Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga pierwsza/Część piąta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia obiecana |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det forjættede land |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni później płynęła fjordem łódź w kierunku Skibberupu. W tyle, około steru siedział Emanuel okryty kocem, słoniącym mu nawet głowę. Wyczekiwany z takiem utęsknieniem deszcz spadł nareszcie. Chmury zwisały nisko ponad wodą, a ogromne krople siekły z łoskotem ławkę wioślarską. Emanuel wracał z Sandingi, gdzie się wybrał nazajutrz po bytności biskupa, w towarzystwie cieśli Nielsen, służącego mu za coś w rodzaju adjutanta. Chciał uniknąć pytań o biskupa, któremi go zasypywano, a na które nie mógł dać narazie odpowiedzi. Czuł potrzebę usunąć się i rozważyć, co usłyszał. Przytem spotkanie ze starym dyrektorem wzmogło jego chętkę poznania owej przedziwnej szkoły, będącej duchową ojczyzną Hansiny i całej skibberupskiej młodzieży. Nie doznał zawodu. Wiedział teraz, czemu błyszczą oczy młodych ludzi na wspomnienie sandingskiego uniwersytetu. Zobaczył wielki kompleks budynków, których czerwone, okryte bluszczem i różą jerychońską mury robiły wrażenie zamku. Zaznajomił się z ogromną salą zebrań, zbudowaną w staropółnocnym stylu o stropie kasetonowanym, odzdobionym rzeźbą, ale nadewszystko zachwyciło go ośmdziesiąt zdrowych, młodych dziewcząt, pobierających tego lata naukę, oraz sama metoda nauczania zapomocą śpiewu, wykładów, odczytów i codziennych praktyk religijnych, w których to ostatnich brała również udział wieczorami ludność miejscowa, złożona z biednych komorników, czynszowników, jawiących się bez surdutów, oraz robotników w bluzach. Wszystko to od pierwszego zaraz dnia wzięło go za serce. Zrozumiał teraz miłość ludności dla dyrektora, poznawszy go we właściwem jego środowisku, to jest w szkole, gdzie spacerował, kulejąc i podpierając się swym kijkiem pomiędzy nauczycielami i uczniami, niby ojciec, rozdzielając sprawiedliwie napomnienia, uściski i nagany. Zrozumiał, jaki wpływ wywiera człowiek ten przedziwny na umysły młodzieży, gdy go ujrzał poraz pierwszy na mównicy i usłyszał słowa, pełne tak młodzieńczego zapału i gorącej wiary, że mu do szarych oczu napływały łzy, a ramiona wyciągały się miłośnie, pragnąc objąć ludzkość całą.
Nazajutrz po przyjeździe Emanuela odbyło się w szkole wielkie zebranie, na którem przemawiał, biorąc za temat ideję dzieci bożych i naśladowców Chrystusa. Podkreślił, że miano pierwszych przysługuje tym właśnie, którzy starają się całą siłą ziścić ideję drugą. Dni następnych złożył wraz z dyrektorem wizyty wszystkim kołom przyjaciół oświaty w okręgu, a przyjmowano go wszędzie tak serdecznie, i z tylu zaprzyjaźnił się osobami, że podróż ta przemieniła się niebawem w pochód triumfalny.
Wycieczka ta zadecydowała ostatecznie o planach przyszłości. Przekonał się dowodnie, że biskup miał słuszność i że małe gospodarstwo w Egede nie odpowiada zgoła idei, ziszczonej tak świetnie w sandingskiej szkole. Trzeba było wielkiego lokalu, dużo miejsca, stajen dla koni i szop na wozy przy bywających zdala gości, słowem wspaniała plebanja vejlbijska była jak stworzona umyślnie na taki dom zborny całej gminy, jaki posiąść zamierzał właśnie.
