Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga pierwsza/Część czwarta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ CZWARTA.

Gdy kupiec Villing otworzył swój sklep niedzielnym rankiem, w tydzień po pamiętnem zebraniu w Skibberupie, zastał, jak zawsze na kamiennych schodach gromadkę obszarpanych i skarlałych mężczyzn i kobiet, trzymających puste flaszki, skryte pod odzieżą i czekających z utęsknieniem chwili otwarcia drzwi. Pozdrawiając lękliwie gestami, jedni po drugich przemykali bez słowa poza plecami kupca. Każdy kładł drżącą ręką na ladzie trochę zaśniedziałych miedziaków, a praktykant napełniał flaszki ze stojącej w kącie beczułki. Potem, jeden człeczek po drugim wymykał się cicho, śpiesząc w różnych kierunkach na przełaj, przez pola.
Villing stał na kamiennych schodach. Na nogach miał haftowane pantofle, a na tłustej głowie, głęboko nasuniętą, płócienną czapkę. Wetknął palce wskazujące rąk w kieszenie kamizelki, resztą zaś palców bębnił po brzuchu. Spojrzeniem badawczem wodził tak każdego ranka wokół po wsi, badając zagrody, dworki i obejścia, myszkując po wszystkich kątach i zakamarkach, jak lis szukający zdobyczy. Z drzwi swoich mógł objąć spojrzeniem całą niemal wioskę, mógł poznać węchem, co gotuje się na każdem ognisku i stwierdzić, czy kawa i korzenie nabyte zostały w jego sklepie. Vejlby składało się z siedmiu jeno, czy ośmiu dworków i kilku małych domków. Dworki były nowe i wszystkie wedle jednego wystawione wzoru. Z tych samych małych, żółtawych kamieni miały ściany, a w ścianach takież same długie, jednostajne rzędy okien, obrócone na staw, takie same też posiadały cementowe cokoły i łupkowe dachy. Przed każdym domem widniał skrawek ogrodu, zasadzony młodemi drzewkami, przypominającemi długie miotły, co nie dawały schrony, ni cienia. Pewnej nocy przed kilku laty pożar zniszczył całą niemal wieś, a ocalał tylko kościół, plebanja i kilka nędznych chat, położonych nieco wyżej.
Mimo, że była ledwo siódma rano, słońce doskwierało silnie. Na niebie nie ostała się ni jedna chmurka, a za najlżejszym podmuchem wiatru polatały tumany kurzu, zasypując wieś i przyległe pola. Trawa ogrodu i liście wysokiego żywopłotu plebanji od strony drogi tak były grubo kurzem okryte, że wyglądały jakby pobielone wapnem, a woda stawu wiejskiego, otoczonego kamiennym murem, powlekła się oleistą warstwą, w której promienie słońca grały wszystkiemi kolorami tęczy. W bramie jednego obejścia jakiś mężczyzna czyścił uprzęż, zaś na poddaszu drugiej zagrody chłopskiej parobek trzepał i czyścił swą odświętną odzież. Wszędzie krzątano się, jak to bywa o poranku niedzielnym.
Kupiec Villing posłał frasobliwe wielce spojrzenie w stronę plebanji, której czerwone szczyty dachów błyskały majestatycznie pośród koron drzew. Zaliż można wiedzieć, co się stanie? Dalby był chętnie sto koron na biednych, byle móc przez pół bodaj godziny „patrzyć w ciemny chaos przyszłości.“ Tak się wyrażał, bowiem miał zamiłowanie do górnolotnych wyrażeń. Nie ulegało kwestji, że proboszcz Tönnesen postanowił wytężyć całą moc swoją, celem zgniecenia ducha buntu w gminie. Wynikało to jasno z ogłoszenia przybitego na drzwiach kuźni, że odtąd będzie miewał kazania sam w obu kościołach. Dzisiaj miał zacząć od Skibberupu. Czyliż jednak uda mu się to? Czyż zaślepienie nie przybrało już takich rozmiarów, że wszelki opór był daremny?
Kupiec Villing otworzył tu, we wsi przed siedmiu laty swój handel towarów kolonjalnych, środków spożywczych, delikatesów i rozmaitości en gros i en detail, z tem stanowczem postanowieniem, że nie będzie się pod żadnym warunkiem mieszał w żadne zatargi ludności miejscowej. Z wielką skromnością, jednającą mu przychylność obu obozów, oświadczał każdemu, kto go chciał pozyskać dla swego stronnictwa, że jest „tylko kupcem,“ który wie dobrze, iż w parafji zajmuje jeno podrzędne miejsce, że ma jeno za zadanie dostarczać ludności dobrego i możliwie taniego towaru, oraz zadowolić obdarzających go swem zaufaniem klientów przez szybką ekspedycję i przystępne warunki kredytowe. Kiedy jednak tkacz Hansen założył w Skibberupie konsum i zabrał mu więcej niż połowę odbiorców, uświadomił sobie nagle, że współczesna oświata ludowa prowadzi do nieszczęścia, oraz że wszyscy dobrze myślący obywatele winni się połączyć w celu obrony kraju, przed zakusami ograniczonych mas ludu. W chwilach zwątpienia widział w duchu, jak zbrodnicze zuchwalstwo Skibberupaków ogarnia całą okolicę i kraj, jak wyrastają z ziemi, niby jadowite grzyby, coraz to nowe konsumy i kooperatywy, jak zatruwają wieś po wsi, zaś stare, na wykształceniu fachowem i znajomości rzeczy oparte przedsiębiorstwa niszczeją coraz to bardziej i do bezwzględnej zmierzają ruiny. Czyż nie tak działo się bowiem już teraz w życiu publicznem? Czyż nie wciskali się wszędzie chłopi, zdobywając sobie władzę? W Kyndby naprzykład, usunięto dopieroco dwu właścicieli ziemskich, a nawet jednego łowczego z zarządu gminnego, wybierając w ich miejsce trzech ludzi, ledwo się umiejących podpisać! A w parlamencie? Boże wielki... chłopi, chłopi, nic — tylko chłopi!
Ile razy teraz rozmawiano w ogródku Villinga o tem, co robią Skibberupaki, zwłaszcza gdy było obecnych kilku bodaj czynszowników, osiadłych na gminnym gruncie, którzy, jak powiadano, zaczynali czuć pociąg do sali zebrań Hansena, Villing występował zawsze w roli deklamującego agitatora.
Nie jestem, zaprawdę, — mawiał, zarumieniony dumą i zapałem, — żadnym wrogiem wolności! Oświadczam tylko, że należy uszanować wiedzę fachową. Prawda, panowie? Wiedza fachowa musi być zawsze stawiana na pierwszem miejscu. To przyznać musi każdy rozsądny człowiek. Kto chce kupić okulary, nie idzie do krawca, a gdy mnie boli ząb, szukam lekarza, nie zaś adwokata, czy kominiarza! Czy słusznem jest, pytam, rozumowanie moje? — Tak wołał, chwytając oburącz jednocześnie bokobrody i owijając je szybko wkoło palców, przyczem spojrzenie jego kładło się ciężko na słuchaczach. Po chwili ciągnął dalej: — Dziś każdy robotnik mniema, że umie prowadzić przedsiębiorstwo handlowe, a pierwszy lepszy rzemieślnik uważa się za powołanego na duszpasterza bliźnich swoich. Jest to nonsens! Czyż widział kto, by kupiec zakładał warsztat tkacki, albo proboszcz tłukł po drogach kamienie? — Tutaj robił pauzę i z triumfem spozierał na czynszowników, spuszczających na ziemię oczy. Jakież skutki będzie miała przewrotność owa? Jakieżto towary dają swym klientom konsumy? Same śmieci, oczywiście, same napoły zepsute rzeczy, którychby żaden grosista nie miał śmiałości zaofiarować kupcowi fachowemu. Proszę, niech panowie raczą spojrzeć choćby na ryż, którego niedawno dostałem znaczną partję! Chciałbym widzieć konsum, mogący się poszczycić takim towarem! Nieprawdaż? Proszę obejrzyć każde ziarno zosobna. To gatunek niezrównany. Sam tłuszcz, same pożywne składniki. Może który z panów weźmie kilka funtów na próbę?
Kupiec Villing zaliczał się oczywiście w latach ostatnich do gorliwych zwolenników proboszcza Tönnesena. Uświadomił sobie, że stanowisko jego we wsi związane jest nierozłącznie z autorytetem tego człowieka. To też wieść o zaręczynach kapelana była mu ciosem pięści w same piersi. Dosłownie stracił dech. W jednej chwili zorjentował się, że Skibberupaki dostali w rękę asa atutowego. Coprawda, jak powiadano, proboszcz wniósł skargę do episkopatu i zażądał niezwłocznego przeniesienia Hansteda, ale nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy Skibberupu odpowiedzą na to wyzwanie po swojemu. Niektórzy twierdzili, jakoby tkacz Hansen miał oświadczyć ze zwykłym swym złośliwym uśmieszkiem, że spokój w gminie zapanuje dopiero po wygnaniu proboszcza Tönnesena z vejlbijskiej plebanji. A Hansen miał, niestety, zwyczaj dotrzymywać swych obietnic.
Potrząsając smutnie głową, wszedł Villing do sklepu i jak miał zwyczaj, wyładował swój zły humor na praktykancie, biednej, wielkomiejskiej, chudej istocie, która „zrządzeniem Opatrzności,“ wedle górnolotnego wyrażenia się jego, została mu powierzona w opiekę.
— Wytrzyj nos, smarkaczu! — wrzasnął na zalęknionego chłopca, który siedział, wciśnięty trwożnie w kąt sklepu, z garnuszkiem kawy i kromką chleba w rękach. Wytrzyj nos! Wisi ci cała dwugroszowa łojówka z dzióba! Siedzisz tu po całych dniach i pocisz się, nicponiu, aż człowieka mierzi poprostu. Już ci, wszakże mówiłem, że źreć potrafisz, jakby szło o dostanie wielkiego medalu za obżarstwo! Ale odważyć porządnie funta kawy nie potrafisz, cymbale, i nie nauczysz się tego do śmierci!
