Ziemia (Zola, 1930)/Część piąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Prace zimowe dobiegały końca. W ponure i chłodne popołudnie lutowe zbliżał się Jan do wielkiego swojego pola w stronie Cornailles, gdzie pozostawało mu jeszcze roboty na dobre dwie godziny. Był to kawał roli, którą chciał obsiać, na próbę, szkocką odmianą pszenicy, idąc w tym względzie za radą dawnego swojego gospodarza, Hourdequina, od którego dostał kilka hektolitrów ziarna na siew.
Przyszedłszy na pole, zaczął odrazu od miejsca, na którem przerwał robotę w przeddzień i, wbiwszy w ziemię lemiesz, napierając z całych sił na trzon pługa, rzucił równocześnie szkapie swojej ostry krzyk, którym ją podniecał:
— Djahu!... Heep!...
Ulewy po wielkich spiekotach skamieniły glinę gruntu tak głęboko, że lemiesz i krój odwalały z trudnością skiby, rozcinane orką całem żelazem. Słychać było, jak grudy stwardniałej ziemi skrzypiały przy ocieraniu się o obracający ją sosznik, wciskający wgłąb nawóz, którego rozpostarta warstwa pokrywała pole. Chwilami przeszkoda jakaś, najczęściej kamień, wstrząsała pług.
— Djahu!... Heep!..
Jan z wyciągniętemi rękami pilnował, aby brózda biegła linją tak nieskazitelnie prostą, jak gdyby wykreślona była sznurkiem; koń jego ze spuszczonym łbem, z nogami, wpartemi w miedzę, ciągnął ruchem jednostajnym, nieustannym. Ilekroć pług wlazł w glinę, odrywał od niego Jan przywarte grudy i zielsko jednem potrząśnięciem obiema pięściami, poczem lemiesz wrzynał się ponownie, pozostawiając za sobą zrychloną, jak gdyby żywą ziemię, spiętrzoną tłustą, obnażoną aż po wnętrze.
Dotarłszy w ten sposób do końca brózdy, zawracał i zaczynał oranie nowej. Niebawem ogarnęło go odurzenie mocną wonią, bijącą z całej tej poruszonej ziemi, wonią wilgotnych zakątków, w których pęczniały nasiona. Przyczyniał się do tego ciężki krok, jakim się posuwał naprzód i uporczywe wbijanie wzroku w ziemię. Nie było mu nigdy sądzone stać się prawdziwym chłopem-rolnikiem. Nie urodził się na tej ziemi, pozostawało w nim zawsze coś z dawnego robotnika miejskiego, z żołnierza, który odbył całą kampanję włoską. Dlatego widział i czuł to wszystko, czego nie widzą i nie czują prawdziwi chłopi: wielką, smutną ciszę równiny, potężny dech ziemi zarówno ogrzewanej promieniami słońca, jak zalewanej strugami deszczu. Zawsze myślał o znalezieniu cichego schronienia na wsi. Jakaż była to jednak z jego strony głupota wyobrażać sobie, że, z chwilą, kiedy rzuci fuzję i hebel, pług zadowolni jego umiłowanie ciszy i spokoju! O ile nawet ziemia jest istotnie cicha i spokojna, dobra dla tych, co ją kochają, wsie, przyklejone do niej, niby gniazda robactwa, roje ludzkie, żyjące jej ciałem i potem, wystarczają do zatruwania jej bliskości i obrzydzenia jej. Jan nie pamiętał, aby kiedykolwiek tyle przecierpiał, ile od czasu przybycia swojego, tak odległego już, do Borderie.
W pewnym momencie zmuszony był podnieść nieco rękojeść, aby ułatwić wkrawanie się lemiesza. Rozgniewało go lekkie skrzywienie prostej linji brózdy. Zawrócił, zawziął się gorliwiej jeszcze w pracy i popędzał szkapę.
— Djahu!... Heep!...
Tak, ile utrapień w ciągu tych dziesięciu lat! Nasampierw jego długie wyczekiwanie na Frankę, a teraz, od dwóch lat, od czasu, jak się pobrali, czy mógłby powiedzieć, że czuje się prawdziwie szczęśliwym? Kochał ją serdecznie po dawnemu, przeczuwał jednak, że ona nigdy go nie pokocha, jak pragnąłby być kochany, całą duszą, całem ciałem. Żyli z sobą w zupełnej zgodzie, dobrze wiodło im się na gospodarstwie, pracowali, oszczędzali. Nie było to jednak to, do czego dążył. Trzymając ją w objęciach w łóżku, świadom był, że jest nieuchwytna jakaś, chłodna, daleka od niego myślą. Była w ciąży od pięciu miesięcy, nosiła w swojem łonie dziecko, poczęte na zimno, sprawiające jej przykrość jeno. Ciąża ta nie zbliżyła ich do siebie wzajem. Jan cierpiał coraz bardziej od chwili, kiedy wszedł do domu, czuł bowiem coraz wyraźniej, że pozostaje obcym dla swojej żony, człowiekiem z innej okolicy, wyrosłym gdzieindziej, niewiadomo właściwie gdzie, myślącym inaczej, aniżeli ludzie w Rognes, zbudowanym nawet, jak jej się zdawało, odmiennie, człowiekiem, z którym nic jej nie łączyło, mimo że zaszła w ciążę od niego. Po ślubie, oburzona na Kozłów, przyniosła pewnej soboty z Cloyes arkusz papieru stemplowego, ażeby zapisać wszystko testamentem mężowi. W mieście wyjaśniono jej na jej żądanie, że, w razie gdyby umarła, zanim wyda na świat dziecko, dom i grunt powróciłby do siostry, że sprzęty i gotowizna jedynie uważane są za wspólny majątek małżonków. Potem jednak, nie dając mu żadnych wyjaśnień, rozmyślić się musiała inaczej i arkusz spoczywał wciąż jeszcze w komodzie, tak samo dziewiczy, jakim go przyniosła. Głęboko to dotknęło Jana, nie dlatego, żeby był interesowany, ale że dopatrywał się w tem braku przywiązania z jej strony. Zresztą teraz, kiedy dziecko miało przyjść na świat, po co testament? Bolało go to jednakże, i za każdym razem, kiedy otwierał komodę i wzrok jego padał na leżący bez użytku stemplowy papier, doznawał ściśnienia serca...