Postanowił tedy usłuchać biskupa, objąć po wyjeździe proboszcza stanowisko administratora parafji i nie mógł się doczekać chwili pomówienia o tem z Hansiną. Odnośnie do narzeczonej pozwolił sobie na złamanie słowa danego biskupowi, toteż serce mu teraz skakało w piersiach, a w głowie roiło się od planów rozmaitych.
Dopiero nocą czołno dotarło do brzegu i z wielkim trudem musieli obaj z Nielsenem przebyć drożynę, wiodącą od małej przystani skibberupskiej, pomiędzy pagórkami do wsi. Pożegnawszy się z towarzyszem, Emanuel podążył do domu teściów. Połyskało mu zdala i wiodło go światło w oknach, a za chwilę objął, zaraz w sieni, kibić Hansiny i natychmiast rozpoczął opowiadać swe przeżycia.
W kilka dni później zamieścił okręgowy organ ludowy następującą notatkę: — Dowiadujemy się z pewnego źródła, że ks. proboszcz Tönnesen, pleban Vejlby i Skibberupu upatrzony jest na stanowisko dyrektora nowego duchownego seminarjum państwowego w Seeborgu pod Kopenhagą. Urzędowa nominacja nastąpi podobno w dniach najbliższych.
Przeniesienie proboszcza Tönnesena musiało być uważane za znaczny awans i sam on też nie tłumaczył tego faktu w inny sposób, mimo to jednak ujrzeli w nim Skibberupacy zwycięstwo swego stronnictwa. Tkacz Hansen zapowiedział, że proboszcz usunięty zostanie z plebanji i jak zwykle dotrzymał słowa. Biskup musiał, coprawda, użyć całej swej dyplomacji wobec upartego księdza, by nie doszło do skandalu. Proboszcz Tönnesen odrzucił w pierwszej chwili stanowczo faryzejską propozycję i dopiero po namyśle doszedł do przekonania, że w interesie własnym i dla dobra córki powinien skorzystać ze sposobności rozwiązania w sposób napozór honorowy stosunku z kapelanem, który z dniem każdym stawał się nieznośniejszym. Pochlebiało mu też, że przypomniano sobie jego minione zasługi pedagoga, oraz uznano wybitne zdolności administracyjne.
Skibberupcy jęli kuć żelazo póki gorące. Wysłano do biskupa deputację z adresem wyrażającym nadzieję, że przy obsadzaniu prebendy uwzględnione zostaną słuszne żądania większości mieszkańców. Nie wymieniono wprawdzie nazwiska Emanuela, lecz tekst adresu nie pozostawiał żadnej wątpliwości.
Biskup przyjął wysłanników nader życzliwie, specjalnie wyróżniając przewodniczącego im tkacza Hansena, pomówił o mającej nastąpić reorganizacji parafji, oraz związanym z tą sprawą dłuższym wakansem, a wreszcie zapewnił, że słuszne żądania większości zostaną w pełnej mierze uwzględnione, co mu osobiście sprawi wielką radość. Po audjencji deputaci zostali zaproszeni na śniadanie, a cała rzecz zakończyła się piciem w ogrodzie kawy z Jego Przewielebnością.
W kilka dni potem organ ludowy zamieścił oficjalną wieść, że biskup zgłosił swą kandydaturę z listy demokratycznej do bliskich wyborów do folketingu, a gminy Vejlby i Skibberup zaliczały się do jego okręgu wyborczego.
Tymczasem panna Ranghilda chodziła po plebanji, niecierpliwie wyczekując dnia, w którym będzie ją mogła na zawsze opuścić. Czuła się już za starą, by snuć marzenia przyszłości, ale paliła ją chęć wyjechania z miejsca, gdzie zmarnowała młodość i gdzie ni jeden zakątek, ni człowiek nie wywoływał w niej uczucia żalu. Zwłaszcza męką stało się jej w czasach ostatnich nieuniknione współżycie z kapelanem. Drwiła dowoli z manjackiej jego żądzy przybrania chłopskich manjer i gestów, twierdziła, że się zaniedbał w stroju, że włosy jego i odzież cuchną stajnią i potem, tak że przez stół czuje jego obecność, ile razy wyjątkowo siada na plebanji do obiadu, i godziła się ze zdaniem ojca, który twierdził, iż podobna zmiana zaszła również w jego umyśle.
