Ziemia (Zola, 1930)/Część trzecia/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Miał Kozioł wreszcie swoją część, swoją ziemię, tak gorąco pożądaną, a mimo to odrzucaną przez dwa i pół lat z górą z wściekłą zaciętością, na którą złożyły się — żądza, złość do reszty rodzeństwa i zapamiętanie! On sam nie wiedział już, dlaczego tak się zaciął w uporze. Palił się przecież w duszy do podpisania aktu, a równocześnie bał się, że go oszukają, że będzie ofiarą podejścia. Nie mógł znieść myśli, że nie odziedziczy całej ziemi, całych dziewiętnastu mórg, dzisiaj rozczłonkowanych i podzielonych. Od chwili kiedy zgodził się przyjąć, zaznał rozkoszy zadowolenia wielkiej namiętności, brutalnej radości posiadania. Radość tę podwajała myśl, że właśnie brat i siostra zostali oszukani, że jego dział miał wyższą wartość, jako że przytykał teraz bezpośrednio do nowej szosy. Ilekroć spotykał się z rodzeństwem, uśmiechał się złośliwie, mówiąc wyraźnie mruganiem oczu:
— A przecie, ja was wkopałem, a nie wy mnie!
Nie było to wszystko jeszcze. Tryumfował także z powodu swojego, tak długo odkładanego, ożenku, dumny z dwóch hektarów, które wniosła mu Liza, a które sąsiadowały bezpośrednio z jego kawałem ziemi. Myśl o konieczności podziału schedy pomiędzy obie siostry nie przychodziła mu wcale do głowy, a w każdym razie odkładał ją na czas tak odległy, że miał nadzieję znaleźć jeszcze sposób wykręcenia się od tego. Posiadał więc, licząc w tem i część Franusiną, osiem morgów ziemi ornej, cztery morgi łąki i około dwóch i pół — winnicy. Zachowa je! Raczej wyrwą mu kawał własnego ciała! Nie odda zwłaszcza nigdy działki tuż przy drodze, obejmującej teraz bez mała trzy hektary. Ani jego brat, ani jego siostra nie mają podobnej! Mówił o tem z rozpromienionemi dumą policzkami.
Minął rok, pierwszy rok posiadania, który był dla Kozła jednym, nieprzerwanym ciągiem rozkoszy. Nigdy jeszcze, przez cały czas najmowania się do roboty u innych, nie orał ziemi i nie uprawiał jej z taką głębią przejęcia się. Była już teraz jego własnością; chciał przeniknąć ją, zapłodnić aż do najtajniejszych jej wnętrzy. Wieczorem wracał wyczerpany z sił; lemiesz jego pługa lśnił się jak srebro. W marcu zbronował zboża, w kwietniu — owsy, wkładając w to nieskończone starania, oddając się temu bezpodzielnie. Kiedy pola nie wymagały już pracy, przychodził oglądać je, jak zakochany, który musi patrzeć ciągle na przedmiot swojej miłości. Obchodził je dokoła, nachylał się, brał po swojemu przygarść tłustej ziemi, rozcierał ją z lubością na dłoni, przesypywał między palcami, szczęśliwy, jeśli czuł ją ani zbyt suchą, ani zbyt wilgotną, pachnącą kiełkującem ziarnem.
