzy gotować, kiedy ciebie w domu niema. Nie jestem przecież żoną Ercolana! Idź już, idź i staraj się jak najprędzej zasnąć, aby o głodzie zapomnieć.
Traf zdarzył, że właśnie tego wieczora przybyło ze wsi kilku parobków Pietra z zapasami żywności. Postawili oni osły, nie napoiwszy ich uprzednio, w stajence, znajdującej się tuż obok sieni. Jeden osioł, niezmierne pragnienie czując, odwiązał się od żłobu, znalazł drogę ze stajni do sieni i, wszedłszy do niej, węszyć zaczął dokoła, czy gdzie wody przypadkiem niema. Tak wałęsając się, potrącił o kojec, pod którym młodzieniec stał na czworakach w ten sposób, że jedną rękę miał nieco nazewnątrz wysuniętą. Na jego szczęście, czy też nieszczęście, jak sami osądzicie potem, węszący osioł nadeptał mu na palce i taką przez to boleść sprawił, że nasz młodzieniec, na nic niepomny, wrzasnął z całej siły. Stało się to w chwili, gdy żona Pietra spać wyprawiała. Pietro na ten wrzask niespodziany zadziwił się niepomału i podejrzenie powziął, że z wnętrza domu dobywać on się musi. Gdy zaś jęczenie nie ustawało (osioł bowiem gniótł coraz mocniej kopytami rękę nieszczęśliwego miłośnika), Pietro z okrzykiem — „Kto tam?“ — do kojca przystąpił i podniósł go wgórę. Na jego widok młodzieniec z bólu i trwogi zadrżał całem ciałem. Aliści Pietro, wpatrzywszy się w niego i poznawszy w nim jednego z młodzieńców, za którym, niegodziwym skłonnościom swoim hołdując, przez długi czas się uganiał, spytał z wielkim spokojem:
— Co tutaj robisz?
Młodzieniec nic nie odpowiedział na to, błagając tylko w imię miłości Boga, aby mu krzywdy nie czynił.
— Wstań — rzekł Pietro — i nie obawiaj się niczego, powiedz mi jeno, jak i poco tutaj wszedłeś?
Młodzieniec przyznał się do wszystkiego. Pietro nie okazał najmniejszego gniewu, przeciwnie, zdawał się tylko cieszyć się ze znalezienia go o tyle, o ile żona jego tem się martwiła. Wziął go za rękę, wprowadził do komnaty, gdzie żona z największą trwogą go oczekiwała, usiadł naprzeciw niej i rzekł:
— Przed niedawnym czasem przeklinałaś żonę Ercolana, uważając, że należałoby ją spalić, jako zakałę niewieściego pogłowia. Przecież tego także i o sobie nie powiedziałaś. Jeśli nie chciałaś mówić o sobie, jak mogłaś się odważyć przeklinać inną kobietę, wiedząc, że podobnie, jak ona, postępujesz? Wierę, tem tylko sobie wytłumaczyć wszystko można, że wszystkie jednako niegodziwe jesteście, i że każda swój własny błąd cudzym zasłonićby pragnęła. Bodajby tedy ogień spadł z nieba i pochłonął was wszystkie, o haniebne i niegodziwe plemię!
Żona Pietra, widząc, że pierwszy zapęd jego gniewu w słowach upust swój znalazł, i że mąż jej nie posiada się z radości, mając w swem ręku tak urodziwego młodzieńca, rzekła:
— Zaprawdę, wierzę, że pragnąłbyś, aby nas wszystkie ogień niebieski pochłonął, wiem bowiem dobrze, że tak pogłowie nasze kochasz, jak psy kij. Aliści, na święty krzyż pański, i ja nie zmilczę! Jeśli się mamy wreszcie porachować, to chciałabym wiedzieć, jakie to masz prawo do skarżenia się na mnie? Porównywasz mnie z żoną Ercolana, z tą starą obłudnicą! Mąż nie zaniedbuje jej w niczem i obchodzi się z nią tak, jak z żoną należy się obchodzić. Ze mną rzecz się ma zgoła inaczej. Prawda, żem dobrze odziana i obuta, aliści sam wiesz najlepiej, jak się ma rzecz z innemi sprawami, i ile czasu minęło, jakem cię w nocy obok siebie w łożu oglądała. Ja zasię wolałabym obdarta i bosa chodzić, a mieć za to prawdziwego mężczyznę przy sobie, aniżeli posiadać to wszystko, co posiadam, a widzieć w tobie wroga płci mojej. Słuchaj tedy uważnie, Pietro, co ci powiem. Jestem kobietą, jak i inne, i te same mam pragnienia. Jeżeli tedy, przez ciebie zaniedbana, zaspokoić się je staram, winić mnie za to nie można. Dobrze, że tyle chociaż dbam o cześć twoją, iż nie zadaję się z hultajstwem ulicznem.
