Zielona mumia/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zielona mumia |
Wydawca | Lwów: Księgarnia Kolejowa H. Altenberga; Nowy Jork: The Polish Book Importing Co. |
Data wyd. | ok. 1908 |
Druk | Kraków: W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów, Nowy Jork |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | The Green Mummy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Biedna Łucya wysłuchała z trwogą i przerażeniem opowiadania Archibalda, który streścił jej wyznania pani Jascher.
Błagała narzeczonego, aby zniszczył ten fatalny dokument.
— To niepodobna — odparł stanowczo Hope. — Prawda musi wyjść na jaw, inaczej posądzać będą wciąż ludzi zupełnie niewinnych.
— Co za hańba dla mnie! — żaliła się Łucya.
— Tego się nie lękaj ukochana, nie jesteś przecie córką tego człowieka, nazwisko twoje nie będzie wcale wspomniane w całej sprawie.
— Ale wszyscy wiedzą, że był moim ojczymem.
— Wszyscy! — odparł lekceważąco Archie — to znaczy kilka osób w tym zapadłym kącie. Pojedziemy zaraz do Londynu, tam weźmiemy ślub, a potem udamy się do południowej Francyi, gdzie spędzimy resztę zimy.
— A profesor?
— Nie zdaje mi się, aby się tu kiedy pokazał. Wyjechał zapewne daleko ze swym przeklętym Kanakiem. Nie rozumiem tylko, poco wloką za sobą tę przeklętą mumię.
— Ale dlaczego profesor uciekł, skoro nie on zamordował Sidneja i panią Jascher?
— Muszę mu nawet przyznać, że w morderstwie Boltona nie miał uprzednio powziętego zamiaru. Gorzej z biedną panią Jascher, której chciano odebrać przemocą szmaragd.
— Jak myślisz Archie? co grozi memu ojczymowi?
Archie czuł się jednak niemile dotknięty, słysząc to poufałe nazwanie w ustach Łucyi.
— Bradock skazany będzie na dożywotnie więzienie, ale piekielny Kakatoes musi być powieszony. To dzikie zwierzę byłoby zawsze niebezpiecznem dla tych z którymi się zetknie.
Random ze swej strony zdał sprawę z wypadków ubiegłej nocy Don Pedrowi i jego córce, opowiadanie swoje zakończył, wręczając szmaragd przyszłemu teściowi. Hidalgo nie posiadał się z radości.
— Odzyskałem więc swój klejnot rodowy — wołał z zachwytem.
— Dzięki niech będą za to Najświętszej Pannie i aniołom boskim — dodał, żegnając się nabożnie. — I cóż się stało z drugim szmaragdem? Profesor musiał sprzedać go zbyt tanio, ten klejnot godzien królewskiej korony.
— Wyjedziecie stąd państwo zapewne po pogrzebie pani Jascher — rzekł Random. — Ale mam nadzieję, że widywać się będziemy często w Londynie.
— Dlaczego w Londynie? Odjeżdżam natychmiast do Limy.
— Nie wpierw, aż Inez zostanie moją żoną, mam przecie pańskie słowo.
— Ach prawda — rzekł z uśmiechem Don Pedro — odzyskałem wprawdzie jeden z moich klejnotów, ale cenniejszy jeszcze pozostanie tutaj. Przed odjazdem moim stąd, prosić pana będę o jedną jeszcze przysługę.
— Gotów jestem, ale o cóż to chodzi?
— Dziś o ósmej wieczorem, spotkać się mam na wybrzeżu z kapitanem Hervey’em, to jest ściślej mówiąc, z marynarzem Wazą. — Ma on wręczyć mi ów dokument stwierdzający moje prawa do mumii, wzamian za 50 luidorów. Otóż nie ufam temu człowiekowi i chciałbym, abyś pan był obecnym przy naszem spotkaniu wraz z przyjacielem pańskim Hope’m.
— Czy obawiasz się pan jakiej zdrady ze strony kapitana?
— Nie wiem co mógłby uknuć przeciw mnie, ale zawsze wolę być ostrożnym. Przytem nie będzie on sam, bo przybije do brzegu łódką w towarzystwie kilku majtków, lepiej więc, abym i ja nie był samotnym.
— Masz pan zupełną słuszność, to ptaszek któremu nie można ufać. — Jak pan myśli, czy niema on jakiego związku z ucieczką profesora?
— Zważywszy stosunek tych panów względem siebie — Hervey jest chyba ostatnim człowiekiem, któremu by się Bradock powierzył.
Wieczorem tegoż dnia Hope udał się do fortu, gdzie Random i Don Pedro oczekiwali już na niego. Poszli więc wszyscy trzej nad rzekę, a po drodze czuli się w obowiązku uprzedzić o wszystkiem inspektora Date. Dowiedziawszy się o co chodzi, urzędnik oznajmił chęć towarzyszenia im.