Beaucja roztaczała dokoła niego zieleń swoich niw, od listopada do lipca, od chwili ukazania się pierwszej zielonej runi aż do momentu żółcenia się długich łodyżek. Nie wychodząc z domu, chciał mieć obszary te wciąż przed oczami. Odbarykadował okno swojej kuchni, tylne, wychodzące na równinę; stawał przed niem, widział całą okolicę na dziesięć mil w promieniu, olbrzymią, bezbrzeżną, obnażoną pod kopułą nieba równinę rodzimej Beaucji, Nic nie przecinało jej jednostajności, nawet drzewo żadne, i tylko słupy telegraficzne biegły w dal, w nieskończoność, wyznaczając drogę z Chateaudun do Orleanu. Zrazu, na wielkich kwadratach brunatnej ziemi zazielenił się meszek zaledwie dostrzegalny, nieomal niewyczuwalny. Potem ta barwa zielona nasilała się, ziemię pokrywały jednostajne prawie dywany w kolorze zielonego aksamitu. Potem źdźbła strzelały wzwyż, gęstniały, każda roślina inny, swoisty przybierała odcień. Zdaleka też odróżniał żółtawą zieleń pszenicy, niebieskawą — owsa, szarawą — żyta, niekończące się łany, rozpostarte we wszystkich kierunkach wpośród czerwieniejących połaci kwitnącej koniczyny. W tym okresie Beaucja strojna była w całą krasę młodości w wiosennej swojej szacie, gładkiej i świeżej, kojącej wzrok swoją jednostajnością. Łodygi rosły wciąż, aż wreszcie zafalowały ruchomym, głębokim, bezkresnym oceanem zbóż. Zrana, w piękne, pogodne dni unosił się nad nim mglisty, różowy opar. W miarę, jak słońce wschodziło coraz wyżej w przejrzystem powietrzu, wiał szerokiem, miarowem tchnieniem wiatr, żłobiąc pola smugami brózd; fala jego szła od widnokręgu, ciągnęła się wgłąb i ginęła na przeciwległym krańcu. Barwy bladły w lekkiem drganiu, mora ze starego złota przelewała się po powierzchni zbóż, błękitniały owsy, a rozedrgane żyto miało liljowe odbłyski. Jedna fala szła bez przerwy za drugą, nieustanny przypływ, gnany wdal tchnieniem wiatru, marszczył gładką toń łanów. Kiedy zapadał wieczór, wydawały się dalekie, jasno oświetlone fasady domów jak gdyby białemi żaglami; strzelające w górę dzwonnice czyniły wrażenie masztów, wbitych poza brózdami gruntu. Było zimno, mrok potęgował wrażenie wilgoci i szmeru otwartego morza; daleki las tonął w mgle, podobny do rozwianej plamy lądu.
I w dni słotne, ponure, bezsłoneczne, przyglądał się Kozioł okolicy, przyglądał się Beaucji, rozesłanej u jego stóp, jak rybak przygląda się ze swojego występu skalnego wezbranemu morzu, na którem nawałnica okrada go z jego chleba. Widział gwałtowną burzę, czarną chmurę, rzucającą na wszystko dokoła trupi, zielonawy odblask; widział czerwone ogniki, rozpalające się w skrętach błyskawic na wierzchołkach traw; widział trąbę powietrzną, nadbiegającą z odległości sześciu mil bodaj, zrazu w postaci drobnej płowej chmurki, skręconej na podobieństwo sznura, potem, wyolbrzymionej w masę wyjącą, pędzącą w potwornym galopie, a w ślad za nią zorane zbiory, zbożowe pola, rozprute trzykilometrowej szerokości brózdą, wszystko stratowane, połamane, zmiecione z oblicza ziemi. Jego pola nie ucierpiały; litował się nad klęską, jaka dotknęła innych, a raczej natrząsał się z niej z tajoną radością. I w miarę, jak zboże jego rosło, radość ta potęgowała się. Szara wysepka jednej z wiosek znikła już pod wznoszącym się w górę oceanem zieleni. Pozostały już tylko dachy budynków na folwarku Borderie, ale i one z kolei rychło zostały zatopione. Teraz już pozostał sam jeden, jak gdyby jedyny ocalały szczątek zagłady, wiatrak z rozpostartemi szeroko skrzydłami. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, morze zbóż, wszechogarniające, przelewające się za brzegi, pokrywające całą ziemię swoim bezmiarem zieleni.
— A! do licha! — powtarzał co wieczór, siadając do stołu — jeżeli lato nie będzie za suche, będziemy mieli chleba poddostatkiem!
Kozłowie roztasowali się w domu. Oni oboje zajęli dużą izbę na dole, a Franusia zadowolniła się małą, dawną izdebką ojca na górze nad niemi, wyczyszczoną, mieszczącą polowe łóżko, starą komodę, stół i dwa stołki, Wydziałem jej były w dalszym ciągu krowy; życie jej toczyło się po dawnemu. W pozornym tym spokoju czaiło się jednak źródło przyszłego zatargu, tkwiące w zawieszonej chwilowo kwestji podziału schedy między obie siostry. Nazajutrz po ślubie zażądał stary Fouan, który był opiekunem młodszej z dziewcząt, dokonania tego podziału aby uniknąć wszelkich przykrości później. Ale Kozioł żachnął się. — Po co? Franusia jest za młoda, ziemia nie jest jej tymczasem potrzebna. Czy się co w jej życiu zmieniło? mieszka u siostry, jak dawniej, ma wikt i przyodziewek; nie może chyba narzekać. Na wszystkie też wywody stary potrząsał tylko głową: nigdy nie można wiedzieć, co się stanie, najlepiej ustalić wszystko w porządku, I młoda dziewczyna ze swej strony nalegała także; chciała wiedzieć, jaki jest jej udział, chociażby nawet miała go potem zostawić opiece szwagra. Ten jednak rozbroił ją pozorną dobrodusznością swoją, uporem i drwinkami, a także popisywaniem się wszędzie przyjemnością życia rodzinnego w zgodzie i zadowoleniu.
