Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga pierwsza/Część pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Przez dni już kilka szalała w okolicy gwałtowna burza. Przyleciała ze wschodu na czarno-sinych skrzydłach chmur i poruszyła do głębi fiord, tak że płaty piany spadały aż na pola. W wielu miejscach zniszczyła chłopom zasiew zimowy, położyła po łąkach trawę, zapchała ziemią i piaskiem rowy, tak że woda nie miała odpływu i wystąpiła na rolę i drogi. Wszędzie było widać obalone drzewa, połamane słupy telegrafu, zburzone sterty, oraz trupy ptaków, które wichura porwała i cisnęła o ziemię.
W małej wiosce Vejlby, położonej zgoła bez żadnej osłony na szczycie dość wysokiego wzgórza, wiatr obalił stodołę jednej nocy i to z takim łomotem, że mieszkańcy wybiegli na ulicę w samych jeno koszulach zobaczyć, co się dzieje. Nocy tej pospadało wiele kominów z dachów i zerwane zostały z drzew w plebańskim ogrodzie wszystkie budki dla szpaków. Samego nawet proboszcza nie ochroniły moce niebiańskie, bo gdy stanął na werandzie w chwili największego rozpętania wichru, by stwierdzić poczynione szkody, burza zerwała mu kapelusz z siwej głowy, cisnęła o ziem, potoczyła drogą niby koło, potem zaś, mimo wszelkich wysiłków zatrzymania, porwała z sobą w tumanie pyłu.
Od czasów niepamiętnych nie zdarzyło się coś takiego.
— Niech Bóg chroni ludzi na morzu będących! pokrzykiwali mieszkańcy przez wycie burzy, spotkawszy się na ulicy, którą szli przygięci, z mozołem walcząc o krok każdy, lub parci wiatrem, tak że się ślizgali na drewnianych sabotach.
— Szczęśliwy, kto siedzi bezpiecznie w domu! myśleli inni, ukryci w półciemnych izdebkach, gdzie w dzień nawet z trudnością jeno można było przeczytać gazetę, a wiatr wył, świstał wokoło, jakby wszystkie duchy piekielne wypuszczone zostały na świat. Po stajniach stały konie, nastawiając uszy i drżąc ze strachu. Krowy ryczały w zawody jak czasu pożaru, koty nawet włóczyły się, żałośnie miaucząc, a psy biegały z ogonami podwiniętemi i węszyły niespokojnie.
Gdy wreszcie burza przycichła, zwalił się wielki śniegi, mimo że był to dopiero początek grudnia, a więc zima się ledwo zaczęła, pokrył ziemię, zasypał rowy, przysłonił powalone drzewa przydrożne, nagromadził się u nadwerężonych płotów, na potarganych strzechach, tak że przez dwa dni nieba i ziemi rozróżnić nie było można.
Ten i ów naiwny chłop vejlbijski badał w tych dniach swą duszę i czynił obrachunek z Bogiem, sądząc, że zbliża się Sąd Ostateczny. Wieczorem, drugiego dnia dało się już usunąć zaspy z pod drzwi i grube na cal warstwy śniegu z szyb okiennych, ale i teraz jeszcze wielu ludzi, stojących w progu domostw i patrzących na księżyc, wznoszący się ponad ogromną, sino-białą pustynią, w jaką zamieniła się okolica i fiord, rozważało w zadumie, co to może wszystko znaczyć i czy to nie jest zapowiedzią nieba, że nadejdą rzeczy ważne, które w niedalekiej przyszłości zagrożą nieszczęściem wsi, gminie, a może nawet całemu krajowi.

W kancelarji proboszcza, na plebanji siedział gość przybyły dnia zeszłego, właśnie w chwili kiedy burza szalała najstraszniej. Był to młodzian smukły, zgrabny, ubrany w czarną sukienną odzież i biały w fontaź związany krawat, zasłaniający potrochu wydatną grdykę. Twarz miał bladą i szczupłą, a oczy dziecięce, jasne i naiwne. Ponad wysokiem, silnie zarysowanem czołem piętrzyły się piękne, złociste, lekko na końcach kędzierzawe włosy, a podbródek i wargi pokrywał delikatny puch zarostu.
Naprzeciw niego siedział proboszcz Tönnesen, rozparty w staroświeckim fotelu z zausznikami i wałkami pod głowę. Był to mąż wspaniały, iście prałackiej postawy, o prześlicznie wymodelowanej głowie, siwych, krótko przystrzyżonych włosach, z pod których wyzierała mocno różowa skóra. Pod długiemi, czarnemi jeszcze brwiami żarzyły się ciemno-szare, bystre oczy, a wydatny nos i wargi wygolonego oblicza nadawały mu wygląd południowca. Z ubrania nie zdawał się również powszednim, duńskim plebanem wiejskim.
Potężny, bawoli kark obciskała mu lśniącej bieli chustka batystowa, miał jedwabną, wzorzystą kamizelkę i błyszczące trzewiki, co świadczyło o staraniu o wygląd zewnętrzny, niezwykły u ludzi tego rodzaju. Również ruchy jego i sposób pociągania dymu z długiej fajki o wielkim bursztynie, co czynił podczas rozmowy, znamionowało wytrawnego światowca.
Obok fotelu znajdowały się otwarte drzwi, przez które widniała duża, po pańsku umeblowana komnata, gdzie siedziała rudawa blondynka, córka domu, szyjąca przy świetle wysokiej lampy, osłonionej jedwabnym abażurem, koloru wody morskiej. Cisza panowała głęboka. Zdawało się, jakoby dzisiaj odgłosy wszelakie zatonęły w morzu śnieżystem, a prócz basowego tonu proboszcza, trzasku ognia na kominku i dochodzącej z głębi, monotonnej gadaniny papugi, siedzącej w klatce, w sypialni panny, nie było słychać nic.