— To rzecz charakterystyczna dla ludzi tej okolicy, kształcących się na proroków, — mówił proboszcz — że biorą sobie za wzór seminarzystów naszych. W innych krajach, ludzie tego pokroju szukają natchnienia mistycznego w starych księgach, tutaj zaś czerpią inspirację od pastuchów i parobków. Zanim rok minie, będzie pan Hansted również i pod względem duchowym przybrany w drewniane chodaki. Już dziś cała umysłowość jego stała się ordynarną i chłopską.
Nakoniec, w połowie lipca zapakowali Tönnesenowie swe manatki i odjechali. Kilku chłopów vejlbijskich i trzej właściciele ziemscy chcieli wyprawić proboszczowi ucztę pożegnalną i obdarować go srebrnym dzbankiem na kawę, ale wymówił się od tego z podzięką i stanowczością niezłomną. Po załatwieniu najkonieczniejszych formalności rozstał się, bez zbytniej zresztą jakoby goryczy, ze swą gminą, a wobec jednego tylko Emanuela nie mógł się powstrzymać od zdradzenia istotnych swych uczuć. Podając mu na pożegnanie bardzo ozięble rękę, powiedział, że zbytecznem jest życzyć szczęścia ludziom, którzy umieją nastawiać żagle wedle chwilowego wiania wiatru.
Po wyjeździe proboszcza przeniósł się Emanuel ze swego poddasza do kancelarji Tönnesena i zajął jedną sypialnię. Reszta mieszkania stała pustką z wyjątkiem komórki służącej, zajmowanej dalej przez kulawą Lonę, obecnie gospodynię plebańską. Coprawda, nikt jej o to nie prosił, ale zachowywała się tak, jakby była częścią nieruchomego inwentarza plebanji, a Emanuel był o tyle dobroduszny, że przystał na ten jej pogląd bez szemrania. Natomiast „Maren“ ruszył wraz z karetą, końmi i proboszczem. Ale nie było potrzeby przyjmować nowego parobka, bowiem grunt plebański wydzierżawiony był jednemu z chłopów, a kontrakt upływał dopiero za rok, co bardzo martwiło Emanuela.
Spędzał teraz cały, wolny od obowiązków duszpasterskich czas u przyszłego teścia swego w Skibberupie, biorąc udział we wszystkich, codziennych zajęciach gospodarczych. Orał, czyścił łany buraków z zielska i woził gnój na ugory. Wieczorami siadywał z Hansiną na wale ziemnym, otaczającym ogród, patrzył na zachód słońca i snuł marzenia przyszłości. Hansina siedziała z głową spartą poufale w jego ramię, a on ją tulił do tętniącego serca, kiedy sine mgły mroku rozpościerały się po polach.
Nadeszły na koniec żniwa, życie się roztętniło po żółtych polach łyskać zaczęły kosy i brzmieć osełki do ich ostrzenia dziarską pobudką, a Emanuel, zrzuciwszy długi surdut, ruszał z kosą na ramieniu, na czele parobków teścia i brał się do roboty. W dniu, w którym skosił poletko łąki, tak, że zyskał uznanie Andersa, uczuł się dumniejszym, niż był swego czasu po złożeniu z wyszczególnieniem egzaminu.
Czas mijał i szczęście sprzyjało, aż do jesieni, o krótkich, burzliwych dniach i długich, ciemnych nocach.
