Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga pierwsza/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

Kościół skibberupski odległy był niemal pół mili od wsi i stał na szczycie ogołoconego z roślinności pagórka, głęboko wsuniętego w fiord. „Przylądek kościelny“ łączył ze stałym lądem wąski pas ziemi, porosły samą jeno trawą, wrzosami i pełzającemi krzewami cierni. Sam kościół był prastarą budowlą z granitu, mocno zniszczoną i posiadał, wzniesioną znacznie później wieżę ceglaną. Całe to miejsce czyniło przykre wrażenie opuszczenia i pustki. Wokół leżały, pośród nadwerężonych wichrem grobowców, spadłe z wieży cegły, odłamy wapna i szczątki szyb. Gdy się weszło do wnętrza, zatopionego w półmroku, wiał na człowieka lodowaty dech wilgoci od nagich murów, w czasie pełnego nawet lata pokrytych zielenią porostów, zaś w porze zimowej zamróz tu panował tak straszny, że woda w chrzcielnicy zamarzała do samego dna, a kaznodzieja musiał przywdziewać berlacze z sitowia i grube rękawice o jednym palcu.
W dni powszednie panowała wokół kościoła niezmącona cisza, a jedynym gościem bywał stary, wysoki, chudy jak szkielet kościelny, zwany „kościotrupem,“ który wędrował codziennie ze wsi zadumany, z rękami na plecach założonemi, by roztętnić stary, zardzewiały dzwon wieżowy, którego głębokie, basowe tony rozbrzmiewały lisom, włóczącym się pośród cierniowych krzaków, owcom samegoż kościelnego, pasącym się melancholijnie pod murem kościelnym, a czasem też samotnemu rybakowi, przesuwającemu się w czółnie, wzdłuż spadzistych brzegów.
W niedzielę natomiast, a zwłaszcza w wielkie święta wrzało tu życie i pociągały oczy miłe obrazy. Drogą od Skibberupu wiodącą płynęła fala odświętnie przybranych piechurów i toczyły się pięknie wyczyszczone pojazdy, zaś wokół przylądka żeglowały rodziny rybaków, lądując u wielkich złomów skalnych pobrzeża, skąd mężczyźni na ramionach wynosili na ląd kobiety. Kobiety miały na głowach czarne kapelusze, używane na nabożeństwa, a w rękach wieńce z mchu, lub krzyże z kwiatów uplecione, które kładły na zniszczonych grobach, potem zaś szły gęsiego do kościoła. W załomie muru kościelnego stał na straży „kościotrup,“ z oczyma wlepionemi w gościniec vejlbijski, którym przybywał zawsze powóz proboszcza, a skoro tylko pośród wzgórz ukazało się wypukłe pudło plebańskiej karety, biegł wielkiemi krokami poprzez groby i znikał w wieży. Potem kierowali się też zwolna do wnętrza rozmawiający dotąd grupami mężczyźni, by tam zająć miejsca, nabożnie pokaszliwując i wycierając nosy, a z wieży zaczynał tętnić dzwon tak silnie, że drżały, zda się, od jego uderzeń stare, grube mury.
Wszystko to było już teraz jeno napoły zapomnianą legendą. Od czasu objęcia urzędu w parafji przez proboszcza Tönnesena, stał niejednokrotnie pustką stary kościół nawet w dni świąteczne, zardzewiały dzwon tętnił ponad bezludną drogą, a w stallach siedzieli skuleni, nieliczni jeno dłużnicy plebanji, nie spieszący z dziesięciną, nie chcący się wystawiać na gniew proboszcza. Proboszcz uczynił jednak coś dla kościoła, gdyż za jego staraniem wstawiono tu przed kilku laty duży piec, oraz pokryto podłogę pomiędzy rzędami krzeseł grubemi matami z sitowia.
Właśnie atoli w gminie skibberupskiej mieszkała większość buntowników i tam miał swą główną kwaterę sławetny tkacz, Hansen. Nic też dziwnego, że widok pustych ławek kościelnych w niedzielę napełniał proboszcza wściekłością. Podczas kazania wpadał nieraz w szał namiętności, a ręka jego grzmociła w pult z taką siłą, że sam św. Piotr, wyrzezany z drzewa, wraz z świtą innych świętych zdobiący ściany kazalnicy, stracił dosłownie ze strachu nos i twarz.
Po przybyciu do parafji kapelana Hansteda, zaszły pewne zmiany w tych stosunkach i jednej niedzieli przy końcu marca, w pierwszy, wiosenny dzień roku, kościół rozbrzmiał chóralnym śpiewem, który, płynąc ponad fiordem, mieszał się tam z krzykami mew, polatujących u wybrzeża.
Na drodze, poza murem kościelnym stały długie szeregi bryczek, czekając na zakończenie nabożeństwa. Wielu woźniców drzemało, siedząc na kozłach z głowami opartemi na dłoniach, inni leżeli w rowach i skracali sobie czas kurzeniem fajek, oraz paplaniną. Na samym przodzie szeregu, tuż pod murem widniała kolasa proboszcza o wyniosłym koźle, na którym królował stary, z babska wyglądający woźnica, przybrany w błękitny płaszcz z peleryną.
Weszło w zwyczaj u czekających parobczaków wiejskich podrwiwać sobie z woźnicy, któremu nadano imię zmarłej jego żony i zwano go „Maren,“ a natomiast nieboszczce przyznano (nie bez podstawy) imię męża, to jest Rasmus. I dziś też otaczało go czterech czy pięciu dziarskich chłopaków, którzy stali z rękami w kieszeniach i śmiali się wesoło.
— Powiedzno, Maren, — zaczął jeden — co słychać właściwie z tą waszą pastorówną i kapelanem? Myślę, że się nagapili na siebie dosyć, by nareszcie dojść do postanowienia!
— Powiem ci coś! — odparł drugi, oparty niedbale o bramę kościoła. — Pomiędzy ludźmi z wielkiego świata tak prędko nie dochodzi do końca. Te panny podobne są do kur. Muszą zawsze trochę pokręcić zadkiem, zanim nabiorą gustu. Prawda, Maren...gadajże!
Woźnica siedział bez ruchu na swym wyniosłym koźle i patrzył przed siebie, ponad końskie uszy. Milczał, albowiem uważał za rzecz niemożliwą, by osoba, piastująca, jak on, godność duchowną, wdawała się z hołotą bluźnierców, drwiących z woźnicy plebańskiego i wyrażających się tak świętokradzko o pannie Ranghildzie.
W tej chwili zamilkł śpiew, otwarły się drzwi zboru i ludzie zaczęli wychodzić.
Mężczyźni gromadzili się powoli, niedaleko wyjścia. Pośród nich jeden budził ogólne zainteresowanie. Był to człowiek lat średnich, ubrany po chłopsku, wysoki, chudy nieco pochylony, o długich, obwisłych ramionach i zadziwiająco małej głowie. Ta mała, nieco przypłaszczona głowa posiadała twarz iście kocią, sprytną, badawczą, o oczach w czerwonych obwódkach i rzadkiej, rudawej brodzie. Wszyscy niemal mężczyźni zbliżali się doń z powitaniem, a podając dłoń, spoglądali nań jednocześnie wzrokiem pytającym i zatroskanym. Odpowiadał na to, krzywiąc usta, kwaśnym uśmieszkiem.
Nagle rozstąpił się tłum przed bramą kościelną i próg przekroczył kapelan Hansted, przybrany w kapę.
Mimo że przemawiał już wielokrotnie tu i w Vejlby, kosztowało go to dużo wysiłku, był blady, wyczerpany i pozdrawiał zebranych z widocznem zakłopotaniem. To też głowy odkrywano dość ospale, a człek z kocią twarzą nie tknął nawet kapelusza, tylko stał skrzywiony uśmiechem i śledził z pod oka młodocianą postać księdza aż do drzwiczek powozu, u których „kościotrup“ z czapką w ręku korzył się i wił, jak robak po ziemi.
Woźnica ruszył, a kapelan wcisnął się w kąt karety, kładąc dłoń na czaszce z wyrazem cierpienia. Miękki, włochaty kapelusz. położył już poprzód na przedniem siedzeniu, jakby go palił zarzewiem. Kareta trzeszczała, zgrzytała i podskakiwała po wyboistej drodze, on zaś siedział z zamkniętemi oczyma i zaciśnionemi ustami, jakby tłumił z wysiłkiem łzy.

Na plebanji spotkał wracającego właśnie z Vejlby proboszcza. Podzielili się mianowicie w ten sposób funkcjami duszpasterskiemi, że obaj miewali co niedzielę kazania, jeden w Vejlby, drugi zaś w Skibberupie. Był to pomysł proboszcza, obawiającego się nie bez racji, że buntownicy skibberupscy będą demonstracyjnie zbierać się wyłącznie na kazania kapelana, celem tem wyraźniejszego podkreślenia, że mu są wrogami i słuchać go nie chcą. Dlatego też w ostatniej dopiero chwili objawiał, w którym z kościołów chce mieć kazanie, a skutkiem takiego manewru, oba kościoły przepełnione były przez czas pewien, każda zaś gromada żywiła nadzieję posłyszenia nowego kaznodziei.
Rozradowany widokiem swych wiernych zwolenników vejlbijskich zasiadł po powrocie proboszcz, w pogodnym nastroju, z wielkim apetytem do śniadania. Przyczyniła się jeszcze do tego nadzieja uroczystego obchodu, jaki miał się dziś właśnie odbyć na plebanji, a do którego sposobiono się gorliwie już od wielu dni. Zazwyczaj żył proboszcz z córką skromnie i cicho, nie biorąc nigdy udziału w chłopskich przyjęciach, zrzadka jeno odwiedzając co najbogatszych kmieci, lub właścicieli ziemskich okolicy. Jednak dwa razy do roku dawał proboszcz wystawną kolację, na którą, niby do stołu księcia, spraszano przedstawicieli różnych warstw gminy i parafji. Proboszcz Tönnesen sam zawsze kierował taką uroczystością. Miał już w krwi namiętne upodobanie do rządzenia i wydawania rozkazów. Zaledwo tedy rozłożył się za stołem i podwiązał pod brodę swą specjalnie wielką serwetę, zaraz zaczął udzielać córce szczegółowych zleceń odnośnie do kolei podawania win, przyrządzania salat i t. p. rzeczy.
Kapelan Hansted siedział niemy, jakby nieprzytomny, krusząc swym zwyczajem chleb na obrusie i nie biorąc niemal nic w usta. W ciągu zimy zmienił się bardzo zewnętrznie. Policzki bardziej mu się jeszcze zapadły, a czyste i dziecięco jasne dawniej oczy przysłoniła mgła, świadcząca, że robak jakiś gryzie potajemnie serce jego.
Szaro-niebieskie oczy panny Ranghildy obserwowały go z przeciwległej strony stołu, uważnie. Proboszcz Tönnesen zauważył również wkońcu, że myśli kapelana bujają gdzieś daleko, to też otrzymawszy na pytanie dziwną i niedorzeczną odpowiedź, zmarszczył niechętnie brwi. Uważał, że jest to zgoła niewłaściwe, by kapelan nie zważał na słowa wypowiadane przez przełożonego, nawet wówczas, gdy szło o pasztet i sałatę.
Proboszcz Tönnesen był wogóle dużo mniej zadowolony ze swego pomocnika, niż to sobie zrazu obiecywał. Czuł jakieś przygnębienie promieniujące od tego, z każdym dniem dziwaczniejszego i bardziej zamkniętego w sobie człowieka, który plątał się po domu, opanowany widocznie jakąś manją prześladowczą. Nie wiedział, co go gnębi, tem więcej, że on sam i córka czynili wszystko, by się czuł jak u siebie i by mu było pod każdym względem dobrze.
— Nie pojmuję tego człowieka! — wykrzyknął, gdy kapelan po skończeniu śniadania poszedł do swego pokoju na piętrze. — Nie mogę dociec, nad czem przemyśliwa. Jest tak milczący i obojętny na wszystko, każdego dnia, jakby go spotkało wielkie nieszczęście. Czy może ty, Ranghildo, domyślasz się czegoś?
— Ach! — odparła sucho Ranghilda, opierając się o poręcz krzesła i spoglądając z udaną obojętnością w okno. — Cóż dziwnego? Nie czuje się jeszcze pewnym w swym zawodzie. Jest tak młody. Przytem kazania jego nie odniosły w parafji spodziewanego wrażenia.