Jan stanął, aby dać wytchnąć koniowi. I on sam rad był otrząsnąć się z swojego odurzenia na mroźnem powietrzu. Powolnem spojrzeniem ogarnął cały widnokrąg, bezbrzeżną równinę, na której inne jeszcze pługi w oddali tonęły wśród szarzyzny powietrza i nieba. Zdziwił się, zauważywszy ojca Fouana, idącego nową szosą z Rognes, widocznie pociągniętego chęcią oglądania raz jeszcze dawnego swojego pola. Pochylił potem głowę, pochłonięty przez chwilę wpatrywaniem się w otwartą brózdę i w ziemię, rozprutą pod jego stopami: była żółta i tęga w głębi; odwrócona skiba odsłoniła na światło dzienne odmłodzone niejako jej ciało, pod którem, w głębi, ukrywał się nawóz zapładniającą, tłustą warstwą. Różnego rodzaju refleksje zaczęły mu się snuć po głowie. Dziwnem wydało mu się, że ludzie wpadli na pomysł rycia się w ten sposób w ziemi, żeby móc jeść chleb. Na tle tych rozmyślań odzywało się raz poraz uczucie, że nie jest kochany przez Franusię. Inne także przychodziły mu na myśl mętne pojęcia o tem, co rośnie w tej ziemi, o dziecku, które ma się wkrótce narodzić, o całej tej dokonywanej pracy, nie dającej często ludziom szczęścia!... Ujął znów rękojeść pługa i rzucił szkapie okrzyk gardłowy:
— Djahu!.... Heep!...
Kończył oranie, kiedy Delhomme, powracający pieszo z sąsiedniego folwarku, zatrzymał się na skraju pola.
— Wiecie już, Kapralu, o nowinie?... Będziemy mieli wojnę, jak się zdaje.
Jan wypuścił z rąk pług i, wyprostował się, spłoszony, zdziwiony wstrząsającem wrażeniem, jakie wywarła na nim ta wiadomość.
— Wojna?... Jaka wojna?...
— Z Prusakami, gadają ludzie... Piszą o tem w gazetach.
Jan zaszklonym nagle wzrokiem ujrzał znów przed sobą ziemię włoską, bitwy na niej, rzeź, z której wydostał się z taką trudnością, szczęśliwy, że udało mu się ujść cało, bez jednej rany. Z jakiem utęsknieniem marzył w owym czasie o życiu spokojnem w swoim kącie! A teraz, wystarczyło, że usłyszał rzucone przez przechodnia słówko, aby na myśl o wojnie zapłonęła mu ogniem wszystka krew w żyłach!
— No cóż? Jeżeli Prusakom zechce się smrodzić nam!... Nie można im pozwolić kpić sobie z nas.
Delhomme innego był zdania. Potrząsnął głową, oświadczając, że będzie to klęska ostateczna dla wsi, jeżeli pokażą się znów na niej kozacy, jak po Napoleonie. Dużo z tego ludziom przyjdzie, że się poturbują? Lepiej starać się żyć w zgodzie.
— Mówię to z myślą o innych... Złożyłem trochę pieniędzy u pana Baillehache‘a. Cokolwiek się stanie, Nenesse, który staje jutro do losowania, nie pójdzie.
— Naturalnie — dokończył Jan uspokojony. — Tak samo jak ja. Odsłużyłem swoje. Jestem już teraz żonaty, wszystko mi więc jedno, czy będą się bili, czy nie!... Aha! tym razem to z Prusakami!... Porządnie się ich przetrzepie i tyle!
— Bądźcie zdrowi, Kapralu!
— Bywajcie!
I Delhomme poszedł dalej, stanął potem przy jednem z sąsiednich pól, oznajmiając innym tę samą nowinę, powtórzył ją jeszcze po raz trzeci, i wkrótce groźba zbliżającej się wojny obleciała lotem ptaka całą Beaucję, tonącą w smutnej szarzyźnie nieba i powietrza barwy popiołu.
Jan po ukończeniu roboty powziął myśl udania się bezpośrednio do Borderie po obiecane ziarno na zasiew. Wyprzągł, pozostawił pług na końcu pola i wskoczył okrakiem na szkapę. Odjeżdżając, przypomniał sobie Fouana, poszukał go wzrokiem, ale nie mógł go się nigdzie dopatrzeć. Prawdopodobnie stary ukrył się gdzieś przed chłodem, za jakimś stogiem siana, pozostałym na Kozłowem polu.
W Borderie, po uwiązaniu konia u płotu, Jan nadaremnie wołał ludzi: wszyscy musieli być zajęci robotą w polu, wszedł więc do pustej kuchni, walnął parę razy pięścią w stół i wreszcie usłyszał głos Jakóbki, dochodzący z piwnicy, gdzie ustawiano nabiał. Schodziło się do niej po krytej drabinie, otwierającej się spustem tuż przy wejściu na schody, tak źle umieszczonym, że zawsze obawiano się jakiegoś wypadku.
— Kto tam?
Ukucnął na pierwszym stopniu schodów i Jakóbka odrazu poznała go z dołu.
— A, to Kapral!