Potok słów jego zatamowany został zjawieniem się gościa.
Po chwili przybył drugi, a w ciągu następnych godzin, aż do pory nabożeństwa ruch wielki panował w sklepie, tak że wetknąćby nie można szpilki. Większość gości przybywała atoli po to jeno, by zabić trochę czasu paplaniną, nie zaś po sprawunki. Sklep Villinga był punktem zbornym mężczyzn, którzy udawali się tu przynajmniej raz na dzień posłuchać plotek gminnych, odebrać pocztę, lub dowiedzieć się o ceny.
Nastrój gości był dnia tego niezwykle marny. Ale przyczyną tego zjawiska były nietyle wichrzenia Skibberupaków, ile długotrwała susza, wprawiająca w wielkie przygnębienie vejlbijskich chłopów. Od kilku tygodni nie spadła kropla deszczu. Wokół, po wzgórzach zżółkły jare zboża, a trawa wypalona została do cna. Natomiast rosło bujnie i zieleniało wszystko po niskich zapadlinach dolinnych Skibberupaków i w okolicy wybrzeża, po ich małych łączkach, tak jakby Bóg umyślnie dostosował warunki atmosferyczne do potrzeb buntowników.
Gdyby posucha potrwała jeszcze czas jakiś, nastałby zupełny nieurodzaj w tej części parafji, a było to groźne, albowiem nie wszyscy właściciele rolni siedzieli tak twardo w siodle, jakby sądzić można było, patrząc na ich nowe domostwa. Ów pamiętny pożar podkopał ogólny dobrobyt i ciężył dotychczas na umysłach wszystkich, tem bardziej, że właśnie ta katastrofa uczyniła miejscowych chłopów bezwolnemi narzędziami w rękach proboszcza.
Villing krzątał się za swą ladą, nastawiając uszu i chwytając przeróżne, półgłośne rozmowy chłopów w całym lokalu, a ile razy wspomniano o tkaczu Hansenie, czuł, że uginają się pod nim kolana. Mimo to nie zaniedbywał swych obowiązków kupieckich, podobnie jak i żona, która, przybrana w świeżo odprasowaną, muślinową, różową suknię, zjawiła się do pomocy. Trzeba było wykorzystać obecność. Poprzez głuchy łomot drewnianych chodaków, ciężkich butów i rozgwar głosów brzmiały ciągle słowa komendy Villinga, skierowane do praktykanta: Ludwiku! Ósemkę tytoniu do żucia dla Hansa Olsena, ale najlepszego gatunku, najlepszego, pamiętaj! I funt cukru lodowatego! Ale pełna waga! Niema co skąpić Hansowi Olsenowi,... wypraszam to sobie! Żona przemawiała łagodniej, a przekonywująco: Możebyście, Moren Hansen, obejrzała przy sposobności sztuczkę tej materji bawełnianej. Zaręczam, że takiego towaru nigdzie za podwójną cenę nie dostaniecie! To już u nas zasada, że zakupiwszy korzystnie, chcemy, by zyskali również nasi klienci.
Nagle krzyknął ktoś od drzwi:
Proboszcz jedzie!
Wszyscy zwrócili się do okien, a w moment później przejechał proboszcz Tönnesen, w otwartej karecie, udając się na nabożeństwo do Skibberupu. Siedział sam na poduszkach, lekko w tył pochylony, a ręka jego spoczywała, zakrzepła w pewnym siebie geście na drzwiczkach pojazdu. Villing, który wyskoczył na półotwartą szufladę, by lepiej widzieć, wydał mimowolny okrzyk. Imponująca postać proboszcza, przybranego w uroczyste szaty kościelne, oblanego słońcem i wprost wspaniałego dziś, wywarła na nim takie wrażenie niezmożonej potęgi i boskiego wprost majestatu, że serce mu zatętniło w piersiach i zbudziła się na nowo wiara w ostateczne zwycięstwo prawa i wiedzy fachowej.

Kilkaset osób płci obojga zebrało się tymczasem w samotnym kościele skibberupskim. Dawno nie brzmiał poważny dzwon ponad głowami liczniejszego, a w każdym razie poważniej nastrojonego tłumu wiernych. Opustoszały zwykle cmentarz wyglądał dziś na targowisko. Wszędzie widniały grupy mężczyzn i kobiet, ogarniętych jakąś gorączką i mówiących głośno. Obsiędziono gęsto grobowce, nawoływano się zdala, a wszędzie panował ruch taki i gadanina, że ledwo słychać było dzwon kościelny.
Pośród tych rzesz bojowo nastrojonych przechadzał się uśmiechnięty tkacz Hansen, niby kot po mleczarni. Czuł, że owładnął znowu sytuacją. Skibberupaki mogli sobie dowoli szemrać przeciw niemu czasu pokoju, krytykować jego dziwne, często niezrozumiałe postępowanie, ale gdy nastawała chwila ciężka, kupili się wkoło niego z nieograniczonem zaufaniem. A dzisiaj właśnie miała się odbyć wielka bitwa.
W pierwszej chwili, po przeczytaniu manifestu proboszcza na bramie kuźni, świadczącego, że występuje w pełnej zbroi do boju, ujawniło się w Skibberupie rozdwojenie i niezgoda odnośnie do metody obrony. Niektórzy, starsi chłopi, stropili się, a nawet rosły cieśla Nielsen zaproponował na posiedzeniu, zwołanej śpiesznie rady gminnej, by postępowano „z rozwagą, ale stanowczo.“
Młodzi chcieli natomiast, podobnie jak to czyniono dawniej, powstrzymać się całkiem od udziału w nabożeństwie, tak by proboszcz gromił jeno puste ławki. Przytem proponowali, by się potem zebrać przed kościołem i przyjąć gwizdaniem przejeżdżającego duszpasterza. Plan ten zmieniono jednak na wniosek tkacza Hansena i uchwalono przeciwnie, zjawić się gromadnie w kościele, a to w celu zyskania jak największej ilości świadków na wypadek, gdyby proboszcz zagalopował się zbytnio w słowach, na co się w samej rzeczy zanosiło. Postanowiono wysłuchać wszystkiego z zupełnym spokojem. Gdyby natomiast przekroczył granice przyzwoitości, miała cała gmina na dany przez Hansena znak opuścić kościół, potem zaś wnieść, podpisane przez setki parafjan, zażalenie do konsystorza.
W chwili, gdy pojazd Tönnesena ukazał się wśród wzgórz od strony północnej, kobiety zaczęły wchodzić do kościoła, zaś mężczyźni ustawili się po obu stronach bramy, by, jak to umówiono, przyjąć proboszcza gromadnie, a bez wszelkiego pozdrowienia. Był to pomysł tkacza Hansena, który oświadczył, że nigdzie nie jest napisane, by parafjanie mieli obowiązek zdejmować czapki przed swym plebanem.
Ta wstępna potyczka nie bardzo się jednak udała, bowiem wielu straciło w ostatniej chwili odwagę, a prawa ręka innych sama mechanicznie, pod naporem instynktu uniosła się ku czapce, w chwili, gdy ich proboszcz mijał.
W kilka minut później zaczęto śpiewać pod kierownictwem nauczyciela Johansena i to jeszcze zanim wszyscy weszli.
Śpiew wypadł nieźle, mimo że cała gmina, kobiety i mężczyźni huknęli pełną piersią w sposób wyzywający. Dużo można było znaleźć wad i niedomagań w starym kościele, a naprzykład zapleśniałe sklepienie i piwniczna wilgoć ścian były nieraz przedmiotem drwin Hansena podczas zebrań jego zwolenników, miał on atoli tę wielką zaletę, że łamał i łagodził brutalne głosy niesfornych śpiewaków, że sklepienie zbierało niejako ten cały chaos i odrzucało go na dół, w postaci spokojnej, harmonijnej melodji. Nawet ustawiczne pokaszliwanie, krząkanie tłumu, oraz rozgłośne wycieranie nosa proboszcza przy ołtarzu, odbite od sklepienia, nabierało brzmienia uroczystego, nieziemskiego, pełnego modlitewnego nastroju. Prześpiewano dwa hymny, Johansen cofnął się w głąb zamykanej stali, a proboszcz, przeszedłszy tętniącym krokiem kościół, wstąpił na kazalnicę, której stopnie zatrzeszczały pod jego ciężarem.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu i ustał nagle przed bramą. W momencie, kiedy proboszcz czytał modlitwę wstępną, uchylono drzwi i wszedł mężczyzna, starszy już, czarno ubrany, z przewieszonem niedbale przez ramię płóciennem okryciem od kurzu.
Na ten widok powstało w całym kościele wzburzenie takie, jakby sam Bóg objawił się nagle swym owieczkom. Nawet oparty o środkowy filar Hansen, który stanął tak, by go wszyscy widzieć mogli, stracił na chwilę głowę, a mała jego, opanowana wolą, kocia, mądra twarz przybrała ze zdumienia wyraz owczej głupoty.
Wszyscy wstali niezwłocznie w ostatnim szeregu ławek męskich, gdzie skierował się przybysz, robiąc mu z szacunkiem miejsce. Ale uczynił gest, wyrażający prośbę, by sobie nie przeszkadzali i usiadł spokojnie obok jakiegoś zażywnego chłopa, w kątku gęsto obsadzonej ławy.
Sam tylko proboszcz Tönnesen nie dostrzegł ani przybyłego mężczyzny, ani nie zwrócił uwagi na zamieszanie przezeń wywołane w kościele. Skończywszy modlitwę, wziął mszał i zaczął czytać podniesionym głosem tekst ewangelji na tę niedzielę przypadający. Natomiast nic nie uszło uwagi pana Johansena. Wytknął głowę ze swej stali i nagle kunsztownie rurkowane włosy zjeżyły się, jakby je ktoś przemienił w garść wiór. Spojrzał rozpaczliwie na proboszcza, jakby mu chciał dać znak. Ale Tönnesen czytał dalej spokojnie, a skończywszy, wytarł nos hałaśliwie, aż echo odpowiedziało, i wsparłszy się oburącz o balustradę kazalnicy, zaczął mówić.