— Trzeba żyć zgodnie, to dla mnie najważniejsze!
I rzeczywiście, w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy nie było najmniejszej sprzeczki ani między siostrami, ani między małżeństwem. Powoli wszelako jęło się coś psuć. Zaczęło się od złych humorów. Z początku były tylko dąsy, potem poszły wzajemne zarzuty, z obu stron padały ostre słowa, na dnie tych żalów obustronnych ferment „mojego“ i „twojego“ toczył w dalszym ciągu swoje dzieło zniszczenia, psując stopniowo i niwecząc całą przyjaźń.
Lizka i Franusia nie ubóstwiały się już wzajem z dawną wielką dla siebie tkliwością. Nikt już nie spotykał ich, objętych wpół, owiniętych jedną i tą samą chustką i tak przechadzających się o zmierzchu. Chłód wzajemny potęgował się między niemi, jak gdyby ktoś sztucznie je rozłączył. Od czasu, kiedy zamieszkał z niemi obcy mężczyzna, wydało się Franusi, że zabrano jej siostrę. Dawniej dzieliły się obie wszystkiem, teraz dzielił je mężczyzna, należący tylko do jednej. Stał się on dla niej w ten sposób kimś obcym, zawadą, tarasującą dostęp do jej serca, w którem żyła ona, zamknięta samotnie. Ilekroć Kozioł całował Lizkę, odchodziła, nie całując jej na pożegnanie urażona, jak gdyby ktoś pił z jej szklanki. Zachowała dawne swoje, dziecięce poglądy na sprawę własności, traktując ją z niesłychaną namiętnością. „To moje, a to twoje!“ A ponieważ siostra jej była teraz cudza, nie tykała jej, wzamian wszakże żądała, aby zwrócono jej to, co należało do niej: połowę gruntu i połowę domu.
W gniewie Franusi taiła się inna jeszcze przyczyna, której ona sama nawet nie umiałaby określić. Dotychczas, w domu starego Muchy, zlodowaciałym wskutek długiego jego wdowieństwa, nie owiewało jej żadne tchnienie niepokojące. A teraz, mieszkał w nim mężczyzna, brutalny samiec, przywykły w byle rowie zadzierać dziewczętom spódnice do góry, chłop, którego baraszkowanie z żoną wstrząsało przegrody ścienne, dochodziło palącem tchnieniem po przez szczeliny desek. Wiedziała o wszystkiem, nauczona na zwierzętach; budziło to w niej obrzydzenie, a zarazem podniecało ją. We dnie wolała wychodzić, dając im możność swobodnego robienia świństw. Wieczorem, ilekroć, wstając od stołu, zaczynali swoje śmiechy, wołała za niemi, aby czekali przynajmniej, dopóki nie zmyje statków. Potem umykała do swojej izdebki, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi i rzucając przez zaciśnięte zęby ostre wymysły: — Świnie! brudasy!... Pomimo oddalenia wydawało jej się, że słyszy wszystko, co zachodzi na dole. Wciskała głowę w poduszkę, naciągała okrywający ją koc po sam podbródek i tak leżała, rozpalona gorączką, mając pełne oczy i uszy niezdrowych halucynacyj, cierpiąc z powodu buntu własnej dojrzałości płciowej.