I on teraz dostrzegł ją w półmroku piwnicy, oświetlonem małem jeno górnem okrągłem okienkiem. Zajęta była tam wpośród misek i dzież ze śmietaną, z których ściekała, kropla po kropli, serwatka do kamiennego cebrzyka. Młoda kobieta miała rękawy zakasane aż po same pachy; obnażone jej ramiona ubielone były ociekającem po nich mlekiem.
— Zejdźże! Cóż to? Boisz się mnie?
Tykała go po dawnemu i śmiała się do niego zalotnym śmiechem łatwo dostępnej kobiety. On jednak, zażenowany, nie ruszał się z miejsca.
— Przyszedłem po ziarno; obiecał mi je pan Hourdequin.
— Tak, wiem!... Czekaj, przyjdę zaraz na górę.
Kiedy stanęła w kuchni, ujrzał ją świeżą, przyjemnie pachnącą mlekiem, pociągającą białemi, pulchnemi ramionami. Patrzyła na niego ładnemi, zuchwałemi oczami i wreszcie odezwała się tonem żartu:
— Jakto? Nie pocałujesz mnie nawet?... Czy jak się jest żonatym, musi się koniecznie być niegrzecznym?
Pocałował ją z umysłu głośno w oba policzki, żeby jej pokazać, że to tylko pocałunek przyjacielski. Bliskość jej niepokoiła go jednak, budząc w nim rozkoszne dreszczyki dawnych wspomnień. Nigdy wobec żony, którą kochał tak bardzo, nie doznawał czegoś podobnego.
— Chodź, chodź, — rzekła Jakóbka — pokażę ci ziarno... Wyobraź sobie, niema nikogo w domu, kucharka nawet jest na targu.
Minęła wraz z nim podwórze, weszła do śpichlerza na zboże i skierowała się ku stosowi worków; ziarno na zasiew leżało tutaj właśnie, pod ścianą, usypane całą górką, którą podtrzymywały deski. Jan poszedł za młodą kobietą, nieco zmieszany tem sam na sam z nią w głębi zatraconego tego kąta. Żeby dodać sobie animuszu, zaczął odrazu zachwycać się ziarnem, piękną odmianą szkockiej pszenicy.
— O, jakie wielkie ziarno!
Ale ona zagruchała po swojemu i rychło sprowadziła go na interesujący ją temat.
— Żona twoja jest ciężarna, prawda?... Musicie używać ile wlezie, co?... Powiedz, przyjemnie ci z nią? Tak samo, jak było ze mną?
Zaczerwienił się, co ją zabawiło; zachwycona była, że w dalszym ciągu bliskość jej działała tak na niego. Po chwili jednak zasępiła się, jak gdyby nagle myśl jakaś niemiła przeszła jej przez głowę.
— Wiesz, miałam dużo frasunku. Szczęśliwie, wszystko dobrze się dla mnie skończyło. Lepiej jeszcze wyszłam na tem.
Rzeczywiście, pewnego dnia spadł nagle, jak deszcz z nieba, kapitan Leo, syn Hourdequine’a, do Borderie, gdzie noga jego nie postała od lat już. Od pierwszego dnia zaraz, przyjechawszy, ażeby rozejrzeć się w sytuacji, zrozumiał, jak rzeczy stoją, przekonał się bowiem, że Jakóbka zajmuje pokój jego matki. Zlękła się w pierwszej chwili, jej ambicją bowiem było, żeby Hourdequin ożenił się z nią i żeby przepisał na nią folwark. Chcąc zapobiec temu, dał się kapitan skusić na odegranie starej, farsowej sztuczki: uwolnienia ojca od utrzymanki, pozwalając mu przychwycić się na stosunku z nią. Była to gra nad miarę już przejrzysta. Jakóbka udała nieprzystępną cnotę, zaczęła krzyczeć, dostała napadu histerycznego płaczu i oświadczyła Hourdequine’owi, że opuści momentalnie dom, w którym nie umieją jej uszanować. Między obydwoma mężczyznami wybuchła straszliwa scena, syn usiłował otworzyć oczy ojcu, co do reszty popsuło sprawę. W dwie godziny potem odjechał kapitan, zapowiadając na progu jeszcze, że woli raczej stracić wszystko, i że, gdyby miał powrócić tu kiedykolwiek, to po to tylko, żeby wypędzić tę dziewkę kopnięciem jej precz, jak parszywego psa.
Tryumfująca kobieta popełniła wówczas błąd, sądząc, że może sobie już na wszystko pozwolić. Dała mianowicie do zrozumienia Hourdequine’owi, że po tego rodzaju obeldze, o której wieści krążą po całej okolicy, uważa sobie za obowiązek opuścić jego dom, o ile nie ożeni się on z nią. Zaczęła nawet ostentacyjnie pakować swoje manatki. Ale Hourdequin, zbulwersowany zerwaniem z synem, zwłaszcza że w duszy przyznawał mu słuszność i że serce ojcowskie krwawiło się na myśl o tem, omal nie zabił jej na miejscu wymierzeniem pary potężnych policzków. Odtąd przestała już mówić o wyjeździe, rozumiejąc, że zanadto się pośpieszyła. Była już zresztą teraz panią bezwzględną w Borderie, przeniosła się zupełnie otwarcie do łożnicy małżeńskiej, jadała osobno z panem domu, rządziła wszystkiem, załatwiała rachunki, miała u siebie klucze od kasy i tak despotycznie kierowała gospodarstwem, że Hourdequin radził jej się przed powzięciem każdej decyzji. Zestarzał się mocno, a ona nie traciła wciąż nadziei przezwyciężenia resztek jego oporu i skłonienia go do poślubienia jej, jak opanuje go już ostatecznie. Na razie, korzystając z tego, że w pierwszym porywie gniewu poprzysiągł wydziedziczyć syna, pracowała nad namówieniem go do zrobienia testamentu na jej korzyść. Teraz uważała się już prawie za właścicielkę folwarku, bowiem udało jej się pewnej spędzonej z nim nocy miłosnej wyciągnąć z niego obietnicę zapisania jej majątku.