Młodzieniec przybył w charakterze kapelana, do pomocy proboszczowi, a oczekiwano go nietylko na plebanji, ale również w całej gminie, z wielkiem zainteresowaniem. Przed kilku jeszcze godzinami, zaraz po skończeniu obiadu zasiedli obaj duchowni w kancelarji, rozważając przeróżne sprawy dotyczące wspólnego, wielce odpowiedzialnego urzędu swego. Proboszcz mówił niemal sam. Kapelan był młodziutkim, dwudziesto-sześcioletnim człowiekiem, otrzymał przed kilku zaledwo dniami uroczyste święcenie od biskupa i widocznie nowa godność ciężyła mu jeszcze potrochu. Ile razy proboszcz wymawiał słowa: panie pastorze, zwracając się do niego, krew napływała mu do policzków i spoglądał zakłopotany na końce trzewików.
Proboszcz Tönnesen mówił przez cztery godziny tonem rozwagi pełnym, pouczającym, zatrzymując się niepotrzebnie może na pewnych słowach, jakby się chciał nacieszyć pięknym, metalicznym dźwiękiem własnych słów i poprawną w formie budową zdań i okresów. Nie często nadarzyło mu się posiadać tak rozumnego słuchacza, to też dał się skusić i puścił zbytnio może wodze swej elokwencji. W miarę jednak, jak jął coraz to szczegółowiej rozbierać kwestję stanowiska współczesnego Kościoła, zwłaszcza gdy wszedł na temat licznych, ścierających się zapatrywań i poglądów obecnych, utracił spokój i przestał panować nad swym głosem. Pochylił się wkońcu nawet ku kapelanowi i rzekł z silnym naciskiem:
Panie pastorze Hansted, chcę panu odnośnie tego powiedzieć w niewielu słowach co następuje Nietylko prawo posiada kapłan, ale jest to jego świętym i nieodzownym obowiązkiem wobec Pana, któremu służy i którego królestwem na tej ziemi zawiaduje, powtarzam, jest to pierwszym obowiązkiem duchownego, by przy każdej sposobności podkreślał bezwzględny autorytet Kościoła. Piękny, starodawny, patrjarchalny stosunek duszpasterza do gminy wiernych staje się już dziś i będzie niebawem jeno legendą. A czyjaż to wina? Któż to podkopuje systematycznie od lat potęgę Kościoła i niweczy, dziedzicznie utrzymywaną cześć ludu dla swych, przez samego Boga ustanowionych nauczycieli? Czyż to czynią jawni zaprzańcy, tak zwani wolnomyśliciele? Ogólnie tak się mówi, ale nie wierz pan tej bajce. Nie, zło znalazło żer na gruncie samego Kościoła. Poczęło się wszystko od czasu powstania owych prądów, które zwiemy dążeniami ku wolności i równości, a które, wychyliwszy się z pośród najgłębszych warstw społecznych, utorowały sobie drogę aż do świętych przybytków, zaś głosiciele ich, to nie jacyś rozwichrzeni młodziankowie, ale niestety, w czasach najnowszych, najwyżsi męże zaufania Kościoła. Nie potrzeba chyba mówić wyraźniej, prawda? Wiesz pan, co mam na myśli. Do czegóż zmierzamy? Czy nie bierzemy w służbę bożą samego Antychrysta? Czemże innem są tak zwani Grundtvigjanie, urządzający zebrania braci, zakładający po wsiach uniwersytety, które w czasach ostatnich nawet rząd popiera. Czemże jest dalej owa plaga kolporterska, czemże owi kaznodzieje, szewcy i krawcy, te, zgoła niewykształcone osoby, które, zważ pan to dobrze, duchowni wysyłają po kraju, z upoważnieniem głoszenia słowa bożego w imię Kościoła? Nie pojmuję ślepoty niektórych naszych współkolegów, nie dostrzegających, że owe metody podkopują zasadniczo nasz autorytet, którego potrzebujemy nieodzownie w stosunku do prostaczka, niezdolnego pojąć istotnej wyższości moralnej. Niema celu zaprzeczać temu, gdyż mówimy z sobą jeno. Jakież owoce tego postępowania? Oto szewcy i krawcy owi nabierają w oczach dobrodusznego chłopka cech cudowności, stają się pół-prorokami, lud się kupi wokoło nich, oni zaś do tego stopnia demoralizują frazesami swemi gminę, że potem niesposób zainteresować ludzi przemyślanem dobrze i wygłoszonem należycie kazaniem, ani najuroczystszem nabożeństwem. Przed kilku dopiero dniami taki wagabunda, który mi się przedstawił jako kolega, poważył się prosić o zezwolenie, bym mu użyczył kościoła na cele produkcyj proroczych. Do tego już doszło, że włóczęgi jawią się na kazalnicy, a mieszkańcy przytulisk stają u ołtarza! Szewczyki i oberwańcy wszelkiego rodzaju narzucają się ludowi w roli przewodników duchowych! Czemże się to skończy, pytam, czemże się to skończy, pytam, pastorze Hansted?
Proboszcz roznamiętnił się własnemi słowy, twarz mu poszarzała i drżał cały. Wymawiając zdanie ostatnie, wyprostował imponującą postać swoją, jakby gotów był stanąć natychmiast do walki.
Kapelan patrzył nań niepewny i zdumiony, a papuga w sypialni zaczęła wrzeszczeć i bić skrzydłami.