— No, tem się trapić chyba nie powinien! — powiedział proboszcz, pogłaskany w dumie własnej. — Nie sądzę zresztą, by to było przyczyną, gdyż zwierzyłby się nam niezawodnie. Raczej nie może sam z sobą dojść do końca. Jest niezdecydowany, to jasne. Trapią go urojenia, zresztą dziedziczne. Matka jego, jak mi to mówił pastor Petersen swego czasu, była dość ekscentryczną damą, która nawet odebrała sobie życie w przystępie pomieszania zmysłów.
Panna Ranghilda zwróciła twarz ku ojcu z wyrazem przerażenia w oczach.
— Co mówisz, ojcze? Jego matka?...
Proboszcz przerwał wędrówkę po komnacie i krząknął. Dał się unieść i powiedział to, o czem winien był przemilczeć przez wzgląd na kapelana i dla dobra gminy. Sam to uznawał.
— No, nie biorę tego dosłownie... — rzekł, czyniąc gest łagodzący i uśmiechając się przytem Ludzie gadają różności. Chcę tylko powiedzieć, że nasz kochany kapelan Hansted posiada nadmierną skłonność zatapiania się w samym sobie, natomiast brak mu zdolności asymilacyjnych... Sądzę, że uczyniłem wszystko, co mogłem, by mu u nas było dobrze. Wiem, że i ty uczyniłaś to samo. Nieraz widziałem was chodzących razem po ogrodzie, posiadacie, o ile wiem, jedne upodobania, Hansted ceni bardzo twą muzykę, sam mi to mówił. Pojąć nie mogę, co go czyni tak nieśmiałym... nie mogę przypuścić bowiem byś go ty, kochana Ranghildo, czemś dotknąć mogła?
Proboszcz Tönnesen przystanął, tym razem w kącie pokoju i spoglądał stąd badawczo na córkę.
Udała, że nie dosłyszała słów jego. Siedziała z rękami skrzyżowanemi pod piersią i patrzyła przed się nieprzeniknionym wzrokiem, jak to czyniła zawsze, ile razy ojciec zestawił jej imię z imieniem kapelana. Dawała mu w ten sposób odprawę.

Kapelan Hansted udał się do swego pokoju, obszernej komnaty na poddaszu, otoczonej wokół cichemi strychami. Był to świat odrębny, a mimo skośnych ścian i niewielkiego okienka wpuszczającego skąpe światło, całość miała wygląd powabny i pociągający. Stało tu biurko, sofa, staromodny, mahoniowy pult do pisania, półki pełne książek, wielki fotel, na podłodze leżały małe dywaniki, a za parawanem było łóżko. Świeże miał i wonne powietrze, kapelan bowiem, wyjątek, pośród teologów, nie palił wcale. Natomiast oddawał się gorliwie hodowli kwiatów, na oknie stały liczne wazoniki, a po ramie jego pięła się wić powoju, okryta świeżemi, jasnemi listkami.
Ponad sofą, pomiędzy wielkiemi portretami Melanchtona i Lutra mieściła się mała galerja portretów rodzinnych. Widniał tu ojciec, wysoki, szczupły, wspaniały jegomość, z cylindrem w ręku, w dyplomatycznie zapiętym szczelnie surducie, ozdobionym wstążeczką orderową, oparty o rzeźbioną komodę. Obok niego wisiał mały dagerotyp matki, otoczony wianuszkiem nieśmiertelników. Obrazek przedstawiał panią Hansted w młodzieńczym wieku i tak pobladł, że jeno jak przez mgłę dostrzec było można główkę dziewczęcą, w niezwykle wysokiej fryzurze, oraz parę wielkich, jasnych, szeroko rozwartych oczu. Prócz tego był tu portret brata, porucznika gwardji, pięknego młodzieńca o wesołem obliczu, oraz siostry, małej, ptaszęcej kobieciny, niemal dziecka jeszcze, z przymrużonemi oczyma i chorobliwym potrochu uśmiechem.
Wreszcie przy biurku siedział właśnie najstarszy z potomków radcy, Emanuel, otulony w brunatny, sukienny szlafrok. Oparł policzek na dłoni i czytał list.
List pisał ojciec. Nadszedł on już dnia poprzedniego, ale kapelan odłożył na potem czytanie, nie chcąc by mu przeszkodził w przysposabianiu kazania niedzielnego. Były tu zwykłe, szczegółowe wieści, dotyczące drobnych wydarzeń rodzinnych, dowiedział się, że brat wziął udział w balu dworskim, że u radcy odbyło się przyjęcie imieninowe, że dziecko siostry ma już zęby i t. d. i t. d.
Zakończenie brzmiało:
— Jak to wiesz oczywiście, drogi synu, cieszymy się wszyscy, że zdrowie ci stale służy i że dobrze się czujesz w pustyni, jak brat twój żartobliwie nazywa obecne miejsce twego pobytu. Obrałeś sobie zawód piękny i dostojny, to też życzymy ci wszyscy z całego serca szczęścia i błogosławieństwa bożego, byś mógł dokonać zadania życia. Nie ukrywam jednak dalej, że wolałbym dużo, byś był obrał stanowisko zgodniejsze z tradycjami rodziny i nie zmuszające cię do oddalenia się od nas tak bardzo. Niełatwo też przychodzi nam, zaprawdę, pojąć twą tak doniosłą działalność pośród ludzi nierównych warunków życia i wychowania, jako też nie rozumiemy, jak możliwą jest ona, a to dlatego, że żyliśmy zawsze w swojej wyłącznie sferze. W listach swych ciągle stajesz w obronie tych maluczkich i wedle słów własnych starasz się wytworzyć owo ścisłe porozumienie pomiędzy sobą a ludem, pośród którego żyć ci padło. Wyznaję, że, pomijając oczywiście sprawy religji, nie pojmuję zgoła tej wielkiej zagadki, ale może powodem jest tu nieznajomość stosunków, to też poprzestaję na ponownem przesłaniu ci życzeń wszelkiego powodzenia w zbożnej pracy twojej.
Emanuel odczytał z uwagą list dwukrotnie, a podczas tej lektury czoło jego osnuwała coraz to ciemniejsza mgła. Ręka trzymająca list opadła mu zwolna na kolana, siedział nieporuszony z oczyma tępo utkwionemi w posadzkę.
Nagle zerwał się i zaczął, załamując ręce, biegać po pokoju. Nie, nie mógł, nie chciał wierzyć w to, że ojciec i reszta rodziny mieli rację, że wszystko o czem tak szczytnie marzył, za czem tęsknił, to puste fantasmagorje!... A jednak... jednak!... Wszakże te same właśnie wątpliwości dręczą go samego i doprowadzają do rozpaczy!... Uświadamiał sobie, że z całym wysiłkiem i napięciem woli sposobił się do dzielnego pełnienia swych obowiązków. Mnóstwo arkuszy papieru, pokrytych drobnem pismem, świadczyło dowodnie o wytrwałej pilności, z jaką przygotowywał dzień po dniu i tydzień po tygodniu kazania swoje. Żywił ustawiczną nadzieję, że mu się uda porwać słuchaczy żarem wymowy, zapałem wiary. Wszystko daremnie. Ile razy stanął w niedzielę na kazalnicy i spostrzegł wbite w siebie spojrzenia ludzi obcych, zadzierających w górę głowy, czuł, że krzepnie, że lodowacieje w nim każde słowo, a wyrazy przekonywujące gasną na ustach. Z rozpaczą słuchał własnych zdań rozbrzmiewających głucho i beztreściwie pod sklepieniem nawy i wyczuwał coraz to głębszą śpiączkę, ogarniającą parafjan. Pomiędzy nim a gminą rozwierała się jako by coraz to głębsza i szersza przepaść poprzez którą głos nie sięgał, otchłań lodowata, w którą padało jedno po drugiem, wzlatujące ku niebu słowo, niby pobite zamrozem ptaki...
Wstrzymał się nagle, zaprzestał rozpaczliwej wędrówki i stanął w niszy okiennej, poglądając na krajobraz Izami przysłonionem spojrzeniem. Słońce złociło szczupłą jego postać. Otulony brunatnym szlafrokiem, przepasany w biodrach, oparty ramieniem o ramę okna, z głową otoczoną witką powoju wyglądał na młodego mnicha, patrzącego z głębi samotnej celi na świat, w który wydzierają się tęsknoty jego.
Mógł z okna swego pokoju objąć spojrzeniem całą niemal parafję. Wprost pod stopami miał zakątek ogrodu plebańskiego, a ponad wierzchołkami drzew dostrzegał kilka wielkich dworzyszcz Vjelby, o budynkach z cementową wyprawą, oraz otoczony kamiennym murem staw wiejski. Mógł też na przestrzeni półmilowej śledzić szeroki gościniec, wijący się przez wzgórzyste pola i tonący w południowej stronie, pośród trzech wielkich, nagich wałów ziemnych, poza któremi kryło się Skibberup tak dokładnie, że jeden komin nie sterczał nawet nad grzbietami wzgórz. W dali widniała wieża samotnego kościoła, zaś na całej przestrzeni widnokręgu wschodniego błękitniała powierzchnia fiordu, ujęta w ramę zieleni i białych urwisk przeciwległego brzegu.
Codziennie stawał tu i wpatrywał się w szczegóły, znał każdy dom, każde drzewo, każde wzgórze w okolicy. W zamyśleniu śledził pług oracza, sunący z trudem, czy to w deszcz, czy w upał słoneczny przez wilgotną glebę. To znów słał spojrzenie śladem czółna o białych, lub brunatnych żaglach, snującego się pomiędzy brzegami. Czasem widywał szybkie wózki Skibberupjan wracających z miasta, toczące się krętym gościńcem, co malały coraz to bardziej za każdym zakrętem i wreszcie niby nikłe myszki przepadały w norach, trzech w dali widniejących wzgórz. Wieczorem, gdy zgasł ostatni snop promieni słońca, widział zapalające się raz po raz światełka w chatach, podobne gwiazdkom, rozsianym po niebie, a samotnym ciągle będąc, wczuwał się z fantazją poety w to skromne, niewolnicze życie, jakie wiedli biedni mieszkańcy, oraz marzył o tem, by nawiązać z nimi braterskie stosunki i żyć jako ich przyjaciel i opiekun.
Dziś wiedział, że się omylił. Ujrzał teraz jasno przepaść nieprzekraczalną, dzielącą go od chałupników tej ziemi, gdzie żyli, napoły wkopani w nią, drążąc jej łono, podobni jakiemuś ludowi gnomów, którego istota była dla niego zagadką, którego mowę ledwo rozumiał, a którego to ludku myśli, marzeń, trosk i nadziei nie znał nikt. Czyż się to kiedy zmieni? Zdawało się, jakoby ludzkość zupełnie zapomniała owego czarodziejskiego hasła, które sprawia, że pagórki podnoszą się na ognistych słupach, wypuszczając na światłość dnia małe ludki, żyjące pod ziemią.
Nagły gwizd wyrwał go z zapamiętania.
Spojrzał. To szpak!
Zdziwił się bardzo. Przez cały dzień zajęty sobą i własnemi myślami, nie zauważył, że słońce przebiło nareszcie zimną mgłę, słoniącą od całych tygodni okolicę. Obejrzał się i znowu posłyszał w pobliżu gwizd szpaka, potem zaśpiewał jeszcze jeden, odpowiedziały mu inne... w całym ogrodzie zapanowała wiosna.
Uśmiechnął się smutnie. Wspomniał, ile razy w ciągu zimy tęsknił za wiosną, żywiąc zabobonną nadzieję, że wówczas wszystko się zmieni na lepsze. Pewny był, że roztaje zdrój miłości, zamknięty w sercu jego, wraz z nawrotem wiosny, gdy pola i fiord zrzucą swe więzy zimowe.
Zwrócił się do pokoju, przystąpił do biurka, schował starannie list ojca do szuflady, przesunął ręką po włosach i czole, jakby chciał wypłoszyć wszystkie gnębiące myśli, wziął kapelusz, jedwabny parasol, stojący w kącie, i wyszedł.

Zszedł na dół po skrzypiących schodach, minął sień i zamierzał dostać się przez jedną z furtek i ogród na szczere pole. Przechodząc obok pierwszego, wielkiego trawnika, posłyszał wołanie. Poznał głos panny Ranghildy i zniecierpliwił się trochę, bo pragnął właśnie samotności. Ale musiał się obrócić i pozdrowić.
Panna Ranghilda szła ku niemu od strony werandy. Miała jasną, poranną sukienkę w kwiaty, z miękkiego, ciepłego materjału, o wielkich bufach u ramion i długim klinowato zakończonym staniku. Gdy schodziła ze stopni werandy, dostrzegł wychylające się z pod dolnego rąbka spódnicy szpiczaste, lakierowane trzewiki z klamrami. Przez plecy i górną część ramion spływał blado-niebieski woal, a na wiewiórczanego koloru kędzierzawych włosach tronował ogromny kapelusz słomiany, na karku podgięty i spięty agrafą.
— Czy mogę zamienić z panem, panie Hansted, słów kilka, zanim pan odejdziesz? — spytała swobodnie. — Czy zechce się pan udać ze mną na chwilę do kasztanowej alei, radabym zobaczyć, czy nie pojawiło się tam przypadkiem kilka fiołków.
Szli obok siebie. Ogród, będący jak plebanja sama dziedzictwem pastora-miljonera, przypominał park rycerskiego dworzyszcza. Posiadał rozległe trawniki, boskety, wielkie wazy kamienne, długie aleje, oraz kunsztownie strzyżone żywopłoty ligustru, a proboszcz Tönnesen uważał sobie za punkt honoru utrzymać go, wedle możności w stanie świetności pierwotnej. Przez głęboki kanał, wijący się środkiem, rzucony był mostek w stylu chińskim, z bambusowym dachem, zdobnym w smoki i przez ten mostek przeszli panna Ranghilda i Emanuel.
Po krótkiem milczeniu spytał Emanuel:
— Czemże mogę pani tedy służyć?
Roześmiała się.
— Takiś pan ciekawy?
— To nie! — odparł. — Ale mam pewne sprawy załatwić. Jak pani widzi, mam na sobie strój podróżny, szatę pielgrzyma. Udaję się właśnie do mej Ziemi Obiecanej!
— Do pańskiej Ziemi Obiecanej? — zdziwiła się. — Co to ma znaczyć?
— Ach! Właściwie... nic to nie znaczy... — powiedział z powagą i spuścił oczy. Kroczyli przez chwilę w milczeniu.
— Jakiż z pana w gruncie niewdzięczny człowiek! — powiedziała, chcąc go wprowadzić w weselszy nastrój. — Mam, doprawdy, ochotę palnąć panu karcące kazanie. Czyż nic w świecie nie zdoła wywołać uśmiechu na pańskiej twarzy?... Wyznam otwarcie, że bliską jestem by obrazić się na pana. Założę się n. p. że pan wcale nie zauważył, jak pięknie przystroiłam dziś do śniadania stół, a stało się to jedynie dlatego, żeś pan powiedział, iż wolisz mieć na stole bukiet kwiatów, niż pieczeń wołową. Jak pan wie, ja ze swej strony daję stanowczo pierwszeństwo pieczeni.
Uśmiechnął się z roztargnieniem.
— To prawda, łaskawa pani — odrzekł, — czuję dobrze, że jestem człek niegodny. Proszę, burcz mnie pani... zasłużyłem na to w pełni. Jest to rodzaj choroby dziecięcej, którą należy wypędzić z organizmu. Wie pani niewątpliwie, co głoszą najnowsi prorocy. Oto nosimy w sobie wszyscy, dziedzictwem otrzymaną, gryzącą jak mole chorobę romantyzmu. Tak powiadają, a ojciec mój, lub matka musieli posiadać tego kapitału znacznie większy od innych ludzi zapas...
— Pańska matka?
— Tak! Ale mówmy o czem innem, łaskawa pani. Proszę nie zapominać, że miała mi pani coś powiedzieć.
Znaleźli się w szerokiej alei kasztanowej, stanowiącej zakończenie ogrodu, a przytykającej do pola. Roiło się tu od rozradowanych słońcem, metalicznie połyskujących szpaków. Uwijały się w koronach drzew, a z otwartych pól płynął wiew ciepły, przepojony zapachem ziemi i kiełkujących roślin. Pomiędzy dwoma drzewami znajdowała się ławka darniowa, przed którą zatrzymała się panna Ranghilda, mówiąc:
— Usiądźmyż na chwilę. Słońce tu tak mile dogrzewa.
Zmiotła kwastem woalu kilka suchych listków i usiadła w rogu. Emanuel stał przed nią, wsparty na parasolu, nie mając jakoś ochoty zająć miejsca.
Milczała chwilę, pochylona, z rękami splecionemi na kolanach, i patrzyła na końce swych trzewików. Potem rzekła, nie podnosząc głowy:
— Wspomniał pan przed chwilą matkę swoją... Otóż nie wiem, czym śniła, czy mi pan mówił, ale przypominam sobie, żeś pan był bardzo młody, gdyś stracił matkę...
— Tak! — odparł, mierząc ją podejrzliwie. — Miałem wówczas piętnaście, czy szesnaście lat... Ale czemuż pani o tem mówi?
— Doprawdy... nie wiem sama.
— Czy pani rozmawiała z kimś niedawno o mojej matce?
— Tak. Ojciec mówił mi właśnie dzisiaj dopiero... Ojciec spotkał kogoś, kto znał matkę pańską swego czasu...
Zasępił się.
— Tedy ojciec opowiadał pani prawdopodobnie o... śmierci mojej matki?
— Tak!
Ciemne rumieńce okryły policzki kapelana. Po krótkiem milczeniu rzekł głucho, drżącym od wzburzenia głosem:
— Moja biedna matka była ofiarą swej epoki, swej rodziny i społeczeństwa, którego członkinią i pani również jesteś. Od chwili urodzenia, wkładają na nas wszystkich kaftany warjackie, w których zwolna konają ci, którym brak odwagi, lub siły, by je rozerwać.
Spojrzała nań z niejakiem zdumieniem i powiedziała:
— Cóż pan chcesz przezto powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że, mówiąc szczerze, wszyscy toczymy bój mniej lub więcej zacięty, ze znużeniem życiem, zniechęceniem i poczuciem osamotnienia. Owa choroba, jakkolwiek ją nazwiemy, to gorzki owoc naszej hiperkultury. Zdarzają się silni, zdolni nieść to brzemię, nie stając się zupełnemi kalekami, ale innym, i to nie zawsze najniklejszym, serce pęka. Zobaczy pani, niedługo padniemy w tej walce wszyscy, zwłaszcza my, biedne karykatury człecze, spłodzone w rozgwarze miasta, pośród kominów, drutów telegraficznych, kolei i tramwajów. Ile pokoleń, jak pani sądzi, wytrzyma jeszcze? To rozpacz największa! — głos jego zmienił się nagle pod wpływem stałych, trapiących go myśli. — Czyż pani nie rozumie, że świat stanął na głowie, jeśli ja, ja właśnie mam za zadanie uczyć innych, jak się powinno żyć i umierać, ja który ponad wszystko powinienem się nauczyć sztuki życia od tych właśnie, których mnie uczyniono nauczycielem? Czyż nie powinniśmy z całego serca zazdrościć biednemu komornikowi, bez skargi, wesoło pełniącemu niewolniczą pracę, jedzącemu suchy chleb i śpiącemu słodko na barłogu? Czyż istnieje głębsza filozofja życia? Jakże źle, że ja biedny, zdegenerowany wyrodek kultury narzucam się za opiekuna i przykład ludziom zdrowym i czystym? Zaręczam pani, panno Ranghildo, że ile razy przekraczam próg najnędzniejszej chaty, serce mi bije nabożnem wzruszeniem. Zdaje mi się, żem winien zzuć obuwie, gdyż wstępuję w święty przybytek, gdzie żyją przynajmniej niektóre jeszcze z uczuć ludzkich w pełni pierwotnego piękna swego i szlachetności, że trwają tam, od kiedy je Bóg w zaraniu wieków złożył w pierś człowieczą...
Zagłębił się w wychwalaniu życia wiejskiego, na który to temat stoczyli w ciągu zimy niejedną gorącą dysputę. Panna Ranghilda oświadczała zawsze bez ogródek, że niecierpi życia na wsi i że chłopów zalicza do niższej rasy ludzkiej, że są to dla niej jacyś, czasem nikczemnie służalczy, czasem bezczelni, a zawsze śmierdzący półludzie, z którymi stykać się należy jeno w ostatecznej konieczności. I teraz zwalczała energicznie poglądy Emanuela.
— Chłopi, jak pan sam mówiłeś, lubują się w brudzie swych barłogów i nie posiadają niemal wyobrażenia o wyższych formach życia i szczęścia. Dowodzi to oczywiście, że bardzo mało różnią się od zwierząt, n. p. od świń, u których niewątpliwie przechowały się również wszystkie uczucia pierwotnej czystości praświństwa! Nacóż zresztą spierać się dłużej! — zawołała ze śmiechem. — Widzę, że pana ukąsić musiał jakiś wściekły chałupnik i niema narazie dla pana lekarstwa. Podejmie się w swoim czasie kuracji sama rzeczywistość. Zaczekajmyż czas jakiś cierpliwie!
Roześmiała się wesoło. I w samej rzeczy, dziewczyna ta, ubrana w modną toaletę, władająca mistrzowsko swem gibkiem ciałem, od końca trzewiczka do ogromnego, florentyńskiego kapelusza, rzucającego cień koronkowy na połowę twarzy, w samej rzeczy, Ranghilda Tönnesen zdawała się zaliczać do innej zgoła ludzkiej rasy, jak ociężała niezdarna, gmerająca w ziemi, w łachmany odziana ludność, pośród której żyła. Emanuel dotknięty jej słowami chciał już odejść, ale przedtem zwrócił się raz jeszcze z pytaniem:
— Radbym wiedzieć, o co pani zamierzała przedtem spytać? Zapomniała pani, widać...
Panna Ranghilda zarumieniła się zlekka. Nie miała żadnego powodu zaczepiać kapelana, chciała jeno by z nią pomówił i pobawił ją. Ale nagle wpadła jej do głowy rzecz odpowiednia i powiedziała:
— Otóż, panie Hansted, jak panu może wiadomo, odbędzie się dziś na plebanji małe przyjęcie.
— Tak... tak... zdaje mi się, że jakiś wróbel o tem ćwierkał na dachu!
— No tak! Bądźże pan wesoły! Tego rodzaju rzeczy przemieniają się na wsi, gdzie wogóle nic się ciekawego nie dzieje przez cały rok, w niezmiernej doniosłości wydarzenia. Potwierdza to, co prawda, raz jeszcze wyrażony przeze mnie pogląd... Ale dość tego! Jak pan oczywiście wie, będę dla mych gości najuprzejmiejszą gospodynią. Goście ci, to o ile wiem, panowie: Piotr Nielsen, Niels Petersen, Piotr Nielsen Petersen, Niels, Piotr Nielsen... i t. d... No, nie marszczże pan tak okropnie czoła! Nie mam najmniejszej urazy do tych kochanych człowieczków, trudno mi się tylko pogodzić z tem, by pluli na moje dywany, jak się to przydarzyło jednemu zeszłego roku. Było to może wyrazem owej szlachetnej pierwotności uczuć, o której pan przed chwilą tak pięknie mówił, ale chętnie z niej rezygnuję. Otóż idzie mi o to, byś pan zechciał okazać się dziś wieczór wesołym i uprzejmym dla gości naszych. Także proszę, na wypadek, gdyby mnie w ciągu wieczoru napadł mój utrapiony ból głowy, proszę gorąco, byś pan zechciał zastąpić mnie, w sposób rycerski wobec pań.
— Łaskawa pani wie, że jestem zawsze do jej usług! — rzekł Emanuel, kłaniając się z ironicznem ugrzecznieniem. — Czy mogę czemś jeszcze służyć pani, panno Ranghildo?
— Tak! Proszę o tę wielką łaskę, byś pan raczył, wyjątkowo dziś, nie być zanadto niepunktualnym. Sądzę, że ojciec niecierpliwiłby się dziś więcej niż kiedykolwiek, gdybyśmy musieli na pana czekać. Przyjdź pan raczej pół godziny wcześniej, a pomożesz mi pan trochę w nakrywaniu stołu!
— Uczynię co w mojej mocy! — odrzekł. — Ale w takim razie pozwoli pani, że odejdę zaraz. Widzę ponadto ojca pani, biegnącego tu spiesznie. Wierzaj mi pani, jakieś straszne nieszczęście przydarzyć się musiało sałatom... Zegnam uprzejmie... sługa uniżony!
Proboszcz Tönnesen ukazał się w istocie na końcu alei. Kroczył z rękami na plecach, układając widocznie mowę powitalną. Gdy ujrzał na ławce młodą parę, wykonał niezwłocznie zwrot na pięcie i poszedł inną ścieżką, w głąb ogrodu.

Panna Ranghilda siedziała jeszcze chwilę na ławce zamyślona i patrzyła w ziemię. Potem wstała i ruszyła na plebanje, gdzie spotkała z racji przyjęcia zupełnie tracącą głowę, starą służebnę, doprowadzoną do zupełnej rozpaczy długą nieobecnością pani. Musiała odpowiedzieć na tysiąc pytań, dotyczących przyprawy dań i urządzenia stołu. Panna Ranghilda wydała potrzebne rozkazy głosem stanowczym, w krótkich wyrazach, przeszła potem do pokoju i, wziąwszy z bibljoteki naoślep jakiś angielski romans, usiadła z książką przy oknie. Czuła przygnębienie. Po kwadransie spostrzegła, że nie wie, co czyta, spojrzała na zegar, stojący w rogu na postumencie. Była trzecia. Położyła książkę, zaczęła chodzić po pokoju, poprawiać to i owo, stanęła przed klatką, gdzie spała smacznie papuga, usiadła do fortepianu i zaczęła jedno z preludjów Szopena.
Potem znowu spojrzała na zegar. Było dziesięć po trzeciej. Uderzyła znowu kilka akordów, urwała nagle, zerwała się, wzięła gazetę z ciężkiego, mahoniowego stolika pośrodku stojącego i siadła ponownie przy oknie. Z gazetą rozpostartą na kolanach, głową wspartą na dłoni, zapadała coraz to głębiej w myśli, a wzrok jej ślizgał się upornie po wielkiem, pustem podwórzu i słomianych dachach zabudowań stajennych. Nakoniec zegar wydzwonił pół do czwartej. Wstała i poszła do swego pokoju, by przywdziać toaletę wieczorową.
Goście zaproszeni byli na szóstą, miała tedy poddostatkiem czasu, zwłaszcza że z powodu wieczornej recepcji nie siadano dziś do obiadu. Nawet w codziennych warunkach ubieranie się stanowiło dla panny Ranghildy jednę z głównych atrakcyj dnia. W swym wystawnie, wedle wiejskich pojęć urządzonym buduarze, gdzie unosiła się zawsze woń fiołków, spędzała z reguły dwie godziny przed obiadem. Bawiło ją niezmiernie wystawanie przed wielkiem, całą postać odbijającem zwierciadłem i podziwianie się podczas ubierania i rozbierania. Oglądała kark, obnażone ramiona i rozpuszczone włosy, próbowała nowej fryzury, lub dobierała barwy toalety. Nie czyniła tego przez zarozumiałość, a tem mniej przez kokieterję. Czyż opłaciłoby się kokietować kogoś w tej pustyni? Wedle słabych sił swoich starała się w tych godzinach znaleźć zadosyćuczynienie za niemożność życia wśród świata, na którą była skazana.
Cóż zresztą miała robić. Każdego ranka grywała pilnie. Były to nader miłe chwile, ale lekarz zabronił jej siedzieć dłużej niż trzy godziny przy fortepianie. Następnie dwie godziny poświęcała czytaniu, zwłaszcza książek w obcych językach. Dwie godziny mogła z trudem ledwo wypełnić zajęciami gospodarczemi, a osobista jej pomoc była tu nawet całkiem zbyteczna. Dzień miał atoli jeszcze ośm całkiem pustych godzin... Cóż było z niemi począć? Spacerować? Ach! Przez ośm zimowych miesięcy pola i drogi były jednem, niedostępnem bagniskiem, albo znowu śnieg piętrzył się nieprzebytą zaporą wokoło plebanji. Nawet w lecie przygnębiał ją widok olbrzymich rozłogów milczących pól, nagie, monotonne tamy kamienne, lub wreszcie ciągle jednakie, błękitnawe i szarawe fiordy. Najgorszą rzeczą było jednak przechodzenie przez wieś, gdzie z góry wiedziała, jakich napotka ludzi, gdzie zmuszona była odwzajemniać poufałe pozdrowienia parobczaków i odpowiadać na naiwne słowa, napoły jeno ubranych żon komorników, dotyczące pogody, zbiorów lub przymrozków nocnych. Zazwyczaj tedy ograniczała swe przechadzki do samotnej ścieżki, wiodącej z ogrodu plebańskiego do wzgórz wybrzeża. Tutaj zażywała z reguły ruchu w czasie zachodu słońca, dopóki rozgwar wracających z pola robotników i duszny odór nawożonej roli nie skłonił jej do ucieczki. W gruncie posiadała jednego jeno przyjaciela, papugę, zwaną: „Matuzalem,“ i rada była z tego towarzystwa. Więcej bawiła ją ludzka paplanina tego stworzeńka, niźli zwierzęce ryki i kwiki, z których to dźwięków, jej zdaniem, składała się mowa chłopska. Ptak obdarzony był przytem nielada temperamentem, umiał płatać szelmostwa, doznawał przygnębienia, bywał rozbrykany, kokieteryjny, oburzał się, a wszystko to czynił w ciągu jednej godziny, z pospieszną nerwowością inteligencji.
Pięć lat spędziła tu, w ciągłej samotności. Urodzona w małej, prowincjonalnej mieścinie jutlandzkiej, gdzie ojciec jej był adjunktem, od trzynastego roku życia, po stracie matki, przebywała aż do konfirmacji w Kopenhadze u starych ciotek i tam dokończyła edukacji w wyższym pensjonacie. Z chwilą dojścia do lat szesnastu osiedliła się na stałe na plebanji.
Przybyła z sercem wezbranem tęsknotą za szczęściem, wiedząc z romansów i teatru, że kobieta duńska, w młodocianych córkach wiejskich plebanów doszła do najwyższego rozkwitu swego i że ku tym właśnie dziewczętom kierują się westchnienia wszystkich, najszlachetniejszych mężczyzn kraju. Pamiętała jak wówczas latem przesiadywała całemi dniami w ogrodzie, przystrojona różą mszystą, marząc w cieniu drzew, lub znowu wstępowała na wysoką tamę wśród pól i, przysłaniając dłonią oczy, wpatrywała się w przepojony słońcem krajobraz. Pewną była, że ukażą jej się dwaj pieszo idący studenci, wyobrażała sobie też nader żywo, że tacy sami studenci, zakurzeni i ogorzali od słońca, pewnego dnia zajrzą przez furtkę do ogrodu, a jednocześnie wyjdzie na werandę ojciec, zaprosi ich do domu. Będzie zrazu zmieszana, zaczerwieniona, ale potem odzyska wesołość i swobodę, a wkońcu za nucą we troje w ogrodzie, przy księżycu pieśń bellmanowską. Przy pożegnaniu, jeden z nich, nie weselszy i zabawniejszy, ale ten, który spogląda poważnie zamyślony, uściśnie jej dłoń i szepnie kilka niewyraźnych słów. Poprosi, by o nim nie zapominała, a gdy miną cztery lata wróci po świetnie zdanym egzaminie i wzruszony oświadczy się ojcu o jej rękę.
Niestety, turyści nie zapędzali się w tę bezdrzewną okolicę, położoną na samym krańcu kraju, i mijało lato po lecie, bez najmniejszych widoków na ziszczenie się owej baśni.
Ranghilda Tönnesen uśmiechała się z politowaniem, myśląc o tych rojeniach szesnastolatki. Od czasów owych napastowali ją często oświadczynami napęczniali piwem synalkowie wielmożów okolicznych i pojąć nie mogli, dlaczego im za to rąk nie całuje z wdzięczności. Pozatem płynęły jej lata monotonnie, cicho u boku ojca, nie niosąc żadnych przeżyć znaczniejszych. Wspominając minione życie, dziwiła się, że nie ma więcej nad 21 lat, czyli że znajduje się właśnie w pełnym rozkwicie. Nic ją właściwie, poza muzyką, nie zajmowało teraz. Wycieczki doroczne do Kopenhagi straciły cały urok. Odwykła całkiem od wielkomiejskiego życia, dawne przyjaciółki rozproszyły się po świecie, stare ciotki pomarły... po powrocie, życie na plebanji wydawało jej się podwójnie puste, a przyroda bardziej jeszcze odstręczająca cichą, kamienną martwotą swoją.
Z tego też powodu niemile ją zrazu dotknęło, że ojciec zażądał pomocnika, kapelana. Nie pragnęła, by ją ktoś wytrącał z owego życia lunatyczki, jakie wiodła, a w jakie zwolna jeno wżyć jej się udało. Zauważywszy przytem, że ludzie od samego zjawienia się Emanuela połączyli zaraz imiona obojga, nasrożyła się bardzo. Ale nowy domownik miał wyłącznie jedno pragnienie, chciał mianowicie pędzić żywot samotny, jak ona, to też wnet pogodziła się z jego obecnością. Mimo dziwactw rozlicznych zaczął ją zwolna ciekawić. Bawiła ją teraz paplanina z kapelanem, kłótnie i spory, że zaś Emanuel odczuwał coraz to większą potrzebę wywnętrzania się przed kimś szczerze i bez ogródek, przeto wytworzył się między nimi stosunek napoły koleżeński, swobodny i przyjazny, czego zresztą nie dostrzegali oboje. Ten stan rzeczy zwrócił oczywiście uwagę proboszcza Tönnesena.
Ale plany przyszłości, jakie proboszcz i inni budowali na tym stosunku, były zgoła iluzoryczne. Rarghilda nie była tak chłodna z natury, jak wyglądała z pozoru i jakby o tem świadczyło jej postępowanie, przeciwnie pobudliwa była jak ojciec i odziedziczyła gorącą jego krew. Dlatego jednak właśnie kapelan był jej zbyt eteryczny, czuła swą nad nim przewagę i gniewało ją, ile razy, jak tego naprzyklad poranku, pod wpływem nudy, odrzucała zbyt wiele dostojeństwa swego w rozmowie z tym jedynym towarzyszem. Emanuel ze swej strony marzył tak górnie o przyszłości, tak wysoko spozierał ponad głowę tej podufałej w sobie damy, że nie istniała dlań ni na jedną chwilę.

Emanuel wyszedł furtką na skraju plebańskiego parku, wiodącą w szczere pole. Był to punkt najwyżej położony całej okolicy, tak zwany, „plebański wzgórek,“ skąd widok słał się milami wokół. Gdzie spojrzyć, wszędzie widniały jasno-zielone łany żyta, lśniące w słońcu, pośród ciemniejących ugorzysk. Nad bagnami i mokradliskami falowały mgły, z kanałów i marglowisk unosił się opar, a całą okolicę przepajało rodzajno-wilgne, wiosną pachnące powietrze, brzmiące ćwierkotem ptaków i przelśnione słońcem. Miało się wrażenie, że lada dzień lato może wkroczyć uroczystym pochodem.
Emanuel kroczył ścieżką wiodącą przez pola ku fiordowi. Tutaj to właśnie odbywała swe dorywcze, wieczorne przechadzki Ranghilda. Nie myślał jednak o tem i nie dlatego to ścieżka ta stała się z biegiem czasu jego ulubionem miejscem. Oboje ją wybrali, gdyż tutaj czuli się najlepiej zabezpieczonymi od intruzów. Samotnikom dobrze było tu, gdzie pośród roztoczy pól, zrzadka jeno były rozsiane chaty i wyjątkowo natknąć się można było na parobczaka, stąpającego za pługiem.
Przez ciąg zimy Emanuel wędrował tędy co dnia, ubrany w długi surdut, dzierżąc w ręku nieodstępny, jedwabny parasol, który stał mu się z czasem czemś w rodzaju wiernego druha. Wałęsał się często pół dnia bez myśli i celu pomiędzy wzgórzami a pustem wybrzeżem i owo współżycie z przyrodą stanowiło dlań coraz to większą rekompensatę za brak obcowania z ludźmi. Nigdyby nie był przypuścił dawniej, że zająć może tak żywo ospałe falowanie chmur po ołowianem, zimowem niebie, że można z takiem zaciekawieniem wsłuchiwać się w dzikie wrzaski wron, ciągnących do gniazd o zachodzie całemi stadami, a polatujących nisko nad polami. Cóż dopiero pierwszy skowronek! Nie mógł zapomnieć owego momentu, kiedy nagle, wśród milczenia nietkniętych jeszcze pługiem łanów usłyszał, wysoko ponad sobą zawieszony, wiosennie tętniący dzwonek. Wokół leżało jeszcze wszystko ujęte snem zimowym.
Codziennie szedł na wybrzeże i trwał tam czas pewien, wdychając rzeźwy wiew morza, oraz obserwując mewy, które milcząc krążyły niespokojnie wokół jednego punktu, jakby nie chciały zdradzić jakiejś ważnej tajemnicy. Dziś atoli wybrzeże było puste, ciepło wywabiło ptaki do ujścia fiordu. Poszedł więc brzegiem, wpatrzony w powierzchnię wody, w której przeglądały się przeciwległe wioski rybackie i krzewiny nad brzeżne, tworząc piękny obrazek. Wkońcu wstąpił znowu na wzniesienie gruntu, skąd mógł objąć spojrzeniem znaczną połać okolicy. Tuż pod sobą zobaczył Skibberup, położony między trzema nagiemi wałami.
Oddawna pociągała go w dziwny sposób ta wieś, zasiana maleńkiemi chałupinami, przepołowiona wielkim stawem, posiadająca mnóstwo łączek, ciasnych uliczek i zakamarków. Podobało mu się to daleko bardziej niż grupy nowych, porządnie zbudowanych zagród kmiecych Vejlby, jakie miał codziennie przed oczyma. Zakochał się wprost w tej romantycznej wiosczynie, podobnej do rodzajnej oazy pośród ogołoconych z roślinności wzgórz. To też bolało go podwójnie, że właśnie tutaj rozsiadła się główna kwatera wrogów Kościoła i wichrzycieli parafjalnych. Ile razy spojrzał na lichą, napoły rozwaloną chałupę pośrodku wsi stojącą, z której słomianego dachu powiewała często wielka dannebrogska flaga, serce przeszywał mu jakby cios szpady. Wiedział, że tam właśnie mieści się sala zebrań, gdzie sławetny tkacz Hansen piorunuje na proboszcza Tönnesena, a w czasach ostatnich, zwalcza również głoszone przez niego samego nauki.
Z większą nierównie przyjemnością patrzył na mały domek na zachodnim skraju wsi, o żółto malowanych ścianach, z ogródkiem, ujętym w płot z chróstu. Tam to przybył z wiatykiem w zimie, nocą do chorej córki właściciela. Nieraz dumał nad owym wieczorem i ludźmi, pośród których rozpoczął swą działalność kapłańską w sposób tak niezwykły. Kilka razy uczuwał potrzebę pójść tam i dowiedzieć się o stanie zdrowia dziewczyny, ale nie mógł się zdobyć na osobiste zetknięcie z tym odłamem ludności, który bezpośrednio niemal po pierwszem jego kazaniu, w sposób tak wyraźny zaznaczył swe nieprzychylne, a nawet wrogie stanowisko.
Dziś atoli słońce, czy też powiew wiosny dodał mu otuchy. Powiedział sobie, że nie może dłużej żyć tu jak dotąd i że sprawa musi zostać niezbędnie rozstrzygnięta. Uczuł potrzebę zdać sobie jasno sprawę ze swego stanowiska i postanowił uczynić poważny, a ostatni krok zmierzający do złamania oporu, z jakim się tutaj spotkał. Chciał poznać tych ludzi sercem i przezto znaleźć dostęp do ich serc.

Po o raz pierwszy zjawił się Emanuel w Skibberupie bez rytualnych szat kapłańskich, a jego widok w całej wsi wywołał wielkie wrażenie. Pogoda, ciepło i niedziela sprawiły, że cała ludność wyległa na ulice. Nawet starcy i kalecy opuścili zapiecki i grzali się w słońcu, siedząc na progach. Komornicy wraz z żonami krzątali się w ogródkach przylegających do domostw.
Niewielu jednak mężczyzn, a także kilka zaledwo kobiet pozdrowiło kapelana, mimo że wszyscy podnieśli od roboty głowy i wiedli za nim oczyma długo. W progu niskiej chaty stał mężczyzna bez surduta, w koszuli biało-niebieskiej, z dzieckiem na ręku. Był to ów wysoki, brodaty człowiek, przywodzący rozkopywaniu śniegu, który tak serdecznie powitał Emanuela onego wieczoru, kiedy jechał do chorej dziewczyny. Uniósł teraz zlekka jeno kapelusza, a gdy jednocześnie dziecko zakwiliło, powiedział ze śmiechem tak głośno, że kapelan musiał dosłyszeć:
— Nie bój się, smarkulo! To nic, to tylko nasz młody dobrodziej...!
Emanuel szedł przez wieś, przyspieszając ciągle kroku, a odetchnął swobodnie, dopiero znalazłszy się u zagrody Andersa Jörgena. Wszedł bramą i zobaczył u poprzecznicy tę samą latarnię na sznurku, kręcącą się w wietrze.
Zatrzymał się w podwórzu i spojrzał wokół, ale nie dostrzegł nikogo. Podszedł tedy do domu, wszedł do sieni i zapukał do drzwi po lewej, a potem po prawej. Nikt nie odpowiedział. Pomyślawszy chwilę, otworzył i znalazł się w tej samej stuletniemi meblami zastawionej, niskiej izbie, która za pierwszą już bytnością zwróciła jego uwagę. Była pusta. Również z bocznic nie dochodził żaden głos, poza tykaniem wahadłowego zegara w izbie, gdzie leżała wówczas chora dziewczyna. Zawahał się. Pukał do różnych drzwi, wiodących w głąb mieszkania, ale znikąd nie otrzymał odpowiedzi. Dom zdał się opuszczonym.
Stał przez chwilę pośrodku izby i rozglądał się. Poznał ciężki, dębowy stół, ławkę pod oknami o licznych, małych szybkach, zielono malowane ozdoby ścian, czworoboczny piec na cienkich, krętych nóżkach, ciemną, piaskiem posypaną podłogę z ubitej gliny, kołowrotek, oraz wiszącą w rogu firankę alkowy. Na półce ściennej pod samą powałą widniał szereg lśniących talerzy cynowych, nad wielkim fotelem przy piecu wisiał wieniec z kłosów, pamiątka dożynek, oraz dwie płócienne makaty w ramach, z datą roku 1798. Wszystko świadczyło o najdalej posuniętem staraniu o czystość i porządek. Izba przelśniona słońcem, świątecznie ukojna i uroczysta oczarowała go niezrównanym powabem. Mimowoli porównał tę cichą prostotę, z pełnym niepokoju luksusem otoczenia, w którem żył, oraz z małomiejskiemi mieszkaniami o orjentalnych dywanach, portjerach, aksamitnych meblach, obrazach i marnych, paryskich bawidełkach.
— Jakże lekkomyślnie obchodzą się ludzie z własnem szczęściem? — pomyślał. — Jakże łatwo przyswajają sobie to co złe, a jak trudno im zachować na stałe rzeczy piękne i szlachetne?
Ujrzał na ściance dzielącej okna skromny drzeworyt, wyobrażający grupę słynnych mężów. Był tu Czerning, Grundtwig, Monrad i kilku jeszcze innych, których nie znał. Pośrodku widniała, w większych rozmiarach przedstawiona postać Fryderyka VII. Król podpisywał konstytucję, otoczony ministrami. Emanuel przypomniał sobie, że taki sam obraz wisiał w pokoju jego matki i doznał silnego wrażenia, napotkawszy po tylu latach rzecz znaną, w tak zgoła innem środowisku.
Nagle doleciał z podwórza odgłos kroków. W bramce umieszczonej pomiędzy stajniami, ukazała się dziewczyna z dużym skopkiem mleka na ramieniu. Za nią szedł białowłosy chłopak, ten sam który przywiózł Emanuela pamiętnego wieczoru. Dziewczyna była ubrana odświętnie w wiśniowej barwy suknię, wyszywaną czarno a wzorzyście na piersiach i ramionach. Głowę owiązała jasnej barwy chustką, które zaciśnięta mocno pod brodą uwydatniała lepiej jeszcze świeżość krągłej, rumianej twarzyczki. Ku skopkowi skradała się po plecach dziewczyny kotka o białych końcach łap, dzieląc uwagę pomiędzy mleko a dwa małe kocięta, niesione przez chłopca. Pośrodku podwórza kotka skoczyła nagle na wydrążony kamień przed pustą psią budą, gdzie, zda się, otrzymywała zazwyczaj swą porcję. Ale zamyślona dziewczyna szła dalej, nie zwracając uwagi, kotka musiała tedy podbiec ku niej i upomnieć się o swoje. Zaczęła ją skrobać po rąbku spódnicy. Dopiero teraz przypomniała sobie, zawróciła i nalała w wydrążenie kamienia hojną rację gorącego jeszcze mleka. Teraz dopiero zaczęło się atoli męczeństwo biednego zwierzęcia. Miast oddać kocięta, chłopak podniósł je wysoko ponad głowę i rozśmiany, fikał nogą, broniąc się kotce, która to usiłowała go drapnąć, to znów błagała z żałośliwą miną o pomoc dziewczynę. Dziewczyna starała się nakłonić brata, by dał spokój, ale chłopak nie chciał oddać zdobyczy i chodził po całem podwórzu z kociętami w ręku, a kotka biegła za nim, miaucząc rozpacznie.
Emanuel patrzył na tę scenę przez okno izby i poznał zaraz w zamyślonej dziewczynie córkę Andersa. Wyobrażał ją sobie nieco wyższą i tęższą, ale z drugiej strony uczyniła na nim wrażenie jej powaga, ponura niemal, bijąca od zwięzłej postaci.
— Przypomina tutejszą przyrodę! — pomyślał, nie mogąc oderwać oczu od tego obrazu.
Gdy jednak chłopak przeciągał zbyt długo igraszki, uznał za stosowne oznajmić swą obecność. Zawrócił do drzwi wchodowych i wyszedł przed sień.
Rodzeństwo, ujrzawszy go, wydało lekki okrzyk przestrachu. Dziewczyna, czerwona jak ogień odczepiła od paska fałd podgiętej dotąd spódnicy i zdjęła z głowy chustkę, brat jej zaś puścił natychmiast kocięta i rzucił się w bramę pierwszej z brzega stodoły.
— Proszę sobie nie przeszkadzać, rzekł Emanuel, usprawiedliwiając się — przechodziłem tędy przypadkiem i uczułem ochotę wstąpić, by się dowiedzieć, co u was słychać. Jak widzę przyszłaś już do zdrowia, moje dziecko!
— Tak... dziękuję...mruknęła i obejrzała się niespokojnie, jakby szukała pomocy.
W tej chwili rozwarła się brama szopy i wyszedł Anders Jörgen z palem krowim w ręku. Szedł ciężko, stukając kutemi blachą sabotami. Miał wełnianą koszulę w czarno-białe pasy, a na zwichrzonej czuprynie futrzaną czapkę ze skórzanym daszkiem.
Emanuel podał mu rękę.
— Przechodziłem tędy przypadkiem — powtórzył — i nabrałem ochoty by dowiedzieć się, co porabiacie. Widzę, że córka wasza, gospodarzu... na imię jej Hansina, prawda?...
— Tak jest, panie pastorze.
— Widzę, że przyszła do zdrowia. Czy choroba minęła bez śladu?
— Ślicznie dziękuję... bardzo dziękuję... Zdaje mi się, że z łaski Boga wszystko w porządku. Ale może ksiądz pastor będzie łaskaw wejść do domu... matka przyjdzie zaraz, poszła tylko na chwilę do jednej z sąsiadek...
Przeszli podwórze i weszli do stancji, gdzie słońce grzało jeszcze mocno po szybach, rzucając kwadratowe plamy na stół i wysypaną piaskiem podłogę z gliny. Anders Jörgen, zdjąwszy w sieni saboty, poprosił Emanuela, by zajął honorowe miejsce w fotelu przy piecu, sam zaś przykucnął na krawędzi drewnianego stołka u alkowy. Złożył przytem mimowoli leżące na kolanach ręce w ten sposób, jak to uczynił w niedzielę, podczas kazania, to jest dłońmi ku górze i w tej pozycji wsłuchiwał się z natężeniem, pełnem niepokoju w odgłosy idące od podwórza, z wyraźnem pragnieniem, by żona wróciła jak najprędzej.
Emanuelowi było coraz to milej w tej zacisznej izbie chłopskiej. Znalazł odrazu doskonały temat i mówił o pogodzie wiosennej, z taką łatwością i zajęciem, że się dziwował. Rozwodził się nad wdzięczną radością, z jaką zwłaszcza rolnik odnosi się do Boga, widząc, że błogosławi jego pracy. Nie dostrzegał zakłopotania Jörgena, natomiast raz po raz rzucał spojrzenia na Hansinę, która siedziała z robotą w ręku pod oknem, na ławie, najdalej od Emanuela stojącej.
Słońce złociło jej zwięzłą, silną postać, rzucając błyski po ciemnych splotach. Uzupełniła strój szerokim szydełkowym kołnierzem, opadającym w zębach na ramiona. Włosy przygładziła zapomocą wody, a na karku zrobiła sobie lok.
Siedziała cicho jak myszka, napoły odwrócona, pochylona nad robotą, z widocznym zamiarem ukrycia swej obecności, o ile tylko można, natomiast wyraz twarzy i rumieńce na policzkach świadczyły dowodnie, że z kątka swego nastawia uszu i chwyta pilnie każde słowo kapelana.
Emanuel nie uświadamiał sobie, że oczy jego spoczywają na niej często zbyt śmiało. Zapomniał o tem, pochłonięty radością zyskania nakoniec małego, życzliwego kółka słuchaczy, i niebawem wyzbył się zwyczajnego swego zakłopotania.
Słowa jego płynęły właśnie żywo, gdy nagle doleciało od podwórza stąpanie. Anders Jörgen podskoczył z wyrazem ulgi na krześle, a Hansina spojrzała bystro w okno, by przysposobić nadchodzącą matkę. Nagle jednak pobladła i zmieszana, przerażona niemal, skierowała oczy na ojca.
W chwilę później rozległy się trzy uroczyste stuknięcia w drzwi.

Wszedł do izby tenże sam wysoki, chudy, nieco pochylony mężczyzna z charakterystyczną kocią twarzą, który był przedpołudniem, po nabożeństwie przedmiotem takiej atencji ze strony słuchaczy Emanuela. Chwilę stał przy drzwiach, rozglądając się jakby zdziwiony wkoło i zaciskając usta. Potem powiedział przeciągle: — Dzień dobry! — I powolnym krokiem obszedł wszystkich, podają rękę.
Anders Jörgen zerwał się z siedzenia i spojrzał na przybysza błagalnie i z zakłopotaniem jednocześnie, ale on wyraźnie unikał jego oczu.
Emanuel przypomniał sobie, że postać tę, czyniącą na nim nader niemiłe wrażenie, widywał parę razy w kościele. Niesamowite uczucie to wzmogło się jeszcze, gdy nieznajomy podał mu dłoń i wbił weń oczy, napoły przysłonione czerwonemi, nabrzmiałemi powiekami, przedstawiając się jednocześnie niewinnie wygłoszonemi słowy:
— Jestem tkacz Hansen.
Emanuel czuł, że się czerwieni, ale zachował tyle przytomności umysłu, by odpowiedzieć z należytą rezerwą na pozdrowienie. Z pozoru obojętnie ciągnął dalej rozpoczętą z Andersem Jörgenem rozmowę, w ciągu której, pod wpływem obecności tkacza, mimowoli przybierał coraz to dostojniejszej, pełnej kapłańskiego namaszczenia postawy, mocno przypominającej zachowanie się proboszcza Tönnesena.
Tymczasem tkacz nie zamierzał, jak się zdało, nic złego. Usiadł przy stole na ławie i trwał tak w bezruchu, pochylony, oparłszy łokcie na kolanach, jakby jeno przybył w roli nabożnego słuchacza.
Niebawem jednak twarz zaczęła mu się krzywić, drgać, krząkał, wycierał nos, zmuszał się do kaszlu i z uśmiechem wodził oczyma po całej izbie od alkowy aż do okna, gdzie siedziała pochylona nad robotą Hansina, czerwona jak ogień, z falującą piersią, nie śmiejąc podnieść oczu.
Natomiast Emanuel był trupio-blady. Powstrzymywał gniew, gdy jednak tkacz zaczął mruczeć coś, zakrywając dłońmi usta, i czynić półgłosem uwagi odnośnie do słów jego, przestał panować nad sobą. Powiedział:
— Nie wiem, czy jest zamiarem tkacza Hansena wypędzić mnie z tego domu. W każdym jednak razie oświadczam, że to rzecz daremna. Pod żadnym warunkiem nie zgodzę się na jego zaczepki.
— Zrozpaczony Anders Jörgen przystąpił cd strony alkowy, chcąc godzić, ale krew Emanuela wrzała.
— Znam was, tkaczu Hansenie, dobrze ze słychu! zawołał drżącym głosem Proboszcz Tönnesen opowiadał mi różne rzeczy. Oświadczam tedy, że ani on, ani ja nie będziemy znosić cierpliwie dłużej waszego wichrzenia i wysiłków doprowadzenia do rozłamu w gminie. Ja osobiście proszę was, byście mi oszczędził szykan i nie przeszkadzał w pełnieniu obowiązków kapłańskich. Wiem, żem się starał wytworzyć stosunek wzajemnego zaufania pomiędzy mną, a gminą. Jeśli atoli zamiarem waszym jest wywołać walkę, podejmuję ją bez wahania! Pokaże się kto z nas silniejszy!
Cisza śmiertelna zapanowała po tych słowach. Sam nawet tkacz osłupiał na moment i skulił się, jakby dostał pięścią w kark. Niebawem jednak, na krzywych jego ustach pojawił się znowu drażniący, złośliwy uśmieszek. Wybuch młodego duchownego zrobił mu wyraźnie przyjemność. Po krótkiem milczeniu odparł jak zawsze zwolna i pewnie:
— Pan pastor krzywdzi mnie, zaprawdę. Powiada pan, że mnie zna i wie, co za wyrodek jestem, jaki ze mnie gałgan. Słyszał pan zaś to od samego proboszcza, tedy musi być wszystko prawdą. Ksiądz proboszcz Tönnesen tak często skazywał mnie na smażenie i wędzenie w piekle, że nabrałem pewności, iż czyni to z przekonania i szczerem sercem. Atoli, jak pan pastor wie dobrze, niezawsze sprawy tak stoją, jak głoszą proboszczowie, i ja też wcale nie jestem taki czarny, jak mnie maluje nasz zacny proboszczunio. Nie zapieram się, że przyszedłem tu umyślnie, by pana pastora spotkać i pogwarzyć sobie wespół trochę... odrobinkę... jak to mówią, na stojączki. Nieraz mnie nawet zbierała ochota, wybrać się do pana pastora z wizytą. Zdawało mi się, że mamy z sobą do omówienia niejedną sprawę. Posłyszawszy, że pan pastor zaszedł do Andersa Jörgena, nie chciałem pominąć sposobności...
— Nie mamy z sobą nic do omówienia, to rzecz pewna! zawołał Emanuel głosem drżącym, świadczącym o wzburzeniu jego.
— Hm... być może... — ciągnął dalej tkacz równie spokojnie, choć innym tonem. Uśmiech znikł z jego twarzy, a do połowy przysłonięte powiekami oczy wtopiły się w oblicze księdza badawczem jakby i ostrem spojrzeniem — Sądzę jednak, że pan pastor źle rozumie Skibberupaków! My mamy zawsze swą własną metodę ujmowania rzeczy i mówimy o wszystkiem prosto z mostu... dlatego to, uważa pan pastor, tak się pan na mnie rozgniewał. A jednak oświadczam, że nie miałem wcale zamiaru obrazić pana.
— W takim razie nie rozumiem waszego zachowania! powiedział Emanuel jeszcze z niechęcią, mimo, że czuł się spokojniejszym i nawet wstydził już potrochu młodzieńczego wybuchu.
— Otóż to właśnie! — odparł tkacz — W tem cała bieda, że nas pan pastor zgoła nie rozumie. Zauważyliśmy to oddawna i dlatego wszyscy razem byliśmy bardzo smutni... tak było i jest. To też rozważaliśmy, czyby nie najlepiej było pomówić z panem pastorem szczerze.
Powaga, z jaką słowa te zostały wygłoszone i wielka pewność tkacza, z jaką mówił imieniem całej gminy, uczyniły na Emanuelu wrażenie. Spojrzał nań niepewnie i rzekł:
— Jeśli macie coś ważnego ze mną do omówienia, to oczywiście najchętniej ofiaruję swe usługi. Zdaje mi się tylko, że można było obrać stosowniejszą chwilę.
— Otóż to! Tak samo myślimy wszyscy. My Skibberupacy zawsze chodzimy taką cudaczną drogą, jak naprzykład kot, wystawiający głowę kominem. Pozwoli pan pastor, że wyznam, wydało nam się to bardzo dziwnem i nawet zabawnem, iż właśnie pana zesłał nam los na pastora. Nie zapomnieliśmy bowiem owej niewiasty, która była ongiś w tej okolicy opiekunką spraw ludu i którą czcimy zawsze niby świętą dziewicę, uważając jej pamięć za coś, co mamy najpiękniejszego i najświętszego.
Emanuel patrzył nań, nie rozumiejąc.
— O kimże mówicie? — spytał.
— O kim? — powtórzył tkacz i wbił w kapelana spojrzenie wężowe, jakby go chciał przygwoździć do siedzenia. — O kimże mam mówić, jak nie o tej, która była nam wszystkim, a także panu z wszystkich ludzi najbliższą, a która dawno została już wyzwoloną z wszelakich cierpień i trosk życia... Mówię o czcigodnej matce pańskiej.
Emanuel drgnął... czy dobrze słyszał?
— Moja matka? — rzekł półgłosem, a oczy jego pobiegły mimowoli ku grupie portretów pomiędzy oknami.
— Działo się to oczywiście — ciągnął dalej tkacz — jeszcze zanim została matką pana pastora, wówczas to oddała niezapomniane przysługi sprawie ludu. Mamy atoli dowody, że nie straciła nas z oczu i potem, jako żona pańskiego ojca. Pojmie tedy pan pastor jaką odczuliśmy radość i dumę, dowiedziawszy się, że syn pani Hansted został naszym kapelanem. Myśleliśmy naturalnie, że będzie to pastor wedle serc naszych. A właśnie bardzo, a bardzo człowieka tego rodzaju potrzeba gminie naszej. Tak... strasznie nam takiego człowieka trzeba, panie pastorze Hansted!
Emanuel uczul zawrót głowy. Nie mógł przyjść do siebie ze zdumienia, że oto dwukrotnie tego samego dnia słyszy wzmiankę o matce swojej. Tym razem sławioną była jako niezapomniana opiekunka maluczkich, ta sama matka, której pamięć w kole rodzinnem została, jakby z rozmysłu wygaszoną, której imię szeptano jeno po kątach, by nie budzić wspomnienia hańby, jaką śmierć jej okryła szanowaną i znaczną rodzinę Hanstedów.
— Pozwoli pan pastor, że powiem, co mamy na sercu! — ciągnął dalej tkacz, a oczy jego czuwały ciągle nad młodym księdzem. — Musi pan pastor wysłuchać szczerych słów. Oto nie ziściło się wcale to, czegośmy oczekiwali... a zdaje mi się, że pan pastor sam to zauważyć musiał. Weźmy naprzykład kazania pańskie... no, no, proszę się tylko nie gniewać! — przerwał sobie sam z udaną trwożliwością, bowiem dostrzegł przelotne drgnienie twarzy kapelana. — Cieszy nas mocno, wyznaję, mnie i gromadę, że pan pastor przemawia do nas, jak zresztą niektórzy inni, niby do poczciwego bydełka. Zauważyliśmy, że kazania pańskie są doskonale obmyślane, piękne, poetyczne i, jak to mówią, należycie przypieprzone. Ale pozatem zawierają jeno to, cośmy już niezliczone razy słyszeli. O czemże to mówią zawsze pastorowie do nas, chłopów? Każą nam być cnotliwymi, posłusznymi, zabraniają kraść, kląć, polecają nam zwracać się do Boga z troskami, łasce jego ufać i t. d. Wszystko to jednak możemy sobie przecież doskonale sami wyliczyć na palcach. Nie staniemy się, zaprawdę, lepszymi ludźmi z tej jeno racji, że nam ktoś każdej niedzieli, jaką Bóg ześle, wybębni cały katechizm i wyśpiewa wszystkie, najpiękniejsze nawet pieśni!... Gdyby atoli człowiek jak pan, panie pastorze, zechciał nam coś powiedzieć nie o nas samych, gdyż to wiemy, zaprawdę, dużo lepiej od pana... ale o sobie, o tem jak pan pastor, przez nauki swe i wychowanie doszedł do stałych przekonań, do poglądu na chrystjanizm i sprawy ludu, taka nauka nauczyłaby czegoś nowego, nas biednych chłopków...
Tego nam właśnie trzeba. Chcemy się dowiedzieć jak żyją, w jakich warunkach i co myślą ludzie inni. Otóż, widzi pan pastor, tegośmy pragnęli i spodziewaliśmy się, że nasz nowy kapelan w tem nam właśnie dopomoże. Nie wiem, czy mnie pan pastor rozumie. Jestem człek prosty, nie uczyłem się na pastora, ani nawet na kościelnego i językiem, jak przystoi, obracać nie umiem.