— Rozumiesz, chyba że przez długie lata pozwalałam mu na wszystko nie dla jego pięknych oczu.
Jan nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Mówiąc, zanurzyła machinalnym gestem obnażone swoje ramiona w ziarnie, potem wyciągnęła je z niego i znów je pogrążała, obsypując swoje ciało aksamitnym, subtelnym, złotym pyłem. Przypatrując się temu, zrobił Jan głośną uwagę, której żałował potem.
— A jakże tam z Tronem?... Trwa dalej?
Zapytanie to nie zdawało się obrażać jej, odpowiedziała szczerze, jak dawnemu przyjacielowi.
— Lubię bardzo tego wielkiego głuptasa, ale, doprawdy, nie ma on za grosz rozumu!... Wyobraź sobie, że ubrdało mu się być zazdrosnym! Tak, urządza mi sceny, conajwyżej użycza mi pana, i to niebardzo! Coś mi się wydaje, że podsłuchuje w nocy pod drzwiami, czy śpimy.
Jan roześmiał się ponownie. Jakóbka wszakże nie śmiała się ani trochę; w skrytości ducha bała się rudowłosego kolosa, wietrząc w nim fałsz i podstęp. — Tacy są wszyscy z okolic Perche — dodała. Zagroził jej, że ją zadusi, jeżeli ją kiedy z kim złapie. Drżała też, ilekroć była z nim, pomimo pociągu, jaki czuła do jego potężnych barów, może właśnie dlatego, iż sama taka była drobna, że mógł rozgnieść ją między palcami.
Wzruszyła jednak przymilnym gestem ramionami, jak gdyby chcąc powiedzieć, że nie z takimi już dawała sobie radę. Dodała też z uśmiechem:
— Wiesz, Kapralu? lepiej było z tobą; zgadzaliśmy się tak dobrze!
Nie spuszczając z niego wesołych oczu, zaczęła znów bawić się przesypywaniem ziarna obnażonemi ramionami. Jan uległ ponownie jej czarowi, zapominając, że nie mieszka już na folwarku, że się ożenił, że ma się stać wkrótce ojcem. Schwycił pogrążone w stosie ziarna białe napięstki i pieszczotliwym ruchem przejechał się wzdłuż osypanych pyłem mącznym ramion aż do małych, dziecięcych piersi, stwardniałych, zdało się, pod wpływem nadmiernego zadawania się z chłopami. Ale Jakóbka tego właśnie chciała, do tego dążyła od chwili, kiedy go ujrzała na górze nad drabiną piwniczną. Zasmakowało jej pokosztowanie raz jeszcze dawnych z nim miłostek, a może chęć odebrania go innej kobiecie, prawnie poślubionej żonie. Nie namyślając się, schwycił ją Jan w objęcia i przewrócił na stos zboża, zachwyconą, czule gruchającą, niczem synogorlica, kiedy, nagle, wysoka, chuda postać pasterza owiec, starego Soulasa, kaszlącego gwałtownie i spluwającego, ukazała się z za stosu worów. Jakóbka zerwała się na równe nogi, a Jan zadyszany, mamrotał niewyraźnie:
— Dobrze zatem! Przyjdę po te pięć hektolitrów ziarna... O, jakie grube!... jakie grube!...
Ona, wściekła, patrząc na odwróconego plecami i nie myślącego odejść owczarza, mruknęła przez zęby:
— A, doprawdy, tego już nadto! Nawet wtedy, kiedy myślę, że jestem zupełnie sama, zjawia się dziadyga, licho wie skąd i nie daje mi spokoju. Już ja go wytrynię, do djabła!
Jan, wytrzeźwiony, pośpiesznie wyszedł z śpichlerza i odwiązał na podwórzu konia, nie zwracając uwagi na znaki, dawane mu przez Jakóbkę, która byłaby raczej zdecydowała się ukryć go w komorze małżeńskiej, niż wyrzec się swej zachcianki. On jednak, pragnąc wyrwać się jaknajprędzej, powtórzył raz jeszcze, że przyjdzie nazajutrz po ziarno. Poszedł piechotą, prowadząc konia za uzdę i przed wrotami zaczepiony został przez widocznie czekającego na niego Soulasa.
— No, widać, że niema już uczciwości na świecie, skoro i ty także wracasz do tej dziewki!... Mógłbyś się jej przysłużyć i poradzić, żeby trzymała język za zębami, jeżeli nie chce, żebym rozpuścił mój. Źle wyszłaby na tem, przekonałbyś się!
Ale Jan z brutalnym gestem poszedł, nie zwracając na niego uwagi, nie chcąc wtrącać się więcej do tych spraw. Głęboko był zawstydzony, zły na samego siebie za to, czego omal się nie dopuścił. Kochając tak bardzo Franusię, jak był pewien, że ją kocha, nie doświadczał jednak nigdy wobec niej nagłych takich porywów namiętności. Czyżby naprawdę kochać miał bardziej Jakóbkę, że dziewka ta rozniecała mu ogień taki w żyłach? Cała jego przeszłość budziła się ponownie i gniew rozgorzał w nim bardziej jeszcze, czuł bowiem, że wróci do niej, pomimo że teraz tak oburza się na samego siebie. Dygocąc cały, wskoczył na konia i popędził kłusem, aby znaleźć się jaknajprędzej w Rognes.