W tym samym czasie kroczył Emanuel, wesoło pośpiewując, ścieżką wiodącą od pastwisk gminnych Vejlby, ku Skibberupowi. Miast nieodstępnego dotąd, jedwabnego parasola miał w ręku sękaty kij dębowy, a na głowie szerokoskrzydlny, słomiany kapelusz, w miejsce dawniejszego, z ciemnobrunatnego pluszu. Ustawiczny ruch na świeżem powietrzu, pod palącemi promieniami letniego słońca ubarwił w ciągu ostatniego tygodnia twarz jego na kolor brunatno-czerwony, a na grzbiecie nosa i pod oczyma ukazały się żółte piegi. Natomiast chrystusowa, jasna broda jego, wyblakła tak, że niemal biało odbijała od ciemnej skóry.
Nie miał on dokładnego wyobrażenia o doniosłości wrzenia i niepokoju, jaki wywołał w gminie w ostatnich tygodniach. Ponieważ sam był w tej chwili przedmiotem walki, przeto Skibberupacy, znowu na wniosek Hansena, nie wtajemniczyli go w swe plany. Z tego samego powodu przyszli teściowie trzymali się od całej sprawy zdala, to też wiedział tylko, że parafjanie zamierzają w jakiś sposób zaprotestować przeciw odsunięciu go od funkcyj kościelnych. Sam chciał zrazu przeciąć wątłą nić, łączącą go jeszcze z plebanją i przenieść się do pewnej rodziny w Skibberupie, która mu chciała odstąpić parę izb. Posłyszawszy jednak, że proboszcz wniósł rzeczywiście skargę do biskupa, postanowił zostać, by nie wyglądało, że boi się wytrwać na stanowisku i nie chce brać odpowiedzialności za swe czyny.
Spędzał zresztą całe dni w domu teściostwa, w ten sposób unikając spotkań z proboszczem i panną Ranghildą, a nadewszystko tak był zaabsorbowany szczęściem swojem, oraz nowym światem, jaki mu się ukazał w Andersowskiem gospodarstwie, stajni i polu, że nie bardzo sobie zdawał sprawę z tego, co się wokół działo.
Musiał też ułożyć sobie plan na przyszłość i zajęty nim, tracił nieraz świadomość samej walki.
Postanowił ożenić się natychmiast, gdy się stosunki ułożą po trochu. Chciał kupić za spadek po matce, wynoszący kilka tysięcy koron, małe osiedle chłopskie w parafji i żyć w przyszłości wyłącznie z pracy rąk własnych. Nie myślał przyjmować wynagrodzenia za pełnienie funkcyj kapłańskich, czy nauczycielskich, wrazie gdyby mu je powierzono w gminie, natomiast zamierzał żyć pośród przyjaciół jak przystało wolnemu i niezawisłemu człowiekowi. Spodziewał się w ciągu pół roku tak daleko posunąć swe wiadomości gospodarcze, by bez ryzyka prowadzić gospodarkę na małym kawałku pola, obejmującym jakichś dziesięć akrów ziemi, przy pomocy Hansiny, oraz dobrych ludzi, mając za cały inwentarz konia, dwie krowy i kilka owiec. Na więcej go stać nie było. Zaczął od praktykowania u swego przyszłego teścia i jak wszyscy mówili, robił szybkie postępy. Obeznał się z uprawą roli, umiał już jako tako powozić parą koni, zaprzęgać je do wozu i pługa, oraz karmić bydło.
Pod samym Skibberupem, w Egede było na sprzedaż małe gospodarstwo i zamierzył je nabyć. Składało się z małej chatki, zabudowań i pola, w malowniczem położeniu, u wylotu zielonej dolinki, tuż nad samym fiordem. Budynki gospodarcze były szczupłe i zniszczone, dom natomiast otaczał niezwykle piękny, wielki ogród, a po obu stronach drzwi wchodowych rosły róże jerychońskie i głogi. Pewnego wieczoru powiedział o tem osiedlu Hansinie, narazie jedynej osobie, znającej jego plany, a ponieważ spodobało jej się to i ponieważ godziła się wogóle na cały plan życia, przeto niemal stanowczo uradzili, że tam będzie w przyszłości ich siedlisko.
Wiedział już dokładnie, jak dom będzie urządzony, jaki wprowadzi tok gospodarki i jak rozłoży pracę dzienną. Przede wszystkiem nie chciał dopuszczać żadnej wystawności, meble miały być proste, sosnowe, brunatno lakierowane, a tryb życia taki, by najbiedniejszy człowiek nie doznał upokorzenia, siadając do jego stołu. Postanowił wstawać wraz ze słonkiem i skowronkiem, a po skończonej pracy dziennej gromadzić przyjaciół w świetlicy swojej i spędzać czas na wspólnym śpiewie, rozmowie, czytaniu i modlitwie. Widział się już naprzód, jak odziany w chłopską sukmanę chodzi tam i z powrotem po polu, orząc, widział jak żegluje cichym, letnim wieczorem po fiordzie, jak zarzuca sieci i zastawia przynętę, a Hansina zajęta w domu, staje często w progu, by nań spojrzeć. Z całą wyrazistością prawdy widział jej krępą postać, zarysowaną jasno pod szczytem dachu, jedną ręką ujęła się pod bok, drugą przysłoniła oczy. Uśmiech miała łagodny, dziecięcy, odziedziczony po matce, a uśmiech ten wybłyskał czasem z poważnych jej rysów, jak promień słońca z gęstwy pni jodłowych. Myśli Emanuela biegły dalej jeszcze w przyszłość. Z radosnem upojeniem widział biegające po wybrzeżu dzieci swoje, podobne gromadce uciesznych ptasząt. Nie będą to, zaprawdę, skrofuliczne, blade karykaturki kultury, w aksamitnych ubrankach, o przemądrzałem spojrzeniu, ale zdrowe istoty, zrodzone i żyjące w słońcu z czerwonemi, jak polne róże policzkami i oczami błękitnemi, jak morze.
Dotarł do grzbietu wzgórz, otaczających Skibberup, i zobaczył wyludnioną niemal w tej chwili wieś, z mnóstwem małych sadów, pełnych drzew, okrytych dotąd przywiędłem kwieciem. Zszedłszy nieco niżej po stoku, zatrzymał się nagle. Ujrzał Hansinę, karmiącą tuż pod domem rodzicielskim, mlekiem z flaszki, osierociałe jagnię. Siedziała skulona i zajęta tak dalece, że go nie spostrzegła, on zaś stał długo, ogarnięty czarem tego widoku i uśmiechał się radośnie. Hansina miała tę samą, wiśniowej barwy suknię odświętną, w której ją widział wówczas, kiedyto poraz pierwszy obejrzał ją dokładnie, to też strój wydał mu się piękny. Na sukni miała biały fartuch, a całą głowę jej osłaniał wielki, skrzydlaty kapelusz.
Pod wpływem chwilowej swawoli, zapominając, że to pora nabożeństwa, otoczył dłońmi usta i krzyknał: — A ku ku! — Spojrzała żywo i skinęła mu głową, nie puszczając jagnięcia z rąk. Dopiero, gdy podszedł blisko, wstała i podała mu rękę. Otoczył ją ramieniem, szepcąc: — Droga moja! — i wycisnął pocałunek na policzku. Oswoiła się zwolna z Emanuelem, czerwieniała atoli, ile razy ją całował. To też chcąc ukryć zakłopotanie, zaczęła co prędzej, z wielkim zapałem opowiadać, co zaszło w domu, od kiedy się rozstali, a więc od wczoraj wieczór. Mówiła o maciorze, która się oprosiła w nocy, o krowie, co zerwała łańcuch i o śmietanie, która nie chciała w żaden sposób dać masła. Zainteresowanie Emanuela sprawami gospodarczemi pobudziło ją również do tego samego, teraz wydało jej się każde, najprostsze zajęcie szlachetniejszem, a dom przybrał nową postać.
Wsunął rękę pod jej ramię i poszli zwolna, poufale zbliżeni, ku domowi. W otwartem oknie sypialni stała napół rozebrana Elza, zabierając się do czesania bujnych, siwawych już dobrze włosów. Nie przyszło jej nawet do głowy wstydzić się obecności Emanuela, przeciwnie, skinęła mu głową, okrywając się tylko lepiej ręcznikiem, spoczywającym na ramionach.
— Dzień dobry, mamo! — pozdrowił ją ze swej strony Emanuel. Cóż słychać?
— Wszystko dobrze, dziękuję... wielka maciora oprosiła się dziś w nocy.
— A ileż tam tego?
— Dwanaścioro!
— A to wspaniale! — odparł i spytał, oglądając się: — A gdzież ojciec?
Elza spojrzała nań, potem zaś na córkę badawczo, a oczy jej pytały Hansiny: — Czyś się wygadała?
Zarówno Elza, jak i Hansina wiedziały dobrze, co się ma stać dziś w kościele, ale postanowiły nie mówić nic Emanuelowi, bo przeczuwały, że nie zgodziłby się na metodę Hansena, a nie chciały, by mu przeszkadzał w wykonaniu planu.
— Anders poszedł na łąkę do jałówek! — powiedziała uspokojona wyrazem twarzy Emanuela.
— Tak? A przecież właśnie pora karmić bydło.
— Pewnie zaraz wróci. Zresztą nabrałeś już takiej wprawy, że możesz to sam zrobić, jeśli masz ochotę.
Emanuel uśmiechnął się.
— Ano, spróbuję! — powiedział i poszedł wziąć inne ubranie w komórce Olego.