Co wieczora trudniej przychodziło teraz Emanuelowi żegnać się z Hansiną, opuszczać ciepłą, zaciszną izbę i wędrować po rozmokłych ścieżkach do wielkiej, pustej plebanji, gdzie często długo zasnąć nie mógł, skutkiem różnych, dziwnych odgłosów, jakie rozbrzmiewać zwykły nocną porą w niezamieszkałych domostwach. Pewnej nocy zasnął dopiero właśnie, gdy nagle zerwał się zbudzony niezrozumiałym jakimś jękiem. Po chwili uświadomił sobie, że jest to dźwięk rogu strażniczego, wieszczącego pożar. Wyskoczył z łóżka, zarzucił odzienie, usłyszał hałas w domu, drzwi się otwarły i wpadła Lona w spódnicy fryzowej, ze świecą w drżącej nerwowo dłoni.
— Gore! Gore, panie pastorze! — wrzasła, a twarz jej była sina ze strachu. Podobnie, jak wszyscy mieszkańcy Vejlby, którzy byli świadkami strasznego ognia, nie mogła słuchać sygnału pożarnego bez zaćmienia przytomności.
Wszyscy we wsi wstali i nastała bieganina z latarniami. Ale przekonano się niebawem, że płonie jeno mały domek w sąsiedniej parafji, toteż nastał spokój po wysłaniu sikawki wraz z potrzebną ilością strażaków.
Zaniepokojony Emanuel uczuł, że dłużej nie wytrzyma w tem osamotnieniu i niepewności, toteż postanowił ująć sprawę jasno i wziąć coprędzej ślub. Zaraz nazajutrz rozmówił się z Hansiną, którą to w pierwszej chwili przeraziło. Pewna była, że przynajmniej przez rok Emanuel będzie czekał ze ślubem. Im lepiej wnikała w stosunki, im bardziej uświadamiała sobie swą rolę w wielkiej, pańskiej plebanji, tem większe ją trapiły wątpliwości, czy zdoła stanąć jako pastorowa na wysokości zadania. Widząc jednak rozradowanie Emanuela i słuchając jego marzeń o przyszłości, nie była w stanie sprzeciwić się życzeniu przyspieszenia ślubu i nie wspominała mu o troskach swoich. Zapytano rodziców o zdanie, zwołano radę familijną i postanowiono, że ślub odbędzie się szóstego października, to jest w dniu urodzin zmarłego króla.
Zjawiła się atoli pewna trudność, na której załatwienie wieś cała czekała z wielkiem naprężeniem ciekawości. Hansina chciała, by wesele było możliwie skromne i ciche, natomiast matka była zdania, że winna to sobie samej i Emanuelowi, by uroczystość owa wypadła tak świetnie, jak jeno można ją urządzić przy skromnych zasobach pieniężnych, jakiemi rozporządzali. W sprawie tej została Elza poparta przez człowieka, o którego współudziale nigdyby pomyśleć nawet nie mogła.
Pewnej niedzieli, po popołudniu zjawił się Villing wraz z żoną, celem złożenia gratulacji z powodu zaręczyn, tegoż dnia bowiem wyszły oficjalne zapowiedzi Hansiny i Emanuela. Pani Villing przystrojona była w jedwabną suknię i szal krepowy, a przypominająca zakonnicę buzia jej promieniła uśmiechem zachwytu. Pan Villing miał cylinder i długi surdut dyplomaty, z białą kamizelką o szklannych, kulistych guzikach. Od założenia konsumu nie postała noga Villingów w Skibberupie, ale wydarzenia czasów ostatnich ułagodziły po trochu ich oburzenie. Doszli do przekonania, że wydali o Skibberupakach sąd przedwczesny, że zaś zasadą ich było żyć z wszystkimi w zgodzie, przeto skorzystali ze sposobności złagodzenia wszelkich rozterek dotychczasowych.
Anders i Elza byli obecni podczas tej wizyty i rozmowa toczyła się zrazu o rzeczach obojętnych. Nagle rzucił Villing pytanie, dotyczące wesela, a gdy Elza ze zwykłą otwartością wyznała mu, że istnieje niepewność, jak je urządzić, Villing podskoczył, nibyto przerażony na stołku i stał się wymownym.