Uniesiony proboszcz chodził teraz szybko po komnacie tam i z powrotem, a gdy po kilku minutach stanął przed młodzianem, oczy jego łyskały z pod krzaczastych brwi, niby gromy z pod chmur.
— Sądzę, rzekł drżącym jeszcze głosem, — sądzę, pastorze Hansted, że rozumiesz doniosłość sprawy i pojmiesz troskę moją. Nie ukrywam, że i tu w gminie naszej dają się zauważyć początki fermentowania, oraz karygodne dążenia, które należy zdławić w zarodku. Niejaki Hansen, tkacz z zawodu, będący smutnym wytworem tak zwanego ruchu oświatowego, usiłował tu w latach ostatnich stworzyć coś w rodzaju partji rewolucyjnej i zebrał w istocie ignorantów i pyskaczy, którzy jawnie wystąpili przeciw mnie i starają się rozmaitemi szaleństwami zakłócić spokój gminy. Tego jednak nie ścierpię, z nieubłaganą surowością zniweczę tego ducha buntu, a ufam, panie Hansted, że znajdę w panu tutaj pomocnika. Żywię wogóle nadzieję, iż zrozumiemy się we wszystkiem, co ważne i zasadnicze, a wspólna działalność przyczyni się do chwały pańskiej i dobra gminy!
— Jest to mojem najgorętszem pragnieniem... odparł młodzian ze wzruszeniem i spuścił oczy na ziemię.
— Byłem tego pewny, zawołał proboszcz, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi kapelana — ale mimo to cieszy mnie, że słyszę potwierdzenie z ust pańskich. Nie wątpię wcale, że przy wzajemnej życzliwości doprowadzimy zadanie do końca.
Po tej wymianie słów wróciła proboszczowi szybko równowaga. Udał się w kąt pokoju, nabił tytoniem fajkę, zapalił ją fidybusem i siadł w fotelu, celem kontynuowania przerwanego, rzeczowego wykładu.
Przechodząc do tego, co nazwał żartobliwie „małym kursem teologji praktycznej“, począł rozbierać szczegółowo zadania działalności kapłańskiej. Mówił, jak się zachować należy przy obrzędzie chrztu, w kościele, przy udzielaniu komunji, i u łoża chorego. Pouczał młodego ucznia, jak długie ma być kazanie, śpiew, inne nabożeństwa itd. oraz dawał rozliczne, praktyczne wskazówki odnośnie do zewnętrznego wyglądu i postępowania, co było również ważne i doniosłe.
— Weźmy naprzykład ręce, — mówił — z któremi nie wie co począć zrazu młody kaznodzieja. Jak pan wie, jedni kapłani gestykulują żywo, inni trzymają ręce spokojnie złożone. Ta ostatnia metoda posiada więcej rzewnego wyrazu, tedy nadaje się, zwłaszcza przy zaślubinach, kiedy apelujemy przeważnie do uczuć tkliwych, nie tykając kwestji winy i odpowiedzialności za grzechy. W innych razach jednak, zdaje mi się, że stosowna gestykulacja jest czynnikiem ważnym. Rzecz naturalna, że należy podkreślać słowa takie jak: klątwa nieba... gniew boży... wiekuista kara piekielna... podnoszeniem rąk, zaciskaniem pięści, lub czemś podobnem, co nadaje wyrazom więcej słly. Jedno jeszcze radbym panu, drogi przyjacielu, zalecić jak najgoręcej...
W tej chwili w głębi mieszkania wydzwonił zegar ostrym dźwiękiem ósmą, a w progu zjawiła się córka proboszcza i wezwała panów na herbatę.
— Musimy usłuchać! rzekł, wstając i nie kończąc zdania, potem zaś dodał z uśmiechem, kładąc dłoń na ramieniu kapelana. — Zauważyłeś pan niezawodnie, panie Hansted, że domem rządzi córka moja, a muszę wyznać, że jest ona surowym komendantem. Skończymy innym razem, teraz zaś zechciej spożyć te skromne dary niebios, jakie posiadamy na wsi.

Jadalnia była, podobnie jak wszystkie komnaty plebanji, wysoka, z pańska umeblowana, posiadała sztukaterję na plafonie i malowane krajobrazy ponad drzwiami. Mimo że prebenda Vejlby i Skibberupu nie zaliczała się do tłustych, plebanja i przynależące do niej zabudowania gospodarcze posiadały styl przywodzący raczej na myśl osiedle ziemianina, szlachcica, niźli siedzibę sługi Kościoła.
Poprzednik proboszcza Tönnesena był to człek wielce przemyślny, który urzędowanie swe zaczął od zrównania z ziemią starej plebanji i wystawienia własnym kosztem tego oto pałacyku, którego wspaniałość wywołała swego czasu formalne pielgrzymki z całej parafji. Rozwodzono się szeroko i opowiadano bajki o niesłychanej rozrzutności tego człowieka. Przyszedł doń, bywało chłop i użalał się na szkody poniesione przez chorobę bydła, czy pożar, a on bez namysłu skreślał mu należną dziesięcinę, a często wtykał ponadto do ręki banknot pięćdziesięcio-talarowy na pożegnanie. Wzamian za to domagał się, by go zostawiono w spokoju wraz z książkami i dziełami sztuki, jakiemi się otaczał. To też przez całych lat piętnaście rezydowania pastora-miljonera panowała jak najlepsza harmonja między nim a gminą, bowiem ludność zdawien dawna interesowała się raczej namacalnemi dobrami, niźli duchowemi skarbami religji.
Proboszcz Tönnesen miał natomiast rację, wyrzekając na postępowanie poprzednika, gdyż spowodowało ono zupełny chaos w moralnych poglądach parafjan. Nawykli uważać płacenie daniny i należytości kazalnych za coś zgoła dowolnego, to też gdy Tönnesen zażądał przywrócenia porządku i z całą surowością egzekwował wpłatę należnych sum, uznano to za zachłanność, nieprzystojną duchownemu, i doszło do buntu, który stał się zaczątkiem napięcia pomiędzy plebanem, a częścią gminy, i dysonans ten już nie znikł do końca.
Niezadowolony pod tym względem z poprzednika swego, był mu wdzięczny pastor Tönnesen za książęce wprost mieszkanie, otrzymane w spadku. Odpowiadało ono w sam raz wyobrażeniom jego o rezydencji, przystojnej namiestnikowi Chrystusa w Vejleby i Skibberupie, i przyczyniło się znacznie do tego, że nie ruszał się z małej parafijki niezbyt stosownej dla jego wieku i zasług. Pozostał tu jeszcze z powodu nieporozumień osobistych, zarówno politycznych jak kościelnych, z bezpośrednim swym zwierzchnikiem, zbyt wolnomyślnym biskupem, o którym myślał, czyniąc poprzednio aluzję w rozmowie z kapelanem. Nie posiadał tej wady pastor Tönnesen, by miał szacować zbyt nisko własną osobę, to też pominięcie, jakiego doznał przy okazji kilkakrotnego obsadzania bogatych prebend, przypisał temuż właśnie zwierzchnikowi i postanowił nie wnosić podań, jak długo będzie zarządzał diecezją. Postanowienie owo utrzymał w mocy przez nienadmierne samozaparcie się, gdyż niewielkie gospodarstwo, oraz dochody z prywatnego majątku starczyły jako tako na wszystko.
Zgodził się jednakowoż na kropelkę balsamu, przyjmując przed kilku laty nominację na proboszcza, czyli, jak się upornie kazał tytułować parafjanom swym, na dziekana.
To stanowisko umożliwiło mu rozwinięcie żarliwej ruchliwości i dało zadośćuczynienie za poniesione krzywdy. Od dnia mianowania, żył pośród starych rozporządzeń i paragrafów prawa, pisał z namiętną wytrwałością nieskończenie długie relacje do władz i rady kościelnej, przy lada sposobności egzaminował szczegółowo podwładnych sobie duchownych, a stał się zwłaszcza postrachem nauczycielstwa okręgu, od którego domagał się ustanowienia meldunków, wykazów i obliczeń, przesyłając kwestjonarusze, a punktualnego nadsyłania pilnując zaciekle.
Podczas posiłku wtajemniczył kapelana w swe prace organizatorskie, dając mu do poznania, że właśnie dlatego zażądał od gminy pomocnika dla funkcyj kościelnych, by się z tem większym zapałem oddać kierownictwu zewnętrznemu okręgu.
Kapelan Hansted milczał. Siedział, słuchając przełożonego, i w zamyśleniu kruszył po obrusie chleb, nie biorąc nic w usta. Mimo to nie miał miny, jakby mu nie odpowiadało otoczenie. Przeciwnie, coś w rodzaju zadowolenia i wdzięczności błyszczało w dziecięco-łagodnych oczach jego, gdy je podnosił i wodził spojrzeniem po komnacie, muskając przelotnie córkę proboszcza, która stała poza okrytą parą maszynką i nalewała herbatę.
Panna Ranghilda Tönnesen miała również jak ojciec postać okazałą i wogóle była jego wiernem odbiciem. Te same wielkie, wyraziste oczy, nieco jeno jaśniejsze, ten sam kształtny, południowego typu nos i pełne wargi. Ale była smukła, niemal chuda i nie odziedziczyła zdrowej, smagłej cery ojca. Była blada, lękliwa niemal, niby dama z prowincjonalnego miasteczka, i posiadała na lewym policzku dwa ciemne znamiona.
Dwudziesto-jednoletnia panna Ranghilda, jedyna córka proboszcza Tönnesena wydawała się na pierwszy rzut oka nieco może starszą, a pochodziło to z pełnego rozwagi i taktu zachowania się, wyrobionego po części długoletniem prowadzeniem gospodarstwa ojca. Była jeszcze dzieckiem, gdy proboszcz stracił żonę i właśnie pod przygnębiającem wrażeniem tej śmierci postanowił on opuścić zajmowane dotychczas stanowisko nauczyciela jednej z krajowych szkół średnich. Przeniósł się do cichej, wiejskiej plebanji, celem znalezienia tu pociechy i spokoju dla siebie i córki.
Właśnie mieli wstawać od stołu, gdy wytknęła głowę z drzwi kuchennych stara, kulawa służebna i zawiadomiła, że przed domem czeka w sankach jakiś człowiek, chcący koniecznie widzieć się z proboszczem.
Jakto, o tej godzinie? — zawołał marszcząc złowrogo brwi. — Czegóż on chcieć może, Lono?
— Ha, trudno to wiedzieć! — odburknęła niechętnie. — Powiedział, że idzie o chorego i chce, by ksiądz proboszcz jechał.
— Do chorego? W taki psi czas? I to w dodatku po nocy? Cóż to może być za człowiek, Lono?
— Ha, trudno to wiedzieć! Ale powiada, że jest synem Andersa Jörgena ze Skibberupu.
— Hm... tak więc,... wielki Boże... stary Jörgen wybiera się na drugi świat... Gdzież posłaniec?
— Wpuściłam go do kancelarji.
Proboszcz wypróżnił filiżankę, otarł serwetą usta i wstał.
Idąc ku kancelarji, dobył z tylnej kieszeni surduta czarną, jedwabną czapeczkę, którą zawsze wkładał, zanim ukazał się owieczkom swoim. Jednocześnie odkrząknął silnie, chcąc dać znać, że jawi się we własnej osobie, i wszedł do tak zwanej kancelarji, czyli pracowni, ochrzczonej przez parafjan tem urzędowem mianem.
Stał tu pod drzwiami, w ciemku mały człeczek, przybrany w znacznie większy, niż wypadało, płaszcz podróżny, z którego wyglądał jeno kosmyk jasnych włosów, sino-czerwone dłonie i nogi, tkwiące w białych, wełnianych pończochach.
— Dobry wieczór! — rzekł proboszcz i uczynił ręką gest. — To ty chcesz ze mną pomówić, chłopcze?
Z płaszcza doleciał naprzód odgłos czkawki, potem zaś trwożnym szeptem rzucone:
— Tak jest.
— Jakże ci na imię? spytał proboszcz, tonem dodającym otuchy.
Przez chwilę słychać było jeno, jak szczęki chłopcu kłapią. Wkońcu rzekł spiesznie, ochrypłym głosem:
— Ole, Krystjan, Juljusz, Andersen.
— Czyś jest synem starego Andersa Jörgena ze Skibberupu?
— Tak.
— Tedy zeszłego roku przysposabiałem cię do konfirmacji, prawda?
— Tak!
— Przybywasz prosić, bym przywiózł wiatyk święty? Słyszałem, że ojciec choruje od pewnego czasu.
Na te słowa zadrżał chłopak, zaczął niespokojnie przebierać odzianemi w pończochy nogami, a czapka w jego rękach obracała się wkółko.
— Coprawda, godzina dość późna i ciężkie są warunki, ciągnął proboszcz dalej atoli nie odmawiam, z uwagi na powagę chwili. No, mów, masz coś jeszcze widzę na sercu? Droga, myślę, jaka taka! Czy odrzucono już zaspy na gościńcu?
— Tak... ale...
— A czy poza wzgórzem zmieciono także śnieg?
— Właśnie ludzie pracują...
— Dobrze. Wracaj do koni i bądź gotów. Zaraz się przysposobię.
Powiedziawszy to, uczynił proboszcz ponowny gest i wrócił do bawialni, nie zwracając uwagi na bezradne, wytrzeszczone oczy chłopca, które patrzyły nań od drzwi.
Wkroczywszy tu, zobaczył kapelana, wychodzącego właśnie wraz z panną Ranghildą z pokoju stołowego i błysk przelotny rozpogodził twarz jego.
— Coś mi przyszło na myśl! — zawołał żywo. — Słyszałeś pan, drogi Hansted, że chory starzec z parafji sąsiedniej przysłał z prośbą o wiatyk. Zaprawdę, trudno o lepszą sposobność dla pana, byś rozpoczął tu swą działalność. Znam dobrze tego człeka, był zawsze godnym szacunku i zapobiegliwym parafjaninem, to też starczy mu w zupełności kilka ogólnych słów pociechy. Mam pewność, że cała rzecz nie sprawi panu najmniejszej trudności.
Propozycja zwierzchnika wprawiła młodego kapelana w wielkie zakłopotanie. Zmienił się kilka razy na twarzy i zaczął bąkać słowa usprawiedliwienia. Wspomniał, że proboszcz przyobiecał mu pomagać w początkach, zanim nabędzie należytej wprawy i dodał, że jest zgoła nieprzygotowany.
Ale Tönnesen przerwał żywo:
— To nie ma najmniejszego znaczenia. Możesz ksiądz ułożyć sobie w ciągu drogi kilka zdań potrzebnych. Sam tak zawsze czynię, a zresztą, jak wspomniałem, w tym wypadku idzie jeno o kilka ogólników dla dodania otuchy. Nie trać pan odwagi, przyjacielu, wszystko skończy się doskonale. Cała rzecz w tem, by spamiętać dobrze rytuał i nie dać się zbić z tropu. Jedź pan z Bogiem, drogi Hansted, ufając błogosławieństwu Pana.
Po tych słowach zaprzestał kapelan dalszych wymówek, w milczeniu opuścił pokój i poszedł do siebie, na górę przywdziać strój przepisany.

W kwadrans potem wyjechał kapelan, a plebanja zapadła ponownie w zwykłą ciszę i otoczył ją spokój niezmącony. Panna Ranghilda chodziła po pokojach, przygotowując wszystko na noc. Zamknęła długi, stojący w kącie, pod uwieńczonym biustem Beethovena, fortepian, włożyła do szafy nuty, poskrobała trochę po szyi napoły uśpioną już papugę i nakryła klatkę czarną osłoną. Potem siadła na zwykłem swem miejscu przy stole, pod lampą o umbrze koloru morza, i wzięła ponownie do rąk rozpoczęty haft.
Proboszcz napełnił tymczasem w swym pokoju tytoniem fajkę i zaczął spacerować przez dwie komnaty tam i z powrotem. Od czasu do czasu spozierał ukradkiem na córkę i puszczał z pomiędzy złożonych w rurkę warg wielkie kłęby dymu.
Wkońcu przystanął i rzekł ze sztucznem nieco ożywieniem.
— Droga Ranghildo! Jakże ci się podoba nasz młody gość?
Oblicze dziewczyny przybrało jeszcze bardziej tajemniczy wyraz. Pytanie dotknęło ją widocznie niemile w tej chwili.
— Ach! — rzekła obojętnie. — Wygląda wcale do rzeczy.
— Prawda? Wydaje mi się też, że posiada bezpośredniość nader miłą, że jest dziecięco jakby świeży, co dziś zaliczać trzeba do wielkich rzadkości. W czasach naszych młodzieńcy starzeją się w dwudziestym roku i wyglądają, jakby ich życie znużyło. Cieszy mnie, droga Ranghildo, że i tobie podoba się. Wszakże będzie on od dziś naszym stałym domownikiem.
Brwi młodej damy zmarszczyły się.
— Rzecz główna, — odparła krótko — czy posiada zdolności związane z powołaniem, a to się zaraz pokaże.
— Oczywiście, oczywiście! przerwał jej proboszcz i rozpoczął na nowo wędrówkę po pokojach — Zgadzam się w tej kwestji zupełnie z tobą... zupełnie... hm! Ano! — dodał, spoglądając na zegar — Widzę, że godzina późna. Trzeba będzie zasiąść do roboty.
Pocałował córkę na dobranoc w czoło i poszedł do pracowni.
Zaledwo się drzwi za nim zamknęły, skrzypnęły drzwi jadalni, a z szpary wyjrzało torfiasto-brunatne oblicze starej, kulawej służebny. Zobaczywszy, że panienka sama, wśliznęła się do pokoju i udała, że coś robi koło pieca. Ciągle przytem obracała głowę w stronę Ranghildy i spozierała ku niej chytrze, z zaciekawieniem. Wkońcu przykulała, stąpając cicho w pończochach, do stołu i rzekła, mrużąc z dowcipnym wyrazem oczy:
— No, jakże on się panience podoba?
— Kto? — spytała Ranghilda, podnosząc głowę i patrząc na nią ostro.
— No, oczywiście on... kapelan.
W szaro-modrych oczach panny błysnęło, jakby miał zaraz paść grom. Ale rozmyśliła się, pokonała gniew, spróbowała nawet uśmiechu i odparła szybko, jakby ze szczerą swawolą:
— Dziękuję ci, droga Lono! Podoba mi się naprawdę bardzo. Jestem nawet poprostu zakochana. Jutro odbędą się nasze zaręczyny, a w czwartek ślub. Przyjdźże, Lono, proszę cię, w przyszłą niedzielę na poczęstunek z racji narodzin mego pierwszego synka, a zostaniesz matką chrzestną. Oboje z mężem będziemy ci bardzo wdzięczni... Cóż, czyś zadowolona?
Stara służebna wysunęła dolną szczękę na znak, że się czuje obrażoną, i mrucząc ruszyła ku drzwiom.

Tymczasem młody kapelan przebył spory już kawał drogi do Skibberupu wiodącej. Powoli rozpłynęło się zakłopotanie, jakiego doznał w pierwszej chwili, niespodzianie wezwany przez proboszcza do wyjazdu. Odzyskał humor, rozsiadł się wygodnie w wielkim pojeździe i patrzył zdziwiony na rozległy krajobraz zimowy. Po zachodzie słońca nastała zupełna pogoda, niebo było ciemno-szafirowe, usiane gwiazdami. Na zachodnim jeno skraju horyzontu, niby wspomnienie minionej burzy, leżał długi zwał chmur, ponad którym łyskał złoty róg księżyca.
Widok ten upajał kapelana, niby zjawa senna. Był dzieckiem miasta i zima przedstawiała mu się jeno w postaci dymu węglowego, mgły i błota zmieszanego z śniegiem, pokrywającym ulice. Nie minęły jeszcze dwa dni, od kiedy brnął przez calowej głębokości kałuże Kopenhagi, oszołomiony turkotem dorożek, dzwonieniem tramwajów, oraz ochrypłemi krzykami przekupniów muszel. Teraz zaś siedział otulony wielkiem niedźwiedziem futrem proboszcza, mknąc przez krainę czaru, powietrzne państwo cudu, pełne sterczących z śniegu pól, drzew i krzewów, podobnych białym i błękitnym koralom, zaś sanki płynęły cicho, i kołysząc się, niosły go niby na miękkich skrzydłach.
Nagle przeniknęło go wzruszenie. Zjawił mu się przed oczyma duszy obraz zmarłej matki, a łzy napełniły mu oczy. Wspomniał, że najwyższem jej pragnieniem było dożyć tego właśnie dnia. Czuł dziś silniej niż zawsze, że ona to właśnie, poza Bogiem, dodawała mu najwięcej otuchy, by, powolny wezwaniu niebios, został głosicielem słowa Pańskiego. Daremnie drogi ojciec jego, stateczny radca, potrząsał głową, zwalczając dzikie pomysły.“ Kości zostały rzucone. Dziarski jego brat, porucznik gwardji, mógł sobie teraz chodzić po ulicach bez obawy, że go zobaczy w kapeluszu, urągającym najnowszej modzie, lub z kimś, kto „nie zaliczał się do towarzystwa.“ Również droga siostrzyczka jego, żona konsula generalnego, nie potrzebowała już ronić łez, ubolewając nad brakiem salonowej ogłady brata i niedomaganiami manier jego. Emanuel wyjechał, znikł „seminarzysta“ i prędko już pewnie nie powróci.
O nie, zapewne nie powróci. Rozradowany, posłał spojrzenie po szafirowej, lśniącej roztoczy śnieżnych pól i czuł, że wydostał się z głębi przepastnej studni w krainę bliżej nieba położoną. Wokół widać było małe, czerwonawe światełka oświeconych domów, co wyglądały jak gwiazdki spadłe w śnieg. Wszystko otulał zaziemski jakiś spokój. Pod sklepieniem niebios nie było odgłosu innego poza brzękiem zardzewiałych janczarów na łbach końskich, ale w niezmiernej ciszy podźwięk ten rozbrzmiewał tysiąckrotnie, jakby powietrze pełne było niewidzialnych, dzwonów.