Hansina udała się powolnym krokiem do kuchni, chcąc dopilnować obiadu. Zatrzymała się jednak na najwyższym stopniu kamiennych schodów i rozwiązując pod brodą wstążki kapelusza, spojrzała niespokojnie ku małej furtce pośród zabudowań, wiodącej ku drodze do kościoła.
— Nie widać jeszcze nikogo! — powiedziała do matki, a w oczach jej błysło jedyne, złe uczucie, godne każdego sprawiedliwego mieszkańca Skibberupu, to jest nienawiść do proboszcza Tönnesena.
Emanuel wszedł do stajni, ubrany w długą opończę ze zgrzebnego płótna, opasany sznurem, w drewnianych, ze skórzanemi wkładkami, chodakach. Poraz pierwszy zabierając się do karmienia, bez pomocy teścia, doznawał pewnego niepokoju. Niezręczne jego ruchy i przesadna dokładność, z jaką odważał i odmierzał przeróżne racje karmy, świadczyły o braku wprawy. Skrupulatnie, jakby szło o przyrządzenie ważnego lekarstwa, rozmieszał z wodą kilka makuchów rzepakowych we wiadrze, do powstałej w ten sposób braji dodał mieszaniny otrąb, śrutowin, oraz krajanych, żółtych korzeni i wszystko rozdzielił sprawiedliwie pomiędzy dojne krowy. Dwu krowom nie dojącym się zadał wiadro brukwi, a prócz tego dostała każda na dokładkę trochę sieczki owsianej, którą z trudem niemałym znieść musiał z podstrysza.
Zgrzał się prędko przy robocie, a skończywszy, doznał miłego zadowolenia, oraz fizycznej przyjemności, jaką daje robotnikowi praca ręczna. Zdawało mu się, że już po tym krótkim czasie mięśnie jego nabierają siły i sprężystości, że krew staje się cieplejsza i żywiej pulsuje w jego ciele. Nieraz wzdychał z żalem, że tak długo nie znał rzeczywistego znaczenia „błogosławieństwa pracy“ i myślał z politowaniem o swych znajomych w mieście, znających wieś jeno z „wywczasów letnich“, a którzy byli o tyle zaślepieni, że szukali leku dla chorych dusz i bezsilnych ciał swoich w takich rzeczach jak n. p. zabawa piłką na trawniku, albo wylegiwanie po całych dniach w hamaku, z romansem w ręku. Biedacy ci przypominali ludzi szukających daleko i bezmyślnie tego, co mają w ręce. Cierpiąc i żaląc się, wędrowali z jednych kąpiel do drugich, napychali się lekarstwemi i bez tchu polowali na coraz to nowe metody lecznicze oraz coraz innych lekarzy, mimo, że każdy z nich mógł sięgnąć po jedyne lekarstwo ziemskie, jakiego jąć się winna schorzała ludzkość. Jakże długo będą się ludzie pozbawiać dobrowolnie szczęścia całego życia? Jakiż spokój, jakaż upojna radość zapanowałaby na świecie, gdyby nakoniec odnaleziono świętą krynicę zdrowia, to jest pracę fizyczną! Świat w raj by się zamienił, gdyby ręce wszystkich pracowały dla uczynienia ziemi rodzajną. Użyźnionoby pustynie, osuszono zjadliwe moczarzyska, a zboże i owoce zapełniłyby cały glob ziemski...
Wziął do rąk szuflę i widły i jął wygarniać gnój z pod krów. Pot mu spływał z czoła, ale nie zważając na to, nakładł świeżego nawozu na wielkie taki i zawiózł go na gnojowisko. Potem zamiótł chodnik stajni starannie, jak salon, podrzucił pod krowy świeżej słomy i nie poprzestając na tem, wziął zgrzebło i ogarnął nogi i lędźwie bydła z zaschniętego, grubą warstwą, brudu i błota. Uczuwał potrzebę pracy najcięższej właśnie i najbardziej niemilej, bo dawało mu to pewność, że uwolnił się już od wszelakich przesądów i przezwyciężył fałszywą dumę, która dzieli ludzi od ludzi w sposób tak złowrogi i fatalny.
Pracując, dumał o rodzinie swojej i ojcu, a ponury cień okrył twarz jego Biedacy! — myślał. — Czyż danem mi będzie oswobodzić i ich także z tej strasznej Sodomy? — Właśnie dnia poprzedniego otrzymał listy od ojca i rodzeństwa, z okazji zaręczyn napisane. Było to jeno krótkie potwierdzenie, że otrzymali jego „niespodziewane zawiadomienie.“ Nic ponadto. Nie wymieniono nawet imienia Hansiny i nie spytano o nią słowem. Mimo że nie spodziewał się oczywiście radości z ich strony, a tem mniej zrozumienia głębszych motywów swego postępku, to jednak zabolała go i osmuciła obojętność ojca. Jakże dalecy się sobie teraz stali? Zrozumiał, że milczeniem swem stwierdzili, iż uważają go za straconego bezpowrotnie i że nie życzą sobie wziąć żadnego udziału w jego nowych sprawach rodzinnych. Pojął, że uważają te zaręczyny za coś w rodzaju samobójstwa, równie poniżającego dla dostojnej rodziny Hanstedów, jak swego czasu śmierć jego matki, toteż nie wątpił już teraz, że imię jego zostanie z ich pamięci wymazane.

Gdy w chwilę potem Emanuel wyszedł na podwórze, by umyć pod studnią ręce, zobaczył barczystego mężczyznę, z wyglądu przypominającego księdza, gramolącego się przy pomocy laski na kamienne stopnie przed drzwiami domu. Posłyszawszy kłapanie drewniaków po podwórzu, przybysz obrócił się, wyciągnął oba ramiona i wydał głośny okrzyk.
Ubrany był w długi surdut i czarne spodnie, opadające workowato na trzewiki o szerokich nosach. Z pod skrzydlatego, brudnawego, żółtego kapelusza słomianego spływały w kędziorach ciemne włosy aż na kołnierz, a bujna bardzo, szpakowata już broda pokrywała kamizelkę o dwu rzędach rogowych guzików, tak że nie było widać ni kawałka bielizny.
Emanuel nie znał go wcale i przystanął zdumiony pod stajnią, zaś przybyły zaczął powoli schodzić po stopniach na dół i chociaż widocznie każdy krok sprawiał mu ból dotkliwy, przykusztykał doń po kamienistym bruku podwórza, wołając już zdala głosem piskliwym i przejmującym:
— Napisane jest, że gdy góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry! Nie potrzebuję chyba pytać, czy jesteś Emanuel. Nie potrafisz się żadną miarą wyprzeć matki swojej, drogi przyjacielu! Winszuję, winszuję serdecznie!
Powiedziawszy to, wsadził brunatną laskę swą pod pachę i powitał Emanuela, potrząsając mocno obu jego dłońmi. Emanuel stał bezradny. Któż to mógł być... kto?
— Prawdę mówiąc, — zaczął krzyczeć przybysz — czekaliśmy na ciebie długo, z utęsknieniem. Co dnia wspominała cię w czasach ostatnich moja Jetta, mówiąc: — Kto wie, czy dziś nie zjawi się u nas Emanuel! — Tak, tak, ona już w tobie zakochana z kretesem, ta zacna Jetta! Nie umiem powiedzieć, jak bardzo uradowaliśmy się na wieść o zebraniu w Skibberupie i twem pięknem przemówieniu, drogi chłopcze! Także wzięło nas za serce, żeś się wyrwał całkiem i wziął narzeczoną z pośród ludu. Tak być powinno! Tak... tak! Wierzaj mi jednak, że nas to zaskoczyło. Jetta nie chciała zrazu wierzyć, potem tak się wzruszyła, iż zaczęła płakać. Ja tymczasem pobiegłem jak strzała do szkoły zwiastować nowinę dziewczętom... Ledwo ze skóry nie wyskoczyły szelmy! Pomyślały pewnie, że każdej jest przeznaczony pastor... ha, ha, ha! Potem zaśpiewaliśmy hymn: „Miłość, która oparta jest o Boga,“ oraz inne pieśni, bo raz zacząwszy, nie myślały kończyć. Położyliśmy się tego dnia dobrze po jedenastej. Księżyc zaglądał już do sali szkolnej... ach, te szelmy, powiadam ci!
W tej chwili zaświtało Emanuelowi w głowie. Choć mu trudno było dać wiarę, nie wątpił już teraz, że ma przed sobą dyrektora uniwersytetu ludowego z Sandingi. Widział tę samą twarz na litografji, rozpowszechnionej bardzo w całej okolicy, która wisiała również nad komodą Hansiny.
Chciał coś rzec, ale dyrektor nie dawał mu przyjść do słowa, ciągle wykrzykując z zachwytem i ściskając mu ręce.
— Tak, tak być powinno! Zaprawdę, potrzeba w obozie naszym świeżych, młodych sił. Starych chłopców trzeba będzie niezadługo zluzować. Spójrz na mnie, jestem zupełną już ruiną!... Ho, ho, wzięło mnie porządnie, drogi przyjacielu! My starzy musimy się pocieszać przeświadczeniem, że nie szczędziliśmy sił, jak długo starczyło zasobów młodości. Dzięki Bogu i chwała, możemy z radością patrzyć na owoce, i przekonać się, że praca nasza daremną nie była. Nie masz pojęcia, drogi mój, jaka to rozkosz być świadkiem powodzenia sprawy ludu i patrzyć, jak ten pogląd przenika do wszystkich warstw społeczeństwa, w całym kraju i tutaj także. Tak być ma, tak być musi! — powtarzał raz poraz, a głos jego tętnił, niby trąbka, grająca fanfarę. — Nie mogłem wysiedzieć w domu i powiedziałem do Jetty: — Słuchaj, muszę zajrzeć do Skibberupu, i zobaczyć jak tam sprawy stoją. Z powrotem wpadnę do Kyndby, gdzie mam być także. Musisz wiedzieć, że mamy w Kyndby także grono przyjaciół, którzy mnie od dawna wyczekują. Są to ludzie zacni, ludzie serca, wierzaj mi, przyjacielu drogi... Byłem tam zeszłej jesieni na wspaniałem zebraniu w lesie wraz z Pawłem i Ernestem z Vallekidy. Paweł i Ernest mówili ze stanowiska historycznego, ja zaś opowiedziałem kilka bajeczek. Było to niezmiernie ciekawe!