Pietro, widząc, że podobny spór całą noc mógłby się przeciągnąć, i nie czując chęci do kłótni z żoną, rzekł:
— Dosyć na tem! Bądź spokojna, przyrzekam ci, że jakoś się to wszystko ułoży!… Teraz zaś najlepiejby było, gdybyś o jakiej wieczerzy pomyślała, zdaje mi się bowiem, że ten młodzieniec niemniej ma apetytu ode mnie.
— W samej rzeczy — rzekła żona — nic jeszcze w ustach nie miał, bowiem, właśnie kiedyśmy do stołu zasiadali, ciebie zło niespodziane przyniosło.
— Idź tedy — rzekł Pietro — i pomyśl o nas, a potem ja już się postaram tak całą rzecz uładzić, abyś nie miała powodu na mnie się żalić.
Żona, widząc, że mąż jest ukontentowany, pospieszyła co prędzej przygotowanemi już potrawami stół zastawić. Potem zasiadła do niego wraz z dwornym mężem swoim i z miłym młodzieńcem. Uczta odbyła się nader wesoło.
Po wieczerzy Pietro dla ukontentowania wszystkich trojga wymyślił pewien sposób, o którym już zapomniałem. Tyle wiem jeno, że nazajutrz zrana małżonkowie odprowadzili młodzieńca aż do samego rynku. Nie wiedzieć, czy mąż czy żona goręcej z jego towarzystwa się cieszyli.
— Dlatego, czcigodne damy, powiadam wam na zakończenie: Ząb za ząb, oko za oko! Czyń drugiemu, co on tobie. Jaką miarką inni tobie mierzą, taką im odmierz. Gdy osioł łbem w mur tłucze, mur mu tyleż razy oddaje.
Gdy Dioneo skończył, damy, nietyle z braku chęci do śmiechu, ile przez wstydliwość, od objawów wesołości się wstrzymały. Poczem królowa, widząc, że koniec jej rządów nadszedł, podniosła się z swego miejsca, zdjęła wieniec wawrzynowy ze skroni i włożyła go z wdziękiem na głowę Elizy, mówiąc:
— Madonno, na ciebie teraz kolej rozkazywania przychodzi.
Eliza, przyjąwszy nadaną jej godność, postąpiła na wzór swych poprzedniczek. Wydała marszałkowi rozkazy na cały czas swoich rządów, a potem rzekła, do towarzystwa się obracając:
— Już wielekroć o tem słyszeliśmy, jak przez zręczną odpowiedź, trafny pomysł lub przytomność umysłu wiele ukąszeń złośliwości lub grożącego niebezpieczeństwa ludziom uniknąć się udało. Ponieważ przypadki te za wielce pożyteczny przykład służyć mogą, chcę tedy, ażeby jutrzejsze opowieści nasze zajęły się ludźmi, którzy, dzięki przyrodzonej zręczności lub też przez szybkie postanowienie, szkody, niebezpieczeństwa czy też cięższego strapienia uszli.
Materja ta ogólny poklask znalazła. Poczem królowa podniosła się i wszystkim swobodę aż do wieczerzy dała. Gdy koniki polne ćwierkać już przestały, zeszli się wszyscy znowu i do stołu zasiedli. Przy końcu niezmiernie wesołej wieczerzy zaczęła się muzyka i śpiewy. Emilja na żądanie królowej zawiodła taniec, Dioneowi zasię śpiewać kazano.
Dioneo natychmiast zanucił: „Pani Altrudo, ogon wgórę, pomyślną niosę ci nowinę!“. Wszystkie damy wybuchnęły śmiechem, osobliwie zasię królowa. Kazano mu inną pieśń wybrać. Dioneo odparł:
— Gdybym miał cymbałki, tobym wam zaśpiewał:
„Pani Lappo, podnieś suknię“, albo: „Pod oliwką miękka trawa“, a może też tę:
„Morska fala mnie kołysze,
Jak mi słabo, ledwo dyszę!“
Ponieważ jednak nie mam muzycznego instrumentu, wybierajcie więc same, co wam się podoba. Może chcecie:
„Tylko przyjdź, ja cię okrzeszę,
Jak ogrodnik drzewo w maju.“
— Nie! — zawołała królowa — zaśpiewaj coś innego!
— A więc to może — odrzekł Dioneo — „Pani Simono, w beczkę lej!“ Aliści co tu mówić o laniu w beczkę, kiedy jeszcze nie październik!
— Do kata! zawołała, śmiejąc się, królowa — zaśpiewajże coś obyczajniejszego!