Oświadczył, że wprost nie rozumie zapatrywania Hansiny i jest zdania, iż uroczystość tak niezwykła winna być obchodzona w sposób przystojny, co jest obowiązkiem honoru. Andersowie winni są to sobie i wszystkim zwolennikom sprawy ludu, zwłaszcza, że w całej okolicy odczuwać się daje potrzeba przejawienia uczuć sympatji dla młodej pary. Udział wielkich mas ludności przemieni to wesele w prawdziwe, jak twierdził, święto demokracji.
Spostrzegłszy, że wywarł wrażenie, Villing jął mówić dalej i okazało się, że ma gotowy całkiem plan w głowie.
Poza domem, na wygonie, trzeba było urządzić wielki namiot, gdzie odbyłaby się uczta, zaś sala zebrań odpowiednio przystrojona służyć miała dla tańców. Zaręczał, że Andersowie nie mają potrzeby kłopotać się kosztami, o ile go zaszczycą zleceniem załatwienia całej sprawy i poczynienia zakupów. Wszystko nie przekroczy kilkuset koron, które chętnie zaliczy naprzód dla okazania, że mieszkańcy Skibberupu niedocenili go, pozbawiając w czasach ostatnich swego zaufania i swej życzliwości. Wyznał szczerze, że pragnie rzecz naprawić, okazując się bezinteresownym przyjacielem gminy, a pan Villing poparła męża, kładąc czule dłoń na ramieniu Elzy i spoglądając na nią z serdecznem wylaniem.
Nazajutrz pomówiła Elza z córką, a Hansina zgodziła się zostawić matce wolną wolę.
Villing miał słuszność. W parafji pragnęli wszyscy uczcić przy sposobności wesela swego pastora, który prostotą, skromnością i gotowością służenia wszystkim zjednał sobie nietylko Skibberup, ale i chłopów vejlbijskich, tak że każdej niedzieli kościół wypełniony bywał po brzegi. Sam nawet wójt gminny, Jensen, starał się doń zbliżyć, a weterynarz Aggerbölle oświadczył, że dotąd nie widział tak dzielnego człeka i nie słyszał równie dobrego kaznodziei.
Jedna tylko osoba opierała się dotąd ogólnemu nastrojowi życzliwości dla Emanuela. Była to Maren-kowalka, owa mała, brzydka babina, która chciała przemawiać czasu pierwszego występu kapelana w domu zbornym. Dzieje jej żywota były po krótce następujące:
W młodości pełniła funkcje pomocnicy kuchennej w większym dworze, potem zaś, przez czas długi przyrządzała potrawy przy każdej sposobności uczt odprawianych w całej okolicy. Pewnego razu, podczas uroczystego obchodu chrzcin u zamożnego kmiecia, na które sproszono około stu osób, zdarzyło jej się nieszczęście. Przypaliła sromotnie potrawę z ryżu i chociaż ówczesny mąż jej, służący w tym dniu za mistrza ceremonji, wypoliczkował ją jak należy wobec zebranych, to fakt ten nie ułagodził serc ludności, tak że odtąd nikt jej nie zlecał kucharskich funkcji.
Nieszczęście to rozgoryczyło Maren wielce, powzięła szatańską nienawiść do społeczeństwa, biedna kobiecina stała się postrachem okolicy, a cały gniew jej skierował się od czasu niefortunnego występu w sali zebrań na Emanuela. Hansina atoli czuła w dniach przedślubnych dziwne pragnienie zgody z wszystkimi, chciała rozwiać cień wszelki, jakiby mógł przysłonić jej szczęście. Toteż chcąc odwrócić od siebie i ukochanego także i tę nienawiść, udała się do nędznej chałupy, gdzie mieszkała Maren, daleko, w Egede, położonej i poprosiła, by podjęła przyrządzanie potraw na weselu. Biedna kobiecina skamieniała wprost z wzruszenia. Łkając gwałtownie, padła do nóg przerażonej tem Hansiny i ucałowała jej rękę.