— Może pan raczy wejść na chwilę! — zdołał wreszcie wtrącić Emanuel. Rozlewna poufałość dyrektora wprawiała go w zakłopotanie, a przykre mu również było, że miał na sobie odzież roboczą, w której go dotąd nikt obcy nie widział.
— Nie, nie, przyjacielu, nie teraz, później! — zawołał dyrektor. — Przyjdę niedługo. Chciałem tylko wpaść mimochodem i zgłosić swe przybycie. Spotkałem, wyobraź sobie, na wybrzeżu tego waszego Jensa Ivera. Przyjechał od mądrej Grety ze Styrnö. Stara matka jego ciężko zaniemogła, biedaczka!... Obiecałem, że przyjdę i pomówię z nią, jesteśmy z dawien dawna przyjaciółmi. No, no, powiedzże Elzie, że mnie będzie miała na wieczerzy, przyprowadzę kilku jeszcze przyjaciół, posiedzimy i zabawimy się ślicznie. Do widzenia, przyjacielu! Nie uwierzysz, jak mnie cieszy, żem cię zobaczył. Pozdrowię od ciebie Jettę, bądź pewny! Ucieszy się ogromnie! Miała wielką ochotę jechać ze mną, ale musiała zostać w szkole i pilnować małych dziewczątek. Wiesz co, byliśmy niedawno w Kopenhadze, wiesz przecież... na wielkiem zjeździe wiosennym „Nowego Związku Duńskiego.“ Mieszkaliśmy u Adolfa Ewaldsena i było nam jak w raju. Jednego wieczoru byliśmy u Leny Gilling... no, możesz sobie wyobrazić, jaki tam panował ścisk, przyszli bowiem wszyscy niemal uczestnicy zjazdu. Przyjmowano nas wspaniale. Tyge Jakobsen przyszedł także i mówił w sposób wielce podniosły o formule chrztu. Przeżyliśmy niezapomniane chwile, wierzaj mi!
— Może pan spocznie trochę w domu! — poprosił z naciskiem Emanuel.
— Nie! Nie! — zawołał. — Wypędźże mnie już, inaczej będę tu stał do nieskończoności i paplał do ostatniego tchu. Więc tedy do widzenia, przyjacielu drogi! Pozdrów całą rodzinę narzeczonej swojej!
Ledwo wyszedł z podwórza, ukazała się Hansina w drzwiach pralni. Rękawy miała wysoko zakasane, a w dłoniach niosła wielką misę z odpadkami kuchennemi. Nadeszła w sam czas, by jeszcze dojrzeć plecy gościa mijającego zewnętrzną bramę obejścia.
— Ach! — zawołała stawiając miskę na schodach i podbiegając do Emanuela. — Zdaje mi się, że to nasz dyrektor uniwersytetu! Cóż się stało? Czy długoście rozmawiali? Byłam z matką w piwnicy i nie słyszałam was... Wszakże to on, prawda?
— Tak, to on! — odrzekł.
Ton odpowiedzi skłonił ją do spojrzenia na Emanuela, gdyż było w jego brzmieniu coś, niby rozczarowanie.
— Czy ci się nie podoba? — spytała.
Wyglądała w tej chwili tak uroczo z trwożną miną i zakasanemi wysoko rękawami koszuli, że Emanuel, wiedzący, jak fanatycznie jest przywiązana do starego entuzjasty, nie mógł się jej sprzeciwiać i w odpowiedzi uśmiechnął się tylko, muskając jednocześnie pieszczotliwie jej policzek. Był zresztą nietyle rozczarowany co zdumiony, zakłopotany i oszołomiony przeraźnym zalewem słów, których połowy nie rozumiał.
Nie stało atoli czasu na szczegółowe wyjaśnienia, bo w tej chwili wpadł furtką pomiędzy stajniami, czerwony jak ogień i oblany potem Ole. Wbrew zakazowi matki nie mógł się oprzeć chętce pójścia do kościoła i teraz pędził prosto stamtąd na złamanie karku.
— Biskup przyjechał! — wrzasnął, ledwo się znalazł w podwórzu.
— Co gadasz? Biskup? — spytali jednym głosem Emanuel i Hansina.
— Tak, widziałem go na własne oczy! Wszedł do kościoła, akuratnie, kiedy proboszcz wstąpił na kazalnicę, a po nabożeństwie pojechał z proboszczem na plebanje.
Emanuel oblał się gorącym rumieńcem.
— Muszę iść coprędzej! — powiedział i ruszył przebrać się spiesznie. Gdy wrócił, zastał przed domem także i Elze. Obie z Hansiną słuchały opowiadania Olego, który nie mógł złapać dotąd tchu.
— Czegóż może chcieć tu biskup? — spytała Elza, zwrócona doń.
— Nie wiadomo! Muszę się przekonać! — odparł trochę szorstko, pożegnał je spiesznie i odszedł.
Hansina poszła z nim, ale nie mówili do siebie. Blada była i silnie wzburzona. Stała się wogóle płochliwą od czasu zaręczyn. Było to, jakby owo zdarzenie nadwyrężyło silny wał ochronny jej istoty. Najdrobniejsza a niespodziana rzecz wpływała na nią tak, że bladła i pąsowiała naprzemian, jakby ziemia chwiała się ciągle pod jej stopami.
Na szczycie wzgórza pożegnał ją, a Hansina rzekła:
— Przyjdź wieczór i opowiedz co zaszło.
Wzruszony widocznym wysiłkiem, jakim chciała zataić strach, pocałował ją w czoło i powiedział:
— Nie bój się niczego, droga moja! Cóż nam obojgu zrobić mogą?

W podwórzu plebanji stał mały, nader skromny, dwukolny wózek, podobny bliźniaczo do bryczki weterynarza Aggerbölle. Tą znaną w całym okręgu bryczką pielgrzymował biskup ciągle po całej djecezji swojej, latem w płóciennym prószniku, zimą w wielkiej baranicy, w towarzystwie młodego chłopca stajennego, ze świecącym guzikiem u czapki. Nie szczędząc ani siebie, ani swego dychawicznego konia, trząsł się po wszystkich drogach w pogodę czy deszcz i spadał nagle na kark swym księżom w chwilach, kiedy go najmniej oczekiwali. Czynił tedy wręcz przeciwnie, niż czcigodni jego koledzy, oznajmiający z reguły uroczyście kilka dni naprzód, że przybędą, w tym celu, by w kościele i kuchni wszystko było gotowe na godne ich przyjęcie.
W chwili, gdy Emanuel dotarł do plebanji, siedzieli wszyscy przy śniadaniu, zastawionem wbrew tartemu zwyczajowi, pod kwitnącemi właśnie kasztanami. Stało się to na prośbę biskupa, który oświadczył, że jedzenie na świeżem powietrzu sprawia mu ogromną przyjemność, a panna Ranghilda musiała, mimo niechęci, zastosować się do tego.
Upał wielki panował przez całe przedpołudnie, a nastrój przy stole biesiadnym niejako ulegał wpływowi kanikuły. Mimo, że biskup starał się wielką uprzejmością zatrzeć wrażenie, jakie wywarł jego niespodziany przyjazd, proboszcz, ni panna Ranghilda nie wychodzili z milczącej rezerwy. Biskup zamienił dotąd z proboszczem Tönnesenem same jeno ogólniki. Jadąc z kościoła, chwalił śpiew i rozpytywał o skutki posuchy i urodzaj. Podczas gdy nakrywano stół, oglądał z wielkiem, jakoby zainteresowaniem ogród, czynił fachowe uwagi na temat hodowli kwiatów i owoców, rozwodził się nad pewnym angielskim gatunkiem trawy, który zimuje lepiej od innych, wreszcie zeszedł na sztuczne komposty i nawozy. Słowem zachowywał się jakby przybył z wizytą prywatną.
Mimoto proboszcz trwał czujnie na placu boju. W momencie spotkania ze zwierzchnikiem w kościele, po nabożeństwie, pewny był odrazu, że biskup przybył w celu oświadczenia się po stronie wrogów jego. Przyjazd bez zawiadomienia i to w tym właśnie czasie był, jego zdaniem, jeno próbą upokorzenia go wobec ludności i gotów był odeprzeć, jak należy, obelgę.
Nie zdawał sobie przytem sprawy, że dał swemu przełożonemu bardzo niekorzystne o sobie wyobrażenie przez gwałtowne wycieczki pod adresem parafjan, do jakich posunął się podczas kazania, tak że gromadna emigracja z kościoła, przysposobiona przez Hansena, nie nastąpiła wyłącznie jeno z powodu obecności biskupa. Proboszcz Tönnesen nie przypuszczał ni na chwilę, by nie zaspakajał wymagań najsurowszego nawet sędziego pod każdym względem, a zwłaszcza w swych funkcjach duszpasterskich, powierzonych mu przez Boga i króla.
Biskup był to mały, przysadkowaty człowieczek o skośnych brwiach i bujnych, szpakowatych już włosach, dawny narodowo liberalny minister i ongiś jeden z najbardziej wpływowych doradców zmarłego króla. Było w nim sporo dostojeństwa, a szeroka twarz bez zarostu przybierała czasem wyraz powagi, przypominając postacie ze Starego Testamentu. Te cechy jego charakteru były jednak dziwnie połączone z jakąś grymaśną niedbałością w zachowaniu się, jakby tkwiły w nim resztki studenckiej fantazji lat czterdziestych ósmych, panującej na dworze popularnego króla, Fryderyka VII, a cechującej dotąd różnych wybitnych ludzi tych pierwszych lat wolnościowych.