Tego samego właśnie popołudnia przyszło Franusi na myśl, że trzeba pójść zerznąć pęk lucerny dla swoich krów. Był to zazwyczaj jej wydział, zdecydowała się też i tym razem na tę robotę, wiedząc, że zastanie tam Jana przy orce. Nie lubiła, będąc sama, narażać się na spotkanie z Kozłami, wściekłymi, że nie mają już całego pola i szukającymi ustawicznie powodu do zwady. Wzięła kosę, licząc na to, że koń przywiezie trawę do domu. Przybywszy jednak na pole Cornailles, spostrzegła ze zdziwieniem nieobecność Jana, którego zresztą nie uprzedziła o swoim zamiarze przyjścia; pług leżał na polu; gdzie też mógł podziać się jej chłop? Bardziej jeszcze zaniepokoił ją widok Kozła i Lizy, stojących przed jej polem i wściekle wygrażających rękami. Ubrani w odświętną odzież, wracać musieli z jednej z sąsiednich wsi i zatrzymali się, nie mając nic do roboty. W pierwszej chwili zamierzała Franusia zawrócić do domu. Zawstydziła się jednak własnego tchórzostwa. Wolno jej przecież iść na własne pole, kiedy jej się podoba!... Szła więc śmiało dalej z kosą na ramieniu.
Prawdę mówiąc, każde spotkanie z Kozłem, zwłaszcza o ile był sam, wzburzało młodą kobietę. Od dwóch lat nie przemówiła do niego ani słowa. Widok jego stale jednak dziwnym zdejmował ją dreszczem. Mogła to być złość jedynie, a może też i coś innego jeszcze. Kilkakrotnie już, na tej samej drodze, udając się na swoje pole lucerny, dostrzegła go w ten sposób przed sobą. Za każdym razem odwracał głowę, wpijając w nią szare swoje oczy z żółtemi plamami. Po plecach Franki przebiegał wówczas lekki dreszczyk, mimowoli też przyspieszała kroku, gdy on, przeciwnie, zwalniał swój i kiedy przechodziła mimo niego, oczy ich spotykały się na chwilę. Niepokoiło ją potem uczucie bliskości jego za jej plecami, obezwładniało ją, nie dawało jej iść naprzód. Ostatnie spotkanie z nim do tego stopnia ją spłoszyło, że wyciągnęła się na ziemię jak długa, krępowana przez wystający swój brzuch kobiety ciężarnej w chwili, kiedy chciała skoczyć z gościńca na pole lucerny. Kozioł na ten widok wybuchnął śmiechem.
Wieczorem, kiedy opowiedział złośliwie Lizie o upadku jej siostry, zamienili oboje spojrzenie, na którego dnie ta sama czaiła się myśl: gdyby ta łajdaczka zabiła się razem z dzieciakiem w łonie, mąż nie odziedziczyłby po niej nic; dom i grunt przeszłyby z powrotem do nich. — Wiedzieli od Starszej o zaniechanej z chwilą ciąży Franusi myśli o jej testamencie, niepotrzebnym już teraz. Ale co tu o tem myśleć?... Nie mieli nigdy szczęścia, nie mieli co liczyć na to, ażeby los uwolnił ich od dziecka i matki zarazem!... Powrócili do tego tematu, kładąc się spać, poprostu żeby pomówić o tem, bo przecież mówienie o śmierci ludzi nie zabija ich jeszcze. Ale, gdyby tak Franusia umarła, nie pozostawiając naturalnego spadkobiercy, jak cudownie wszystko ułożyłoby się, jaki byłby to dowód, że Pan Bóg jest sprawiedliwy! Liza, trawiona nienawiścią, zaklęła się wreszcie, że siostra przestała być dla niej siostrą i że sama przytrzymałaby jej głowę na pieńku, gdyby za tę cenę wrócić mogli do swojego domu, z którego ta niegodziwa tak podle ich wysiudała. Kozioł mniej okazywał zażartości i oświadczał tylko, że nieźle byłoby, gdyby szczeniak klapnął w łonie Franki, zanim jeszcze zdąży przyjść na świat. Ciąża ta drażniła go najbardziej: narodziny dziecka oznaczały koniec upartej ich nadziei, ostateczną utratę mienia. W chwili, kiedy kładli się oboje do łóżka, Liza gasząc świecę, roześmiała się szczególnym śmiechem i rzekła, że dopóki dzieciak nie urodził się, może się jeszcze nie urodzić. Wśród ciemności nocnych zapanowało milczenie, i dopiero po dłuższej chwili zadał Kozioł żonie pytanie, dlaczego tak powiedziała. Przytulona do niego, szepcąc mu wprost do ucha, przyznała się, że, przed miesiącem, spostrzegła z przerażeniem, że zaszła znów w ciążę i zaraz, nie mówiąc nic mężowi, pobiegła do Sośnichy, starej czarownicy z Magnolles. Jeszcze jeden dzieciak! Ładnie mąż przyjąłby tę wiadomość! Na szczęście jednak, stara uwolniła ją za pomocą zwyczajnej igiełki. Kozioł słuchał wyznania żony, nie pochwalając jej kroku, ani go nie ganiąc. Poznać jednak można było, że rad był z tego co zrobiła po kpiarskim tonie, jakim zapytał ją, czy zaopatrzyła się w igłę i dla Franki. Pytanie męża zabawiło widać ją także, ujęła go bowiem w ramiona i szepnęła mu, że stara Sośnicha nauczyła ją innego sposobu... takiego dziwnego sposobu!... — Jakiego?... Gadaj-że! — Otóż inny chłop może zepsuć to, co zrobił pierwszy: musi tylko zabrać się do kobiety i zrobić jej trzy znaki krzyża na brzuchu, odmawiając przytem „Zdrowaś“ nie od początku do końca, ale naodwrót. Po takim zabiegu dziecko, o ile jest w brzuchu, wyskakuje i ulatnia się jak kamfora. Kozioł przestał się śmiać, oboje udawali, że nie wierzą, wiara w gusła wrosła jednak tak głęboko w krew i ciało ich rasy, że dreszcz przejął ich mimowoli. Komuż nie było wiadomo, że stara wiedźma z Magnolles przemieniła raz krowę w owcę i wskrzesiła umarłego? Musi więc tak być i z tem przeżegnaniem, skoro o tem zapewnia. Ostatecznie Liza, łasząc się Kozłowi, poprosiła go, aby spróbował na niej odmówienia „Zdrowasiek“ od końca do początku i przeżegnania przytem jej brzucha krzyżem trzy razy, żeby mogła się przekonać, czy nic nie będzie czuła... Nie, nic! Widać igła zrobiła swoje! Żeby tak sprobować tego na France! Na niej narobiłoby dopiero to bigosu! Roześmiał się. W jaki sposób? — Dlaczegóżby nie? Przecież miał ją już raz! — Nie, nie miał jej nigdy! — Wypierał się tego teraz, podczas kiedy, trawiona zazdrością, żona wpijała mu paznogcie w żywe ciało. Usnęli, przytuleni do siebie.