W dniu wesela pogodnie było i ciepło, niemal jak w lecie.
Od tygodnia już pieczono i smażono w domu Andersów po całych dniach, aż do późnej nocy. Piwnice pełne były mięsiwa, ogromnych szynek, galaret wieprzowych, wędzonej cielęciny, balji z kiełbasami, koszów twardych jaj, kremów cukrowych, ozorów, pieczonych śledzi, stosów masła, oraz wież ogromnych, niby koła, tortów ze śliwkami, które to dary, wedle obowiązującego zwyczaju przysłali najbliżsi znajomi i przyjaciele rodziny.
Na wielkim wygonie za domem kończył cieśla Nielsen, wraz z kilku pomocnikami wielki namiot, gdzie miano ucztować, a dziewczęta przystrajały salę zebrań wieńcami zieleni i malowanemi herbami. Wszędzie, w całej wsi powiewały flagi, zaś przed bramą domu panny młodej sterczały dwa maszty, owinięte jedliną, połączone u góry płachtą, na której widniał wielki napis „Witajcie.“
Ślub naznaczony był na dwunastą, ale już o dziesiątej zaczęli się schodzić goście weselni. Przyszedł też Emanuel, który po długim namyśle postanowił brać ślub w szatach kościelnych. Stoły z przekąskami ustawiono w niebiesko malowanej „sali,“ gdzie przyjmował przybywających mężczyzn wódką i piwem Villing we własnej osobie, pełniący funkcje mistrza ceremonji.
Na wyraźne życzenie Emanuela nie naruszono w niczem obyczajów weselnych, panujących w okolicy. Sam on jeno odmówił wódki, poprzestając na ciemnem piwie.
W ciągu godziny cały dom napełnił szczelnie tłum przybranych odświętnie gości, a ciągle przybywali nowi. Wszyscy rozważali nader ważne zagadnienie, kto da ślub młodej parze. Emanuel pojechał przed paru dniami do stolicy, w celu poradzenia się w tej sprawie biskupa, a dostojnik ten oświadczył, że sam może dopełni sakramentu, bo jako stary przyjaciel pani Hansted jest poniekąd najbliższy Emanuelowi. Cała też wieś czekała w napięciu wielkiem na ten zaszczyt, jaki miał na nią spłynąć.
O pół do dwunastej zajechały wozy chłopów, w liczbie około trzydziestu i zaczęto się w nich sadowić. Wozy, przeznaczone dla nowożeńców i najbliższych krewnych, wjechały w podwórze, reszta ustawiła się na drodze długim szeregiem, sięgającym aż na przeciwległy kraniec wsi. Hansina siedziała tymczasem w swej komórce, gdyż nie wolno jej się było pokazać, aż cały orszak weselny gotów będzie do drogi. Gdy to nastąpiło, wyszła wraz z Emanuelem na podjazd, ubranà w czarną, wełnianą suknię z wąskiemi paskami koronek u szyi i ramion. Z pod welonu i wianka mirtowego błyskała czapeczka ze złotogłowiu, haftowana perłami, którą miała na ślubie prababka jeszcze. Przywdziała ją na życzenie Emanuela.
Podczas jazdy gwarzono ochoczo i śmiano się, gdyż śniadanie rozwiązało już języki wielu starszym mężczyznom i kobietom. Dopiero, gdy ozwały się dzwony kościoła, umilkli wszyscy, a Elza wybuchła płaczem. Hansina natomiast zachowała przez cały czas wyraz surowy, niemal ponury, jaki jej nie opuszczał w chwilach wielkiego wzruszenia.