Owa swobodna jowialność biskupa przyczyniła się w znacznej mierze do ściągnięcia nań wielkiej niełaski panny Ranghildy. Nie cierpiała wszelakiej demokratycznej poufałości, toteż z obrzydzeniem patrzyła na tego dostojnika Kościoła, byłego ministra, który rozwalał się na fotelu, jakby siedział we własnym gabinecie, wsadzał ręce do kieszeni, pobrzękiwał kluczami, ważył nóż na palcu i mówił jej: droga paniusiu. Dzieliła też zapatrywania ojca odnośnie do metod urzędowania biskupa, uważając za rzecz wprost nieprzyzwoitą, by mąż tak wysoko postawiony, włóczył się niby rzeźnik po gościńcach, a częste, niespodziane jego wizyty wydały jej się niegodnem szpiegostwem, podkopującem szacunek, jaki ludność winną była duchownym i nauczycielstwu w djecezji.
Głównie jednak niechęć dla biskupa, jaką żywił proboszcz Tönnesen, miała swe źródło w jego stanowisku społeczno-politycznem, świadczącem, że mimo późnego wieku zawsze jeszcze ubiega się o zaszczyty i wpływy. Lawirując przez długie lata pomiędzy obu, zwalczającemi się stronnictwami, wyczekiwał momentu, w którym mógłby zagarnąć władzę, występując w roli pośrednika i godziciela. Gdy widoki tego pogodzenia zaczęły nagle maleć, przesunął się nieznacznie ku obozowi demokratycznemu, dokąd go zwabiono pochlebstwami, w celu ozdobienia historycznem nazwiskiem sztandaru kroczących coraz to śmielej ku zwycięstwu mas ludu. Dotychczas bronił się jeszcze energicznie przeciw proklamowaniu swego akcesu do partji, było atoli publiczną tajemnicą, z czem się sam zresztą nie ukrywał, że zamierza dać się demokratom wybrać do parlamentu, by w ten sposób stanąć twardo w sferach rządzących.
Mówił o tej słabostce swojej dla polityki i władania z otwartością zupełną, toteż i dziś, ledwo siadł do śniadania, sam skierował rozmowę na pogłoski, szerzone we wszystkich pismach krajowych, o swej kandydaturze.
— Cóż robić! — powiedział ze śmiechem. — My, politycy podobni jesteśmy wielce do wielkopańskich stangretów. Raz siadłszy na koźle, ująwszy lejce, a może także i bat, gdy zachodzi potrzeba, nie możemy już potem poprzestać na siedzeniu w stajni i rżnięciu sieczki. Pamiętam, w dziecięcych latach znałem pewnego pocztyljona, który przez lat trzydzieści jeździł dyliżansem z rodzinnego mego miasta do okolicznych miasteczek. Opowiadano, że kiedy się postarzał i ciężko zaniemógł, za każdym razem, kiedy śmierć mu groziła, dawano mu w rękę sznur firanki łóżka, tak by sobie wyobrażał, że jeszcze siedzi na koźle i powozi. Zawsze, pono wówczas przychodził do siebie. Toteż powiedziałem żonie, by, gdy zachoruję, nie zapomniała przynieść mi trójgraniastego kapelusza, tak bym sobie wyobraził, że mnie zamianowano prezydentem rady ministrów Wówczas niechybnie wróci mi zaraz zdrowie.
Biskup śmiał się i baraszkował, natomiast proboszcz milczał jak zaklęty, a nawet wydał dolną szczękę na znak, że nie ma żadnego zgoła zamiaru podzielać jego wesołości.
W tej chwili ukazał się na werandzie Emanuel, podszedł i złożył ukłon.
Biskup przyjął go tak jak musiał przyjąć młodego księdza, który zasłużył na skargę, wniesioną przez swego przełożonego. Ale to, pełne rezerwy powitanie, wydało się proboszczowi sztucznem i wystudjowanem i nie nastroiło Tönnesena łagodniej, tem więcej, że biskup, mimo obecności Emanuela rozwodził się dalej, z pewnem samozadowoleniem wytrawnego parlamentarzysty, o polityce i sytuacji chwilowej, przejawiając nawet sympatję dla działalności stronnictwa ludowego, oraz jego usiłowań przekształcenia stosunków społecznych i administracji państwa. Proboszcz uznał, że musi teraz wyjść z bierności swej. Szło mu o to, by kapelanowi nie wydawało się, iż milczy ze strachu przed przełożonym.
— Zdaje mi się, — rzekł, ocierając usta serwetą, ruchem mającym przewyższyć jeszcze nonszalancję biskupa — zdaje mi się doprawdy, że nie tyle cierpimy w czasach obecnych na brak nowych usiłowań i prądów, jak powiada Wasza Przewielebność, ile przeciwnie brak nam spokoju i jasnego poglądu w kwestji przywrócenia siły i spoistości różnym instytucjom kraju, wstrząśniętym tak gwałtownie od chwili nadania konstytucji, a której to konsystencji w wielkiej mierze potrzebują.
— Ach! zawołał dostojnik ochoczo. — Nie obawiam się wcale maleńkiej wentylacji. Nie zaszkodzi też od czasu do czasu porządne wyszorowanie całego domu. Cieszę się na widok ludzi ze szczotkami i miotłami w dłoni... tak zwiemy bowiem owe przybory... nieprawdaż, droga paniusiu? — Ostatnie słowa skierował do panny Ranghildy, która odpowiedziała nader oschle: — To możliwe!
— Nie chcę występować wcale w roli obrońcy żadnego niechlujstwa! — oświadczył proboszcz z niewzruszoną powagą i tonem pogardliwym. — Pozwolę sobie tylko zacytować stare przysłowie, że nie należy wylewać kąpieli wraz z dzieckiem, a dobrzeby było pamiętać o tem w czasach naszych. Wyznaję otwarcie, że posiadam przekonanie konserwatywne, że tak myślałem przez całe życie i nie jestem w stanie nagiąć się do zasad nowoczesnego szorowania. Siedząc ciągle przy otwartych drzwiach i oknach, narażamy się na to, że dom nasz zatłoczą indywidua, nadające się jeno na ulicę. Nie ulega chyba wątpliwości, iż w czasach ostatnich pojawiły się na najwybitniejszych stanowiskach osobistości, nie przynoszące zgoła zaszczytu, ani pożytku państwu, a smutną rolę taką właśnie odgrywają całe nawet warstwy ludności. Wykształcenie i fachowość nie są dziś uznawane za rzeczy konieczne dla publicznej działalności, ale przeciwnie, za przeszkodę i zło. Każdy rzemieślniczek, czy parobczak traktowany jest co do wpływu na rządy i udziału w służbie państwa na równi z człowiekiem, który całe życie poświęcił kształceniu swych duchowych uzdolnień i gromadzeniu doświadczenia. Toteż, sądzę, bardzo szybko stoczy się w przepaść lud cały, zarówno pod względem moralnym jak i materjalnym, a liczne tego rodzaju przykłady historji świadczą o tem wymownie.
Biskup skończył jeść, siedział rozparty, wsadziwszy palce obu rąk w kieszenie kamizelki, odymającej się na krągłym brzuszku i w tej pozycji słuchał uważnie słów proboszcza. Gdy zamilkł, skrzyżował ramiona na piersiach, przechylił na bok głowę i powiedział, z uśmiechem nieco ironicznym:
— To, co pan mówisz, księże proboszczu, przypomina mi człowieka, który chce używać do pracy jeno prawej swej ręki, która czy to z samej natury, czy też skutkiem długotrwałego ćwiczenia jest silniejsza od lewej. Lewą ma człowiek ów, stale silnie podwiązaną, by mu nie przeszkadzała w ruchach, a ręka ta oczywiście marnieje coraz to bardziej i wreszcie stać się musi zupełnie bezwładną. Nieprawdaż... postępowanie to nazwać byśmy musieli, łagodnie mówiąc, dosyć dziwnem, a nawet wprost niepoczytalnem. Czemuż tedy państwo nie ma używać obu rąk swoich, choćby nawet prawa z natury, czy innych jakichś przyczyn narazie była lepiej rozwinięta? Czyż nie powinniśmy także w życiu publicznem, czynić jak człowiek, który mając nieść ciężar wielki, daleko przekłada go raz poraz z jednej ręki do drugiej. W ten sposób unika on przemęczenia i uzyskuje harmonijny rozwój wszystkich części organizmu. Wyznaję równie szczerze, że w polityce hołduję zasadzie oburęczności, chcę jak to powiadają, jechać koniem naręcznym i lejcowym razem, w parze!
Skończywszy, zaśmiał się, a proboszcz podjął surowo:
— Zaiste, nie zachodzi dziś, zdaniem mojem, obawa, by schnąć miała z braku ruchu lewa ręka państwowości naszej. Przeciwnie, całe życie społeczne czasów naszych przypomina mi mocno mańkuta.
Dumny z tej odpowiedzi, rzucił Emanuelowi władcze spojrzenie.
Biskup odkrząknął i powiedział:
— Hm... oczywiście, przyznaję, że zdarza się niejedna, pożałowania godna rzecz w naszem życiu państwowem, ale trudno tego uniknąć w burzliwych naszych czasach. Trzeba jeno odwracać pioruny, zapomocą roztropności i ścisłej sprawiedliwości, i to jest właśnie istotą zadań polityka na stanowisku kierowniczem. Nie wolno atoli zapominać, że mamy obowiązek nagrodzić ludowi, a zwłaszcza chłopom, odwieczne, wyrządzone im krzywdy, toteż jeśli dziś dopuszcza się ich do współudziału w rozwoju państwa i przyznaje im decydujący głos, to jest to zwykły akt sprawiedliwości, który winien był nastąpić dawno już, nietylko ze względu na sam lud, ale dla dobra całego kraju. Nie ulega kwestji, że w czasach ostatnich wielki panował zastój w naszem życiu publicznem, a to z braku świeżych sił i niedostatkowi temu zaradzić trzeba coprędzej. Musimy niezbędnie wyhodować, że się tak wyrażę, nowy inwentarz żywy dla celów wyżywienia, zorać i uprawić nową ziemię, na której wyrośnie nowy siew przyszłości. Jak wiadomo, każdy rozsądny ogrodnik przekopuje co pewien czas cały ogród, nic sobie nie robiąc z tego, że nowa, niekultywowana gleba wyda sporo chwastów. Rośliny pożyteczne, czerpiąc świeże zapasy sił, zwolna zagłuszą i wytępią do cna zielsko. Dlatego też, nie obawiam się wcale takiego przeorania naszej gleby duchowej, jakie podjęły czasy nasze. Nie wątpię ni na chwilę, że dobra mieszanina warstw starych i nowych wyda wspaniałe owoce, więc każdy, kto się do tego przyczynia, spełnia czyn dobry, tak ze względu na ojczyznę jak i własny, duchowy rozwój.