— Mam podejrzenie — rzekł — że ten człowiek musi coś wiedzieć o zbiegach, może coś z niego wydobędę.
Poszli więc we czterech do przystani, gdzie Hervey miał przybić swoją łódką. — Noc była wyjątkowo jasna, gwałtowny wicher, który dął cały dzień rozprószył zupełnie wczorajszą mgłę. Księżyc oświecał zatokę i przystań, i widać było doskonale okręty stojące na kotwicy w pewnej odległości od brzegu. Don Pedro zaświecił zapałkę i spojrzał na zegarek, była godzina ósma. Inspektor Date zwrócił jego uwagę na duży okręt, który trzymał się najbliżej wybrzeża. Był to prawdopodobnie statek Herveya, który widocznie śledził ich przez lunetę, bo za chwilę błysnął niebieski ogień, jako znak umówiony. — W odpowiedzi Don Pedro dał strzał z rewolweru.
— Na miłość Boską, poco pan strzelasz — zawołał Date — ściągniesz nam pan na kark cały posterunek, stojący na straży przy willi pani Jascher.
— Cóż robić, musiałem przecie odpowiedzieć na hasło.
— Wszyscy uzbroiliśmy się w rewolwery — dodał Hope. — Mając do czynienia z człowiekiem tego pokroju co Hervey, nie można być dość ostrożnym.
— Więc obawiacie się panowie walki? — spytał Date, śledząc pilnie ruchy statku, gdzie spuszczano właśnie szalupę. Nie sądzę, żeby przyszło do jakiego zajścia, ten człowiek obaczywszy mój uniform, uszanuje zapewne przedstawiciela władzy.
— Przedstawiciele władzy są chyba ostatnią rzeczą, którą szanuje Hervey — mogę ręczyć, że nie będzie sobie wiele robił z uniformu pańskiego — odparł Hope.
— Widzę moi panowie, że wciągnęliście mnie w czysto korsarską awanturę. Mam przecież nadzieję, że obejdzie się bez guzów. Pomimo wszystko liczę jednakże na powagę mego uniformu.
Pomieniony uniform nie podobał się jednak widocznie marynarzowi, bo dostrzegłszy metalowe guziki błyszczące przy księżycu, wydał rozkaz majtkom, którzy kilku ruchami wioseł cofnęli szalupę wstecz.
— Widzę Don Pedro, że przyprowadziłeś pan z sobą okazałą świtę — zawołał z łódki Hervey — a któż jest ten anioł w mundurze ze złotymi guzikami? Czy nie jaśnie wielmożny arystokrata?
— Nie — odparł Random, domyślając się, że ten malowniczy opis dotyczy jego osoby. Ja tu jestem wraz z przyjacielem moim Hope, a to pan inspektor Date.
— Wiesz już pan zapewne, co zaszło wczoraj w willi pani Jascher — rzekł inspektor.
— Wiem, ale to nie moja rzecz. Niech mi Don Pedro odda obiecane dolary, a wręczę mu dokument którego żąda.
— Przyjdź pan tu, a otrzymasz pieniądze — rzekł Don Pedro.
— Niema głupich — odrzekł Hervey — chcielibyście mnie widzę zakopertować, ale się wam to nie uda.
— Cóż znowu, kradzież popełniona przed trzydziestu laty, dziś już panu niczem nie grozi. Chodź pan tu bez obawy.
— Nie wierzę pańskiemu słowu, niech je potwierdzi arystokrata i tamten pan.
Hope i Random zaręczyli mu słowem honoru, że nie przygotowują żadnej zasadzki, wtedy kapitan zdecydował się wreszcie przybić do brzegu. Łódka zatrzymała się kilka kroków poniżej miejsca, gdzie stali czterej panowie, Hervey zaczął się wdrapywać powoli na stromy brzeg. W pół drogi zatrzymał się, żądając aby Don Pedro wyszedł na jego spotkanie. Inspektor tymczasem śledził podejrzliwie szalupę, i zauważył, że zatrzymała się jeszcze niżej niż w chwili wylądowania Herveya, w miejscu oznaczonem wetkniętym w piasek nadbrzeżny słupem. Don Pedro wręczył pieniądze kapitanowi, który zdawał się rozmyślnie przewlekać sprawę. Zaczął liczyć starannie otrzymane dolary, wyrażając głośno wątpliwość, czy Don Pedro dał mu ich tyle, ile przyrzekł. Wprawiło to w straszny gniew hidalga, na co Hervey odpowiedział podobnie.
Wymienili wtedy cały szereg obelg w języku hiszpańskim, co bardzo ubawiło Randoma i Archibalda Hope. — Inspektor Date dał poraz pierwszy w życiu dowód przenikliwości, nie spuszczając z oka szalupy. Kapitan śledził ją równie bacznie.