Emanuel dał mu się wygadać, chociaż rozumiał dobrze, że upokarza go wielce słuchanie tej przemowy, w dodatku wobec świadków wygłoszonej. Nie mógł się jednak zdobyć na słowo, zdolne przerwać, gdyż w duszy czuł, że tkacz ma słuszność zupełną, co więcej, że znalazł właściwy wyraz dla myśli, jakie w czasach ostatnich jemu samemu jawiły się w mglistych konturach.
Dopiero gdy tkacz zamilkł, a oczy wszystkich spoczęły na nim z wyrazem oczekiwania, zebrał się w sobie i odparł jąkliwie, celem uratowania wobec tych ludzi bodaj resztek duchowego swego dostojeństwa i powagi:
— Cenię wysoko otwartość, z jaką mówiliście do mnie, panie Hansen. Takie wzajemne zaufanie, to... pierwszy warunek porozumienia się obopólnego. Nikt zaś tego bardziej niż ja nie pragnie.
— Ten sam mamy pogląd wszyscy! — zawołał tkacz nagle, z zapałem. — Dlatego też osądziliśmy, że byłoby dobrze, gdyby pan pastor raz wreszcie przemówił do nas i wypowiedział poprostu co myśli. Znamy się tylko z kościoła i choć przyznaję, że zadowalniało nas nieraz bardzo to, cośmy tam słyszeli, ale trzeba się jakoś lepiej zaznajomić osobiście. My, ludzie wiejscy, czujemy chętkę zbliżenia się do naszego duszpasterza, zadawania mu pytań i słuchania odpowiedzi, my, woły robocze, odrabiające co dnia tę samą pracę, czujemy wielką potrzebę posiadania pośród siebie człowieka, zdolnego niejedno wyjaśnić i o wielu rzeczach pouczyć. Idzie często o coś, czego głosić z kazalnicy nie można. Niestety, nie rozumieją tego nasi zacni pastorkowie i dlatego nieraz sprawa się djabelnie źle przedstawia. Widzi pan pastor, mamy tu w Skibberupie taki dom zebrań... no, no, wiem że panu przedstawiano go z jak najlepszej strony, jako jaskinię zbójców, prawda? Tak się o nim wyrażał sam czcigodny proboszcz Tönnesen. A jednak nie robimy tam nic tak dalece złego, zbieramy się zgodnie i gadamy, co ślina na język przyniesie. Czasem czytamy głośno książki, to jakąś rzecz nabożną, to znowu ludowe utwory dla rozrywki... jak je zowią... Wydaje nam się, że jest to równie dobry sposób zabawy jak np. spędzanie wieczorów na ławie przy piecu, w słodkiej drzemce, albo grze w karty, czy innych rzeczach, jak to bywało w owych dawnych, złotych czasach, o których tak się szeroko rozwodzi czcigodny nasz proboszczunio. Naturalnie, niewiele sobie powiedzieć mogą wzajem gluptaki, jakiemi jesteśmy. No, ale gdybyśmy mogli dostać w garść człowieka takiego jak n p. pan pastor, gdyby nas odwiedził, tak całkiem ordynarnie, po chamsku pogwarzył z nami, gdyby pobajał o czem sam chce... o, wtedy wyglądałoby to całkiem inaczej. Cieszylibyśmy się i byli bardzo wdzięczni. Czujemy dobrze, że pan pastor jest człowiekiem szczerym i naturalnym jak i my i zdaje nam się, że byłoby nam dobrze razem. W dodatku podobny jest pan pastor djabelnie do swej matki, całym wyrazem twarzy, o ile sądzić mogę, gdyż widziałem ją raz tylko na zebraniu ludowem w Sandinge. Ale właśnie dlatego mogę zaręczyć słowem, że radość powstanie wielka w dniu, w którym się dowiemy, że nasz kapelan przybędzie do naszego domu zebrań, bo wszyscy zrozumieją, że nareszcie osiągnęliśmy to, czego zdawna pożądały serca nasze. Oto wszystko, co chciałem wyrazić w paru, niedołężnych słowach i proszę, by pan pastor nie gniewał się za szczerość, gdyż zaręczam, że miałem jak najlepszy zamiar.
Emanuel milczał przez cały czas. Doznawał dziwnego oszołomienia, słuchając tkacza, i nie wiedział już, co o tem wszystkiem sądzić. Czyżby człowiek ten, o którym się tyle nasłuchał złego, mógł być mu życzliwym? Czyż dalej byli z nim w porozumieniu Anders Jörgen i jego córka? Tak się jakoś wydawało. Pochwycił przypadkowo rozciekawione, pełne oczekiwania spojrzenie, jakie mu z ponad roboty, w tej właśnie chwili rzuciła dziewczyna. Było to, jakby chciała wzrokiem skraść mu odpowiedź z ust.
Uczuł strach, ze straci panowanie nad sobą wobec tych obcych ludzi, czekających na decydujące słowo, dlatego wstał i zaczął się żegnać. Wybąknąwszy słów kilka dla usprawiedliwienia się brakiem czasu, ujął kapelusz i parasol. Milczeli wszyscy podczas gdy chodził od jednego do drugiego, podając rękę, a gdy wyszedł z domu, nie towarzyszył mu nikt.

Od kiedy dorósł, Emanuel rzadko jeno słyszał, by ktoś wspomniał o matce jego. Wiedział o niej wogóle tyle jeno, co sam zapamiętał. Jeszcze za czasów kiedy żyła, odczuwał, że w młodości matki coś musiało zajść, co rodzina stara się ukryć wszelkim sposobem. Domyślał się jeno niejasno, co to być mogło. Przyjaciele jego młodzieńczych lat i towarzysze zabaw, po „nieszczęśliwym“ jej zgonie, nie ważyli się w obecności jego nawet o tem wspomnieć, a samemu Emanuelowi przeszkadzała do tego przyrodzona nieśmiałość, tem więcej że ojciec i inni krewni zachowywali niezłomne milczenie o matce i wszystkiem, co jej dotyczyło. Jedna tylko stara, mieszkająca w klasztorze ciotka powiedziała raz w chwili wzburzenia, że „nie wolno mu zapomnieć, jak ciężko zawiniła matka, czyniąc ujmę stanowisku społecznemu rodziny.“
Słowa tkacza, oraz obraz na ścianie domu dały mu teraz niejaką wskazówkę do zrozumienia, dlaczego życie matki w domu męża było tak dziwnie monotonne i samotne. Stanęła mu w pamięci jej postać, wysoko upięte włosy, oraz prosta, czarna suknia, której się w latach chłopięcych czasem nawet potrochu wstydził, bowiem nie przypominała w niczem toalet innych pań tej samej sfery, które się też zawsze czuły potrochu nieswojo w jej towarzystwie. Przypomniał sobie również pokój matki, tak odmienny od reszty komnat domu, w którym się często na całe dni zamykała, nie chcąc przyjąć nikogo. Jakże często stał długo u jej drzwi w godzinach mroku, nie wiedząc, czy ma zapukać, czy mu tego uczynić nie wolno. Ile razy zebrawszy odwagę wcisnął się tam, zastawał zawsze matkę skuloną w rogu długiej kanapy mahoniowej, bez ruchu, zapatrzoną przed siebie i tak zamyśloną, że nie słyszała jego przybycia. Budziła się dopiero, gdy stojąc przy niej dobrą chwilę wyszeptał: mamo! Wówczas kładła dłoń na jego głowie, gładziła mu włosy, czasem nawet porywała go w ramiona i tuliła z tak gwałtowną czułością, że odczuwał strach. Innym znów razem brała go na kolana i opowiadała legendy i baśnie o bohaterach i królewiczach, którzy, ująwszy sztandar Chrystusa, wędrowali w daleki świat, walcząc w imię prawdy i sprawiedliwości, a te wstrząsające opowieści wywoływały długotrwałe rumieńce na jego policzkach, a po nocach spać mu nie dawały. Jawili mu się wówczas, w dziwnym pomieszani pochodzie, rycerze o złocistych hełmach i bosonodzy mnisi, przybrani w ciemne kurty. Pamiętał też, że dwoje rodzeństwa jego dużo rzadziej zaglądało do pokoju matki i zasypiało zazwyczaj w toku opowiadań tego rodzaju. Brat i siostra młodsi byli i woleli wesołą zabawę w pięknej bibliotece ojca, gdzie przeglądali książki z obrazkami i podziwiali wielki globus. Tych dwoje malców zwała służba „młodem państwem,“ zaś jego, drwiąco „maminym synkiem.“ Gorzko też odczuł swe zupełne osamotnienie w ojcowskim domu po śmierci matki.
Kroczył pobrzeżem, z powrotem, tak głęboko zapadły we wspomnienia młodości, że całkiem zapomniał o czasie i przestrzeni. Wróciwszy na plebanje, zauważył z przerażeniem, że zaproszeni goście schodzą się już, przeto musi na gwałt przydziewać paradne szaty, gdyż inaczej spóźni się niechybnie.
Wchodząc w kwadrans potem do salonu, gdzie zebrali się goście, spostrzegł nader niełaskawy błysk oczu proboszcza, który we fraku, z czapeczką na głowie stał w kole również wyfraczonych panów, gestykulując żywo. Zebrało się około dwudziestu osób. Przybyło trzech obywateli ziemskich parafji, stary nauczyciel Mortensen, weterynarz Aggerbölle, oraz kupiec Villing, wszyscy z żonami w jedwabnych sukniach. Prócz nich było sześciu chłopów vejlbijskich z małżonkami, oraz młody pomocnik nauczycielski Johansen. Z mieszkańców Skibberupu nie było nikogo, a również brakło komorników vejlbijskich, gdyż przychwycono niedawno tych ostatnich zwolenników proboszcza Tönnesena na zbrodni uczestniczenia w zebraniu tkacza Hansena.
Dwaj obywatele ziemscy byli to wysocy, barczyści mężczyźni, podobni do siebie jak bracia, mimo że ich żadne nie łączyło pokrewieństwo. Trzeci miał wzrost niski, naburmuszoną minę, wielki brzuch, pełną czerwonych żyłek twarz, w której, niby sadzone jaja w tłuszczu, pływały wyłupiaste oczy. Miał ogromną dolną szczękę, rozwierającą się nakształt żłobu, a u jej spodu skłębioną, zwichrzoną, szpakowatą brodą, opadając na kolosalny podbródek, zwieszony na szyję, niby worek. Założywszy na plecy krótkie ręce, chodził, pomrukując zcicha, od drzwi salonu do drzwi jadalni i spoglądał co chwila na zegarek.
Pod oknami, milcząc niezłomnie, trzymając na kolanach brunatne ręce, owinięte w chustki, siedziało sześć jednako ubranych chłopek. Miały czarne, wełniane suknie i czepki, przybrane szerokiemi, złotemi galonami. Pod ścianą, w pobliżu żon stali chłopi, ubrani w samodziałowe stroje i wyglądali równie poważnie. Ile razy zbliżył się do nich proboszcz, będący w uprzejmym, towarzyskim nastroju, i raczył rzucić jakąś dowcipną uwagę, wówczas zagadnięty unosił w górę twarde kąty ust, siląc się na coś w rodzaju uśmiechu.
Sam tylko wójt gminny, Jensen, poruszał się zupełnie swobodnie, kiwając ogromnym kałakuckim, sino-czerwonym nosem i wykrzykując głośno na dowód, że jest człowiekiem nawykłym do przebywania w wyższych sferach.
Wykwintne damy siedziały u krągłego stołu, pośrodku salonu, rozkładając po dywanie szerokie treny swych jedwabnych toalet. Usta ich poruszały się żywo w rozmowie, której cechą główną było, że żadna nie wiedziała, co sama mówi, ni słyszała odpowiedzi sąsiadek. Rej tu wodziła żona właściciela dóbr o grenadjerskiej postawie, w zielonym atlasie z koronkami, która wróciła niedawno z Kopenhagi i rozpowiadała, co widziała i czego doświadczyła. Tylko drobna, szczupła żona weterynarza siedziała w milczeniu, zapatrzona przed siebie taką miną, jakby myśli jej nie mogły się oderwać od domu i dzieci. Złożyła ręce na kolanach i zdawało się, że lada chwila spadnie z fotelu, wyczerpana znużeniem i czuwaniem po nocach. Jakby z umysłu obrała miejsce za korpulentną żoną nauczyciela Mortensena, w tym celu, by blask zachodu niezbyt jaskrawo i szyderczo oświecał jej przedwcześnie postarzałą twarz, oraz zniszczoną, jedwabną suknię, staromodnie skrojoną, o nazbyt obszernym staniku, świadczącym jak ponętnie pulchną była w młodości. Od czasu do czasu rzucała frasobliwe spojrzenia na męża, który, stojąc pod piecem, rozglądał się wokół z miną wyzywającą, jakby z góry odsunąć chciał od siebie przypuszczenie, że czuje odór benzyny, który, ulatując z jego mocno wyświechtanego surduta, przepajał ten kąt pokoju, w którym się znajdował. Wrócił późnym dopiero rankiem z chrztu dziecka pewnego chłopa z sąsiedniej parafji, a na nieuwłosionych częściach jego twarzy widniały dotąd wyraźne pamiątki tarapatów nocnych, w postaci czerwonych plam, świadczące dowodnie
, że dziecko chrzczono nie samą jeno wodą. Przy fortepianie, w wystudjowanej pozie, z jedną nogą założoną krągłym ruchem tak na drugą, że dotykała końcem trzewika posadzki, stał zdala od innych pomocnik nauczycielski, młody Johansen. Na jednej ręce miał białą rękawiczkę, zaś pomiędzy gofrowaną koszulę a kamizelkę we→ tknął cienką chusteczkę. Pan Johansen przybył do parafji jednocześnie prawie z Emanuelem i w przeciwieństwie do niego, został w krótkim czasie Iwem vejlbijskim. Bujne, ciemne włosy rurkował przy każdej większej uroczystości w baranie runo, miał twarz tłustą, bladą, wygoloną, podobną aktorskiej masce, ubierał się z małomiejską pretensjonalnością, oraz robił „człowieka kultury.“ Wszystko to razem wzięte sprawiło, że w ciągu zimy uzyskał dostęp do dworków obywateli ziemskich i nikt nie zdziwiłby się wielce, gdyby którejś z młodych dam strzeliło pewnego, pięknego ranka, dać mu coś więcej, niż podziw, jakim się cieszył ogólnie.
Zaraz po zjawieniu się Emanuela otwarto drzwi jadalni i weszła panna Ranghilda, prosząc gości do stołu.
Miała czarną, w jaskrawo-żółte liście palmowe, jedwabną suknię, na niej zaś rodzaj koronkowego wetmanu, przeźroczystego na wysokości górnej połowy piersi i w niższej części ramion. Na smukłej szyi widniał poczwórny, cienki łańcuszek złoty, spięty na przodzie klamrą z opala. W tylnym splocie kasztanowatych włosów tkwił wielki, szyldkretowy grzebień.
— Panowie raczą prosić panie! — zakomenderował proboszcz, podając ramię zielonej, koronkowej obszarniczce o dragońskiej postawie.
Starsi panowie zaczęli wyścig, celem pochwycenia panny Ranghildy. Wójt Jensen, stojący najbliżej, odniósł zwycięstwo i powiódł ją, podnosząc dumnie dziób, do jadalni. Emanuel skłonił się pani Aggerbölle, która pozostała bez pary, po wyborze dokonanym przez mężczyzn. Chłopi wzięli za ręce swe własne żony i przyłączyli się w milczeniu do uroczystej procesji.

Pośrodku stołu, pod wiszącą lampą stał wielki kosz kwiatów. Na każdym rogu stołu połyskał siedmioramienny kandelabr. Na każdym talerzu widniała złożona w kształt infuły serweta, pod nią kryła się kromka chleba. Stół zastawiony był mnóstwem najwykwintniejszych potraw. Były tu ryby w różnobarwnych galaretach, nadziewany drób, kilka gatunków sałat, w wielkich, błękitnych misach szklanych, homary, sardynki i różne różności. Chociaż nie było dla gości niespodzianką owo wspaniałe, różnorakie jadło, gdyż zawsze niemal tesame potrawy zjawiały się przy każdej tego rodzaju uroczystości, to jednak odświętny wygląd stołu i niezwykle piękny serwis uczynił od pierwszej chwili wielkie wrażenie, tak że z początku wszyscy jedli w nabożnem, milczącem skupieniu. Tylko gruby obszarnik, rzucił się odrazu łakomie na jadło. Rozpostarł szeroko łokcie i nabierał nożem i widelcem ogromne porcje wszystkiego, co mu wpadło pod rękę. Przeciwnie weterynarz Aggerbölle walczył mężnie ze złemi nawyczkami. Długo siedział przy jednej szklance wina i jeno pół talerza potraw nabierał, raz po raz rzucając dumne, triumfujące spojrzenia żonie. Przyrzekł jej w drodze na plebanję i to podnosząc palec, że będzie umiarkowany i nie straci panowania nad sobą, tak że tego wieczoru nie zazna wstydu. Proboszcz Tönnesen w początkach uczty sam niemal jeno mówił, a zachowaniem swem dowiódł, że umie być zarówno uprzejmym, jak i zajmującym gospodarzem. Pilnował, by półmiski krążyły bez przerwy, prosił panów, by sobie dolewali z flaszek stojących gęsto, opowiadał anegdoty, słowem, całem swem wzięciem przypominał dawnego światowca, który na widok jarzącego światła, kwiatów i w jedwabie przybranych dam mimowoli wpada w nastrój towarzyski i świetnego nabiera humoru.
Uczta trwała już dobry kwadrans, gdy proboszcz uderzył nagle w kieliszek i rozpoczął mowę. Wziąwszy za temat słowa Salomona, rozwodził się w pięknych i co do formy nieskazitelnych frazesach o poczuciu wielkiej siły, jaka, zwłaszcza w ciężkich czasach, budzi się w człowieku na widok grona wiernych druhów i przyjaciół. W zakończeniu wyraził nadzieję, że to właśnie grono na jakie w tej chwili patrzy, nie zostanie nigdy rozproszone, co leży również w samym interesie gminy, i serdecznie podziękował gościom za łaskawe przybycie.
Zaraz po nim wstał jeden z niezdarnych, wielkich obszarników i w doskonały naprawdę sposób wyraził proboszczowi podziękę całego ogółu za szczytną jego działalność w gminie. Przez chwilę zdawało się, że wejdzie w szczegółowe roztrząsanie poważnych kwestyj, wzmiankowanych przez gospodarza, „światoburczych tendencyj czasów obecnych,“ przeciw którym na szczęście najlepszym puklerzem jest właśnie proboszcz Tönnesen. Ale w tym momencie utknął, jakby mu się wyczerpał zasób słów i zakończył nagle propozycją wzniesienia okrzyku ku czci amfitrjona i jego nadobnej córki, panny Ranghildy.
Wszyscy wstali i trącili się, poczem nastrój zapanował swobodniejszy, gdy zaś wniesiono na deser olbrzymi, płonący niebieskim ogniem rumu plumpudding, zapanowało radosne ożywienie.
Teraz wybiła atoli zła godzina dla weterynarza Aggerbölle. Pudding był jego ulubionym przysmakiem, przytem gęściej krążyły już karafki z mocnemi winami deserowemi. Na nieszczęście siedział w dodatku naprzeciw tłustego jak wieprzek obszarnika, który ni na chwilę nie zmieniając ponurej miny, zażerał się jak tasiemiec wszystkiemi najlepSzemi smakołykami. Aggerbölle musiał się formalnie odwracać, by nie ulec pokusie. Teraz niepodobieństwem się to jednak stało. Rzucił żonie rozpaczliwie błagalne spojrzenie, ukroił półtorafuntowy kawał puddingu i wychylił dwie po brzegi nalane szklanki sherry, by się odrazu pozbyć wszelkich wyrzutów sumienia.
Wokół stołu rozebrzmiały teraz wesołe śmiechy i głośna rozmowa. Tylko chłopi milczeli dalej. Jeden z nich, malutki, zdziecinniały już, a rumiany staruszek dziobał przez cały czas zagadkowe potrawy widelcem, bojąc się wziąć coś w usta, jakby to były zdechłe szczury, a win kosztował, niby lekarstwa. Wreszcie szepnął sąsiadowi, który patrzył bezsilnie na płonący jeszcze na talerzu pudding:
— Szkoda, że nie mamy tu placka jabłczanego roboty mojej starej. Ta djabelska, paląca się rzecz, nie strawna jest chyba dla chłopskiego żołądka:
Emanuelowi dostało się miejsce pośrodku długiej strony stołu. Przez ciąg uczty niewiele wyrzekł słów, bo dama jego, zajęta wyłącznie pilnowaniem męża, nie podniecała go do rozmowy. Drażniła go pusta, nadęta gadanina, bowiem dotąd brzmiały mu w uszach słowa tkacza, a poprzez żółtą poświatę sali widział ciągle słońce, przelśniewające małą stancyjkę chłopską, owianą czarem dobrodusznej, niedzielnej zaciszności.
Panna Ranghilda siedziała na końcu stołu i starała się kilka razy zwrócić jego uwagę, by doń przypić. Ale unikał z rozmysłem jej spojrzenia, bowiem mierziła go dziś najgorzej może z pośród wszystkich gości. Strój jej uznał za nieprzyzwoity i patrzył z prawdziwem zawstydzeniem na Johansena, siedzącego naprzeciw, który pochłaniał formalnie oczyma jej błyskające z pod koronek piersi, kark i ramiona, pochylając się przez stół, prawił jej komplementy. Słuchała nie bez zainteresowania tej karykatury wielkomiejskiego lowelasa. Oparła się o poręcz krzesła, widocznie podniecona. Gorąco, wino i rozgwar licznych głosów sprawiły, że na jej policzkach wykwitły silne plamy hektyczne, uśmiechała się, zlekka mrużąc oczy, i wyglądała, jakby była troszkę pijana.
Mimowoli zestawił ją w myśli z poważną, zdrową, rumianą dziewczyną wiejską, którą widział niedawno, a która w prostej ciemno-czerwonej sukience podobała mu się tysiąc razy więcej od każdej z tych papuziasto wystrojonych dam w jedwabiach i tiulach. Wodząc oczyma po całem zgromadzeniu, począwszy od podufałych w sobie proboszcza i obszarników, aż do milczących chłopów, rozmyślał nad tem, jak się sromotnie dał wywieść w pole. Sądził, że uszedł przeciwności kultury, a wpadł w ramiona pokracznej imitacji tejże samej kultury! Czyż nie panowała tu ta sama lekkomyślność, pycha i obłuda?
Wstano od stołu, a goście rozeszli się po pokojach, damy zasiadły w salonie, a panowie poszli palić do pracowni.
Emanuel natknął się w drzwiach jadalni na pannę Ranghildę.
— Dziękuję za towarzystwo! — zawołała żywo, wyciągając doń rękę. — Nie rozumiem, czemu pan nie zbliżył się do mnie. Czy może nie zadowolił pana wygląd stołu i dobór potraw? Czemużeś pan też był przez cały czas tak nieuprzejmy i ani razu nie spojrzał. Chciałam do pana przypić!
— Widziałem panią dobrze! — odparł. — Ale pan Johansen tak silnie był panią zajęty, że nie miałem serca zabierać mu pani, ni na moment.
— O, ten biedny Johansen! — roześmiała się. — Zawsze musisz pan na nim utknąć. Przyznaję, że jest trochę komiczny, ale... Boże drogi... posiada jakie takie cechy człowieka. Nie mówi przynajmniej ustawicznie o cenach zboża i krów. Ma nawet trochę smaku. Zauważyłam nawet dziś, że używa wcale niezłych perfum. Przytem zabawiał mnie rozmową o Wagnerze i Beethovenie! Czegóż można więcej żądać?
— Ma pani zupełną słuszność! — odparł szorstko. — Jestem również zdania, że odpowiadacie sobie oboje państwo wybornie!
Ton, jakim to powiedział, wywołał zmarszczenie czoła Ranghildy. Spojrzała nań wyniośle i rzekła z dostojeństwem niewysłowionem:
— Pan się zapomina, panie Hansted... Od pewnego czasu uczyniłam odkrycie, że w pożałowania godnej mierze zatracasz pan pierwotną swą uprzejmość.
I w tem ma pani zupełną rację. Czuję sam dobrze, że nie nadaję się do tego towarzystwa, i właśnie przed spotkaniem pani chciałem je opuścić. Na wypadek, gdyby czcigodny ojciec pani pytał o mnie, będzie pani może łaskawą przeprosić go za mą nieobecność.
Skłonił jej się głęboko i wyszedł.
Panna Ranghilda została w progu, wiodąc za nim oczyma, zdumiona niewymownie, jakby z nieba spadła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.