Najgorsze było, że Kozioł, miarkując, iż ją to tak przejmuje, podrwiwał z niej. — No i co? co w tem złego? ciekawa rzecz co powie, jak sama przez to przejdzie? — I Lizka także się śmiała, nie widząc w tem nic zdrożnego. On zaś tłomaczył swój pogląd na całą rzecz: — skoro Pan Bóg dał ludziom przyjemność, która ich nie kosztuje, wolno używać jej dowoli, po same uszy; byle nie robić dzieciaka! O, co to, to nie! tego nie trzeba. I tak płodzi się ich zadużo, jak się nie jest po ślubie!... Płodzi się przez głupotę. Juliś chociażby, ładna niespodzianka!... Musiał się na nią zgodzić, co było robić? Ale w małżeństwie człowiek mądrzeje; to już nie żarty! Gotów byłby dać się pokrajać jak kot, byle nie wpaść po raz drugi. Dziękuję! Żeby jeszcze jedna gęba była do żywienia w domu, gdzie i tak się nie przelewa! Dobrze też miał się na baczności, bawiąc się z żoną. Taka szelma tłuściutka, że przylepiłoby się jej odrazu — powtarzał, dodając żartem, że orze mocno, ale nie sieje.
— Zboża! o, zboża! ile tylko może go zrodzić! Zrychlony brzuch ziemi! Ale dzieciaki!... O, nie, z tem skończone raz nazawsze!...
Wśród nieustannych tych szczegółów, wśród ciągłych stosunków płciowych, o które musiała, chcąc niechcąc, się ocierać i których echa do niej dochodziły, wzrastał niepokój Franusi. Utrzymywano, że zmieniło się jej usposobienie, w istocie też ulegała niezrozumiałym napadom złego humoru i kaprysów, wciąż przeskakując od śmiechu do smutku, potem znów do gniewu, szorstkości i dąsów. Z rana patrzyła na Kozła złem okiem, kiedy, nie krępując się, przechodził przez kuchnię nawpół nagi. O byle drobiazg, o stłuczoną przez Franusię filiżankę, czy miskę, wybuchały między nią a siostrą gwałtowne sprzeczki. — Cóż to? czy to nie jej miska czy filiżanka? połowa przynajmniej? Czy to nie wolno jej, jeśli jej się podoba, stłuc połowy wszystkiego? Z chwilą dotykania sprawy własności kłótnie zaostrzały się, pozostawiając po sobie kilkodniowe wzajemne żale.
W tym czasie i sam Kozioł wpadać zaczął także w fatalny humor. Ziemia przechodziła fazę straszliwej suszy, ani kropla deszczu nie spadła od sześciu tygodni. Wracał do domu z zaciśniętemi pięściami, wszystko przewracało się w nim na widok zagrożonych zbiorów, marnego żyta, chudego owsa, kłosów, spalonych już przed zawiązaniem się ziarna. Cierpiał zupełnie tak samo jak jego zboża, żołądek zwężał się w nim, członki kurczowo zaciskały się, malały, wysychały, żarte niepokojem i gniewem. Pewnego rana po raz pierwszy starł się ostro z Franusią. Parno było; w rozchełstanej koszuli i rozpiętych, opadających mu z pośladków, portkach, tak, jak wrócił po umyciu się przy studni, usiąść chciał przy stole. Franusia, która przyniosła mu miskę zupy, pokręciła się przez chwilę za nim, w końcu wszakże nie wytrzymała i, cała ponsowa, wybuchła gniewem.
— Spuść koszulę! słyszysz? to obmierzłe!
Nie był usposobiony do żartów; uniósł się:
— Do djabła ciężkiego! przestaniesz ty się mnie czepiać?... Jak ci się nie podoba, to nie patrz!... Widać miałabyś już ochotę sama popróbować, smarkulo, kiedy tak wciąż kręcisz się koło tego?
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej i coś wymamrotała, kiedy Liza palnęła głupstwo, dodając:
— Sprawiedliwie mówi — dosyć już mamy ciebie!... Lepiej, żebyś sobie poszła, jeżeli niema nam być wolno robić w naszym domu, co nam się podoba.
— Dobrze! pójdę sobie — z wściekłością zawołała Franusia, zatrzaskując za sobą drzwi.
Ale nazajutrz Kozioł ochłonął, był w najlepszym humorze, gotowy do zgody, żartował. W nocy niebo zaciągnęło się chmurami i od dwunastu godzin padał drobny, ciepły, przenikający wgłąb ziemi deszcz, jeden z tych deszczów, które przywracają pola do życia. Otworzył okno kuchenne, wychodzące na obszary niw i stał przy niem od świtu, przyglądając się spadającej z nieba wodzie. Promieniał, powtarzając raz wraz, z rękami głęboko zasuniętemi w kieszenie: — Możemy żyć, jak panowie, kiedy Pan Bóg sam za nas pracuje... A! do pioruna! milej jest siedzieć cały dzień z założonemi rękami, niż harować po próżnicy od świtu do nocy...