— Dobrze, pani — rzekł Dioneo — tylko się nie gniewajcie, macie z czego wybierać, znam bowiem piosenek więcej, niż tysiąc. Może chcecie tę: „Muszeleczka moja mała“, albo „Tylko wolno, mój mężusiu“, lub tę wreszcie: „Koguta sobie kupiła“.
Królowa rozsierdziła się wreszcie i rzekła:
— Zaprzestań żartów, Dioneo, i zaśpiewaj nam jakąś miłą piosenkę, inaczej poznasz, że prawdziwie gniewną być umiem.
Dioneo zaczął:
Amorze, boskie światło,
Co z oczu jej płomienną bije strugą,
Zrobiło mnie wraz jej i twoim sługą!
Z oczu jej płomień przeszedł w moje oczy.
Ledwiem ją spostrzegł, ledwiem rzucił okiem,
Jużem zgubiony!
Wiem, jakeś hojny, władny i uroczy,
Wiem — bo w obliczu jej żyjesz wcielony,
Patrzysz jej wzrokiem.
Widzisz więc, że się oddałem jej cały,
Jej tylko żądam na świecie szerokim
I ją jedynie posiąść chcę, zuchwały!
Tak jest... odniosłeś zwycięstwo nade mną,
O drogi panie, bądźże mi łaskawy!
Nagródź mnie za to!
Nie wiem, czy budzę w niej żądzę wzajemną,
Czy wreszcie mojej stanie się zapłatą
Miłości prawej,
Lub czy... o Boże!... jakaż myśl straszliwa!
Nie zechce dręczyć dla płochej zabawy
Duszy, co do niej tęsknie się wyrywa!
Błagam cię tedy, o najmilszy panie,
Odmaluj przed nią trwogę mą i troski
I rzuć w jej łono
Część tych płomieni, co w wieczystej ranie
Mojego serca tak samotnie płoną
Z twej woli boskiej.
Wiesz, ile cierpię! — Lećże z mą żałobą
I z mą nadzieją posłem do jej wioski,
O jakże chętnie pobiegłbym za tobą!
Gdy Dioneo umilkł, królowa wezwała jeszcze i innych do śpiewania, największe pochwały jednak Dioneowi oddała. Tymczasem minęła już większa część nocy. Królowa, czując, że chłód nocny coraz jest przenikliwszy, wszystkim na spoczynek udać się kazała.
Kończy się szósty dzień Dekamerona i zaczyna się siódmy, w ciągu którego, zgodnie z rozkazem króla Dioneo, opowiada się o tem, jak to różne białogłowy mężów swoich oszukiwały.
Już ze wschodniego nieba zniknęły wszystkie gwiazdy z wyjątkiem jednej, Luciferem zwanej, która z za białych obłoków świtu jeszcze wyglądała, gdy marszałek wstał z łoża i z całym orszakiem wyruszył do Panieńskiej Doliny, aby tam, zgodnie z wskazówkami króla, wszystko przygotować. Wkrótce i król podniósł się z pościeli, bowiem obudził go szmer kroków i tupot koni. Poczem natychmiast całe towarzystwo obudzić przykazał.
Promienie słońca jeszcze słabo ziemię oświetlały, gdy wszyscy już w drogę wyruszyli. Nigdy śpiew słowików i innego ptactwa milszy, jak tego poranku, im się nie wydawał. Przy wejściu do Panieńskiej Doliny nowa kapela ich przywitała. Możnaby było pomyśleć, że ptaszkowie radują się z przybycia gości. Wszyscy rozeszli się po dolinie, aby się jej jeszcze raz przyjrzeć. O wczesnej porze dnia jeszcze piękniejsza im się wydała, niźli wczoraj wieczór. Pokrzepiwszy się nieco ciastem i dobrem winem, zaczęli śpiewać, aby ptactwu przewagi nad sobą nie dawać. Pobliskie skały powtarzały echem tony piosenek, a ptaki, jakby o zakład idąc, wytężały dźwięczne gardziołka.
Gdy czas obiadu nadszedł, zastawiono stoły pod zielonemi drzewami, tuż obok pięknego stawu, tak, aby ucztujący mogli nasycić się widokiem tysiąca igrających rybek, które nietylko oczy cieszyły, ale i do rozmowy materji dostarczały. Po obiedzie, gdy ze stołów uprzątnięto, zabrzmiały nanowo wesołe śpiewy. Tymczasem marszałek rozkazał tu i tam po dolinie łóżka porozstawiać, kobiercami je nakryć i baldachimami osłonić, aby ci, których sen morzy, mogli wczasowi się oddać. Gdy zaś po krótkim odpoczynku wszyscy zpowrotem się zgromadzili, rozkazał król niedaleko od brzegu stawu kobierce na trawie rozłożyć, poczem rozpoczęcie opowieści Emilji polecił. Emilja z wesołym uśmiechem w te słowa zaczęła: