Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga pierwsza/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

Pewnej niedzieli w maju, w godzinach popołudniowych wypełniał lokal zborny w Skibberupie tłum ludzi, a na twarzach malowało się napięcie i wyczekiwanie takie, że odrazu zauważyć było można, iż coś niezwykłego nastąpić musi. Był to w samej rzeczy dzień pamiętny w dziejach Skibberupu. Mówcą, którego dziś oczekiwano, była osobistość wybitna, kapelan proboszcza Tönnesena, pastor Hansted.
Każdy kącik pół-ciemnej sali zebrań, zwykłej zresztą stodoły, był zapchany ludźmi, a nawet w oknach tkwiły kupy parobczaków i podrostków, przezco do reszty odciętym został wszelki dopływ światła dziennego. Rozbrzmiewały wesołe, donośne głosy i rozgwar ten świadczył, że nie idzie o zwykłe zebranie skibberupskich chłopów. Chociaż bowiem Vejlby dzieliła od Skibberupu zaledwo odległość półmilowa, mieszkańcy tych dwu bliźniaczych wsi różnili się tak bardzo od siebie, jakby nie stanowili ludności jednej i tej samej części kraju. Nie sprawił tego przypadek, ale zasadniczo odmienne warunki życia, w których jedni i drudzy żyli przez długie czasy. Łagodni i potulni Vejlbjanie zajmowali się od czasów Olima wyłącznie uprawą rozległych pól i zbieraniem plonów, zaś Skibberup był pierwotnie, a po części i teraz jeszcze osadą rybacką, a mieszkańcy jego żyli z morza. Przed kilku jeszcze pokoleniami uważali oni uprawę pola za rzecz zgoła drugorzędną i powierzali tę pracę kobietom, zaś mężczyźni odbywali długie, pełne przygód wycieczki po bliższych i dalszych fiordach, wysiadając tu i owdzie na ląd i sprzedając swój połów.
W jednym końcu sali wzniesiona była prosta mównica z desek, zaś ścianę stodoły poza nią przykryto flagą dannebrogską, w ten sposób zawieszoną, że widniejący na niej, poziomy, biały krzyż na czerwonem polu stał w pozycji pionowej. Rzędy ławek w pobliżu mównicy zajęte były wyłącznie niemal przez kobiety, zaś mężczyźni skupili się w części tylnej sali, oraz wzdłuż obu, dłuższych ścian.
Główną uwagę zebrania ściągała na siebie Elza, żona Andersa Jörgena i jej córka, Hansina, siedzące w środkowym rzędzie ławek. Każde zgromadzenie musiałoby zwrócić oczy na bujne kształty Elzy, jej jasne, wyłupiaste oczy, stalowej barwy włosy, oraz wielki czepiec ze złocistego brokatu, z którego zwieszały się po jednej stronie dwie czerwone, jedwabne wstęgi. Tutaj atoli istniała inna jeszcze przyczyna sensacji, mianowicie wszystkim było wiadomo, że w jej to właśnie domu miały miejsce spotkania kapelana z tkaczem, których widomym skutkiem stała się dzisiejsza uroczystość.
Do pewnego stopnia nawet, samej właśnie Elzie zawdzięczać należało pomyślne załatwienie tej sprawy. Nie było jej w domu podczas pierwszej rozmowy tkacza z kapelanem, a gdy się za powrotem dowiedziała o niefortunnym jej wyniku, postanowiła iść sama do pastora Hansteda, dla którego mimo wszystko zachowała wielką sympatję, od kiedy się spotkali przy łożu chorej córki. Zaraz następnej niedzieli, po nabożeństwie przystąpiła doń przed kościołem, prosząc, by raczył przyjść do jej domu, gdzie spotka kilku dobrych przyjaciół, pragnących z nim pomówić. Pastor Hansted przyjął zaproszenie bez wahania, a nawet z radością, że zaś Elza zapewniła sobie naprzód obecność tkacza i innych wybitnych mężczyzn, przyszło do poważnej wymiany zdań pomiędzy kapelanem i gminą.
Przyjaciółki Hansiny żartowały z niej, czyniąc przymówki do częstych teraz odwiedzin kapelana, ku któremu od pierwszej zaraz jego bytności uczuła gorącą miłość. Protestowała żywo, a nawet ze złością przeciw tym zarzutom i, jakby dla tem lepszego zadokumentowania swej obojętności, przybrała się na to zebranie, w przeciwieństwie do innych dziewcząt, w prostą, ciemnozieloną, samodziałową sukienkę, bez wszelkich ozdób, ni wyszyć.
Wyglądała mimo to powabnie, niedaremnie bowiem zaliczono ją do ładniejszych dziewcząt wsi, mimo że twarz jej posiadała pewną dysproporcję. Czoło miała rozwinięte, bujne, zrośnięte z sobą brwi, głęboko osadzone, poważne oczy, natomiast podbródek dziecięcy niemal i nikły. Siedziała w pozycji nienaturalnie sztywnej, nadającej przysadzistej jej, małej postaci cechę samoświadomości i siły, i nie mieszała się do gadaniny sąsiadek, ani też nie słuchała, co mówią. Obojętność Hansiny na otoczenie była tak ogólnie znaną, że nie budziła zdziwienia. Jeszcze gdy była dzieckiem, żartowano z jej śmiesznej, burkliwej miny, z jaką przyjmowała każde życzliwe, czy nieżyczliwe zbliżenie się obcych. Nieprzystępność ta wystąpiła zwłaszcza od czasu, kiedy Hansina odbyła kurs uniwersytetu ludowego i jako taka wzięła raz udział w „zebraniu przyjaciół“ w Kopenhadze, gdzie między innymi przemawiał i to po raz ostatni za życia stary Grundtvig. Rzadko pokazywała się teraz poza obejściem rodzinnej zagrody i pola, nie interesując się również wcale dość swawolnemi zresztą rozrywkami młodzieży w niedziele pogodne i letnie wieczory. Natomiast śpiewała ustawicznie przy robocie w stajni, czy kuchni, lub też niosąc putnię mleka długą, wijącą się przez pola drogą. Śmiano się z niej potrochu we wsi, ale nie wiele na nią zwracano uwagi. Była niemal dzieckiem jeszcze, miała dopiero 19 lat, a przytem znali wszyscy dobrze tenże sam odstręczający sposób zachowania się innych wiejskich okolicznych dziewcząt, które uczęszczały przez czas jakiś na uniwersytet ludowy. Wiedziano, że trzeba nieraz długiego czasu, by młodzi ludzie pogodzili się napowrót ze zwykłemi warunkami codziennego, chłopskiego życia.
Tymczasem nadeszła godzina piąta, a kapelan się nie zjawiał. Pewne zaniepokojenie ogarnęło mężczyzn czekających z tkaczem Hansenem na czele u drzwi, by wchodzącego powitać. Wiedziano, iż w czasach ostatnich pomiędzy kapelanem a proboszczem wytworzyły się stosunki mocno napięte, bowiem doszło do uszu proboszcza, że Hansted spotyka się i konferuje z Hansenem i innymi wybitnymi Skibberupakami. Zachodziła obawa, czy Tönnesen nie dowiedział się, mimo zarządzonych środków ostrożności, przed właściwym czasem o zebraniu i czy nie zabronił wprost kapelanowi udać się na nie.

Po długiem czekaniu ujrzano nareszcie postać samotnego wędrowca na szczycie pagórka. Był to Emanuel. Niósł na ramieniu jasną, letnią okrywkę i kroczył żywo w stronę wsi. Spostrzegłszy tłum przed domem zebrań, przyspieszył jeszcze kroku i w kilka minut później stanął u wejścia. Był blady mimo gorąca i forsownego marszu, a rysy twarzy zdradzały nerwowy niepokój. W milczeniu, niemal bezprzytomnie uścisnął dłonie tkacza Hansena i kilku stojących w pobliżu, poczem wszedł niezwłocznie do sali.
Natychmiast ucichły rozmowy. Wokół ścian stojący wyciągnęli szyje, by dojrzeć kapelana, któremu torował wśród tłumu drogę swemi małpiemi jakby ramionami tkacz Hansen, wiodąc ku górnej części sali. Dotarłszy tu, wskazał mu honorowe miejsce, stary, wyplatany fotel z dziurawem siedzeniem. Zamienili kilka cichych słów, poczem Hansen wstąpił na trybunę i dobył z tylnej kieszeni surduta wielki śpiewnik. Z książką w ręku stał przez kilka minut bez słowa i, wodząc po zebranych zwolna spojrzeniem, uśmiechał się złośliwie, a triumfująco. Uśmiech ten, skierowany pod adresem proboszcza Tönnesena, zrozumieli dobrze mężczyźni pod ścianami i przy końcu sali stojący i odpowiedzieli nań tą samą, porozumiewawczą wesołością. Wreszcie tkacz ozwał się głosem niewiniątka:
— Sądzę, drodzy przyjaciele, że należy zacząć od pieśni. Pan pastor Hansted nie wyraził specjalnego życzenia, tedy możemy wybierać. Cóż więc zaśpiewamy?
Zaczęły padać różne propozycje z tłumu, a wreszcie zgodzono się na pieśń: „Naprzód chłopi, naprzód wraz!“
— Ano.. — powiedział Hansen, uśmiechając się ponownie tedy śpiewajmy tę pieśń, bardzo dla nas stosowną.
Zaintonował przeraźliwą fistułą, a w ślad jego roztętniły ze wszech stron rozdzierające uszy głosy zebranych. Nie był to śpiew, ale dziki skowyt bez taktu ni harmonji, jakieś szaleńcze upojenie siłą własnych płuc, od czego pękały bębenki.
Emanuel siedział w fotelu, pochylony nieco, ze skrzyżowanemi nogami, i raz po raz przesuwał niespokojnie dłonią po włosach. Nie brał udziału w śpiewie i czuł się wogóle nieswojo. Ponura, niesamowita sala, badawcze spojrzenia, kierujące się weń z wszystkich stron, gdy jeno podniósł głowę, dalej prozaiczne słowa wstępne Hansena, wreszcie ten dysharmonijny, hałaśliwy śpiew zepsuły mu na chwilę cały nastrój.
Przytem trapiło go, że skutkiem nieobliczalnego zbiegu okoliczności nie mógł zawiadomić proboszcza Tönnesena, iż ma tu zamiar przemawiać. Umyślnie odkładał to na ostatni moment, a także poprosił tkacza Hansena, by nie ogłaszał oficjalnie zebrania, a to w celu uniknięcia nawet pozorów jakiejś prowokacji. Zanim atoli opuścił plebanje, udał się do proboszcza, by mu wszystko powiedzieć. Tymczasem proboszcz na pół godziny przedtem wyjechał z wizytą do kolegi w sąsiedztwo. Uznał tedy za stosowne zawiadomić przynajmniej pannę Ranghildę, którą atoli zdziwiło to znacznie mniej, niż się spodziewał. Wiedziała ona już od starej Lony różności, jakie sobie opowiadano w gminie o młodym kapelanie, a także własne jego enuncjacje w czasach ostatnich przysposobiły ją na to, co ma nastąpić. O ile jednak ona nie była zdumiona, to jego przeciwnie zdumiał mocno stanowczy ton i sposób, w jaki zareagowała na nowinę.
— Jesteś pan — powiedziała — przy całej swej nieśmiałości człowiekiem niesłychanie lekkomyślnym. Rzucasz się pan naoślep w sprawę zupełnie nieznaną, dla tego tylko, że jesteś pan niezadowolony z warunków, w jakich żyjesz chwilowo. Głupio to z mej strony, że chcę pana przywieść do rozumu, a jednak nie mogę się powstrzymać, by pana nie prosić o rozważenie na serjo skutków, jakie krok ten będzie miał dla pana... a także i dla nas. Wiesz pan dobrze, w jaki sposób ten tkacz Hansen i jego wielbiciele zachowali się wobec ojca mego, tedy, sadzę, zbyteczną jest rzeczą mówić panu, jak niewłaściwem... co najmniej, jak wprost niedopuszczalnem byłoby i jest ze strony pańskiej wszelkie zbliżanie się do tych ludzi.
Nie czekając odpowiedzi, obróciła się doń plecami i odeszła.
Słowa te, a zwłaszcza ich ton sprawił, że resztka bielma spadła z oczu Emanuela. Wiedział i przedtem, jakie skutki pociągnie dlań na plebanji i gdzieindziej... wystąpienie w domu zebrań. Pewny był, że dni jego kapelaństwa u proboszcza Tönnesena są teraz policzone. Ale sądził, że uszanowane zostaną przynajmniej osobiste przekonania jego, ba... łudził się nawet, że burza zakończy się polubowną jakąś ugodą. Teraz zrozumiał, jako wszelka próba dojścia do porozumienia byłaby daremną, ale dlatego właśnie przykrość jeszcze większą odczuwał, z powodu, iż czysty przypadek uniemożliwił mu wykonać zamysł i że mu to będzie poczytane za tchórzostwo. Jednocześnie ogarnęło go pragnienie zerwania raz na zawsze z przeszłością i uzyskania swobody. I teraz mimo że ponura sala oraz brak wszelkiego namaszczenia pośród zebranych wykoleiły go zupełnie, z niecierpliwością czekał chwili rozstrzygnięcia, chwili spalenia za sobą mostów, chwili, w której jego stanowisko utraci wszelki cień dwuznaczności.
Gdy tylko śpiew umilkł, podniósł się i wstąpił na mównicę.

Umyślnie nie przysposobił się do wykładu. Chciał spróbować, czy potrafi mówić pod natchnieniem chwili i postanowił dać słowom wolny bieg, idąc za tem, co mu się nasunie samo. Mimo to jednak, że był nieprzygotowany, a nawet temat, nasuwający mu się teraz, zajmował go ciągle w czasach ostatnich w sposób wyłączny. Postanowił pójść za wskazówką, jaką mu dał tkacz Hansen czasu pierwszej rozmowy, postanowił mówić o sobie. Chciał dać w ogólnych zarysach obraz życia dorastającego dziecka stolicy i skreślić wrażenia i przeżycia takiego mieszczucha, aby w ten sposób słuchacze domyślili się, w jakich on sam żył warunkach i pod jakiemi wpływami dojrzewały poglądy, które go wkońcu postawiły na rozdrożu, gdzie się znalazł obecnie.
Zaczął od drobnej opowieści. Pewna królewna otrzymała raz piękny kwiat i była nim przez chwilę zachwycona. Ale przypinając go do piersi, zauważyła, że kwiat ten nie jest sztucznem naśladowaniem natury z jedwabiu, czy farbowanych piór, jeno prawdziwą, naturalną różą. Obrażona odrzuciła ją precz i wydała rozkaz służebnie, by wymiotła na ulicę ordynarny, chłopski kwiat.
— Opowieść ta — ciągnął dalej — przystosowana do czasów naszych, kryje, zdaniem mojem, głęboką, a smutną prawdę. Dzisiaj nietylko młode, znudzone królewny pogardzają żywemi kwiatami życia, ale cała, tak zwana nowoczesna kultura, jaka kwitnie po wielkich miastach, jest jednem, wielkiem usiłowaniem fałszowania ziemskich darów nieba, jest pyszałkowatym, zamachem na dzieło Boga, chęcią przekształcenia, jak się powiada, rozwinięcia go, poprawienia i urządzenia świata wedle swego marnego, słabego, ludzkiego rozumu. Pomyślmy, jak się cisną ludzie po stolicach świata, jak się w setki tysięcy, czy miljony łączą, by żyć w pyle węglowym, dymie, po wysokich domach, odcięci od boskiego daru słońca i powietrza... Czyż nie jest to wprost sprzeczne z naturą, czyż taki porządek rzeczy może być dobry? Spójrzmy teraz na owych wystrojonych mężczyzn, na owe damy tkwiące w różnych sztucznych maszynach, gorsetach, krynolinach i jak się tam jeszcze zowią te wymysły... które mają je „upiększać“, przyjrzyjmy się młodym i starym błaznom wedle najnowszej, paryskiej ubranym mody, którzy włosy fryzują gorącemi żelazkami, układają zapomocą pomady i wosku, pozbawiając je naturalnego wyglądu... Wszystko to, razem wzięte, jest jeno triumfalnym buntem przeciw prawom natury.
Opuśćmy ulicę, a wejdźmy do domu, przypatrzmy się ludziom tym przy pracy i rozrywkach, spójrzmy na ich radość i troskę. Wszędzie dostrzeżemy, że cywilizacja czasów naszych oddala człowieka od przyrodzonych źródeł życia i tworzy świat pozoru, skazując ofiary swe na życie złudą, która to złuda wydaje im się jedyną prawdą i jedynym rozumem. Znużony całodzienną pracą robotnik idzie wieczór do szynku, żądny rozradowania się na chwilę w sposób sztuczny, zapomocą wódki. Młode damy siadają o mroku do fortepianu i wytwarzają zapomocą tonów nastroje księżycowe, szum fal, czy tryle skowronka pośród czterech ścian swego pokoju. Tłumy cisną się do teatrów, gdzie powietrze duszne jest i przepełnione wyziewami. Tam radują się, lub płaczą na widok płatnych szarlatanów, którzy pośród malowanych kulis małpują ludzkie troski i namiętności. „Miłośnik sztuki“ tego rodzaju nie odczuwa widoku wzburzonego morza, ni pokrytej kwieciem łąki, o ile jedno i drugie nie jest oprawione w ramy i nie wisi na ścianie w jego komnacie. Czyniąc tak, zaiste podobny jest całkiem do owej królewny, która wolała malowane pióra od żywej, wonnej róży.
— A wszystko to — ciągnął dalej — to dopiero zewnętrzna strona rzeczy. Wgłębiając się w stosunki współczesne, doszukując się, poza tą maską, życia istotnego, spostrzegamy, że ludzkość przepoławia ogromna bezdenna przepaść. Nie stoją zaiste, po jednej jej stronie dobrzy, a po drugiej źli, dzieci Boga i niewolnicy grzechu. Nie! Po jednej stronie dostrzegamy bogatych, po drugiej zaś biednych, po jednej tych co używają dóbr świata, po drugiej zaś pozbawionych wszystkiego, pracujących i cierpiących. Tutaj mamy ogromne rzesze niewolników pracy i ubóstwa, tam zaś małą grupkę wybrańców lenistwa i nadmiaru. Tu panuje chłód, ciemność i nieświadomość, tam światło, przepych i przesyt duchowy. W ten to sposób ziściła kultura współczesna prawo Chrystusa Pana, dotyczące braterstwa ludzi, tak przeprowadziła jego nakaz miłości bliźniego! A im wyżej sięga ta kultura, tem głębszą staje się przepaść, tem rozpaczniej krzyczy z jednej strony nędza, a bezwstydniej panoszy się lekkomyślność z drugiej. Dochodzi do tego, że w wielkich stolicach o miljonowej ludności, tak zwanych centrach kultury, cały ustrój społeczny popada w stan zupełnego zdziczenia moralnego, a z obu brzegów przepaści dolatuje śmiertelny krzyk trwogi, duszących się z braku powietrza ludzi...
Wpadł szybko w zapał. Czuł, że skacze na głowę w tok myśli, które powinny by być dopiero wnioskami z premis naprzód ustalonych. Ale chciał słuchaczom odrazu dać poznać swe stanowisko, chciał wyznać bez ogródek, czem jest i do czego zmierza. Wielomiesięczna samotność i rozmyślanie ugruntowały w nim te przekonania. Dobrawszy się do właściwego tematu, będącego jego hasłem bojowem, uczuł, że burza jakaś go ponosi. Słowa ulatały z ust jego, niby płomienne gromy, czemu sam dziwił się w głębi duszy.
Czuł dobrze, że podnietą stały mu się słowa panny Ranghildy, kluły go dotąd w serce i rozżarzały namiętność. Jej jawne wyzwanie domagało się niedwuznacznej odpowiedzi. Przyczyniała się do wytworzenia nastroju cisza głęboka, panująca pośród długich szeregów ław i natłok skupionych głów, których masy tonęły w głębi ciemnej sali. Tutaj nie odczuwał lodowatego wiewu przepaści dzielącej go, jak w kościele, od audytorjum. Po raz pierwszy upoił się świadomością, że może myśli setek ludzi ogarnąć potęgą słowa, że może spojrzenia setek przykuć do warg swoich.
Przeszedł na ton lżejszy nieco i odmalował szczegółowo życie w dostatnim, wielkomiejskim domu.
Przedstawił ów żrący, a ustawiczny niepokój, wciskający się z ulicy i od strony zajęć codziennych, z kawiarni i świata towarzyskiego do samego jądra życia, to jest do rodziny. Mówił o lekkomyślnej manji wizyt, o szaleńczej pogoni za użyciem i żądzy obracania się wśród ludzi, uniemożliwiającej wszelakie skupienie. Oczy słuchaczy rozszerzały się coraz to bardziej, niby oczy dziecka, któremu opowiadają bajkę, a on kreślił obraz eleganckiego salonu, opowiadał o trzy godziny trwających obiadach, stołach uginających się pod ciężarem srebra, kryształów, kwiatów i owoców, o ucztach, gdzie pito tuzin rozmaitych win, oraz o dziesięciu i dwunastu potrawach, których francuskie nazwy drukowane bywają złotemi literami na dwuskrzydlnych kartonach, niby tablicach, zawierających „dziesięcioro przykazań Mojżesza“. Opisywał również z wielką znajomością rzeczy damy i ich stroje wizytowe, humorystycznie mówił o długich trenach, wachlarzach z piór strusich, perfumowanych rękawiczkach, długich jak pończochy, o koronkach i brylantach, za których cenę często niejedna robotnicza rodzina mogłaby żyć dostatnio przez lat kilka...
Potem przeszedł na rozmowę gości, na to, co stanowi w salonie „konwersację“ kobiet i mężczyzn. Ci, którzy umieją mówić lekko, a żartobliwie o wszystkiem, co istnieje pod słońcem, zowią się ludźmi obdarzonymi talentem konwersacyjnym i to stanowi wyłączną miarę oceny człowieka z towarzystwa. Wszelka poważna metoda ujmowania rzeczy, wszelkie wnętrzne pragnienie sięgania w głąb myśli, uznawane jest za niewłaściwe i zowie się nudnym tonem seminarzysty. Również niedopuszczalnem jest mówić o własnych celach życia lub nadziejach, natomiast cenione są niezmiernie wszelkie ploteczki miejskie, nowinki, oraz szczegóły dotyczące sztuki, mód i teatru.
W tem środowisku gorączkowem wyrasta młodzież — ciągnął dalej. — Pośród lekkomyślnego, pyszałkowatego otoczenia formują się pierwsze wyobrażenia dzieci o świecie, tak doniosłe dla całego późniejszego życia. W najmłodszych już latach uczą się obłudy, zapoznają się z maszkaradą towarzyską, a podaje się je gościom, niby na deser, przybrane jak cukiernicze aniołki w sztywnych ubrankach, z lokami sztucznie utrefionemi. Odrazu dzieci takie nawyknąć muszą do uniformu i ulec dyscyplinie. Mnóstwo rzeczy należy wytępić, obciąć, nagiąć, oszlifować i spolerować, zanim takie biedne stworzenie boże stanie się paradnym egzemplarzem człowieka salonu. Dzieci nie uczy się naprzód modlić, ale wpaja im się przede wszystkiem katechizm form i zwyczajów towarzyskich, a szkoła wielkomiejska idzie tu ręka w rękę z rodziną. Žurnal mód stał się Biblją tych sfer, a prawo salonu jest naczelnem ich prawem moralnem. Czyż tedy dziwować się można skutkom? Damy na sali balowej w wyciętych sukniach ubrane są tak, że wstyd ogromny ogarnąć na ten widok musi każdą, prawdziwie moralną kobietę, a dzieje się to jeno z powodu ostatniej mody, która tego wymaga. Matki, siostry, a nawet ciotki i babki dorastającego pokolenia tańczą półnagie w objęciach obcych zgoła mężczyzn. Zaprawdę, wspaniały to przykład! Do tego doszło, że o najgłębszych uczuciach serca rozstrzyga moda, podobnie jak o trzewikach i kapeluszach. Skromność i wstydliwość przestała być osobistą sprawą kobiety, a poddaną została wyrokowi korporacji paryskich krawców, którzy na każdy sezon wydają odpowiedne rozkazy.
Spójrzmy na dorastających, młodych chłopców, którzy mają w przyszłości zostać nauczycielami, kierownikami i sędziami społeczeństwa. Zanim osiągnie dwudziesty rok życia, każdy z nich niemal puścił w niepamięć wszelką szlachetniejszą dążność i zrzucił na fale z pomostu wszelką wiarę w istotne, prawdziwe potęgi życia. Nauczono ich wszakże, że świat domaga się jeno nieskazitelnej powierzchowności, poprawnego zachowania, uprzejmego uśmiechu, że sztywny gors koszuli to tarcz chroniąca w walce życiowej od wszelkich ciosów, zaś trefione włosy i dobrze skrojone szaty, oraz pomadowany wąs, to środki potrzebne w pierwszej linji, by sobie zapewnić piękną, świetną karjerę. „Młodzieniec obiecujący,“ tak zwie się tego, który celuje w sztuce obłudy towarzyskiej, zaś „zakałą rodziny“ jest ten, którego dusza buntuje się przeciw sztucznemu porządkowi rzeczy i który całą mocą broni się przeciw truciźnie, jaką mu życie codziennie wkrapla w oczy i uszy....
Zamilkł, czując że wspomnienia młodości ogarniają go z całą mocą, odbierając władanie sobą. Chciał odzyskać spokój. Ale spojrzawszy na zegarek, przekonał się ze strachem, iż czas go znacznie wyprzedził. Mówił już przeszło pięć kwadransów.
— Muszę, widzę skończyć! — rzekł zmieszany i mimo ogólnych, głośnych protestów całego zgromadzenia, domagającego się dalszego ciągu, postanowił przerwać. — Najlepiej będzie — powiedział poprzestać na tem narazie. Nie mogę dziś i tak wyczerpać tematu. Ułóżmy się tedy na jakąś niedzielę, a powiem, co mam jeszcze w tej sprawie powiedzieć.
— Doskonale... doskonale... — huczało z Wszystkich stron.
— Dobrze! Proszę mi jeno dać znać, a będę zawsze gotów! — dodał. — Zanim jednak skończę, chciałbym uczynić pewne osobiste spostrzeżenie. Oto człowiek, który jak ja wyrósł w stosunkach, jakie skreśliłem, odczuwa nieskończoną wdzięczność dla ludzi, co czuwali nad nim i otwarli mu oczy na światłość, sięgającą poza wszelkie mroki. Takich ludzi miałem i dlatego przebyłem drogę, która mnie doprowadziła do was. Bóg sam jeden wie tylko, jakich dzieł dokonać mi tu wypadnie. Czuję jednak potrzebę wyrazić, że bez względu na przyszłe me stanowisko w tej gminie, a może właśnie od dnia dzisiejszego zmiana w niem nastąpi, mam głęboką nadzieję że dojdę z wami, drodzy bracia, do porozumienia, że się poznamy dobrze, a współżycie nasze wyda błogosławione owoce. Jeśli godzina ta zbliżyła choć w części ten wspólny nasz cel, jestem głęboko szczęśliwy.
Skłonił się zlekka i opuścił mównicę.

Po sali przebiegł szmer kobiecych sukien i powstrzymywanych dotąd oddechów. Wszystkich ogarnęła radość i zdumienie. Nawet najwięksi optymiści nie spodziewali się tak zdecydowanej deklaracji. Ostatnie napomknienie kapelana obudziło takie poważne myśli, bowiem dotąd niewielu jeno zdawało sobie sprawę z doniosłych skutków tego wystąpienia.
Oczy wszystkich zwróciły się na tkacza Hansena, który jak zawsze chwiejnie wstawszy z ławki na przedzie, zwolna toczył się ku trybunie. W kilku oschłych, zwracających nawet tą oschłością uwagę słowach, wyraził podziękę zebranych za „pouczający wykład,“ poczem wedle zwyczaju, spytał słuchaczy, czy ktoś ma coś do powiedzenia odnośnie do słów „przedmówcy“... — To znaczy — dodał — o ile ksiądz kapelan pozwoli! i zwrócił się z uśmiechem do Emanuela, który milcząc wstrząsnął głową.
— Każdy ma tedy prawo zabrać głos! — powiedział Hansen i zlazł na dół.
W tej chwili podniosła się z rzędów środkowych mała, brzydka, ubogo ubrana kobiecina, a na jej widok w sali nastał zaraz żywy niepokój. Tu i owdzie rozległo się nawet sykanie i wołanie, by siadła z powrotem. Ale kobiecina nawykła, widać, zarówno do publicznych występów, jako też do oporu stawianego przez zebranych. Nie troszcząc się wcale o okrzyki, odsłoniła straszliwe, bezzębne całkiem dziąsła i zasypała kapelana mnóstwem pytań, zwąc go upornie „czcigodnym przedmówcą.“ Mówiła głosem cichym, niemal niedosłyszalnym, brzmiącym jakby miauczenie kota w worku, a przytem czyniła gesty porywcze rękami, wyglądającemi niby szpony.
Przyznając, że to wszystko, o czem mówił dziś kapelan, może być bardzo piękne i słuszne, chciała zapytać „czcigodnego przedmówcę,“ co sądzi o nowej ustawie podatkowej, oraz szkolnej. Radaby również dowiedzieć się, jakie stanowisko zajmuje „czcigodny przedmówca“ wobec prawa głosowania kobiet, a także czy uważa za słuszne, by bogacz, posiadający czternaście krów, odmawiał komornikowi prawa paszenia marnej krówki na skraju drogi. Pragnęła również poznać zapatrywanie „czcigodnego przedmówcy“ na kwestję kar wiekuistych w piekle, podobnie jak też w kwestji pokoju i ubezpieczenia na starość...
Niepokój w sali wzrastał ciągle, oczy wszystkich zwrócone były na Hansena, który jednak zajął się właśnie wielce oglądaniem podeszew swych trzewików. Dopiero, gdy hałas przygłuszył całkiem słowa mówczyni, spojrzał, jakby zdumiony, uśmiechnął się i zawołał:
— Za pozwoleniem, droga kowalko Maren! Możebyśmy z tem zaczekali do przyszłego zebrania. Nie powinno się, zdaniem mojem, niweczyć pięknego wrażenia mowy księdza kapelana zbyt wielu roztrząsaniami.
— To prawda! Tak... tak! — wołano ze wszech stron.
Tkacz chciał coś dodać, ale umilkł nagle i siadł. Jednocześnie tuzin rąk chwyciło kowalkę Maren z tyłu za spódnicę, tak że z głośnym stukiem padła na ławkę.
Emanuel wstał i nie wiedząc, o co idzie, patrzył to na sykających, to na mówczynię i siadł dopiero, gdy stojący w pobliżu szepnęli mu słów parę.
Teraz powstał ruch w dolnym końcu sali i na ostatnią ławę wstąpił rosły mężczyzna, prosząc donośnie o głos.
Był to brodaty Wiking, którego Emanuel kilka już razy spotykał, pierwszy zaś raz owego wieczoru, kiedy jadąc do Skibberupu do chorej, zatrzymać się musiał przy zaspie śnieżnej.
Grzmiąc, niby trąba, zawołał:
— Muszę podziękować gorąco panu pastorowi Hanstedowi za to, cośmy usłyszeli dzisiaj... bardziej atoli jeszcze za to, że przybył do nas. Sądzę, że znaleźliśmy wreszcie człowieka, za którym tęskniliśmy oddawna. Nie omyliliśmy się, czując radość na wieść o tem, kim jest nasz nowy kapelan. Z początku, niech to będzie bez urazy, nie było nam to jasne, dziś dopiero otwarły się oczy nasze, wiemy kogo w nim mamy i dziękujemy stokrotnie.
— Doskonale! — zawołali młodzi ludzie, siedzący w oknach i mężczyźni pod ścianami, a kobiety skinęły potakująco.
— Dodam jeszcze — rzekł jeszcze, — że gdyby pan pastor Hansted miał jakieś nieprzyjemności, czy kłopoty z powodu swej dzisiejszej bytności, to... i u nas miejsce się znajdzie dla pastora... Prawda, przyjaciele? Mówcież! Wtedy wszyscy staniemy gotowi, z otwartemi ramionami i krzykniemy: hurra! Dajmy sobie na to słowo!
— Tak! Tak! Doskonale! — rozległo się z okien, z pod ścian, a nawet z ław kobiecych. Wśród nich wybuchła główna mina. Wzburzenie ogarnęło zebranie a od okien rzucała młodzież okrzyki bojowe ku czci kapelana.
Emanuel wstał. Potężne dźwięki słów Wikinga wywarły i na nim wrażenie, stanął obok mównicy i wszystko ucichło natychmiast. Przez chwilę walczył z sobą, potem jednak rzekł donośnie i wyraźnie:
— Dziękuję wam za zaufanie, przyjaciele! Dało mi ono poczucie radości i siły. Nikt nie wie, co przyszłość przyniesie, ale nie obawiam się już niczego! Oblał się rumieńcem i dorzucił gromko: — Teraz poznałem powołanie swoje i choćbym musiał przełamywać opór i walczyć, nie ustąpię i nie zaprę się tego powołania! Bądźcież tego pewni. A teraz proszę was, byście się połączyli ze mną we wspólnej modlitwie. Zaśpiewajmy sobie starą, piękną, kościelną pieśń:, „Wszystko spoczywa w ojcowskiem ręku Boga.“
Odśpiewano ten hymn, potem drugi, a wreszcie, na żądanie czyjeś, trzeci. Gdy przebrzmiał, oświadczył tkacz Hansen krótko, że zebranie skończone.
Było już dobrze po siódmej, sala tonęła w ciemności, a powietrze stało się wprost nie do zniesienia. Pojaśniało trochę, gdy z okien pozeskakiwali parobcy, jedni do środka, inni na zewnątrz. Przy blaskach zachodzącego słońca zaczęto się cisnąć do wyjścia.
Co krok otaczano Emanuela, ściskano dłoń jego i dziękowano mu, tak że płynął poprostu na fali wdzięczności i czci. Wokół rozlegały się okrzyki radości i podziwu: Jakiż śliczny zeń młodzieniec! Wygląda jak prawdziwe dziecko Boże! Tak pobożny i dobry! Podobny, powiadają, całkiem do swej matki!
Przy drzwiach zbliżyła się doń Elza, chwyciła go wzruszona za rękę, a łzy radości napełniły jej oczy. Odrzekł z uśmiechem:
— Ja to właśnie winien wam jestem wdzięczność, Elzo!
Obejrzał się przytem za Hansiną, ale jej nie było. Nie wątpił, że musiała wziąć udział w zebraniu i doznał niejakiego rozczarowania, nie mogąc w tej pełnej wagi godzinie i jej dłoni uścisnąć.

W tej chwili przystąpił doń rosły Wiking i przedstawił się jako cieśla Nielsen. Wyraził kilka słów podzięki, uścisnął mu silnie dłoń, uśmiechnął się, odsłaniając biało lśniące zęby i powiedział:
— Zdaje mi się, że sprawiłaby panu pastorowi przyjemność wspólna z nami przechadzka po wybrzeżu. Czynimy to zawsze po zebraniach, śpiewając po trochu i paplając, o ile pogoda pozwala. Dziś właśnie dał Pan Bóg przepyszny wieczór letni, toteż cieszylibyśmy się, gdyby pan pastor raczył zaszczycić nas swą obecnością.
Emanuel przystał z radością, nie miał bowiem ochoty porzucać tak rychło przyjaciół i wracać na plebanje.
Zaraz zaczęto szeptać sobie od grupy do grupy, że kapelan udaje się na wybrzeże. Zawrzało pośród tych, którzy jeszcze przed wyruszeniem mieli coś do załatwienia w domu, więc nakarmić dzieci, lub bydło. Sam nawet „stary Eryk“ pokusztykał na odświętnej kuli, do swego kota, zostawionego w domu po drugiej stronie stawu, rozjarzonego teraz płomiennym blaskiem nieba.
Dziewczęta i chłopcy podążyli przodem. Dziewczęta szły osobno, nucąc jakąś melodję i trzymając się za ręce, chłopcy za niemi bezładną gromadą, paląc fajki i cygara. W ślad za młodzieżą ruszyli starsi przeważnie parami, z mozołem pnąc się stromą ścieżyną na skaliste zbocza nadbrzeżnych wzgórz.
Emanuelowi towarzyszyło dwu starszych mężczyzn. Byli to typowi Skibberupacy, o długich, naprzód zwisających ramionach i krzywych nogach, które, idąc, podnosili wysoko. Zaliczali się do pierwszych osobistości wsi i usiłowali, kołując zdala, pokrząkując ostrożnie, wybadać, co też proboszcz może powiedzieć na to dzisiejsze wystąpienie kapelana, oraz jak też sobie wyobraża dalszy tok sprawy.
Emanuel dawał wymijające odpowiedzi. Czuł potrzebę odpoczynku dla zmysłów i myśli, oraz chciał nacieszyć się bez przeszkód krótkiemi chwilami szczęsnej wolności. Wieczór był też za piękny, by kuć dziś wojenne plany przyszłości. Sama natura wzywać się zdawała do spokoju i zgody. Często przystawał i zmuszał towarzyszy do milczenia, wydając okrzyki zachwytu i rozglądając się wkoło. Niebo płonęło harmonją barw, a ziemia, ogarnięta rozmarzeniem, zdawała się być oblana rumieńcem miłosnego omdlenia. Cisza była zupełna, a wśród niej, wysoko pod rozognioną kopułą dźwięczał jeno skowronek, nucący słońcu kołysankę, i ten jeden jedyny, drżący ton, daleki i bliski jednocześnie, przypominał migot samotnej gwiazdy.
Dotarłszy do szczytu wzgórza, spostrzegli o kilkaset kroków karawanę młodzieży, rozłożoną na kwiecistej łące tuż przy drodze. Sposobili się do dalszej drogi, a przednie szeregi nuciły pieśń.
Emanuel drgnął nagle. Pośród spóźnionych spostrzegł tę, za którą śledził przez cały czas, to jest Hansinę.
Szła pod rękę z rosłą, silną, rudowłosą dziewczyną, w której poznał wychowankę dozorcy zrębów, Annę, najlepszą przyjaciółkę Hansiny, w towarzystwie której zawsze ją widywał w kościele. U drugiego ramienia Anny wieszała się chuda, niepozorna dziewczynina, w czarnej, zbyt długiej sukni, której chłopięce ruchy świadczyły, że jest podlotkiem. Anna miała na ceglastych włosach maleńki słomkowy, jasny kapelusik z szkocką wstążką, jakby dla dziecka przeznaczony, i ubrana była w zieloną, samodziałową suknię, podobną do sukni Hansiny, oraz jaskrawo żółtą chustkę, której trójkąt zakończony kwastem, zwieszał się na plecy. Hansina miała kapelusz brunatny i nie zwisał jej na plecy kwast chustki, jeno czarne wstążki kapelusza, sięgające do bioder objętych rzemiennym paskiem, będącym oznaką uczennicy uniwersytetu ludowego. Młody podlotek, widocznie konfirmantka, miał czarny szal z frendzlami na plecach i kapelusz przybrany zielonym winogradem na głowie.
Zdawało się, jakby wychowanica dozorcy zrębów przytrzymała obie, celem podzielenia się z niemi ważną jakąś nowiną. Konfirmantka pochyliła się tak, że górna część ciała utworzyła z nogami niemal kąt prosty i patrzyła na przyjaciółkę jakby chwytała spojrzeniem każde jej słowo. Natomiast Hansina słuchała dość obojętnie. Patrzyła przed siebie w ziemię, to znów trochę w bok, jakby ukryć chciała, że nie uważa. Mijając kwiat rosnący tak blisko, iż go sięgnąć mogła, nie puszczając ramienia przyjaciółki, schylała się poń śpiesznie.
Emanuel nie przyznawał się przed sobą, jak dalece pociągała go ta nieznana nawet dobrze dziewczyna. Rozmawiał z nią kilka tylko razy i uderzyła go małomówność jej w jego obecności. Odpowiadała na same tylko pytania i to jakby z oporem. Ale w tej trwożnej nieprzystępności kryło się coś, co podniecało jego wyobraźnię i napełniało przeczuciem szlachetności tej niewinnej duszy, a uczucie to wzrastało za każdem spotkaniem. Wywierała nań już teraz wpływ większy, niżli sam wiedział i niźli wiedział ktokolwiek inny. Pewnego wieczoru spotkał Hansinę z matką na ulicy wioskowej, odprowadził je szmat drogi, a rozmowa zeszła na naukę, jaką pobierała w uniwersytecie ludowym. Emanuel słuchał z zadziwieniem opowiadania o tych instytucjach naukowych, które w latach ostatnich tak się rozkrzewiły po całym kraju, a z których pokpiwano sobie często w Kopenhadze i na plebanji. Gorące, wyzywające niemal słowa, jakiemi wyrażała się o tem Hansina, milcząca zazwyczaj, uczyniły na nim głębokie wrażenie i przyczyniły się do decyzji i stanowiska, zajętego właśnie w sali zebrań, co najmniej tyle, ile łagodne namowy jej matki i chytre sztuczki tkacza Hansena.
Chciał skłonić towarzyszy swych do przyspieszenia kroku. Ale starzy chłopi, do których przyłączyli się teraz inni jeszcze, nie zdolni byli wyjść z rozważnego, wolnego stępu i zanim dotarto do trzech dziewcząt, znikły poza ostatnim stromym rzędem wzgórz, panujących nad wybrzeżem.
Za niedługą chwilę Emanuel i towarzysze jego stanęli na placu zbornym.
Była to plaża piaszczysta, bezpośrednio nad wodą, gdzie brzeg wszędzie wąski rozszerzał się w półkole, wciśnięte pomiędzy strome urwiska. Miejsce to zwano „kościołem“, bo jak mniemano, przypominało chór kościelny. Na piasku sterczała wciągnięta wysoko duża, pokryta smołą, łódź. W tej chwili obsiadły ją gęsto dziewczęta od steru, aż po dziób, zaś chłopcy porozkładali się na piasku. Hansina z przyjaciółkami zajęła miejsce na samym końcu dzioba, zwróconego ku fjordowi, który nie uspokoił się jeszcze zupełnie po burzy dnia minionego. Sylwetki wszystkich trzech dziewcząt zarysowane były ostro na tle wody rozpłomienionej zachodem, rzucającej ciemno-błękitne, jakby z krwią zmieszane fale.
Zebrali się wreszcie wszyscy, zajmując miejsca na skalnych wiszarach. Ostatnim, przyjętym z wielką radością przybyszem był „stary Eryk.“ Przykusztykał na kuli, a krzywa jego, chora noga, owinięta łachmanami, podobną była do dziecka w powijaku.
Starzec, będący dumą i chlubą wsi, miał historję, która interesowała wszystkich. Aż do sześćdziesięciu pięciu lat życia prowadził on żywot zawalidrogi i pijaka. Zawsze pijany, walał się po rowach przydrożnych i żył z tego, co nocą skradł, lub zrabował po okolicznych zagrodach. Od czasu jednak, kiedy tkacz Hansen rozpoczął tu z powodzeniem działalność oświatową, stał się jej gorącym zwolennikiem i zmienił do niepoznania. Może być, że przyczyniło się do tego również okaleczenie w bitce, które go pozbawiło nogi. Eryk żył teraz w miłej zgodzie ze swym rudym kotem, przyjmowany wszędzie i szanowany jako żywy przykład cudotwórczej siły nowego objawienia.
Emanuel odsunął się od towarzyszy, usiadł na wysoko sterczącym wyskoku urwiska. Czuł potrzebę zostania przez czas jakiś sam na sam z myślami swojemi.
Siedział i patrzył na stąpające po brzegu pary. Kobieta z kobietą, mężczyzna z mężczyzną kroczyli, przystawali, olśnieni pięknością nieba i morza, a potem szukali sobie miejsce na skałach. Przyszła mu na myśl nazwa „kościoła,“ nadana temu miejscu, i doznał sam wrażenia, że jest świadkiem procesji, uroczystszej może niźli jakakolwiek inna. Cała gmina znalazła się niebawem wokół niego, rozsiadła na tarasowatym gruncie. U dołu mieściły się kobiety, przykucnęły, zbierając na kolanach spódnice, a trzymając chustki w dłoniach. Niektóre miały wielkie, czarne, kościelne kapelusze, inne wspaniałe, złotem tkane czepce, połyskujące w ostatnich blaskach słońca jak aureole wokół głów. Ponad niemi siedzieli mężczyźni, objąwszy ramionami wysoko podniesione kolana. Najwyżej widać było dzieci, leżące w różnych pozach z główkami na rękach wspartemi, podobne do aniołków, spoczywających wśród chmur, jakie widnieją na obrazach świętych.
Wrażenie, że jest w kościele, wzmogło się u Emanuela bardziej jeszcze skutkiem panującej teraz ciszy. Dziewczęta siedzące w łodzi zaczęły śpiewać. Objąwszy się wpół, obrócone ku morzu, zaintonowały starą, nabożną pieśń wieczorną:

Wieśniak zamknął w stajni konia,

Lasy zmilkły w nocnej ciszy,
Ptaki w gniazdach śpią spokojnie,
Opuszczone leżą błonia.

Na zachodzie lśni zamczysko,
Purpurowe w blaski złote,
Tam ci się ku Bogu kłonią,
Co skończyli dnia robotę.

Tylko ten, co w serca głębi
Powątpiewań ciemność skrywa,
Mija bramy chramu Boga,
Drżąc, gdy zgaśnie światłość żywa.

Bóg, co ptaszkom gniazda ściele,
Modlitw wszelkich stworzeń słucha,
Ma też skarby pocieszenia
I dla bezdomnego ducha.

Więc pukajcie do drzwi chramu,
Których aniołowie strzegą,
Brzemię zdejmą wam i wwiodą

W pałac Ojca Przedwiecznego.
Głosy brzmiały pięknie w tym jasnym, cichym wieczorze. Nie miały owych chrapliwych dźwięków, co pod niskim stropem sali zebrań. Zda się, przestrzeń wypełniła je, a zabarwiły się od płonącego nieba i umalowanej kolorami ziemi. Prześpiewano chórem kilka pieśni patrjotycznych, a potem zawołał silny głos męski: — Śmierć pana Bure! — Doskonale! Śmierć pana Bure! — Odpowiedziały mu głosy:

Chłopcy zerwali się z piasku, Anna, przyjaciółka Hansiny, siedząc na dziobie ławki, obrana została na przodownicę i wnet zaczęła głosem silnym, donośnym, podobnym w brzmieniu do barwy jej włosów. Zebrani śpiewali refren, a dziewczęta objęły drugi głos:

O wczesnym, wczesnym ranku przebudzony,

Gdy słońca ledwo zalśnił blask,
Pan Bure usta ucałował żony,
Ingerdy usta, świeże niby świt.

Osiodłał Bure potem konia swego,
Szary to, w jabłka krągłe, szpaczek był,
Ingerda tęsknie z blanku zamkowego
Spogląda, a tam lasy zielenieją w krąg.

Pan Bure żagiel statku wzniósł na rei,
A żagiel to jedwabny, piękny był,
Kołysze się na falach łódź nadziei,

O jakże ciężki, ciężki jest rozstania czas!

Ciągnęło się to przez jakieś dwadzieścia zwrotek, poczem dziewczęta pozeskakiwały z łodzi, a mężczyźni dali im oklask.
Tymczasem kobiety, siedzące w głębi, dobyły z koszyków zapasy jadła. Dziewczęta roznosiły na plecionych pokrywkach koszów i wielkich liściach chleb z masłem, inne zaś flaszki z mlekiem. Cieśli Nielsenowi oddano w zarząd baryłkę cienkiego piwa i on to właściwie był mistrzem ceremonji całego traktamentu, bo tkacz Hansen siadł w dostojnem osamotnieniu zgoła na uboczu i zabawiał się rozmową z kilkoma staremi kobietami.
Ogólna uwaga skierowała się teraz na kilku parobczaków, którzy stojąc nad wodą z rozradowaniem wielkiem patrzyli w ogromną chmurę. Twierdzili, że podobna jest całkiem do grubej, zapitej baby. Głowę „baby“ zabarwiło na czerwono słońce, a pośrodku czoła miała jasno-błękitne oko. Górna część ciała była szara i bujna, zaś spódnica fioletowa wisiała niby worek na wschodnim nieboskłonie, w odwłoku swym piastując wsi przeciwległego brzegu fiordu, to jest Virslew, Grimminge, Brunkaby i kilka innych jeszcze. Nagle wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Oto głowa baby-chmury odczepiła się od tułowiu i na własną rękę pożeglowała wesoło przez niebo. Wysunęło się z niej coś, niby wielki nos, a błękitne oko rozszerzało się coraz to bardziej. Natomiast reszta ciała zapadła pod horyzont, jakby ogarnięta bezbrzeżną rozpaczą.
Ubawiło to tak młodzież, że zaczęto dopatrywać się różnych obrazów w innych chmurach zachodu. Parobcy, ustawieni wzdłuż brzegu, szli o zakład, który prędzej i więcej dostrzeże.
Jednym wydawało się, że w konturach chmur widzą zamki i kościoły o rubinowych kopułach i złotych krużgankach, inni dostrzegali „całkiem wyraźnie“ postaci zwierząt jezdnych, lub twarze znanych ludzi. Pewien fantasta zobaczył nawet karetę z końmi, pannę młodą wewnątrz pojazdu i dwu lokajów z tyłu. Tymczasem jednak odszpuntowano baryłkę i wszyscy rozeszli się ze śmiechem.
Wesołość trysła teraz pełnym prądem. Cztery dziewczęta, wziąwszy się za ręce, jęły krążyć wkoło, aż spódnice furkotały. Przypadły do nich inne, uczyniły duże koło i zaczęły znowu śpiewać. Chłopcy zapragnęli wziąć też udział w zabawie, ale dziewczęta zaoponowały jednogłośnie i broniły się dzielnie chcącym przerwać krąg, lub prześliznąć im popod ręce. Dokazał tej sztuki dopiero mały grubasek i to w sposób chytry. Zaszedł od strony morza, wziął rozpęd i zanim to spostrzegły dziewczęta, przeskoczył ponad ich ramiona do środka. Wobec tego musiano zawrzeć pokój i otworzyć fortecę.
Były to raczej igraszki, niż taniec. Utworzono dwa półkola, chłopcy stali wewnątrz, dziewczęta zewnątrz, twarzami ku sobie. Ciągle śpiewając, poruszały się pary na jednem miejscu, to klaszcząc w dłonie, to przytupując, lub inne czyniąc ruchy, stosownie do słów pieśni:

A lis skoczył przez lód żywo!

A lis skoczył przez lód żywo!
Śpiewajmy tedy królów pieśń,
Śpiewajmy królów różne czyny,
Jako to siedzą, jako jedzą,
Jako to chodzą, tany wodzą,

Śpiewajmy królów pieśń!

Przy ostatnich słowach obejmowali chłopcy dziewczęta i obracali się w kółko. Wiersz ten powtarzano z odmianą, odnoszącą się do królowych, naśladując ich ruchy, poczem przyszła kolej na szlachcica, pastora, adwokata, chłopa, kowala, stolarza i tak dalej, bez końca.
Kilku parobczaków umiało w sposób komiczny naśladować ruchy różnych zawodów. Wesołość obudziło zwłaszcza naśladowanie krawca, kiedy chłopcy siedli na piasku z podwiniętemi nogami i szyli powietrze fikcyjną nicią.
Emanuel przyglądał się tej scenie napoły przytomny, siedząc z głową na dłoni opartą. Ochocze śpiewy młodzieży poniosły myśli jego daleko, poza wodę...
Wspomniał dom i dziecięce lata, młodość pozbawioną wesela, samotność swą, marzenia i tęsknoty. W oczach uczuł łzy wdzięczności za sen, który się teraz ziścił. Miał oto przed oczyma owo dziecięco-upojne święto życia, które dotąd jeno przeczuwał. Znalazł się w Ziemi Obiecanej, płynącej mlekiem i miodem, których łaknął.
Szukał spojrzeniem Hansiny, ale nie dostrzegł jej pośród tańczących. Dopiero po długiej chwili zobaczył, że stoi samotna przy łodzi, oparta łokciami o burtę, odwrócona i zapatrzona w daleki punkt, gdzieś na falach, jak gdyby tony pieśni niosły jej duszę kędyś, w przepastną podróż. Mrok był już tak gęsty, że Emanuel nie dostrzegł rysów twarzy dziewczyny z miejsca, na którem siedział. Natomiast ostro rysowały się kontury jej ciała na toni morza, śliwkowego teraz koloru. Nagle ogarnął go niepokój. Nie mógł zrozumieć, dlaczego go unikała przez cały dzień i nie pozdrowiła nawet. Czyżby ją rozczarowały jego słowa? Właśnie o niej to myślał przez cały czas przemawiania, pragnąc by go zrozumiała.
Otaczający zauważyli ten jego niepokój i poszeptali z siedzącymi dalej. Powzięto przypuszczenie, że kapelana razi taniec młodzieży, dano przeto znak, by go przerwano. Zresztą pociemniało już tak, że trzeba było myśleć o powrocie. Uniosła się z ziemi zimna mgła, a gwiazdy na niebie w pełnej liczbie rozbłysły.
Kilku starszych wstało, zaczęli się żegnać, a inni poszli ich śladem.
Zebrani doznali pewnego rozczarowania, sądzili bowiem, że Emanuel zabierze raz jeszcze głos i opowie jakąś bajkę, lub coś podobnego. Stary Eryk siedział poniż Emanuela, niby uczeń u stóp mistrza, i ile razy nastawała cisza, opierał się na ramieniu nabożnie skupiony i pełen oczekiwania, jak dziecko czekające, by mu otwarto zaczarowane wrota kraju baśni.
Mimo to przystępowano doń po kolei, podając ręce i dziękując serdecznie. Jedna tylko Hansina zaraz z samego początku ujęła pod ramię czerwono-włosą przyjaciółkę i odeszła wzdłuż brzegu, odprowadzając ją ku odległemu domkowi strażniczemu pod lasem.

W dziesięć minut potem znalazł się Emanuel sam na grzbiecie wzgórza, skąd wiodła ku północy ścieżka do Vejlby. Zdjął z głowy miękki kapelusz i przycisnął dłoń do czoła, nadsłuchując szmeru kroków, idących w stronę Skibberupu ludzi.
Scichło potem wszystko. Został sam.
Wokoło leżała pustynnie martwa ziemia, nad głową sklepiło się zimne, biała we niebo, usiane blademi, dalekiemi gwiazdami. Wydało mu się, że został wypędzony z raju. Z wahaniem spojrzał ku Vejlby i zobaczył w dali sterczące mury plebanji, odcięte niby groźna chmura ostrym konturem na nieboskłonie jaśniejącym ostatniemi blaskami. Tam go czekało rozstrzygnięcie, walka, tam tkwiło niebezpieczeństwo.
Uczuł nagle wielkie znużenie, a smutek trzymany przez cały dzień siłą woli na uwięzi ogarnął go w samotności przemożnie. Powoli ruszył naprzód, uszedłszy jednak szmat drogi przystanął, a wreszcie siadł na wielkim, leżącym przy drodze głazie.
Oparłszy głowę na rękach, odetchnął kilka razy głęboko i popadł w zadumę. Nie żałował uczynionego kroku, uczuł się jeno niezmiernie samotnym.
Rozmyślał o tem, jakby to było dobrze mieć dom własny, gdzie znaleźć można spokój i schronę, nabrać otuchy do czekającej go walki, podzielić z dobrą, kochającą żoną zwycięstwo, czy klęskę. Wówczas radowaćby się można walką w imię prawdy. Ale jakże smutno toczyć bój na golem pustkowiu, nie mając nic w dłoni. Nigdzie spokoju, ni bezpieczeństwa!
Siedział, patrzył przed siebie, a na ustach miał jedno imię, imię Hansiny. Dziwna rzecz. Czy był rad, czy przygnębiony, zawsze przychodziła mu na myśl ta dziewczyna. Serce mu zabiło, gdy sobie za dał pytanie, czy znalazłby w niej to, za czem tęskni. Ale przypominał sobie jej zachowanie tego dnia przemocą zmienił tok myśli.
— To puste marzenie! — zawołał głośno, wstając. — Wszakże jestem jeno tułaczem na tej ziemi, obcym własnej rodzinie człowiekiem, a niesamowitym gościem pośród obojętnych ludzi.
Nagle złożył ręce na piersiach, podniósł w ekstazie oczy na niebo i zaczął się modlić.
— Ojcze mój w niebiesiech... ty jeden jeno nie odwracasz się ode mnie. Tyś schroną moją i pociechą... tyś nadzieją i miłością moją. Patrz, nie boję się już! Niech że huczą burze, u stóp twoich wieczysty pokój trwa. Niechże walka ma na ziemi będzie pieśnią ku twej chwale. Niczego mi więcej nie trzeba. Udaruj mnie łaską swoją, nasyć zgłodniałą duszę mą błogosławieństwem twojem, a będę szczęśliwy i wesoły. Amen!
Pochylił głowę, postał chwilę w milczeniu i ruszył dalej.
Ale serce mu biło ciągle. Nie mógł wyzbyć się myśli o Hansinie. Cały niepokój swój zawarł w pytaniu, dlaczego go unika, czem ją odpycha od siebie? Coraz mocniej czuł, że od odpowiedzi na to pytanie zależy cała przyszłość jego. Uświadamiał sobie, że nie będzie zdolny imieniem całej gminy podjąć walki o prawdę, jak długo się nie dowie, czy po jego stronie, lub wbrew mu stoi ta, którą radby mieć przede wszystkiem blisko siebie.
Przystanął znowu.
Czuł, że dziś jeszcze musi się upewnić. Widział, że Hansina odeszła wzdłuż wybrzeża z przyjaciółką, i przyszło mu na myśl, że tą samą drogą wracać będzie, bowiem nie zdobędzie się na odwagę przechodzenia przez bagnisko i strumień o tak późnej godzinie.
Zawrócił i po kilku minutach znalazł się znowu w „kościele.“ Stąd ruszył wybrzeżem, ale uszedł ledwo kilkanaście kroków, gdy nagle stanął. Szła rzeczywiście, oddalona była zaledwo o sto łokci, dziwnie wysoka, w mroku, na tle omglonego fiordu.
Kroczyła tuż nad wodą powoli, zatopiona w myślach, jak ktoś, co szuka samotności. Szła, nucąc zcicha.
Nagle stanęła jak wryta, obiema dłońmi chwytając się za serce. Zobaczyła go.
— Proszę się nie bać! — rzekł, podchodząc i zdejmując kapelusz. — To ja, to tylko ja! Wszak nie przeszkadzam?
Ostatnie słowa wyrzekł mimowoli na widok jej przerażenia. Stała jak wrosła w ziemię i nie odpowiadała. Zakłopotany tem, zaczął wyjaśniać szczegółowo cel przybycia. Opowiadał, że widział jak poszła z przyjaciółką, więc czekał tu na nią, nie znalazłszy przez cały wieczór sposobności pomówienia i pozdrowienia.
Stała dalej milcząca i patrzyła nań w osłupieniu, a w oczach jej malowała się groźba i błaganie, jak w oczach śmiertelnie rannego zwierzęcia.
— Droga Hansino! — zawołał wreszcie. — Czyż się gniewasz za to, żem się do ciebie odezwał? Zaręczam, niema żadnego powodu obawy! Nie chciałem wracać do domu bez pozdrowienia. Dzień ten był bardzo ważny dla mnie, wiesz to dobrze, przeto....
Milczała dalej uparcie.
Krew zalała policzki Emanuela. Czyżby mu naprawdę niedowierzała? Wydało mu się to niemożliwością, uświadomił sobie natomiast, że postąpił nierozważnie, czekając na nią o tak późnej porze i na odludziu. Postanowił tedy wszystko obrócić w żart. Trochę goryczy jednak było w jego głosie, gdy mówił:
— Widzę, doprawdy, że zjawiam się nie w porę. Proszę przebaczyć, nie chciałem uczynić nic złego. Wyznaję, że czas i miejsce niezbyt trafnie obrałem. A więc, dobranoc! Chyba rękę na pożegnanie dasz mi, Hansino?
Stała chwilę, potem z wahaniem podała mu dłoń, szepnęła dobranoc, obróciła się i ruszyła z powrotem drogą, którą przyszła.
Emanuel patrzył wielce zdziwiony i zmieszany. Czuł jak ręka jej zimna i jak drży.
— Hansino! — zawołał, gdy się znacznie już oddaliła, ale udała, że nie słyszy i szła dalej.
— Hansino! — krzyknął z całej piersi. Stanęła jak oczarowana tem wołaniem.
Podszedł do niej i rzekł:
— Cóż ci to, Hansino? Czemuż jesteś taka dla mnie?
Na dźwięk jego głosu zdawała się budzić ze snu. Obróciła jednak twarz i chciała odejść. Ale przytrzymał ją za ramię i zawołał przerażony:
— Nie, nie możesz tak odchodzić. Co ci się stało, Hansino? Czym cię dotknął? Czy ktoś inny może skrzywdził cię? Proszę, zwierz mi się! Zaręczam, że ci jestem życzliwy!
Chciała mu się wyrwać przemocą, ale trzymał mocno.
— Nie puszczę cię, — zawołał — zanim się nie rozmówimy. Powiedzże na miłość boską, Hansino, com ci uczynił złego?
— Proszę mnie puścić! Muszę iść! — powiedziała głosem ochrypłym, z trwogą i błaganiem jednocześnie.
Przerażony, puścił jej ramię, jednak ona nie odchodziła. Uczyniła wprawdzie parę kroków, ale stanęła, zasłaniając ramieniem oczy i chwiejąc się na nogach.
Nie wiedział co czynić. Czyż była chora? Wzburzenie własne nie pozwoliło mu panować nad sobą. Teraz bowiem właśnie uświadomił sobie, jakie uczucie żywi dla tej dziewczyny. Wiedział, że ją kocha! Po raz pierwszy w życiu uczuł w sercu miłość i płomień objął duszę jego i zmysły. Kochał ją! Tak, wiedział, że o niej to snuł marzenia młodzieńcze, że za nią tęsknił przez życie całe.
— Hansino! — zaczął głosem mającym ją uspokoić, a zdradzającym jeno własne wzburzenie. — Czyż nie masz do mnie zaufania? Czy mnie nienawidzisz? Musisz mi to powiedzieć, bo cały dzień dzisiejszy właśnie myślałem o tobie i pragnąłem pomówić z tobą! — Chwycił ją mimowoli za rękę, chociaż się doń obróciła plecami. — Powiedz jedno tylko! Słuchajże, Hansino. Nie odchodź, póki nie powiesz, czy mnie nienawidzisz? Czy się gniewasz na mnie?
— Nie! — rzuciła szybko.
W tej krótkiej odpowiedzi i drżeniu ręki, wstrząsanej gwałtownem tętnem serca, wyczuł coś, co mu w umyśle błysnęło jaskrawo. Czyż możliwe? Czy miał prawo wierzyć? Zawirowało mu w głowie... Boże... czyż podobna?
Nie chcąc jej przerażać, zmusił się całą mocą do spokoju. Drżąc, pochylił się nad nią i wyszeptał:
— Musisz mi na jedno jeszcze odpowiedzieć, Hansino. Powiedz, czy się mylę, czy może sam Bóg sprowadził nas tu dzisiaj?... Nie, nie odchodź. Nie ukrywaj przede mną niczego. Powiedz, czy kochasz mnie choć odrobinkę? Powiedzże... czy mnie kochasz, Hansino?
Wyrwała mu rękę rozpacznym ruchem i chciała odejść, ale on otoczył ją obu ramionami i przyciągnął namiętnie do siebie.
— Hansino... droga moja, Hansino! — szeptał.
Nie słyszała tych słów. Wyczerpana, osunęła się W jego ramiona bezwolnie, a gwałtowne, kurczowe łkanie zatargało jej piersią. Zdawała się pragnąć, by w tej chwili ziemia zapadła jej pod nogami.
Nagle rozległo się niespodzianie w pobliżu wesołe gwizdanie. Emanuel spojrzał i z wielką przykrością, oraz zdumieniem spostrzegł idącego brzegiem, machającego laską człowieka. Puścił natychmiast Hansinę i zaczerwienił się jak burak. Poznał Johansena, pomocnika nauczycielskiego, który wedle swego zwyczaju węszył za dziewczętami pośród wzgórz.
— Chodźmy stąd! — rzekł spiesznie.
Ale Johansen poznał ich już mimo ciemności. Stanął, zdjął z wyszukanem ugrzecznieniem kapelusz i skłonił się, jakby chciał powiedzieć:
— Cóż za niespodzianka! Gratuluję!
— Chodźmy stąd! — powtórzył Emanuel. Ale obróciwszy się ku Hansinie spostrzegł, że znikła.

Następnego ranka zawisła ponad plebanją wejlbijską ciężka jakby gromowa chmura. Emanuel zjawił się na śniadanie nieco później niż zazwyczaj i nie zastał ani proboszcza, ani panny Ranghildy. Stara służebna wyszła z kuchni, milcząc nalała mu herbaty i podsunęła szklankę ostrożnie, poprzez stół, z miną, w której wyczytał gotowy wyrok śmierci.
Proboszcz Tönnesen wędrował zamaszyście tam i z powrotem długą aleją leszczynową, a ciężkie kłęby dymu fajczanego, umykające spiesznie, z widoczną trwogą w krzaki, zwiastowały wyraźnie, w jakim jest nastroju. Tak palił proboszcz Tönnesen jeno w chwilach najwyższego wzburzenia. Zaraz przy porannej herbacie opowiedziała mu córka o wczorajszem wystąpieniu kapelana, ale dowiedział się o wszystkiem już wcześniej od gałganiarki, która złożyła Lonie w kuchni wizytę niemal o świcie, głosząc to, co jej powiadano po wsi o wykładzie pastora Hansteda w domu zebrań. Proboszcz, znajdujący się jeszcze w sypialni, pochwytał to i owo ze słów starowiny, tak że opowiadanie panny Ranghildy stwierdziło jeno fakty.
W końcu alei ukazał się człowiek w jasnej zarzutce letniej i twardym, słomkowym kapeluszu. Był to pomocnik nauczycielski, Johansen.
Zobaczywszy go, przystanął proboszcz i krzyknął niecierpliwie:
— Cóż tam znowu nowego?
Pan Johansen obnażył swą rurkowaną głowę, starał w odległości czterech kroków, skłonił się i rzekł:
— Przepraszam, waszą wielebność, mam zgłosić narodziny dziecka do ksiąg metrykalnych.
— A tyle tylko? Dlaczegóż pan się tedy pełza z miną taką, jakby się stało jakieś nieszczęście? Czyjeż to dziecko?
— Dziewczyny, Mety Andersen.
— Tak, tak, znowu dziewczyna rodzi. Oczywiście, lekkomyślność i wyuzdanie panoszy się po Wszystkich kątach. Hasło dnia brzmi wszakże: — Wyzwolenie z wszystkich więzów!
Johansen spuścił oczy, potem zaś spojrzał z pewnym niepokojem w bok. Nie wiedział do kogo się te słowa odnoszą, a właśnie w tej chwili sumienie jego było obciążone czemś w tym samym rodzaju.
— Myślę — ciągnął dalej proboszcz ostro, — że pan przyuczasz dzieci szkolne do przestrzegania obowiązku moralności. Jest to nader potrzebne dziś, bo rozwiązłość głoszoną jest po wszystkich targach. Nie puszczaj pan niczego płazem! Należy Wszelkiemi sposobami poskromić djabla!
— Zaręczam waszej wielebności, że czynię, co tylko mogę w danym kierunku. Specjalny kładę nacisk na wyrobienie poczucia obowiązku. Ale... hm... rzecz główna w tej sprawie, to dobry przykład. Złowrogą jest siła złego przykładu, właśnie specjalnie tutaj.
— Oczywiście! przyznał proboszcz, patrząc z lekkiem zdumieniem na Johansena. — Cóż pan masz na myśli? — spytał po chwili. — Czy słowa pańskie odnoszą się może do pewnych poszczególnych osób, dających zły przykład gminie?
— Broń Boże, wasza wielebność! Nie miałem zamiaru obwiniać nikogo! Powiedziałem tylko tak, ogólnie...
— Nonsens! Schowaj pan wykręty dla siebie, a mów prosto z mostu! Kogo pan masz na myśli? Kogo uważasz za głównego gorszyciela gminy? Mówże pan raz!
— Wasza wielebność nie zrozumiał mnie... Mówiłem tylko tak... ogólnikowo...
— Powtarzam, precz z wykrętami! Odpowiadaj pan na pytanie!
— Zapewniam waszą wielebność, że ja... tak tylko... ogólnie..., że naprzykład człowiek taki jak ksiądz kapelan mógłby być ostrożniejszy w postępowaniu... Ludzie wiejscy biorą tyle rzeczy naopak...
— Kapelan? — krzyknął proboszcz, marszcząc brwi i mierząc Johansena trzy razy spojrzeniem od stóp do głowy. — Skądże panu przyszło łączyć z tą sprawą pana Hansteda? Chyba nie możesz pan zarzucić księdzu kapelanowi, że się dopuszcza bezeceństw? Mówże pan raz u licha i wyjaśnij wszystko! wrzasnął, tupiąc nogą.
Pan Johansen wił się jak robak. Oddawna już nie cierpiał kapelana, który mu okazywał jawnie lekceważenie, i chciał się teraz zemścić, jednocześnie zaś przypochlebić się proboszczowi. Ale miał na razie jeno zamiar obudzić lekkie podejrzenie co do moralności młodego pastora, nie chciał zaś odegrać roli oskarżyciela. Złapał się atoli we własne sidła i zrozumiał, że ze względu na samego siebie musi Hansteda zdać na łaskę i niełaskę. Wyprostował się tedy, naciągnął szyję, jakby przełykał ostatnie wątpliwości, i powiedział:
— Tak, wyznaję otwarcie, że nie może być dobrym przykładem dla gminy, jeśli księdza kapelana zastaje się późnym wieczorem na odludnem miejscu, czule ściskającego wiejską dziewczynę.
Twarz proboszcza poszarzała, jak popiół. Zmierzył ponownie Johansena spojrzeniem i spytał:
— Kto to widział? Mów pan!
— Ja sam, wasza wielebność!
— Pan? I mówisz, że była późna godzina?
— Pomiędzy dziesiątą a jedenastą!
— Gdzie?
— Nad Hammerbuchtem, tuż obok miejsca zwanego przez lud „kościołem“.
— Pewny pan jesteś, że się nie mylisz? Pod żadnym względem?
Pan Johansen spuścił głowę i spojrzał wstydliwie w bok.
— Niepodobieństwem było omylić się, wasza wielebność!
Nastała cisza. Potem rzekł proboszcz:
— Czy możesz pan powiedzieć, kiedy, to znaczy którego dnia zastałeś pan pastora Hansteda w tej sytuacji?
— Rzecz bardzo łatwa, stało się bowiem to, o czem mówię, późnym wieczorem!
— Wczoraj, po zebraniu? Ach, mamy tedy wyjaśnienie całej sprawy! — zawołał proboszcz, niepomny, że myśli głośno.
Potem spojrzał znów surowo na nauczyciela i powiedział:
— Wszystko to zostanie narazie między nami! Rozumiesz pan?
Johansen skłonił się kornie.
— Każę rzecz zbadać i zapowiadam, że drogo pan opłacisz każdą nieścisłość, każdy mylnie podany fakt! Narodziny dziecka wciągnę do ksiąg. Masz pan dokumenty? To dobrze! Na dziś tedy wszystko skończone!
Niebawem znalazł się proboszcz na werandzie, minął pustą jadalnię i, otwarłszy kopnięciem drzwi do kuchni, krzyknął:
— Czy jest Lona?
— Jestem! — zabrzmiał napoły zduszony głos z piwnicy.
— Idź do kapelana i powiedz, że chcę z nim pomówić. Czekam w kancelarji. Ale powiedz, by przyszedł natychmiast, bo mi pilno!

Proboszcz Tönnesen chodził po kancelarji tam i z powrotem, z rękami na plecach, gdy Emanuel zapukał i wszedł.
— Ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić? — spytał. Ale proboszcz wskazał mu tylko gestem miejsce i chodził dalej.
Emanuel usiadł, podniósł głowę, założył nogę na nogę, prawą rękę za klapę długiego, czarnego, szczelnie wyciętego surduta. Miał minę zdecydowaną i gotów był do walki, ale duszą jego targał niepokój, a po twarzy przebiegała fala krwi i cofała się z powrotem. Oczy mu przygasły i widać było, że spędził noc bezsennie.
Proboszcz milczał ciągle, przeto uniesiony zniecierpliwieniem, zawołał nerwowo:
— Przypuszczam, że ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić o mym wczorajszym wykładzie. Żal mi bardzo, oczywiście, że nie mogłem zawiadomić, miałem nawet zamiar to uczynić, ale...
Umilkł porażony gromem oczu proboszcza, który zatrzymał się nakoniec, na drugim końcu pokoju.
— O tej sprawie pomówimy potem. Wiem, naturalnie, żeś pan bez względu na stanowisko, jakie tu u mnie zajmujesz, uznał za właściwe, objąć rolę przyjezdnego aktora w cyrku tkacza Hansena i z tego mi pan zdasz rachunek później. Narazie idzie o rzecz inną. Doszło do mych uszu — ciągnął dalej, zbliżając się zwolna i świdrując Emanuela spojrzeniem, — doszło do mych uszu, panie kapelanie, że miast świecić przykładem moralności tutejszej młodzieży, stajesz się przyczyną zgorszenia dla całej gminy. Krótko mówiąc, zapytuję pana, panie Hansted, czy prawdą jest, że miewasz schadzki z pewną dziewczyną wiejską?
Emanuel wstał. Twarz jego zapałała płomieniem, zalane miał krwią czoło i skronie.
— Kto to powiedział? — spytał.
— Rzecz obojętna kto! — wrzasnął mu proboszcz prosto w twarz. — Jak się sprawa przedstawia, mów pan? Życzę sobie, panie kapelanie, krótkiej, niedwuznacznej odpowiedzi. Tak, czy nie?
Emanuel zagryzł wargi. Najwyższym wysiłkiem mógł się powstrzymać od rzucenia proboszczowi obelgi. Wkońcu rzekł:
— Jeśli mowa o córce Andersa Jörgena, a chyba jeno o nią tu iść może, to sprawa polega w części na prawdzie!
— Przyznajesz pan tedy?
— Tak. Jest to moja narzeczona. Ale nie może stąd wynikać żadne zgorszenie dla gminy, gdyż wczoraj wieczór po raz pierwszy rozmawiałem z nią sam na sam, a miałem nawet, jak wiem, świadków. Pan Johansen nadszedł i widział nas.
Proboszcz Tönnesen skoczył naprzód o krok, potem uczynił drugi wstecz. Ręce mu opadły bezwładnie wzdłuż ciała. Patrzył na kapelana, mieniąc się różnemi uczuciami na twarzy, a skalę tę zakończyła jakaś pełna politowania groza i otępienie.
Oblicze Emanuela nie promieniało w tej chwili szczęśliwością narzeczeńską. Ściągnięte bezsennością rysy i czerwono okrążone oczy świadczyły wymownie, że w ciemnościach nocy stoczył straszny bój. Trapiło go przede wszystkiem, że w tej najważniejszej sprawie życia postąpił zbyt pochopnie, nie naradziwszy się, jak należy z Bogiem i sumieniem własnem.
Po krótkiem milczeniu, proboszcz przystąpił doń blisko i położył mu ostrożnie dłoń na ramieniu.
— Panie Hansted! — powiedział wzruszony. — Muszę z panem serjo pomówić i to nie jako przełożony, ale jako prawdziwy, szczery, starszy przyjaciel. Czuję, że w obecnym nastroju ducha nie zechcesz mi pan przyznać tego tytułu, zaręczam atoli, że jestem przyjacielem pańskim i pragnę jedynie pańskiego dobra! Nie, nie przerywaj pan! Muszę doprowadzić do końca, co chcę powiedzieć. Muszę, rozumiesz pan? Sam nie wiesz, drogi przyjacielu, co czynisz. Jesteś pan chory, przemęczony, uwiedziony... sam nie wiem zresztą, co się z panem stało... ale proszę gorąco, w imię całej władzy, jaką mam nad panem, cofnij krok uczyniony, zanim przyniesie ci nieobliczalne szkody. Słuchaj pan! Musisz pan i powinieneś to uczynić! Boże wielki, jakże dojść mogło aż do tego! Gdzież pan podziałeś rozsądek? Co powie na to, jak sądzisz, rodzina pańska, przyjaciele, całe otoczenie pańskie? Wejdźże pan w siebie, panie Hansted, pomyśl, na co się narażasz, co stawiasz na kartę!...
Emanuel cofnął się, by uwolnić ramię od ręki proboszcza i zawołał:
— Nie mogę pozwolić księdzu proboszczowi mówić dalej w ten sposób. Nie ma ksiądz proboszcz żadnych danych, ani praw decydowania o moim szczęściu, czy nieszczęściu. To też niema co dalej poruszać tego tematu.
Proboszcz zagryzł wargi i patrzył na Emanuela ponuro i niepewnie. Pierś mu falowała, twarz płoneła purpurą, jakby w gardle wrzał mu ukrop słów mnogich.
Nagle obrócił się, podszedł do okna i stanąwszy tam, wbił oczy w ogród.
Śmiertelna cisza trwała przeszło dwie minuty. Wreszcie spytał Emanuel:
— Czy ksiądz proboszcz chce mi powiedzieć coś jeszcze?
Tönnesen obrócił się doń.
— Tak, panie Hansted! — rzekł, udając z wysiłkiem spokój. — Uważam za swój obowiązek raz jeszcze ostrzec pana przed fatalnym krokiem, jaki uczynić zamierzasz. Przyjąłem pana w dom swój i nie mogę patrzyć obojętnie na to, że unieszczęśliwiasz się pan sam i... innych w dodatku. Oczywiście nie wątpię, że działasz w dobrej wierze, ciągnął dalej, podchodząc zwolna oczywiście pewny pan jesteś, że przyniesie to szczęście panu i młodej dziewczynie owej. Ale pan jesteś marzyciel, panie Hansted, fantasta, jak dawno spostrzegłem, urojenia odziedziczyłeś pan nieszczęściem po matce i one właśnie wiodą pana zaślepionego i bezwolnego ku przepaści. Spójrz pan w głąb prawdziwej swej istoty, zerwij przepaskę złudzeń z oczu, a przerazisz się, spojrzawszy w otchłań, nad brzeg której cię zwabiono. Jakżeś się pan mógł dać do tego stopnia oślepić, mimo całej wiedzy swej i rozumu? Co o panu powiedzą, co pomyślą, panie Hansted?
— O tem nie powiem nic! — odrzekł. — Wiem tylko, że nie mogę usłuchać wezwania księdza proboszcza i żalu z powodu postępku mego nie odczuwam. Przemawiałem wczoraj na zebraniu w Skibberupie po dojrzałej rozwadze i nie mam powodu uważać tego czynu za niebyły. Przeciwnie czuję, że po raz pierwszy złączyłem się z gminą w prawdzie, a gdyby ksiądz proboszcz był obecny, przekonałby się, że radość z tego powodu była obopólna.
— O wierzę w to, wierzę! — wybuchnął Tönnesen. — Dzieci i chłopi radują się wielce, gdy im się prawi bajki, a przytem jeszcze schlebia potrochu. Dużo pan zaiste zmarnowałeś czasu, by uczynić to wielkie odkrycie. Tej mądrości dawno panu udzielić mogłem.
— Ksiądz proboszcz się bardzo myli! — powiedział Emanuel spokojnie, z godnością. — Nie prawiłem bajek, ni pochlebstw, a sympatję słuchaczy pozyskałem przezto, żem się z nimi zszedł jak prawdziwy człowiek z prawdziwymi ludźmi, nie zaś odgrywał rolę sędziego wobec winowajców. Oto wielkie odkrycie, uczynione przeze mnie wczoraj i to potwierdzonem mi wczoraj zostało, że duchowny ma inne jeszcze zadanie prócz funkcji poborcy podatkowego niebiosów, który chodzi ciągle z kąta w kąt, inkasując cenę grzechów ludzkich.
— Acha! Tak daleko pan tedy zaszedłeś już! Tak pan jesteś już zatwardziały, że powtarzasz frazesy tkacza Hansena? Zaprawdę, pojętny i pilny z pana uczeń! Jeśli zaś tak jest, to mogę sobie oszczędzić trudu apelowania do pańskiego rozsądku... Ale w tym wypadku... — dodał podniesionym głosem, następując wprost na Emanuela — w tym wypadku przygotuj się pan na to, że po wszystkiem, co zaszło, poczynię właściwe kroki. Krótko i węzłowato, musisz pan, panie kapelanie, wybierać pomiędzy mną... a tkaczem Hansenem! — Wybór w takim razie uczyniłem już!
— Tak? Dobrze! Mówisz pan zuchwale! Ale czy pan rozumiesz konsekwencje? Czy pan uświadamiasz sobie, że pobyt pański u mnie skończony... nieodwołalnie skończony... rozumiesz pan to?
— Już o tem myślałem, — powiedział. — Ale mam tu w gminie spełnić zadanie niezależnie od tego, czy jestem kapelanem parafji, czy nie.
— Co słyszę? A więc atak został z góry przysposobiony. Wypowiadasz pan formalnie wojnę? Chcesz rozniecić pożogę otwartej walki w gminach moich?
— Nie, tego nie chcę. Chcę jeno pełnić w pokoju to, co uważam za dobre dla rozwoju duchowego własnego i innych ludzi. Na tem poprzestanę.
— Ale ja nie! Tak łatwo to panu nie pójdzie, bądź pan pewien. Idzie o próbę siły, dobrzy ludzie, i nie radzę wam z tak pełnem zaufaniem czekać wyniku! Spójrzno na mnie, młodzieńcze, zmierz się ze mną! To cię może jeszcze przywieść potrochu do rozumu. Stare drzewa nie padają od pierwszego ciosu, jak się to przydarza młodym i jak się stanie z panem, mam nadzieję. Wczoraj pan mówiłeś, mości Hansted, ale dziś ja mam głos!

W chwilę później rozwarł proboszcz Tönnesen z hałasem drzwi salonu, a jednocześnie panna Ranghilda weszła od strony jadalni z czarką żółtych kwiatów w rękach. Ubrana była w lekką sukienkę poranną, ujętą w pasie długim sznurem z kwastami. Na głowie miała płaski, jasno-popielaty kapelusz pilśniowy, przyozdobiony tylko spadającym na plecy, białym welonem. Była, jak zawsze, blada, ale kwiaty rzucały na jej szyję przepyszny różowo-złoty blask, tak że zdawało się, jakby niosła czarę płonącego słonecznego światła.
— Co się stało? spytała, spojrzawszy we wzburzoną, zmienioną twarz ojca, i przystanęła pośrodku salonu, obok mahoniowego stolika.
— Masz rację, że się pytasz! — zawołał. — Świat, zda się, w czasach ostatnich zeszedł z normalnej drogi. Ludzie poszaleli, czy ich coś opętało!
— Cóż zaszło?
— Ach! powiedział. Tyle tylko, że nasz zacny kapelan się zaręczył.
Panna Ranghilda postawiła tak nagle czarkę na stole, że trochę wody prysło na rozłożone tam paradne wydawnictwa. Policzki jej poróżowiały aż po skronie.
— Co powiadasz ojcze... pan Hansted?
— Tak, on sam! Nie zgadłabyś nigdy, kto jest jego bogdanką!
— Czy to któraś z dam z okolicy?
— O, tak, pochodzi z okolicy! Ale niesposób jej nazwać damą. To córka Andersa Jörgena ze Skibberupu. Cóż ty na to?
— Nonsens! To niemożliwe!
— Masz słuszność. Człowiek sam już nie wie, co sądzić o tym szaleńczym czasie, w którym nam żyć padło. Zdaje się, jakby wszelaki rozsądek uleciał ze świata. A wszędzie to obmierzłe stawanie na łapkach przed ludem, owo ubóstwianie chłopa, przepełniające niby zaraza powietrze. Nie umiem doprawdy wytłumaczyć sobie, czemu ludzie dotąd rozumni, nagle, bez żadnego, widocznego powodu zaczynają szaleć. Pośród mych własnych kolegów trafiano na ludzi, którzy na stare lata stają się błaznami, przywdziewają samodziałowe portki, zaczynają mówić po chłopsku i każą córkom doić krowy.
A to, co się stało, owo szaleństwo, to nie koniec jeszcze! Dziś jest on dopiero w pierwszem stadjum szału. Potem przyjdą inne. Zatracił do tego stopnia rozsądek, że postanowił, jak wszyscy ograniczeni ludzie porwani urokiem nowości, dokonać swej, jak powiada, misji. Postanowił zostać u nas prorokiem nowych czasów, zakłada sektę, będzie urządzał obchody, słowem — będzie postępował wedle dzisiejszej mody!
Mechanicznym ruchem lunatyczki zdjęła panna Ranghilda kapelusz i podeszła do okna. Tutaj, jakby ogarnięta nagłem znużeniem, siadła i zapatrzyła się w gromadkę kur grzebiących po podwórzu.
— Ano i cóż! — powiedziała tonem obojętnym, zauważywszy, że ojciec ją śledzi z pod oka. — Wszystkiego tego należało się właściwie spodziewać, wobec postępowania pana Hanstedą w czasach ostatnich. Widać było wprost po nim, że uczyni coś w tym rodzaju!
— Niezupełnie się wolnym czuję od wyrzutu sumienia, droga Ranghildo!— rzekł proboszcz. — Powinienem był odrazu wziąć go lepiej w ryzy. Kto wie, możeby go to było uratowało. Powziąłem rychło podejrzenie. Ale wszakże to człowiek dorosły, a przytem trudno postępować z kimś jak z chorym, dopóki nie mamy dowodów choroby w ręku. Teraz nie ulega wątpliwości, że zwarjował, że oszalał z kretesem! Cofając się myślą wstecz, łatwo śledzić symptomaty od chwili, kiedy wstąpił w nasze progi. Szaleństwo matki odżyło w synu. Miała ona, jak słyszałem, również bzika równości, à la rok czterdziesty ósmy i zrobiła pewnego razu skandal, wygłaszając mowę rewolucyjną na zgromadzeniu publicznem. W dodatku, opowiadał mi pastor Petersen, od którego mam zresztą jedyne o niej wiadomości, że właśnie w naszej okolicy dama ta usiłowała w czyn zamienić swe dzikie pomysły. Podobno przyczyniła się do założenia tak zwanego uniwersytetu ludowego w Sandinge, a tej właśnie instytucji zawdzięczamy cały niepokój po gminach okolicznych. Uwzględniając to, powiedzieć można śmiało, że Hansted stał się ofiarą głupstw młodocianych swej matki. Tak to bywa!
Panna Ranghilda nie słuchała już ojca i ledwo zauważyła, że ustał strumień jego wymowy i że wyszedł z pokoju. Nie wiedziała, dlaczego wieść o zaręczynach takie na niej uczyniła wrażenie, tem więcej, że pewną była, iż nie dozna żadnego rozczarowania. W czasach ostatnich osłabło nawet znacznie jej zainteresowanie dla Hansteda, a fakt zakochania się we wiejskiej dziewczynie nie mógł świadczyć na jego korzyść. Mimo to doznała wrażenia, jakby skutkiem tego wydarzenia zagasło jedno jeszcze światełko jej życia i jakby większa jeszcze próżnia rozwarła się w jej duszy. Traciła w kapelanie towarzysza i to jedynego człowieka, zdolnego odczuć jej cierpienie pośród rozłogów samotności i melancholji. Cóż jej zostało?
Emanuel kroczył tymczasem drogą do Skibberupu. Słońce świeciło, a on szedł raźno pewnym, zdecydowanym krokiem. Burzliwa rozmowa z proboszczem, po której go otoczył urok wiosennego krajobrazu zatarły, ze szczętem wszelkie skrupuły, jakie go dręczyły w ciągu długiej, bezsennej nocy. Uczuł się znowu dumnym, szczęśliwym i nabrał pewności, że miłość wyrugowała zeń ostatki starych przesądów, że znikły i przepadły na zawsze. Wydało mu się też, że słońce i polne kwiaty łąk ślą mu uśmiech, a nawet krowy na polach, gdy je mijał, kiwają głowami, życząc szczęścia.

Hansina nie zmrużyła również przez całą noc oka. Przybyła do domu na pół jeno przytomna i rada była, że rodzice śpią, gdyż mogła wśliznąć się do swej komórki i rozebrać niepostrzeżenie. Podczas spotkania z Emanuelem nie sądziła ni na chwile, by słowa jego mogły być czemś więcej niż wyrazem politowania, usiłowaniem dania jej kapłańskiej pociechy, oraz przejawem jego dobroci. Sądziła tak, mimo że nieraz marzyła, iż zjawi się jakiś pastor, lub trybun ludu i niby królewicz z bajki porwie ją do lotu na jasne wyże ducha, zdala od przyziemnego życia chłopskiego. Taka postać jawiła jej się jeszcze wówczas, gdy jako podlotek brała raz udział w zebraniu w Sandinge, a potem nawiedzała jej sny, coraz to bardziej, jak słusznie twierdziły przez ciąg zimy przyjaciółki, przybierając kształty kapelana. To też pożądała śmierci. Przez całą noc drżała pod pierzyną ze strachu przed następnym dniem, nie wiedząc, jak zdoła spojrzeć ludziom w oczy, po tak sromotnem zdradzeniu swej najskrytszej tajemnicy. Gdy świtać zaczęło i ptaki półsennie zakwiliły w ogrodzie pod jej oknem, uspokoiła się trochę. Zaczęła teraz dokładniej rozważać, co powiedział kapelan i jak się wszystko wogóle stało. W miarę jak coraz żywiej stawały jej przed oczyma wspomnienia wieczornych wydarzeń, tem większy sobie musiała zadawać gwałt, by odsunąć od siebie myśl, że rzeczywiście prosił, by została jego żoną. Wspomniała, jak serdecznie pytał, czy go kocha, i jak ująwszy jej rękę, przycisnął do swej piersi. Coraz trudniej przychodziło jej wmawiać w siebie, że to nie były oświadczyny.
Ledwo wstała, otrzymała zaraz potwierdzenie. Stara gałganiarka, obchodząca całą okolicę, wetknęła jej przez okno list w chwili właśnie, gdy się czesała. Ledwo spojrzała, wiedziała od kogo pochodzi. Tytuł brzmiał: Do panny Hansiny Anders, a treść stanowił jeden tylko wiersz: Przyjdę przed południem pomówić z twymi rodzicami. Emanuel.
List ten wytrącił ją ponownie z równowagi. Siedziała na łóżku z głową w rękach, z rozpaczy nie wiedząc, co czynić. Gdyby, myślała, nie odprowadzała Anny, nie nastąpiłoby może to całe nieszczęście.
Postanowiła zwierzyć wszystko matce. Ubrała się, zatarła ile możności ślady walk duchowych i poszła do kuchni.
Elza rozpalała właśnie ogień, a ujrzawszy córkę, krzyknęła:
— Jezus, Marja, Józef! Cóż ci się to stało, dziecko?
Hansina zrazu nie chciała mówić i zaczęła zdejmować z półek ściennych miski na mleko. Ale matka nastawała i w końcu, niby to w złości, chwyciła ją za ramię. Wówczas Hansina powiedziała w zwykły swój, mrukliwy sposób, że wczoraj kapelan spotkał ją na wybrzeżu i że...
Więcej powiedzieć nie mogła.
— No, i cóż dalej? Odpowiedzże, drogie dziecko! — prosiła matka.
— On... on... oświadczył mi się! — zawołała wreszcie i załkała, oparta o poręcz kuchennego krzesła.
Przerażona i zdumiona matka skrzyżowała ręce na pogrzebaczu i długo wymówić nie mogła słowa.
— Czy to prawda, Hansino? — spytała wreszcie niemal szeptem, jakby szło o wyznanie zbrodni.
Córka nie odpowiadała, szlochając jeno zcicha, tedy ozwała się znowu:—
To coś niepojętego, Hansino! Któż jest w stanie pojąć, jak się to stało? Któżby przypuścił, że aż do tego dojdzie? Cóż ludzie powiedzą? A, to rzecz okropna!
W tejże chwili wszedł Anders Jörgen, tupając mocno. W rękach niósł blaszane, skopki na mleko dla cieląt.
— Cóż się tu stało, dzieci? — spytał, wesoło nastrojony porankiem i wyciągnął sztywno ręce ze skopkami.
Gdy mu w słowach urywanych powiedziano, co zaszło, przybrał bardzo frasobliwą minę. Raz na zawsze przyuczył się naśladować wyraz twarzy żony. Ale w głębi ducha powątpiewał, czy istnieje tu powód do smutku. Sam osobiście czuł skłonność uznać zdarzenie za pomyślne zrządzenie Opatrzności, ale za nic nie byłby wyraził poglądu tego, nim został uznany za trafny przez Elzę, gdyż nie miał wielkiego zaufania do własnego rozumu.
Stał tedy, wybałuszając tępe jasno-niebieskie oczy i spozierając to na żonę, to na córkę.
— Ależ Hansino! — rzekł wreszcie. — Powiedz, jak się to wszystko stało?
— Nie wiem! — wyjąknęła Hansina ledwo dosłyszalnie. Głowę miała dotąd opartą o ramię, ale już nie płakała. Monotonne pytania rodziców zaczęły jej dokuczać.
Matka zbliżyła się i spytała, kładąc ostrożnie dłoń na jej ramieniu:
— Powiedzże dziecko,... czy i ty go kochasz?
Zrazu nie odpowiadała, ale gdy matka powtórzyła pytanie i przesunęła, jakby z pieszczotą przebaczenia dłonią po jej włosach, mruknęła:
— Tak... tak...
— Idzie głównie o to — zauważyła po chwili byście byli szczęśliwi. Więc chociaż to strasznie śmieszna rzecz,... skoro raz, aż do tego doszło... to myślę, że najlepiej poprosić jeno Boga, by dał swe błogosławieństwo...
— Swe błogosławieństwo! — powtórzył żwawo ojciec, a twarz jego zaczął rozjaśniać uśmiech.
— Byle tylko ludzie nie kręcili nosami, strasznie się tego boję! — zauważyła Elza. — Oczywiście będą gadać rozmaite głupstwa, a mogą też podejrzywać, żeśmy w tem palce maczali, że nam szło jeno o przywabienie kapelana. Ale trudno, trzeba to będzie jakoś znieść.
— Cóż mogą tak dalece powiedzieć? — spróbował ostrożnie Jörgen. — Wszakże wszyscy znają kapelana!
Nawykła nie słuchać, co mówi mąż, nie zwróciła i teraz uwagi na jego słowa. Elza milczała, spoglądając zatroskana na córkę, która nie ruszyła się dotąd z miejsca.
Po chwili powiedziała wstydliwie:
— Pewnie tedy przyjdzie twój... to jest kapelan do nas?
— Przyjdzie przed południem... mruknęła Hansina.
— Musimy się więc brać żywo do roboty! — zawołała Elza. — Trzeba zrobić porządek, by zastał wszystko jak należy. Niech pozna, że go mile witamy. Ty, Anders, musisz się też oporządzić po nakarmieniu bydła!
— Ja? — spytał zdumiony i spojrzał na swe szare, łatane, samodziałowe odzienie, w którego włochatej tkaninie pełno było mierzwy, sieczki i źdźbeł słomy.
Był to pracowity poranek. Przy poniedziałku zostało z dnia poprzedniego dużo roboty. Trzeba było robić masło, odlać śmietanę do kwaszenia, pamiętać o serze i nasolić pół wieprza. Bielizna też leżała na słońcu dla bielenia, a w stajni stała chora krowa, którą należało co dwie godziny doić.
Elza zauważyła, że niewiele będzie miała dziś pociechy z Hansiny, więc nie chcąc jej przeszkadzać w rozmyślaniu, posłała po pewną komornicę, która też nadbiegła niezwłocznie. Nie śmiała jej jednak wyznać, co się stało, mimo że babina czyniła kilka razy przymówki, a wreszcie wprost zapytała, czy może przyjdą goście.
— Ano może się kto trafić... — odparła wymijająco Elza i zeszła do solarni piwnicznej.
Tymczasem Hansina poszła do brata swego Olego, do stajni i poprosiła, by pobiegł do lasu i powiedział Annie, że musi przybyć do niej jak najprędzej, gdyż ma jej coś bardzo ważnego, koniecznie jeszcze przed południem powiedzieć. Ole, nie domyślając się o co idzie, obiecał i za chwilę pędził jak opętany przez wzgórza.
Hansina czekała pełna niepokoju na przyjaciółkę, siedząc w komorze swej przy oknie i patrzyła na krągłe plamy słoneczne, wędrujące przez trawę i ścieżki leniwo, jak ślimaki, od zachodu ku wschodowi. Nie mogła pojąć, że wszystko toczy się zwykłą koleją, jakby nic nie zaszło. Kury chodziły spokojnie, podgrzebując krzaki ostrężyn, a sroki przelatywały wrzeszcząc z jednego wierzchołka drzewa na drugi. Poza tamą, widziała grzbiet starego gniadego konia, który stał nieruchomo z pochyloną głową, dając się prażyć słońcu i przyszło jej na myśl, że w gruncie szczęśliwy jest los takiego zwierzęcia. Nie bało się niczego, nie miało trosk, nie odczuwało przygnębienia, ni bicia serca, od którego boli całe ciało.
Przyjaciółka przyszła wreszcie. Kołując wstydliwie, walcząc ze sobą i popłakując, wyznała jej wreszcie, siedząc na łóżku, Hansina, co zaszło zeszłego wieczora i że, powiedziała, oczekuje lada chwila przybycia narzeczonego. Anna nie okazała wcale zdumienia, jakiego oczekiwała Hansina. Objęła ją w ramiona, wydając okrzyki zachwytu i wyznała z dumą, że przewidziała wszystko od dawna. Zresztą, zapewniła, rzeczy tego rodzaju staną się w przyszłości chlebem codziennym, bo wszędzie głoszą teraz równość i konieczność obcowania z ludem. Zaręczyła solennie Hansinie, że niema powodu do utrapienia.
Ale nie tak łatwo dała się uspokoić. W dalszym ciągu była roztargniona i drżała za każdym odgłosem z zewnątrz, bowiem nadchodził czas przybycia kapelana.
— Zdawałoby się, — zawołała ze śmiechem Anna, — że ten kapelan wytrząsł z ciebie całą otuchę. Nie poznaję w tobie tej dawnej Hansiny, która nie drgnęłaby nawet, gdyby ją kłuto igłami od cerowania.
— Łatwo ci mówić! — odparła Hansina, wstając. — Pewnie iść teraz muszę do izby... Wiesz co, najlepiej będzie, gdy ze mną pójdziesz! — dodała płochliwie, znalazłszy się przy drzwiach.
Godzinę spędziły przyjaciółki w świetlicy, gdzie Hansina zajęła się szyciem, by przezwyciężyć niepokój, a Anna, siedząc w honorowym fotelu przy piecu, snuła, objąwszy ramionami wysoko wzniesione kolano, fantastyczne obrazy przyszłości przyjaciółki.
— Powinnabym cię teraz tytułować panną. Panna Hansina Anders! To brzmi wcale elegancko!
— Dajże spokój, proszę cię!
— Dobrze ci gadać, skoro zostaniesz panią pastorową. Ale co czeka taką jak ja biedaczkę? Po mnie nie przyjdzie żaden kapelan i rada będę z duszy serca, jeśli dostanę starego kościelnego, albo garbatego krawca...
Nagle drgnęły obie. Po kamiennych stopniach ganku stąpał ktoś rozgłośnie.

Gdy Emanuel wszedł, twarz jego przybrała wyraz wielkiego rozczarowania na widok tkwiącej przy boku Hansiny, rudowłosej Anny. Ale zawładnął sobą i gdy Anna przystąpiła doń z życzeniami szczęścia, taka czerwona, że piegi jej twarzy wydały się białe, podziękował wesołym uśmiechem.
Podszedł żywo do Hansiny i wyciągnął do niej obie dłonie. Podała mu z niejakiem wahaniem swoje, a on ściskał je długo i gorąco, patrząc na nią w milczeniu. Rozumiała dobrze, że chce ją skłonić do spojrzenia sobie w oczy, ale nie mogła podnieść wzroku od podłogi. Gdy ją nakoniec puścił, zerknęła ku przyjaciółce i westchnęła z ulgą, bała się bowiem, że ją pocałuje. W tej samej chwili uchylono zcicha drzwi kuchni i weszła matka, ubrana w świeżo odprasowany fartuch w małym, czarnym czepeczku na głowie. W pierwszej chwili bardzo była zakłopotana, a ponieważ chciała to ukryć, przeto całe powitanie i zachowanie się jej względem Emanuela przybrało pozory niedowierzania i sztywności.
Emanuel ujął jej dłoń i w paru słowach wyraził przekonanie, że pewnie zna powód jego przybycia, oraz zapewnił, iż wraz z mężem nie ma się co troszczyć o przyszłość Hansiny. Zakończył oświadczeniem, że poraz pierwszy w życiu czuje się szczęśliwym.
Pogładziła litośnie niemal głowę i policzki córki, a ponieważ trudno jej było milczeć o tem, co uciskało jej serce, przeto rzekła:
— Nie przypuszczaliśmy zaprawdę, że to nastąpi i muszę wyznać, że nam się to wszystko dziwnem wydaje. Jak to mówią, zaskoczyła nas ta rzecz znienacka. Równy z równym chętnie się para, a Hansina jest przecież prostą wieśniaczką i nic więcej. Skoro jednak sprawy tak daleko zaszły, niema już co gadać, tylko trzeba prosić Boga o błogosławieństwo.
Nastała cisza, którą przerwał Anders Jörgen, wszedłszy ubrany w ciemną, świąteczną odzież i czyste, białe, wełniane pończochy. Przez chwilę stał niepewny przy drzwiach, spozierając ku Elzie i jakby czekając znaku, potem jednak podszedł niezdarnie i rzekł:
— Życzę szczęścia i błogosławieństwa bożego!
Emanuel uścisnął mu dłoń w milczeniu.
— Może ksiądz kapelan raczy usiąść! — powiedziała Elza. Usiedli wszyscy, Hansina zajęła z przyjaciółką miejsce na ławie pod oknem, zaś Emanuel w fotelu, przy piecu. Stracił cały nastrój, a nawet gniewało go to wszystko po trochu. Wydawało mu się, że ma prawo być serdeczniej przyjętym.
Elza zaczęła mówić o pogodzie, o suszy, która niszczy trawę i zboże jare, potem zaś o chorobach, grasujących w okolicy i nowym lekarzu obwodowym w Kyndlöse. Emanuel odpowiadał półsłówkami, a w końcu rozmowa utknęła całkiem.
— Anders! powiedziała mężowi Elza. Mógłbyś też przecież raz pokazać księdzu kapelanowi bydło.
Anders wstał, a martwe jego oczy zapałały życiem.
— Ano! — zawołał. — Może ksiądz kapelan ma ochotę zobaczyć bydło?
Emanuel zgodził się porywczo jakoś i zapiął surdut na wszystkie guziki. Wyglądał jakby pragnął wynieść się coprędzej.
Elza uczuła strach, zbliżyła się tedy i próbując dawniejszego, ujmującego serce uśmiechu, powiedziała:
— Mam nadzieję, że pan pastor spędzi dzień z nami, dzieląc się łaskawie tem, co w prostocie swej przyrządziliśmy do jedzenia. Wiedząc o rzeczy wcześniej, bylibyśmy mogli wystąpić może nieco uroczyściej. Proszę się nie gniewać, że nam to zrazu wypadło tak dziwnie, ale przez myśl nam nie przeszło, by Hansina miała zrobić taką partję, by dostała takiego człowieka za męża. W gruncie serca jesteśmy jednak wszyscy uradowani i wdzięczni za to, co się stało... proszę wierzyć. Zostanie chyba ksiądz kapelan dzisiaj z nami... prawda?
— Droga Elzo! — powiedział, momentalnie łagodniejąc, Emanuel i ujął jej dłoń. — Radbym w istocie prosić o pozwolenie, bym dom ten uważać mógł za swój. Tęskniłem za tem długo, a przytem, prawdę mówiąc, nie mam już innego dachu nad głową.
— Cieszy nas z całego serca co ksiądz kapelan powiada i witamy go z całej duszy! — powiedziała Elza, odzyskując poufały ton i klepiąc Emanuela zlekka po ramieniu. — Pokochaliśmy pana pastora od pierwszego zaraz wejrzenia... Bóg świadkiem, tak było. Idźże, idź Anders i oprowadź dobrodzieja. Niema tam tego dużo, bo to jeno ubożuchna zagroda. Ale myślę, że pan pastor wiedział o tem z góry.
— W każdym razie nie szukałem bogactwa, o którem powiada Pismo, że je roztoczą mole i rdza zniszczy! — odparł Emanuel, potem zaś dodał z uśmiechem, zwrócony do Hansiny:
— Może pójdziesz z nami na chwilę do stajni?
Nie pojęła, o co mu idzie, zarumieniła się i odrzekła, spojrzawszy na matkę, że musi pomagać w kuchni.
— Ha, trudno, tedy do widzenia! — powiedział i skinął jej głową.

Anders Jörgen zaprowadził Emanuela naprzód do stajni końskiej, świeżo wystawionej, położonej naprzeciw starego domu mieszkalnego. Stały tu dwie rosłe, kasztanowatej maści klacze i kosmata, jednoroczna źrebica. Zaczęły brzęczeć łańcuchami szleji i pomrukiwać głucho, jak czynią zawsze konie, gdy znajomy wejdzie do stajni.
Anders ożywił się tak, że Emanuel nie mógł wyjść ze zdumienia, i zaczął recytować szczegółowo, co wiedział o wieku, charakterze i rodowodzie każdego z koni. Z największą dumą przejmowała go źrebica, będąca bezpośrednim potomkiem słynnego Stärkoddera II, który trzy razy, rok po roku, otrzymał na wystawie w Roskilde pierwszą premję, a którego pierś okrywało więcej odznaczeń honorowych, niż niejednego księcia panującego.
Emanuel słuchał z zajęciem i oglądał urządzenie stajni, oraz przyległej sieczkarni i młockarni. Próbował siekaczy, dotykał przeróżnych części czyszczarki i rozpytywał o znaczenie każdej śruby i każdego zębatego kółka. Wtajemniczał się wogóle gruntownie w owe misterja gospodarcze, z któremi nie zetknął się od czasu pobytu w dziecięcych latach na wsi, u wuja w Jutlandji.
Gdy się jednak znaleźli w stajni, gdzie były krowy, uwagę jego zwróciło w pierwszej linji gniazdo jaskółcze, przyczepione do pokrytych pajęczyną belek powały. Za ich wejściem uciekła para jaskółek.
— Prześliczne! — zawołał w zachwycie. Anders myślał, że ten okrzyk dotyczy jego krów, uśmiechnął się przeto i uderzywszy silnie dłonią po zadzie krowy opasowej, powiedział wesoło:
— Tutaj oto, może ksiądz kapelan zobaczyć ładny kawał mięsa!
Krowy były to ulubione stworzenia Andersa Jörgena, który uzyskał nawet w okolicy sławę wybitnego hodowcy i producenta opasowego bydła. Wiedział dokładnie, ile mleka daje każda z jego siedmiu krów i ile ważyła i waży każdego dnia, przez cały ciąg pobytu w stajni. Na palcach umiał wyliczyć, ile spotrzebowały funtów sieczki, zielonej paszy, śrutowin, słomy i makuchów i jaki przez ostatnich lat dwadzieścia był stosunek cen masła i mięsa do cen paszy. O wszystkiem tem rozprawiał niezmiernie wymownie, dając niemal naukowo ujęty wykład nowoczesnego, stajennego karmienia forsownego, którego był namiętnym zwolennikiem.
Emanuel słuchał z coraz większem zdumieniem. Mały, napół ślepy, niezdarny człowieczek, którego wziąć było można za głupawego dziwaka, mówił z zapałem, bronił własnych poglądów i przejawiał znajomość rzeczy, oraz fachowość niesłychaną. Wydało mu się to jednym jeszcze więcej dowodem, że jeno skutkiem niedostatecznej znajomości chłopów, inne klasy po wszystkie czasy krzywdziły ich i krzywdzą dotąd. Uświadomił sobie w tej chwili, jak konieczną, jak wprost niezbędną jest rzeczą, także i dla duchownych, działających pośród ludu, zjednoczyć się z tą warstwą społeczną i zdobyć sobie jej zaufanie.
Andersowi pochlebiało żywe zainteresowanie Emanuela jego gospodarstwem i mówił coraz to więcej. Oprowadził go po wszystkich stajniach i zabudowaniach, pokazał szopę na owies, wziął go do owczarni i piwnicy na buraki, a Emanuel szedł wszędzie bez oporu. Gdy się jednak znaleźli w chlewach, a Anders, uniesiony zapałem, chciał, by przelazł przez zagrodzenie i pomacał świnie, okryte grubo słoniną, Emanuel uznał, że ma tego dość. Dotknął ramienia Andersa i powiedział:
— Dziękuję wam, drogi Andersie Jörgenie, ale zostawimy sobie to chyba na inny raz.
W tejże chwili zjawił się biało włosy Ole i zawiadomił, że obiad na stole. Emanuel pozdrowił przyjacielsko swego przyszłego szwagierka, przypatrzył mu się poraz pierwszy lepiej. Był to ładny, świeży, piętnastoletni chłopak, nieco może za niski jak i Hansina, ale twarzyczka jego miała bardziej jeszcze dziecięco naiwny wyraz.
— Będziemy, zda mi się, przyjaciółmi! — powiedział i uszczypnął go w rumiany, niby jabłko, policzek.
Chłopak patrzył nań, otwarłszy usta i wybałuszywszy oczy, a gdy Emanuel ruszył dalej, pognał co sił w nogach, okrążył stodołę, wpadł do pralni i zachłystując się, opowiedział zajętej tam komornicy, co mówił kapelan. Babina przewąchała już wszystko, tedy rozwarłszy gębę w uśmiechu od ucha do ucha, powiedziała:
— Osioł z ciebie, Ole! Czyż się nie domyślasz, co w trawie piszczy?
W tejsamej chwili Ole zrozumiał. Poczerwieniał się jak burak, popatrzył na kobietę, a potem obrócił się na pięcie i umknął. Matka wyszła w chwilę potem przed dom i zawołała go do jedzenia. Ale nie odpowiedział i przez cały ciąg uczty nie pokazywał się na oczy.
Stół w świetlicy nakryto czystym, białym obrusem i zastawiono glinianemi talerzami w kwiatki. Kapelana usadzono na pierwszem, honorowem miejscu. Usiłował zrazu doprowadzić do tego, by obok niego siadła Hansina, ale zauważył niebawem, że uchybiłoby to zwyczajom wiejskim i poczuciu przyzwoitości, by córka rodziny zasiadała do stołu, dopóki jedzą goście. Musiał się tedy zadowolić uśmiechaniem do niej i gestami głowy, ile razy wychodziła z kuchni, niosąc potrawy.
Jedzenie niezbyt smakowało, nawykłemu do czego innego Emanuelowi. Nie wiedział nawet, że w chłopskiej chacie ryż gotowany i smażona słonina z jajami zaliczaną jest do potraw odświętnych. Nigdy atoli nie wydała mu się bardziej uroczystą żadna biesiada. Słońce rzucało na stół świetlane krążki i miał uczucie, że poraz pierwszy dopiero jest na prawdziwej wsi. Przez otwarte do sieni drzwi płynął z podwórza zapach siana i odór stajni, a na falach lekkiego powiewu przypływał bądź biały, podobny żaglowej barce motyl, bądź też przypominający parowiec trzmiel burkliwy, który latał chwilę z warkotem po izbie, by potem zniknąć niespodzianie.
Pod koniec zjawiła się, przywabiona brzękiem łyżek i widelców, gromadka kur. Jedna po drugiej przeskakiwała po krótkiej rozwadze próg i zaraz brały się do dziobania okruszyn rozsypanych po glinianej podłodze, pod stołem i ławkami. Sam jeno wspaniały kogut przystanął przed drzwiami, gulgocząc, niby baczny strażnik, co przestrzega i zachęca jednocześnie.
Hansina uczuła się tak znużona bezsenną nocą i przejściami duchowemi, że musiała po skończonej uczcie pójść do swej komórki celem odpoczęcia.
Było to wielkiem rozczarowaniem dla Emanuela, który pragnął pomówić z nią nareszcie bez przeszkód. Przez całą godzinę zabawiała go sama jedna Elza, bo nawet Anders Jörgen skorzystał ze sposobności i przemknąwszy chyłkiem pod stodołą, zażył sobie codziennej, poobiedniej drzemki, podłożywszy pod głowę drewniany sabot.
Elza oprowadziła Emanuela, chłopskim zwyczajem, po całym domu. Pokazała mu kuchnię i pralnię, gdzie musiał przyjąć życzenia szczęścia od uśmiechniętej komornicy, która mu podała mokrą rękę, zawiodła go do solarni i do piwnicy z mleczywem. Tam został ku czci jego zrobiony spory kawał masła.
Potem udali się do „sali,“ wielkiej, błękitno malowanej komnaty, położonej po drugiej stronie sieni, gdzie stała tylko wielka szafa z odzieżą i trzy ogromne, zielono malowane skrzynie, zawierające domowy zapas płótna, bieliznę, nakrycia stołowe, oraz pamiątki rodzinne. Elza otwierała skrzynie, jednę po drugiej, a Emanuel zobaczył mnóstwo rzeczy niezwykle dlań ciekawych. Były tu koszule ślubne, liczące cały wiek, napierśniki i makaty kunsztownie haftowane z imionami i datami, których wykonanie lata pracy kosztowało, dalej czepce ze złotego brokatu i czapki tkane perłami, stanowiące przystrój weselny przodków, wreszcie książki do nabożeństwa, sprzączki do trzewików, łańcuszki na szyję i srebrne guzy.
Elzę interesował najbardziej ciułany całemi latami zapas płótna, samodziałowych tkanin i przędziwa. Pokazała to Emanuelowi, który nie wiedział, że ogląda rzeczy, będące najważniejszą częścią posagu Hansiny. Całe bowiem obejście i pole musiało zostać po śmierci Andersa zwrócone właścicielowi, od którego zostało wydzierżawione na czas życia trzech pokoleń.
— Tyleśmy jeno odłożyć zdołali! — mówiła dobywając każdą sztukę z osobna i pieszcząc ją niejako dotknięciem. Nie wiele tego, bo pobraliśmy się późno, a w pierwszych latach mieliśmy się licho, tak że mowy nie było o oszczędzaniu. Prócz tego nie zawsze nam się szczęściło z bydłem i nieraz zawodziły plony. Toteż uważamy, że i to dobre, co się uciułać powiodło. Kiedym zaczęła myśleć o Andersie, prorokowała mi matka, że oboje skończymy w przytułku nędzarzy, ale Bóg pokierował inaczej i jesteśmy mu z całego serca wdzięczni.
Szperanie w nagromadzonych rzeczach zbudziło w niej rozmaite wspomnienia, zaczęła też opowiadać. Zapoznała się z Andersem, służąc z nim razem u pewnego kmiecia w sąsiedniej parafji. Pełen podziwu słuchał Emanuel jak kreśliła, niemal żartobliwym tonem, swe życie, trawione przez lat piętnaście w służbie u obcych ludzi i rozmaite troski i klęski, aż wreszcie zdołali oboje uciułać tyle, że mogli założyć domowe ognisko. Napełniła go wielką radością w tej chwili myśl, że może stać się pociechą i podporą tej parze zacnych ludzi, na stare lata.

Tymczasem pogłoska o zaręczynach dostała się z plebanji na wieś i dotarła około południa do Skibberupu. Zrazu wierzyć nie chciano, atoli gdy okazało się, że kapelan rzeczywiście przyszedł do Andersów przed południem i dotąd tam siedzi, zaczęto coś przypuszczać. W ciągu ostatnich godzin zazierały przez płot ogrodu, lub bramę, do wnętrza rozmaite twarze, zarówno dzieci jak i dorosłych. Wszyscy chcieli dowiedzieć się czegoś i pochwycić jakiś szczegół, mogący sprawę wyświetlić. Podczas gdy Emanuel rozmawiał z Elzą w „sali“, kilka kobiet wtargnęło zuchwale do pralni, gdzie zaczęły szeptać z komornicą.
Gdy w ten sposób stwierdzono prawdziwość pogłoski, zawrzało w całej wsi, jak w ulu. Nikt nie mógł się teraz powstrzymać od zajrzenia przez płot, by na moment bodaj zobaczyć narzeczonych. Gdy Elza wróciła z Emanuelem do świetlicy, zastała tam już kilkoro bliższych przyjaciół, którzy przyszli życzyć szczęścia.
Po nich zjawili się inni, obecność ich upewniła Elzę, że nie ma powodu szukać plotek i złośliwych uwag. Wszyscy uznali to, co zaszło, za rodzaj zaszczytu dla całej gminy, a nawet całego stanu chłopskiego... Było to jawne przypieczętowanie zawartego poprzedniego dnia w domu zebrań przymierza.
Postępowanie Hansiny, która zaraz po nadejściu gości wyszła ze swej komory, także nie dawało pola do zgorszenia, lub uwag. Dumna z siebie przyjaciółka nie odstępowała, objąwszy ją wpół, zaś narzeczona siedziała, napoły jeno wiedząc, co się dzieje i przyjmowała w milczeniu i wstydliwie rozliczne gratulacje.
Pełno było w izbie przez całe popołudnie wesołych i dumnych Skibberupaków. Musiano w końcu pootwierać drzwi i okna, by dać przystęp powietrzu, bo wewnątrz stało się gorąco nie do zniesienia. Ni na chwilę nie schodził z ognia saganek z kawą. Przybył nawet sam tkacz Hansen i uśmiechając się po swojemu krzywo i dwuznacznie, złożył życzenia szczęścia młodej parze.
Dziwnego w końcu doznał uczucia Emanuel. Przyjmował oto mnóstwo życzeń od rozmaitych ludzi, a nie pomówił jeszcze dotąd na serjo z Hansiną i nie otrzymał od niej samej słowa zgody.
Zaczęła go trapić zazdrość z powodu tej wielkiej, czerwono-włosej Anny, jak cerber pilnującej jego narzeczonej. Razić go zaczęło, że głaszcze ciągle jej rękę, trzymaną na kolanach, jakby stanowiły obie parę małżeńską. Wreszcie znalazł sposobność zapytania jej tak, by nie słyszeli inni, czy nie zechciałaby przejść się z nim po ogrodzie.
Wstała natychmiast, ale Anna nie miała zamiaru jej odstąpić, jakby się uczuła uprawnioną, jako przyjaciółka dzielić ich czułości.
Emanuel z trudem powściągnął gniew i pochodziwszy trochę po ścieżkach, zaproponował powrót do domu.
Na samem odchodnem położył na ramieniu Hansiny dłoń i powiedział głośno i stanowczo:
— Chciałbym pomówić wreszcie z tobą, Hansino!
Spostrzegł, że zaczyna drżeć. Zrozumiała teraz, o co mu idzie. Po krótkiem wahaniu wysunęła ramię z objęć Anny i powiedziała jej:
— Możebyś zajrzała do świetlicy i pomogła matce przy kawie. Zaraz wrócę.
Anna przybrała zrazu wyraz bezmyślny, potem zaś nachmurzyła się. Nie rzekłszy słowa, zrobiła zwrot na pięcie i odeszła.
Hansina i Emanuel zawrócili w głąb ogrodu. Milczeli oboje. Znaleźli się wreszcie w altance, na samym krańcu sadu, gdzie nikt ich widzieć nie mógł prócz ptaszka, co siedział, piszcząc, wśród gałęzi. Wówczas pochwycił jej obie ręce i wpatrzył się w nią bez słowa. Czekała, by przemówił, gdy jednak spoglądał tylko bez słowa, czule i pytająco, przytuliła się doń sama i zamknęła oczy, on zaś wycisnął pocałunek na jej czole.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.