Od tej chwili myśleli oboje nieustannie o owem dziecku, rosnącem w łonie matki i mającem pozbawić ich nazawsze domu i gruntu. Ilekroć spotykali przypadkiem młodą kobietę, padał wzrok ich odrazu na jej brzuch. Widząc ją teraz nadchodzącą, zmierzyli ją jednym rzutem oka, stwierdzając z przerażeniem, że ciąża jej coraz jest widoczniejsza i że niezadługo będzie już zapóźno.
— Do wszystkich djabłów!... — wrzasnął Kozioł, mając na myśli zaorane pole, któremu przyglądał się uważnie — ten złodziej wyrwał nam porządny szmat ziemi... Co tu gadać? Widać przecie kopiec graniczny!
Franusia była coraz bliżej, idąc powolnym wciąż krokiem, ukrywając swój niepokój. Zrozumiała powód ich wściekłego wygrażania pięściami. Widocznie pług Jana werznać się musiał w ich działkę. Na tym punkcie ciągłe były spory: nie mijał miesiąc, żeby ta kwestia sąsiedztwa nie judziła jednych przeciw drugim. Musiało się to skończyć bójką i procesami.
— Słyszysz? — nie przestawał krzyczeć Kozioł — zajechaliście na nasze pole, dam ja wam za to!
Ale młoda kobieta, nie odwracając nawet głowy weszła na lucernik.
— Mówi się do ciebie! — wrzasnęła z kolei Liza, nie mogąc zapanować nad sobą.
— Chodź sprawdzić linję graniczną. Myślisz może, że kłamiemy!... Musisz sama przekonać się, ile narobiliście nam szkody!
Wobec milczenia siostry i jej wyraźnego lekceważenia straciła nagle wszelką miarę i przyskoczyła do niej z zaciśniętemi pięściami.
— Cóż to?... Kpisz sobie z nas?... Jestem starsza od ciebie!... Powinnaś mieć uszanowanie przedemną. Zmuszę cię, żebyś mnie na klęczkach błagała o przebaczenie za wszystkie świństwa, co mi porobiłaś!
Stała przed nią, rozwścieczona nienawiścią, oślepiona, uderzającą jej do głowy krwią.
— Na kolana! Na kolana! szelmo jedna!
Franusia, nie odzywając si ani jednem słowem, za całą odpowiedź plunęła siostrze w twarz, jak w ów wieczór eksmisyjny. Liza zawyła, ale Kozioł wtrącił się, odsuwając żonę brutalnie na bok.
— Wynoś się, to moja rzecz!
Wyniosła się, i jak chętnie jeszcze! Nie miała nic przeciwko temu, aby mąż rozprawił się z Franką, aby wytarmosił ją, ile sił i bodaj skręcił jej kark, jak krzywo wyrosłemu drzewu; mógł zrobić z nią, co chciał, stłuc ją na kwaśne jabłko, obejść się z nią, jak z dziewką uliczną: nie ona napewno przeszkodzi mu w tem; przeciwnie, dopomoże mu jeszcze! I od tej chwili stała już tylko na czatach, wyprostowana, pilnująca, ażeby nikt go na tem nie zaszedł. Dokoła nich, pod posępnem niebem, jak daleko okiem sięgnąć, rozpościerała się olbrzymia płachta równiny, na której nie widać było ani jednej żywej duszy.
— Bierz się do niej! Niema nikogo!
Kozioł nacierał na Frankę, która, widząc go rozsrożonego, z zastygłą z gniewu twarzą i sprężonemi rekami, pewna była, że zabiera się ją bić. Nie wypuściła z rąk kosy, dygotała jeno, a on, chwyciwszy za trzon, wyrwał kosę młodej kobiecie z ręki i rzucił na pole lucerny. Ażeby uchronić się przed jego natarciem nie pozostało Franusi nic innego, jak tylko cofnąć się, idąc tyłem, przesunąć się w ten sposób na sąsiednie pole i schronić się za stojącym tam stogiem, który, miała nadzieję, posłuży jej za osłonę przed nim. On zaś, bez szczególnego pośpiechu, zdawał się popychać ją w tym samym również kierunku; ramiona rozprężyły mu się powoli, a twarz rozjaśnił milczący uśmiech, szeroko obnażający mu dziąsła. Spojrzawszy na niego, zrozumiała Franusia nagle, że nie zabierał się wcale do bicia jej. Nie, chciał zupełnie czego innego!... Chciał tego, czego odmawiała mu przez tak długi czas z takim uporem. Zadygotała bardziej jeszcze, czując, że ją opuszczają siły, ją, dawniej taką dzielną, umiejącą bronić się tak zaciekle, tak nieustępliwie przysięgającą, że nigdy mu się to nie uda. A przecie nie była już smarkulą, skończyła dwadzieścia trzy lata na świętego Marcina, była już więc w tej chwili zupełnie dojrzałą kobietą z ponsowemi ustami i szeroko rozwartemi oczami, podobnemi do dwóch talarów. Doznawała przytem tak ciepłego i miękiego uczucia, że wprawiło ono członki jej w dziwne jakieś omdlenie.