Słońce złociło kościół, wąski pas lądu i błękitną toń fjordu, oraz urwiste, przeciwległe brzegi. Po niebie snuły się lekkie chmurki i przelatały stada szpaków, a z dali dolatał wrzask mew, białych jak piana morska. Pod murem kościoła ujrzano bryczkę biskupa, a gdy wozy podjechały na sam przylądek ukazał się oczom wszystkich sam dostojnik, przybrany w jedwabny ornat, z orderami na piersiach, w postawie pełnej namaszczenia. Niezapomnianą była dla całego orszaku chwila, kiedy ten wielki człowiek, odkrywając głowę, przystąpił do nowożeńców i z czcią wielką wprowadził ich do świątyni.
Mowa jego krótka była i przypominała toast weselny. Biskup zaliczał się do postępowych duchownych, używających tonu zwykłej konwersacji, którzy wymawiają słowa „Chrystus,“ lub „Duch Święty z koleżeńską nonszalancją, z jaką wspominamy dobrych przyjaciół. Przyrównał Emanuela do rośliny, która poszukuje podatnego do wzrostu gruntu, a gminę do wielkiego drzewa, w cieniu którego roślina ta wybujać ma wspaniale i zakończył wezwaniem błogosławieństwa bożego dla związku, który ma tu zostać zawarty. Po ślubie zebrali się wszyscy na cmentarzu, gdzie biskup witał liczne osobistości orszaku, wyróżniając przy tej sposobności szczególnie tkacza Hansena. Elza podziękowała z wielkiem wzruszeniem za zaszczyt uczyniony córce i zięciowi i prosiła dostojnika, by raczył wziąć udział w uczcie weselnej. Ale biskup wymówił się, podając za powód konieczność powrotu przed wieczorem do domu i zamieniwszy w zakrystji jedwabie na płócienną okrywkę swoją, oraz uścisnąwszy raz jeszcze dłonie nowożeńców i gości, wsiadł na bryczkę i odjechał.
Zaraz też usadowili się na wozach wszyscy i orszak ruszył z powrotem. Gdy wyjeżdżano do wsi, zahuczały z wszystkich zagród strzały, tak że konie stawały dęba, a kobiety wydawały okrzyki strachu i radości. Przed domem Andersów stało czterech muzykantów ze skrzypkami i trąbami i fanfara rozbrzmiewała za każdem zjawieniem się nowego wozu, pełnego gości weselnych. Byli w nich starzy, zesztywniali pradziadkowie i ciężkie kobiety, których trzej ludzie musieli zsadzać, oraz młode dziewczęta, skaczące bez namysłu w ramiona pierwszemu lepszemu młodzikowi. Sproszono wszystkich członków koła oświatowego z okolicy, większą jednak część młodzieży tylko do tańca. Przyszedł nawet „stary Eryk“ na swej kuli, węsząc z rozkoszą smakowite zapachy obficie nagromadzonego jadła. Zjawił się także dyrektor uniwersytetu, którego cisza morska zatrzymała w drodze i przywiózł swą Jettę, kościstą kobietę, o czerwonej twarzy, w okularach na nosie. Kusztykając przy pomocy kijka swego, przechadzał się pośród gości, ściskał mocno dłonie mężczyzn, klepał ich po ramieniu, brał za ręce kobiety z okrzykiem zachwytu i szczypał po różowych policzkach dziewczęta. Natomiast tkacz Hansen milcząc wałęsał się z kąta w kąt z rękami założonemi na plecy, a uśmiech ironiczny wykrzywiał mu to jednę, to drugą część twarzy.
Gdy się zebrali wszyscy, stanął w progu domu kupiec Villing w białe ubrany rękawiczki i zaprosił na ucztę. Muzykanci stanęli na czele, za nimi ruszyli nowożeńcy i orszak weselny posunął do namiotu, gdzie ustawiono ogromny stół, pełen mis gorącej potrawy z ryżu, potężnych dzbanów piwa i szklanek z winem. Pośrodku, sterczał łokciowej wysokości tort, zaś przed pierwszem miejscem, gdzie mieli zasiąść nowożeńcy, leżał wielki, jak młyńskie koło przekładaniec, z ich monogramem, kunsztownie wypisanym marmeladą malinową.