Deszcz padał wciąż miarowy, powolny, łagodny, bez końca. Zdawało mu się, że słyszy przez otwarte okno, jak wyschła, spragniona, pozbawiona rzek i źródeł ziemia Beaucji chłonie tę wodę, wypija ją. Jeden wielki szmer, jedno przelewanie się przez gardło wszechświata, jedno rozkoszne wchłanianie w siebie zbawczej wilgoci. Wszystko odżywało i zazieleniało się na nowo w strumieniach tej ulewy. Zboża krzepły, odmłodzone, wyprężone, jędrne, wznoszące do góry swoje kłosy, nabrzmiałe, rozrosłe, pękające od nadmiaru ziarna. A i on sam, na podobieństwo ziemi i zboża, wpijał w siebie tę wodę, chłonął ją wszystkiemi porami, rozprostowany, odświeżony, uleczony... Co chwilę wracał do okna, wołając:
— Patrzcie! patrzcie!... To pięciofrankówki padają wprost z nieba.
Nagle, usłyszał za sobą otwierające się drzwi, odwrócił się i ze zdziwieniem ujrzał na progu starego Fouana.
— A!... ojciec!... Cóż to? wraca ojciec z polowania na żaby?
Stary, uporawszy się z wielkim niebieskim parasolem, wszedł, pozostawiając saboty swoje na progu.
— Pyszne podlewanie! Pyszne podlewanie! — rzekł. — Potrzebne było.
Od roku, odkąd rozdział został ostatecznie dokonany, podpisany i wciągnięty w księgi, nie robił nic innego, jeno wciąż chodził oglądać dawne swoje pola. Spotykano go, kręcącego się nieustannie wśród nich, interesującego się ich stanem, rozradowanego, lub zgnębionego, zależnie od zapowiadania się zbiorów, wściekającego się na dzieci, że to już nie to, co było, że to ich wina, jeżeli gospodarstwo nie idzie jak trzeba. Deszcz rozweselił i jego także.
— Zaszliście zatem po drodze zobaczyć się z nami, ojcze?
Franusia, milcząca dotychczas, zbliżyła się i oświadczyła ostro:
— Nie, to ja prosiłam stryja, żeby przyszedł.
Lizka, zajęta przy stole łuskaniem grochu, przerwała robotę i stanęła w pozie wyczekującej z zastygłą nagle twarzą. Kozioł, który w pierwszej chwili zacisnął pięście, przybrał znów żartobliwą minę, postanowiwszy nie dać się unieść gniewem.
— Tak — zwolna wyjaśniać zaczął stary — mała przyszła pogadać ze mną wczoraj... Widzicie, że dobrze radziłem, żeby ułożyć wszystko odrazu. Każdemu, co jest jego, bez kłótni, bez swarów... A teraz, trzeba raz wreszcie z tem skończyć. To chyba przecież jej prawo wiedzieć, co się jej należy? Nagannie byłoby z mojej strony... Umówmy się zatem, którego dnia pójdziemy wszyscy razem do kancelarji pana Baillehache’a.
Lizka niezdolna była powstrzymać się.
— Szkoda, że nam nie przysyła na łeb żandarmów. Okradamy ją, czy co u licha?... Cóż to? Czy opowiadam może ludziom, że zrobiła się z niej istna zafajdana pała, że niewiadome, z jakiego końca się jej tknąć?
Franusia szykowała się odpowiedzieć siostrze tym samym tonem, ale Kozioł, ująwszy ją z tyłu wpół, jakby dla żartu, zawołał:
— Et, głupstwa, i tyle!... Kto się czubi, ten się lubi! — prawdę mówię? Ładnieby to było, żeby się siostry nie miały godzić z sobą!
Młoda dziewczyna wyrwała mu się gwałtownie i kłótnia już miała rozpętać się na nowo, gdy, nagle, rozległ się radosny okrzyk na widok otwierających się drzwi.
— Jan!... a to ci zmókł, niczem pudel!
W istocie Jan, który przybiegł kłusem z folwarku, jak to mu się często zdarzało, zarzucił tylko worek na plecy dla ochrony przed deszczem; przemoczony był nawksroś, ociekał wodą, ale sam śmiał się z tego dobrodusznie. Podczas, kiedy otrząsał się i wycierał, Kozioł, powróciwszy znów do okna, rozpromieniał się coraz bardziej na widok nieustającego deszczu.