Kozioł, zmuszając ją wciąż jeszcze do cofania się, przemówił nareszcie niskim, roznamiętnionym głosem:
— Wiesz dobrze, że nie skończyliśmy jeszcze z sobą, że chcę cię mieć i że będę cię miał!
Udało mu się przyprzeć ją do stoga i wówczas schwycił ją za oba ramiona i przewrócił na siano. Ona wciąż jeszcze usiłowała wyrwać mu się, walcząc wytrwale, przywykła oddawna do takiego szamotania się z nim. Mężczyzna trzymał ją w kleszczowym uścisku, unikając w ten sposób kopania go przez nią nogami.
— Czego się boisz, bydle przeklęte? I tak przecież masz dzieciaka w brzuchu!... Nie dam ci już drugiego... Możesz być pewna...
Franusia wybuchła płaczem, zaprzestając walki; ręce jej były skręcone, a nogi jej wstrząsał nerwowy skurcz; Kozioł nie mógł jej posiąść, odrzucany przez nią na bok przy każdej nowej próbie. Z brutalną wściekłością wrzasnął nagle na żonę:
— Do wszystkich djabłów, wałkoniu jeden! Czego stoisz i gapisz się?... Pomóż mi lepiej! przytrzymaj ją za nogi, jeżeli chcesz, żeby coś wyszło z tego!
Liza, wyprostowana, nieporuszona, stała na czatach o jakie dziesięć metrów od nich, wypatrując czujnie na wszystkie strony, a potem śledząc oboje walczących, przy czem nie drgnął żaden muskuł na jej twarzy. Na wezwanie męża nie zawahała się ani na chwilę, przybiegła, ścisnęła lewą nogę siostry, odsunęła ją i usiadła na niej, jak gdyby chciała zmiażdżyć ją swoim ciężarem. Franusia, przygwożdżona do ziemi, ustąpiła, siła jej oporu była złamana; zamknęła jeno powieki. Nie straciła jednak przytomności i kiedy Kozioł posiadł ją wreszcie, przejął i ją z kolei tak przejmujący dreszcz rozkoszy, że przywarła do niego ramionami, dusząc go nieledwie w uścisku i wydając przeciągły, przenikliwy krzyk, który wystraszył przelatujące wrony. Z po za stoga wyjrzała pergaminowa twarz starego Fouana, chroniącego się tam przed zimnem. Widział on wszystko, bał się jednak widocznie, schronił się bowiem z powrotem wgłąb stoga.
Kozioł podniósł się i Liza spojrzała na niego badawczo. Jedna tylko niepokoiła ją myśl, czy aby dobrze spełnia on swoją funkcję; on wszakże, w zapamiętaniu, z jakiem oddał się swojej czynności, zapomniał o wszystkiem, o znaku krzyża i o odmówieniu Zdrowasiek na opak, od końca do początku. Wzburzyło ją to, wyprowadziło zupełnie z równowagi. Zatem robił to gwoli własnej przyjemności jeno?
Ale Franusia nie pozostawiła mu czasu na wyjaśnienia. Przez chwilę jeszcze pozostała na ziemi, jak gdyby omdlewając z rozkoszy miłosnej, jakiej nigdy dotychczas nie zaznała. W jednej chwili olśniła ją straszna prawda: kocha Kozła, nigdy nie kochała nikogo innego, nigdy żadnego innego nie pokocha. Odkrycie to oblało ją rumieńcem wstydu, rozsrożyło ją przeciwko niej samej, obalając całe dotychczasowe pojęcie jej o sprawiedliwości. Mężczyzna, należący do innej, będący własnością znienawidzonej przez nią siostry, jedyny mężczyzna, którego nie mogła mieć, o ile nie miała popełnić świństwa! A ona pozwoliła mu doprowadzić rzecz do końca, a potem jeszcze ścisnęła go tak mocno, że odrazu musiał domyślić się wszystkiego!
Jednym skokiem zerwała się z ziemi, oszalała, rozchełstana, wypluwająca z siebie całą swoją rozpacz i nędzę w urywanych słowach.
— Świnie!... Obrzydliwcy!... Tak, jedno i drugie, świnie! Zniszczyliście mnie!... Nie takich jeszcze jak wy, ścinają na gilotynie!... Powiem wszystko Janowi, świńtuchy ohydne!... Zapłaci on wam za mnie!...
Kozioł wzruszał drwiąco ramionami, kontent, że mu się nareszcie udało.
— Daj spokój!... Przecie tego tylko chciałaś! Czułem dobrze, jak ci to smakowało! Nie zapieraj się!... Użyjemy sobie jeszcze niejeden raz!
Wesołość męża do reszty rozjuszyła Lizę, która całą złość, jaka wezbrała w niej na Kozła, wywarła na siostrze.
— Prawdę mówi, ty rozpustna dziewko, sama widziałam. Uczepiłaś się go, zniewoliłaś chłopa.... A co, nie mówiłam, że całe moje nieszczęście spadło na mnie przez ciebie?! Odważ się powiedzieć jeszcze, że nie ty odbiłaś mi męża!... Tak, zaraz na drugi dzień po naszym ślubie, jakem ci jeszcze ucierała nosa.