Stojący na szarym końcu Villing, powitał przybyłych i odmówił modlitwę, poczem łyżki zaczęły się ruszać, a wszyscy uznali, że tym razem kowalka Maren świetnie dopełniła zadania. Ci nawet, którzy zapamiętali ów tragiczny, przypalony swego czasu ryż, nie znaleźli powodu do uwag, a dziesięć komornic, roznoszących misy, zwijało się jak w ukropie, by nie zaznać tej hańby, że któryś z gości stuknie łyżką w próżny talerz.
W chwili, gdy wniesiono pieczeń, zaczęły się mowy. Pierwszy przemówił dyrektor uniwersytetu, a jego entuzjastyczne, pełnego radosnego uniesienia słowa wycisnęły łzy z oczu wielu. Potem zabrał głos Emanuel, który zdjął już kościelne szaty. Podziękował za zaufanie, jakiem go, przybysza zdala i człowieka obcego, obdarzyła gmina, a w zakończeniu zwrócił się do teściów swych, w których domu znalazł szczęście życia. Odpowiedział na to Anders Jörgen kilku ledwo dosłyszalnemi słowami i zakłopotany wielce siadł na ławie. Sądzono, że miał to być toast ku czci ojczyzny, przeto zabrzmiały wokół gromkie okrzyki. Tkacz Hansen wstał i wyrzekł kilka oschłych zdań na temat „nowego ducha czasu,“ a kupiec Villing, skłonny do podkreślania rzeczy budzących wzruszenie, zwrócił uwagę gości weselnych, by nie zapominali też o „drogich zmarłych“, w czem się mieściła aluzja do matki Emanuela. Mowy przeplatano śpiewem, a chórowi przywodził donośnym basem cieśla Nielsen.
Tymczasem ściemniło się już, a młodzież zebrana w przybranej wspaniale i rzęsiście oświetlonej sali zebrań czekała niecierpliwie, by zacząć tany, których pierwszym etapem miało być porwanie panny młodej z koła dziewcząt. Nim się to jednak stało, zabrał raz jeszcze głos kupiec Villing, wznosząc w gorących słowach toast ku czci „sprawy ludu,“ dając wyraz nadziei, że ogarnie świat cały w zwycięskim pochodzie. Emanuel odmówił modlitwę końcową i wyznanie wiary, poczem udano się do sali zbornej, gdzie tany i śpiewy trwały aż do białego rana.
Emanuel i Hansina opuścili jednak towarzystwo już około północy i odjechali na nową siedzibę wozem, przybranym w zieleń i kwiaty. Pożegnali ich tłumnie goście gromkiemi okrzykami, a na chwilę przedtem wysłano gońca do Vjelby, gdzie młodzież umyśliła w skrytości zgotować młodej parze uroczyste przyjęcie. Zaraz po odjeździe Emanuela z plebanji ustawiono przed domem bramę triumfalną, by ją w danej chwili oświetlić barwnemi lampjonami. Prócz tego zatknięto wzdłuż drogi szereg smolnych pochodni, które teraz rozgorzały na tle nocy fantastycznemi błyski.
Przeraził się Emanuel owego czerwonego światła, dostrzegłszy je w dali, ale rychło przyszedł do siebie i uścisnął silnie dłoń żony. Wydało mu się, że wzgórze plebańskie uniesione zostało, jak mówiła legenda, na słupach ognistych i wspomniał dawne czasy, kiedyto marzył o znalezieniu magicznego zaklęcia, otwierającego wnętrze gór...
Dziś posiadł je właśnie i oto wjeżdżał z ukochaną we wnętrze czarowne.