Twarz proboszcza przybrała ton szarawo-gliniasty, jak zawsze w chwilach wielkiego wzburzenia. To co biskup mówił w obecności kapelana wyglądało nietylko na zupełne uznanie postępowania Emanuela i jego spiskowców, ale nawet na wielką pochwałę.
— Ach! — powiedział drżącym z gniewu głosem. — Ja ze swej strony nie mam, niestety, żadnego zaufania do tak zwanej „nowej gleby.“ Wydaje mi się przeciwnie jałowym piaskiem, a nawet czemś gorszem jeszcze to, co się dobywa dziś na powierzchnię zapomocą chłopomaństwa czasów naszych i sławetnego, powszechnego prawa głosowania. Jeśli szaleństwo pójdzie dalej zapoczątkowaną drogą, to nie wątpię, że wkrótce krajem zawładną przebrakowani seminarzyści i pastuchy.
— Ach! To puste jeno słowa! — zawołał biskup. — Gdyby się nawet okazało, żeśmy się omylili, czyli raczej żeśmy nie potrafili zbudzić do życia tkwiących w ludzie sił, nie będzie to i tak nic strasznego, a rzecz da się, oczywiście naprawić. W każdym razie uczynić tę próbę nakazuje zarówno sprawiedliwość, jak i rozsądek.
— Zdaje mi się — odrzucił proboszcz, doprowadzony do pasji, — że nasza młoda konstytucja ma już dość tych eksperymentów. Drogośmy, zaprawdę, opłacić musieli lekkomyślne głosowanie ludowe w roku sześdziesiątym czwartym! Była to, nieosłoniona już niczem, aluzja do nieszczęśliwej wojny, za którą pociągnięto do odpowiedzialności gabinet liberalny, którego członkiem był właśnie biskup. Toteż po stole przebiegło tchnienie lodowate. Biskup pobladł i raz poraz zerkał niepewnie na proboszcza, szukając słów odpowiednich, by odeprzeć tę bezczelność. Po chwili przybrał swą maskę ze Starego Testamentu i odparł głosem spokojnym, opanowanym w zupełności.
— W dziwnem swem uprzedzeniu do niższych warstw ludności zapominasz, księże proboszczu, jak widzę, że wiele rzeczy ukrytych dla mędrców i wykształconych, jawnie ukazano i objawiono maluczkim tego świata!
Proboszcz chciał czynić zarzuty, ale biskup nie dopuścił go do słowa i ciągnął dalej z coraz to większym zapałem:
— Ponadto nie zapominajmy też, że Pan nasz, Jezus Chrystus czasu swej ziemskiej wędrówki brał uczniów i pomocników w wielkiem dziele odkupienia nie z pośród biegłych w Piśmie, ale szukał ich w klasie pogardzanej i wówczas także, to jest pomiędzy chłopami, rybakami i drobnymi rękodzielnikami, żyjąc z nimi i dzieląc ich losy przez cały ciąg przebywania na ziemi. Czyż przykład ten nie powinien przyświecać chrześcijanom wszystkich czasów? Właśnie teraz pora najlepsza uświadomić sobie, że Zbawiciel nietylko utorował nam drogę do niebieskiej szczęśliwości, ale, druzgocąc pychę pogańskiego ducha, położył zarazem podwaliny ziemskiego królestwa sprawiedliwości i uświęcił powagą swoją wolę ludu i opinję publiczną, których organizacja spoczywa jeszcze w rękach przyszłości. Jest to zawarte w wielkiem przykazaniu: Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego, — a całą naukę Chrystusową mieści też, w trzech słowach, hasło: — wolność, równość, braterstwo, — chociaż nadużyły go, dla celów samolubnych różne stronnictwa. Tak uczy Chrystus, czem ma być życie społeczne i słowa te wyryć winniśmy głęboko w sercach swoich.
Emanuel siedział u drugiego końca stołu z głową nad talerzem spuszczoną i śledził z wielką uwagą tok rozmowy. Serce mu rosło za każdem słowem biskupa, wyrażającem jasno i niedwuznacznie wszystko, co sam myślał. Uczuwał rozkosz wielką, słysząc z ust przełożonego potwierdzenie, że stąpa śladami Chrystusa i że jest współtwórcą krainy szczęścia, w jaką zamieni się ziemia cała, gdy zostanie jednym, bratnim zespołem chrześcijan.
Proboszcz zamilkł znowu i nie reagował wcale na ostatni wywód biskupa. Ulżył swemu sercu złośliwym przytykiem do niefortunnej jego przeszłości politycznej i nie myślał się poniżać do dyskutowania z człowiekiem tego rodzaju, z biskupem, który poważył się na poczekaniu zużytkować Zbawiciela dla celów swej polityki partyjnej, czyniąc zeń wprost socjalistę.
W tej chwili wiatr przyniósł z poza kościoła kilka brzmień dzwonów, wzywających do kościoła. Przyszła pora popołudniowego nabożeństwa.
Proboszcz wstał i rzekł szyderczo niemal:
— Wasza Przewielebność raczy przebaczyć, ale muszę spieszyć do swych obowiązków. Mam nadzieję, że za powrotem zastanę tu jeszcze Waszą Przewielebność!
Nie czekając odpowiedzi, wstał, zasunął stołek pod stół ruchem szorstkim i oddalił się majestatycznie.
Po chwili wstali wszyscy, biskup spoważniał, podał rękę pannie Ranghildzie i Emanuelowi i rzekł doń głosem, zupełnie jakby wolnym od wszelakiego wspomnienia urzędowej skargi, wniesionej przez proboszcza:
Radbym bardzo rozejrzyć się trochę po okolicy. Może pan zechce, księże kapelanie, towarzyszyć mi na tej przechadzce, która nam wypełni czas oczekiwania powrotu proboszcza Tönnesena.
Emanuel skłonił się zarumieniony.
Panna Ranghilda stała przy stole i spoglądała na obu z wyrazem głębokiej pogardy, gdy jednak biskup obrócił się ku niej, chcąc pożegnać, rysy jej były już jak zawsze obojętne i beznamiętne. Uchylili potem miękkich, pilśniowych kapeluszy (Emanuel zostawił w pokoju swój słomiany), zaś Ranghilda skinęła im, tak jeno nisko pochylając głowę, jak wymagały względy najformalniejszej grzeczności.

Biskup i Emanuel przeszli ogród i dostali się furtką na końcu alei wprost na szczere pole. Biskup zapalił cygaro, rozpiął kamizelkę i puszczał wielkie kłęby dymu, jak to zwykł czynić człowiek pogrążony w myślach. Od czasu do czasu tylko rzucał kilka słów na temat przedmiotów, na których spoczęły jego oczy.
Emanuel kroczył obok niego, milcząc. Wiedział naturalnie, że biskup z rozmysłem zaproponował mu tę przechadzkę i umyślił skorzystać ze sposobności, by mu przedstawić jasno i bez ogródek, swój stosunek do gminy.
Dotarłszy na szczyt „wzgórza plebańskiego,“ zatrzymał się biskup i jął z roztargnieniem wypytywać o nazwy licznych kościołów, których białe wieże błyskały w dali, niby płomyki. Potem wyrzekł słów kilka o wpływie widoku pięknej przyrody na umysł człowieka i przeszedł na suszę i obawę niedostatku w plonach.
— Słyszałem tu i owdzie, że ludność trapi się przewidywaniem nieurodzaju. Byłoby oczywiście nader smutne, gdyby obawy te miały uzasadnienie.
— Tak nie jest, — odparł Emanuel, ożywiając się tym tematem, — a przynajmniej tak nie jest dotąd jeszcze! Wprawdzie zboża jare, mianowicie owies sześciorzędowy i trawa po wyżej położonych polach znacznie ucierpiały, ale żyto ozime wszędzie się jeszcze trzyma dobrze, o ile oczywiście nie zaszkodziły mu przymrozki wiosenne.
Budząc się jakby ze snu, zwrócił biskup ku niemu twarz.
— Aa... — rzekł z uśmiechem — widzę, że stałeś się pan już fachowym rolnikiem, księże kapelanie.
Emanuel poczerwieniał, serce mu bić zaczęło i pomyślał, że teraz oto zacznie się cała sprawa.
Ale biskup poszedł dalej, rozkoszując się okolicą i mówiąc o oddziaływaniu piękności przyrody na umysł.
Nagle przerwał sam sobie i spytał, jakby mu coś nagle wpadło do głowy:
— Za pozwoleniem... Pan jesteś, o ile wiem, synem byłego dyrektora ministerjalnego radcy stanu Hansteda... prawda?
— Tak jest.

-Byłem niemal pewny! — wykrzyknął i nieodzywał się przez czas długi.
Szli zwolna ścieżką przez nieuprawne pola, ku wybrzeżu wiodące. Krążyły im nad głowami wrony, wystraszone krokami z bruzd pozostałych zdawna na ugorze, a tuż przy drodze, w odległości niespełna dwustu łokci wyskoczył lis, stając co chwila i rozglądając się wokół.