Zazdrość jej, niezrozumiała po niedawnej gotowości dopomożenia mężowi, zazdrość, mająca źródło nietyle z konieczności dzielenia się swoim chłopem, ile w przymusowem oddaniu siostrze połowy swojej egzystencji, wybuchła teraz z całą potęgą. Gdyby ta siostra, związana z nią najbliższemi węzłami krwi, nie była wcale przyszła na świat, czy miałaby potrzebę dzielenia się z kimkolwiek ojcowizną? Ale nienawidziła jej także za jej młodość, świeżość, za jej ponętność.
— Łżesz! — krzyczała Franusia. — Sama wiesz najlepiej, że łżesz!
— A, tak, łżę! Może to nie ty sama latałaś za nim do piwnicy, z umysłu lazłaś mu wciąż na oczy!
— Tak!.. Ja!.. ja!.. i przed chwilą też ja?!.. Krowo jedna, sama mnie przecież trzymałaś! Tak, o mały włos nie przetrąciłaś mi nogi! Nic tego doprawdy nie rozumiem! Żeby takie robić świństwa!... Chyba, że chciałaś mnie zabić? Ty, szelmo niegodziwa! łajdaczko!
Liza odpowiedziała na to policzkiem, wyciętym siostrze z całego rozmachu. Brutalność ta doprowadziła do wściekłości Franusię, która rzuciła się gwałtownie na siostrę. Kozioł, z rękami zasuniętemi w kieszenie spodni, zaśmiewał się, ani myśląc się wtrącić, zadowolony i dumny z roli koguta, o którego kury toczą zawzięty bój. Walka zawrzała na dobre, zacietrzewiona, nikczemna, ze zrywaniem sobie czepków z głów, ze skakaniem sobie do ślepiów, z zapuszczaniem w siebie wzajem drapieżnych palców gdzie się dało, byle uśmiercić przeciwniczkę. Obie w tem szamotaniu się pospychały się znów wzajem na lucernik. Nagle Liza aż zawyła z bólu, bo Franusia zapuściła jej szpony w mięśnie karku. Krew zalała jej mózg, i już do jednego tylko dążyła, jedno tylko wyraźne, dojmujące przeszywało ją pragnienie — zabicia siostry. Na lewo od niej zauważyła kosę, która upadła rękojeścią wpoprzek krzewu ostów, a ostrzem do góry. Nagłym ruchem błyskawicznym pchnęła i przewróciła Frankę w tę stronę całą siłą swoich pięści. Nieszczęśliwa młoda kobieta, zachwiawszy się, zawirowała i upadła nalewo, z rozdzierającym duszę krzykiem. Kosa werznęła jej się we wnętrzności.
— Do wszystkich djabłów! Do wszystkich djabłów! — wymamrotał Kozioł.
I to było wszystko. Wystarczyła jedna sekunda; stała się rzecz nie do naprawienia. Liza osłupiała na widok tak nagłego urzeczywistnienia się jej pragnień, bezmyślnie wpatrywała się w rozdartą suknię siostry, barwiącą się strugą buchającej z niej krwi. Czyżby żelazo dotarło aż do płodu, że tyle jej płynie? Z po za stogu wyjrzała znów blada twarz Fouana. Widział wszystko, jego mętne oczy zamigotały.
Franusia nie poruszyła się i Kozioł, który zbliżył się do niej, nie miał odwagi jej dotknąć. Powiał prąd zimnego wiatru, mrożąc go do kości i jeżąc mu włos na głowie w nagłym dreszczu przerażenia.
— Umarła!... Uciekajmy, do wszystkich diabłów!
Porwał Lizę za rękę i oboje popędzili, jakby ich kto gnał po opustoszałej drodze. Niskie, ponure niebo zdawało się zwisać tuż nad ich głowami; tentent ich galopu rozlegał się, jak gdyby pędził szwadron cały, puszczony za niemi w pogoń. Biegli wyciągniętym kłusem poprzez nagą, bezludną równinę; jego bluza wzdymała się jak balon na wietrze, ona, z rozwianym włosem, z czepkiem w ręce, oboje, powtarzający te same wyrazy, pomrukujący jak tropione zwierzęta:
— Umarła, do wszystkich djabłów!... Umarła, do wszystkich djabłów!...
Krok ich w pędzie coraz bardziej się wydłużał; nie wymawiali już słów, z gardzieli ich tylko wydostawały się nieartykułowane, bezwiedne dźwięki, wtórzące ich ucieczce, rzężenie, w którem domyślać się można było wciąż jeszcze tego samego:
— Umarła!.. Do wszystkich djabłów!... Umarła! Do wszystkich djabłów!... Umarła!...
Znikli.
W kilka minut później, kiedy Jan wrócił oklep na koniu, rozpacz jego była straszna.
— Co się stało? Co się stało, na miłosierdzie boże?!..
Franusia rozwarła tylko powieki, ale nie poruszała się już. Patrzyła. Wpatrzyła się w niego przeciągłem, bolesnem spojrzeniem wielkich swoich oczu, nie odpowiadała mu wszelako, jak gdyby bardzo już daleko była od niego, pogrążona w myślach o czemś zupełnie innem.
— Raniona jesteś, krew się z ciebie leje! Odpowiedz, błagam cię!
Zwrócił się ku nadchodzącemu ojcu Fouanowi.
— Byliście przy tem, co się stało?
W tej samej chwili Franusia przemówiła wolnym, cichym głosem:
— Przyszłam naciąć trawy... przewróciłam się na kosę... Ach, już koniec mój!...
Wzrokiem szukała dziadka Fouana, dopowiadając mu oczami to, o czem rodzinie tylko wolno było wiedzieć. Stary, pomimo swojego zniedołężnienia zdawał się jednak rozumieć, powtórzył bowiem:
— Tak, to prawda, upadła, zraniła się... Byłem przy tem, widziałem...
Należało pobiec do Rognes po nosze. W drodze omdlała ponownie. Myślano, że nie doniosą jej do domu żywą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.