Położył na kolanach dłonie i zapadł w myśli. To oto miejsce stało mu się ojczyzną! Miał wędrować po tych polach i wchodzić do tych chat, jako wybrany sługa boży!... Zapragnął stać się godnym tego wielkiego zadania, jakie mu powierzonem zostało. Zapragnął, by nań spłynęła łaska szerzenia błogosławieństwa i pokoju bożego, choćby wnieść je miał do jednej jedynej chaty nędzarzy.
Tak się zamyślił, że nie spostrzegł, iż chłopak, służący mu za woźnicę, obraca się ciągle ku niemu, jakby chciał przemówić, i za każdym razem tonie znów w ogromnym płaszczu swoim, nie śmiąc przerwać milczenia. Nagle atoli zbudził go donośny rozgwar wielu głosów. Sanki dostały się w wąwóz, gdzie śnieg leżał w ogromnych zaspach, rozkopanych, tworzących z obu stron wysokie mury, a konie mogły jeno krok za krokiem posuwać się naprzód. Woźnica wstrzymał je wkońcu, a kapelan zobaczył w świetle księżyca, tonącego właśnie poza wałem chmur na zachodzie, w odległości jakichś pięćdziesięciu łokci przed sobą, gromadkę ludzi, odkopujących drogę, zajętych pilnie robotą. Właśnie oni to wstrzymali sanie, wołając jeden przez drugiego:
— Trzeba trochę zaczekać... śnieg osunął się właśnie... za chwilę wszystko będzie w porządku.
— A kto to jedzie?
— Jestem pastorem! — zawołał kapelan, zmieszany potrochu, tem że po raz pierwszy głośno objawia swą godność. — Jadę do chorego!
Na głos jego ludzie obrócili głowy. Zaczęli kupić się, szeptać i wyciągać szyje.
Po chwili jeden z gromady przystąpił do koni i poszeptał z woźnicą. Zaraz też poruszenie nastało pośród pracujących. Z pewnem wahaniem zbliżyli się ze stron obu do sanek. Byli to przeważnie niscy, przysadkowaci mężczyźni z błyszczącemi niby łuska śledzia oczyma na czerwonych twarzach. Jedni mieli wysokie śniegowce, inni drewniane saboty i długie, poza kolana sięgające wełniane pończochy, na spodnie wciągnięte. Wszyscy mieli przeważnie na głowach wielkie, futrzane czapy z klapami na uszy. Jeden był jeno ubrany w skórzany kaftan, wyraźnie cudzoziemskiego pochodzenia.
Kapelan doznał dziwnego uczucia na widok tej czeredy nieznanych, ciekawie go oglądających ludzi. Zamyślił się, czyby nie należało przemówić. Byli to niewątpliwie parafjanie jego.
Z gromady wystąpił nagle wysoki, brodaty mężczyzna z twarzą huna, dominujący nad resztą i zda się, nawykły przemawiać imieniem wszystkich. Chwycił w białe, lśniące zęby palce rękawicy, ściągnął ją z prawej dłoni i ozwał się donośnym głosem:
— Przepraszam bardzo, panie pastorze. Jesteśmy mieszkańcy Skibberupu, a dowiedzieliśmy się właśnie, że ksiądz dobrodziej ma być naszym nowym kapelanem. Prosimy tedy, by nam było wolno powitać swego duszpasterza. Witamy księdza pastora Hansteda!
Zaraz przystąpili spiesznie inni i zanim się mógł kapelan namyślić, ujrzał wyciągniętych ku sobie tuzin czerwonych dłoni, żądnych wyrazić mu dobroduszne powitanie.
Zmieszał się na chwilę. Uczuł, że powinien coś powiedzieć i spostrzegł, że ludzie na to czekają. Ale wszystko stało się nagle, to też nie przychodziło mu nic do głowy. Powtarzał jeno dziękuję! dziękuję! i ściskał serdecznie podawane dłonie.
W tej chwili pracujący na przedzie zawołali, że zapora usunięta. Woźnica ruszył cuglami i sanki zaczęły się posuwać.
W ostatniej chwili błysła nagle kapelanowi myśl i zawołał:
— Bądźcież zdrowi, przyjaciele. Dzięki wam za powitanie. Raduję się szczerze, że napotkałem w was ludzi torujących mi drogę. Żywię nadzieję, że będziemy żyć w pełnem porozumieniu.
— Tak będzie! — zabrzmiała odpowiedź z wielu ust.
— I bardzo nam tego nawet potrzeba! krzyknął donośnie ktoś z tylnych szeregów, a słowom tym odpowiedział potakujący szmer głosów.
Okrzyk ów, a bardziej jeszcze ton jego zdumiał kapelana. Zadumał się nad jego znaczeniem, podczas gdy sanki mknęły znowu po gładkiej powierzchni śniegu. Wspomniał zasłyszane od proboszcza wieści, dotyczące wichrzycieli pośród parafjan i zapadł w lekką melancholję. I tu więc panowały spory i rozterki!
Niebawem dojechali do wsi. Na widok pierwszych domów, kapelan podskoczył przerażony na siedzeniu. Zupełnie zapomniał w drodze o chorym starcu i nie zastanowił się nad tem, co mu ma powiedzieć. Ale uspokoił się zaraz. Spotkanie z rozkopującymi zaspy na gościńcu napełniło go otuchą. Nie wątpił, że Bóg mu włoży w decydującej chwili właściwe słowa w usta.