— Panie Hansted! — podjął biskup po długiem milczeniu. — Czy odczuwałeś pan czasu studjów swych, lub przedtem, specjalny pociąg do pewnych kierunków, czy prądów duchowych w łonie świata akademickiego, czy poza nim?
— Nie! — odparł Emanuel i spojrzał zdumiony. — W epoce dorastania i czasu studjów żyłem zupełnie samotnie i na ustroniu się trzymałem. Nie brałem, rzec można, żadnego udziału w zwykłem życiu akademickiem.
— Musiałeś pan mieć jednak pośród kolegów, kilku bodaj przyjaciół, którzy oddziaływali na pana... Byłeś, sądzę, członkiem religijnych, literackich, czy politycznych klubów dyskusyjnych... nieprawdaż?
— Nie. Nie brałem w tem udziału. Nigdy nie miałem przyjaciela prawdziwego i poprzestawałem na sobie samym i książkach. Zycie polityczne było mi zawsze obce.
— Ach, tak? — powiedział biskup z pewnem rozczarowaniem i odkrząknął zlekka.
— Jakże się jednak stało, — spytał po chwili, stając i patrząc na Emanuela wesoło, z widocznie sztucznym uśmiechem, — jakże się stało, żeś pan doszedł do swych, mówiąc prawdę, pod wielu względami bardzo radykalnych poglądów? Przekonań nie dobywa się z książek, ale z życia samego, chociaż przyznaję i książki dają umysłowi podatność dla przejęcia się wpływami osobistemi, i potwierdzają wyniki takiego przepajenia się pewną ideją. Oczywiście — przerwał sobie znowu i ruszył dalej — rozumiem dobrze, że zarówno dom, jak i nieboszczka matka pańska oddziałać musiała na kształtowanie się pańskiej psychiki. Przypominam sobie nawet, żeś pan wspomniał o tem podczas naszej rozmowy, z okazji pańskiej ordynacji. Tak, tak... matka pańska była to przedziwna kobieta, pełna zapału i wiary. Jak panu wówczas mówiłem, znałem ją w młodych latach dobrze, bowiem zaliczaliśmy się oboje do tego samego... powiedzmy... koła. Śmierć jej zabolała mnie bardzo swego czasu. Była zbyt subtelna dla tego świata, a stała się ofiarą braku odporności w najważniejszym momencie życia. Nie miała dość koniecznego brutalizmu ducha, co bywa zawsze tragedją natur wyższych. Mówię tak szczerze, bo wiem, że wszystko to jest panu znane dobrze. Pamiętam, żeś pan sam podał nieporozumienia domowe za przyczynę podjęcia działalności duszpasterskiej w dalekiej i zapadłej okolicy. Nie zdradzam też panu żadnej tajemnicy, że zgoda matki pańskiej na małżeństwo, które w wielu punktach nie odpowiadało jej naturze, nastąpiła jeno skutkiem namowy i nalegania rodziny, a może też pod wpływem chwilowej kobiecej bezsiły. Przypuszczam również, że uczucie sprzeniewierzenia się swym ideałom omroczyło smutkiem całe jej późniejsze życie i doprowadziło w końcu do zupełnego zaćmienia ducha. Pojmiesz tedy, drogi przyjacielu, jak przedziwnego doznałem wrażenia, dowiedziawszy się, żeś pan, jej syn, nawiązał tę samą nić i snujesz dalej ideje, które za najszczytniejsze uważała i starasz się je wprowadzić w życie.
Emanuel milczał i patrzył w ziemię. Ile razy, w czasach ostatnich, słyszał coś o swojej matce, doznawał tak silnego wrażenia, że z trudnością jeno mógł powstrzymać łzy.
Biskup ciągnął dalej:
— Pozwól pan, panie Hansted, że jako przyjaciel matki, a sądzę, iż mam prawo do tego tytułu, udzielę panu dobrej rady... Chociaż nie... lepiej zechciej mi pan sam opowiedzieć, do jakich doszedłeś wniosków i jak zamierzasz w przyszłości ukształtować sobie tutaj życie. Prywatnie dowiedziałem się, żeś pan obrał sobie tu narzeczoną, a także wiem, że stosunek pański do pewnej części ludności miejscowej wywołał wielkie niezadowolenie proboszcza Tönnesena. Mamy tedy przed sobą konflikt bardzo poważny. Jak go pan myślisz załatwić?
Emanuel zwierzył się szczerze ze swej chęci nabycia małego gospodarstwa nad fjordem, gdzie zamierzał żyć z pracy na roli, a z drugiej strony czuwać jako duchowny nad moralną stroną swych przyjaciół i być im nauczycielem i opiekunem. Biskup słuchał uważnie, zerkając na Emanuela raz poraz z wielkiem zdumieniem. Gdy skończył, ruszył dalej i szedł przez czas pewien, rozważając rzecz dokładnie. Nagle podniósł głowę i rzekł:
— Wszystko, coś mi pan powiedział, jest pięknie pomyślane i nawet zupełnie słuszne. Mimo to jednak odradzam panu z całym naciskiem, byś ten krok uczynił. Wyznam szczerze, że uważam to za lekkomyślność, której pan wcześniej, czy później na pewne pożałujesz. Proszę gorąco, usłuchaj pan mojej rady i nie zbaczaj z prostej drogi. Kościół potrzebuje w czasach obecnych, bardziej jeszcze, niż zazwyczaj, młodych sił. Musimy kroczyć razem do walki ze wspólnym wrogiem, nie wolno nam się rozpraszać. Przyrzeknij mi pan, że wybijesz sobie ten pomysł z głowy!
— Wasza Przewielebność, — zawołał Emanuel, — nie mogę uczynić tego. Czuję, że tu mam spełnić swą misję, a ponadto zbyt silnie już związany jestem z okolicą i ludźmi, tak że nici tych zerwaćbym nie był w stanie!
Biskup spojrzał nań zdumiony.
— A któż je panu każe zrywać?
— Jakto? — spytał. — Przecież ksiądz biskup mówił, że proboszcz Tönnesen zażądał mego przeniesienia. Nie mam przeto innego wyjścia.
— O tem to właśnie radbym porozmawiać z panem! — zauważył dostojnik i dodał: — Ale trzeba wracać, słonko przygrzewa trochę za silnie w tej południowej godzinie. O czemże to mówiłem... acha! Chciałem panu powiedzieć, a raczej zwierzyć się z czegoś w zaufaniu, co jest tajemnicą urzędową, której pod żadnym warunkiem powtarzać nie należy... Otóż krótko i węzłowato, ksiądz proboszcz Tönnesen, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w dniach najbliższych zrzeknie się tutajszej prebendy.
— Proboszcz Tönnesen? — zawołał Emanuel i zatrzymał się pośród drogi z otwartemi ustami.
— Tak... jak powiedziałem... wedle wszelkiego prawdopodobieństwa! — powtórzył biskup, udając, że nie dostrzega zdumienia kapelana. — Zaproponowano mu... to jest... proboszcz Tönnesen otrzyma prawdopodobnie w czasie najbliższym propozycję objęcia odpowiedzialnego stanowiska poza właściwą sferą duszpasterstwa. Stanowisko to odpowiada właśnie jego uzdolnieniom i nie wątpię, że się zgodzi, tembardziej, że pozycja jego w gminie tutejszej stała się dlań wysoce przykrą, a nawet niemożliwą. Z tego już tedy nawet powodu radbym, byś pan został na tutejszej plebanji. Powstanie oczywiście wakans, a pan dostaniesz funkcje administratora. Wakans ten potrwa czas dłuższy, gdyż skorzystamy z okazji i przeprowadzimy reorganizację parafji. Jak panu zapewne wiadomo, uskarżają się od długich lat mieszkańcy północnej części parafji na daleką drogę do kościoła i szkoły, a teraz właśnie nadeszła pora uwzględnienia ich życzeń, to jest przydzielenia ich do parafji sąsiedniej. Twierdzą oni zresztą, że tamta właśnie parafja była prastarą ich macierzą, a badania wykazały, iż tak jest rzeczywiście. Przeprowadzenie tego rodzaju zmian wymaga różnych przygotowań, toteż miną pewnie lata. Nie chcę się zapuszczać w roztrząsanie szczegółów, przeto nie wspomnę o zgoła nowych stosunkach pańskich tu w przyszłości, które oddziałają również na dochody pańskie, i pozostawiam to własnej twej rozwadze, drogi kapelanie. Porzucam ten temat, bo nie mam powodu, a nawet i prawa mówić. Zwierzyłem się panu tylko, chcąc zapobiec krokowi niebacznemu i przedwczesnemu. Od siebie dodaję, że zdaniem mojem pańskie pole działania, przynajmniej na razie, jest właśnie tutaj, a największy zakres działania, najdonioślejsza i najpożyteczniejsza praca właśnie jeno w obrębie Kościoła da się urzeczywistnić. Powtarzam raz jeszcze, że potrzeba nam młodych, mocnych pracowników, a zwłaszcza w okolicy jak ta, zdawien dawna zażywającej smutnej sławy zastoju duchowego, tak że nawet politycy — dodał z uśmiechem, jakby mu to nagle dopiero wpadło — nazywają ten zakątek martwym punktem.
Dotarli do furtki u skraju parku plebańskiego, a biskup stanął i podał Enanuelowi dłoń, mówiąc:
— Rozważ pan, proszę, dobrze słowa moje, a nadewszystko przed upływem tygodnia nie czyń stanowczego kroku. Gdyby pan chciał w ciągu tego czasu pomówić ze mną, wiesz, drogi kapelanie, gdzie mnie szukać.
Uścisnął przelotnie dłoń Emanuela i odszedł przez ogród.
Emanuel stał oszołomiony tem, co usłyszał i patrzył za oddalającym się biskupem, a miał wyraz twarzy właściwy ludziom, których plany przyszłości padają pod naporem nieoczekiwanej pomyślności, tak że w pierwszej chwili nie wiedzą, czy śmiać się, czy płakać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.