— Widzę — rzekł — że chcecie mi tu wypłatać jakąś paskudną sztukę, ale pamiętajcie, że mam przy sobie moją pukawkę. — To mówiąc, wyjął z zanadrza rewolwer.
— I ja także — odparł Don Pedro, sięgając do kieszeni. Nim jednak zdołał wydobyć swój rewolwer, Hervey w mgnieniu oka wziął go na cel. Widząc to Hope i Random, wymierzyli swoje rewolwery w głowę bandyty.
— Nie strzelajcie do dyabła, to był tylko żart — zawołał Hervey. A ty tam w mundurze gdzie znowu leziesz — wołał do inspektora Date, który leciał pędem do miejsca, gdzie przytwierdzona była szalupa, a przychyliwszy się mocno ku rzece zawołał:
— A co nie mówiłem! — Jest karzeł z mumią.
Usłyszawszy to Hervey, schował szybko pieniądze i klnąc straszliwie pobiegł w ślad za inspektorem Date, dopadłszy zaś go, uchwycił go w pół i skoczył wraz z nim do wody. Wpadli tuż obok łodzi i szamotali się na płytkiej wodzie, gdy tymczasem sternik kierujący szalupą odczepił ją z pospiechem i usiłował zepchnąć na głębinę.
Hope, Random i Don Pedro, którzy przybiegli na pomoc inspektorowi, dojrzeli najwyraźniej w łodzi zieloną skrzynię z mumią, obok niej zaś Kakatoesa wyróżniającego się wśród majtków płomienistą swoją czupryną.
— Strzelajcie do łodzi! — krzyczał Date, usiłując wyrwać się z rąk Herveya — nie dajcie się im wymknąć.
Hope strzelił kilka razy, w nadziei, że ściągnie w ten sposób żołnierzy, strzegących domu pani Jascher położonego w pobliżu miejsca walki. Random posłał także parę kulek w stronę łodzi, na co odpowiedziano mu w podobny sposób. Wkrótce dały się słyszeć kroki biegnących żołnierzy, i kilku agentów wpadło na wybrzeże. Widząc to majtkowie w łodzi, zdwoili wysiłki, wiosłując zapamiętale. Szalupa ruszyła szybko, ale w chwili, gdy przepływała obok przystani, Don Pedro ujrzawszy zieloną skrzynię, wskoczył bez namysłu w sam środek łodzi.
Kakatoes trzymał się konwulsyjnie sarkofagu. Don Pedro zaś strzelał raz po raz broniąc się tym, którzy chcieli go wyrzucić. — Random, Hope i agenci nadbiegli mu na pomoc, szalupa zaś stanęła w miejscu, kołysząc się na wodzie.
— Wyrzućcie negra z mumią, sami płyńcie do statku — zawołał nagle Hervey.
Rozkaz ten wykonany został bez litości. Dwanaście rąk pochwyciło opierającego się Kanaka i wrzuciło go do wody; za nim spuszczono sarkofag z mumią.
W tej chwili Don Pedro, który strzelał bez przestanku, trafił przypadkiem zieloną skrzynię. Kula przebiła wieko i o dziwo! Z wnętrza sarkofagu dał się słyszeć krzyk wściekłości i rozpaczy.
— Wielki Boże! — zawołał Hope — lękam się, że to Bradock ukrywał się w tej przeklętej skrzyni.
Hervey tymczasem dopłynął do łodzi i wyrzucił z niej natychmiast Don Pedra — a szalupa ulżywszy sobie ciężaru, pomknęła szybko w stronę statku.
Posłano jeszcze za nią parę kul, które jej nie zaszkodziły. Inspektor Date brnąc po pas w wodzie, doścignął Kakatoesa, który nie opuszczał zielonej skrzyni, agenci przybiegli mu na pomoc i po nadludzkich wysiłkach udało się im wreszcie pojmać Kanaka, który bronił się zaciekle, z jakąś szatańską siłą. Wywleczono go na brzeg razem z jego ciężarem, a gdy na żądanie Hope’a odbito wieko sarkofagu, znaleziono w nim martwe zwłoki profesora Bradock. Kula Don Pedra przeszyła mu serce, i leżał trupio blady w świetle księżyca, jakby już od wieków spoczywał w nieszczęsnym sarkofagu, który był przyczyną tylu zbrodni. Na ten widok Kakatoes wyrwał się z rąk agentów i rzucił się zrozpaczony na ciało swego pana, wydając dzikie i żałosne jęki.
Hervey dopłynął tymczasem do swego statku, i wnet przeciągły gwizd oznajmił odpłynięcie »Lucylli« na morze południowe.