— A to ci pada! istne błogosławieństwo leci z nieba! Aż się serce raduje!
I, powracając na środek izby, dodał:
— Przychodzisz w samą porę. Te dwie zaczynały się już brać za łby... Franusia chce rozdziału, żeby odejść od nas.
— Co? ta smarkula? — zawołał Jan zdumiony.
Jego żądza posiadania dziewczyny rosła w nim wciąż w ukryciu; jedyną jego przyjemnością było przychodzić dla niej do tego domu, w którym przyjmowano go jak przyjaciela. Dwadzieścia razy już byłby się o nią oświadczył, gdyby nie uważał się za zbyt starego wobec niej, takiej młodej. Daremnie czekał: piętnaście lat różnicy nie zmniejszało się przez to. Nikomu nie zdawało się przychodzić nawet do głowy, że mógł myśleć o niej: ani jej samej, ani jej siostrze, ani szwagrowi. Dlatego właśnie Kozioł przyjmował go tak serdecznie, bez obawy o wyniki.
— Smarkula! tak, prawdziwie smarkula — powtórzył, wzruszając po ojcowsku ramionami.
Ale Franusia, zesztywniała, z opuszczonemi w ziemię oczami, powtarzała:
— Chcę mieć mój dział.
— To byłoby najmądrzej — szepnął stary Fouan.
Ale Jan wziął ją łagodnie za ręce i przysunął do siebie, trzymając tak, opartą o swoje kolana, rękami drżącemi przy dotykaniu jej ciała. Zaczął przemawiać do niej łagodnie, wzruszonym, tkliwym, urywającym się coraz bardziej głosem w miarę jak zaklinał ją, żeby została. — Dokąd pójdzie? — do obcych ludzi? na służbę do Cloyes albo do Chateaudun? Czy nie lepiej jej tutaj, w tym domu, w którym wyrosła, śród ludzi, którzy ją miłują? Słuchała jego słów i roztkliwiała się sama z kolei, chociaż bowiem nie wyczuwała w nim zakochanego, chętnie zwykła go słuchać, trochę przez przyjaźń, a trochę ze strachu, bo taki był poważny.
— Chcę dostać mój dział — powtórzyła już mniej stanowczo; — ale nie mówię wcale, że pójdę sobie.
— Głupia! — wtrącił Kozioł — co poczniesz ze swoim działem, skoro zostajesz? Masz przecie wszystko, tak samo jak ja, jak twoja siostra. Na co ci połowa?... Nie, to doprawdy skręcić się można ze śmiechu!.. Słuchaj! Zrobimy podział w dniu twojego ślubu.
Oczy Jana utkwione w dziewczynie, zamigotały, jak gdyby serce w nim zamarło za chwilę.
— Słyszysz? W dniu twojego ślubu?
Nie odpowiadała, zgnębiona.
— A teraz, Franuś, idź ucałuj siostrę. Tak będzie najlepiej.
Lizka nie była zła w gruncie, dobroć serca leżała ukryta pod hałaśliwą jej wesołością zażywnej kumoszki, rozpłakała się też, kiedy Franusia zawisła jej na szyi. Kozioł, zachwycony, że udało mu się odwlec sprawę zawołał, że, do djabła! trzeba zapić całą rzecz. Przyniósł pięć szklanek, odkorkował butelkę i poszedł jeszcze po drugą. Smagła twarz starego Fouana zabarwiła się, nie przestawał wszakże tłomaczyć, że musi pilnować swojego prawa. Wszyscy przepili, mężczyźni tak samo jak kobiety, za zdrowie każdego i całej kompanji.
— Dobra rzecz, wino! — zawołał Kozioł, odstawiając szorstkim ruchem szklankę, — ale mówcie, co chcecie, więcej warta jednak ta woda, co pada... Spójrzcie tylko... pada wciąż, nie ustaje padać! Złoto z nieba!
I wszyscy razem, stłoczeni przy oknie, rozpromienieni, w zbożnym zachwycie przyglądali się cienkim strumykom ciepłego deszczu, spadającym miarowo, powolnie, bez końca, jak gdyby w kroplach tej wody dobroczynnej widzieli pyszny rozrost zieleniejących zbóż.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.