Skibberup położone było w dolinie, otoczonej wysokiemi wzgórzami, których wieniec rozstępował się jeno po wschodniej stronie, dając dostęp do fiordu. Zdziwiony kapelan zauważył mnóstwo maleńkich chatek i lichych szatr, z których się cała wieś składała. Zrzadka jeno trafiło się pokaźniejsze obejście i dworek chłopski. Wokół wielkiego podłużnego stawu, otoczonego śniegiem, w którego ciemnej wodzie odbijało się gwiaździste sklepienie niebiosów, widniało, zgrupowanych malowniczo około pięćdziesięciu chałup. Stały one u samych stoków wzgórza, niektóre były w nie nawet wkopane, a wszystko wyglądało jak jakaś alpejska osada ponad górskiem jeziorem. Pozatem, wsi niemal widać nie było, bo zasłoniły ją zwały śniegu, burzą od strony fiordu naniesione. Z wielu chat sterczały ponad biel jeno szczyty dachów, oraz zakopcone kominy. Tu i owdzie błyskało jeszcze światło z okien. W progu jednego z domów stał stary człek o kuli i machał życzliwie czapką na widok przelatujących sanek kapelana.
Zatrzymali się przed nędznem domostwem, stojącem w odosobnieniu, na południowym krańcu wsi. Pokryte warstwą smoły skrzydła bramy stały otworem, a u belki poprzecznej wisiała zaspana latarnia, kręcąca się na sznurku leniwo. Pod tą latarnią musiał kapelan wysiąść, gdyż podwórze zalegały takie masy śniegu, że sanki przejść nie mogły. Udał się do niskiego domostwa wąską ścieżyną, przekopaną w szańcu śnieżnym. Wszędzie panowała grobowa cisza. Od stajni tylko dolatywał słaby pobrzęk łańcuchów, a popod jakimś murem przemykał kot i miauczał. Dostawszy się do sieni, usłyszał otwierające się w głębi drzwi i głos kobiecy, mówiący żywo:
— Zdawało mi się, że słyszę dzwonki... To pewnie proboszcz przybył...
Zapukał i w moment potem znalazł się w głębokiej, niskiej, staroświecko umeblowanej izbie, o małych okienkach, belkowanym stropie i ciemnej, glinianej podłodze.
U skraju ciężkiego, dębowego stołu paliła się cienka świeczka łojowa. Gdy wszedł, od stołu tego podniósł się niski człowiek w podeszłym już wieku z strzępiastą, szronem przyprószoną czupryną, w mosiężnych, okrytych grynszpanem okularach na szerokim, kartoflastym nosie. Człowiek ten siedział tu i czytał jakieś pismo, które teraz, widocznie zmieszany, schował pod stół. Nagle przyszły mu na myśl okulary, zerwał je przeto porywczo z oczu i wyglądał przytem tak, jakby został przychwycony na jakimś niedorzecznym uczynku. Zbliżył się do rzekomego proboszcza, ale wpół drogi skoczył wstecz przerażony, otwarł usta i zagapił się osłupiały na nieznanego człowieka, który stojąc u drzwi witał go życzliwie.
— Proszę się nie bać! — rzekł kapelan, podchodząc. — Jestem zastępcą proboszcza, jestem jego kapelanem i z jego to przybywam polecenia.
W tej chwili otwarto drzwi stancji bocznej i ukazała się koścista kobieta średnich lat, o szpakowatych włosach i jasnych, wypukłych oczach. Zatrzymała się również oniemiała z podziwu, mierząc młodego księdza niezbyt życzliwem spojrzeniem. Nagle jednak twarz jej błysła uśmiechem i zbliżając się bez zakłopotania, podała kapelanowi mięsistą dłoń. Potem rzekła szczególnie miękkim i serdecznym głosem:
— Czyż możliwe?... Czy to ksiądz jest naszym nowym kapelanem? Ach, w takim razie witamy, witamy z całego serca... Ani we śnie coś podobnego nie przyszło by mi do głowy! Ksiądz kapelan fatygował się... No to dobrze, to bardzo dobrze... Czyż naprawdę będziemy mieli pana za pastora... Tak ksiądz wygląda... Właśnie go sobie w ten sposób wyobrażałam... Doskonale, bardzo się cieszę...
Stanęła w pewnem oddaleniu, z rękami na wydatnym brzuchu, i powtarzała bez końca okrzyki, z zachwytem oglądając przybyłego od stóp do głowy.
Zakłopotany potrochu temi oględzinami, spytał zaraz, jak się ma chory.
Ale ona nie mogła opanować radosnego zdumienia, ani też oderwać odeń oczu. Dopiero uczuwszy, że mąż ją pociągnął kilka razy za spódnicę, odpowiedziała na pytanie kapelana:
— Dziękuję za łaskawą pamięć! rzekła zgoła innym tonem, spojrzawszy ku przymkniętym jeno drzwiom. — Dzięki Bogu, trochę się polepszyło. Ale w południe było bardzo źle, że zaś burza sfolgowała nieco, uważaliśmy, że dobrze będzie posłać po proboszcza. Chociaż trzeba było dać spokój, bo jak się zdaje niebezpieczeństwo minęło, a nie jest to żadna przyjemność dla proboszcza tłuc się taki kawał po pustkowiu, nocą i przy psiem powietrzu...
— O, to najmniejsza rzecz, — przerwał jej kapelan — ja nie zważam na tego rodzaju drobnostki. Proszę mnie wzywać wedle potrzeby, zawsze gotów będę... A teraz jeśli wszystko z chorym w porządku... czyżbyśmy nie powinni?...
Kobiecina otwarła ostrożnie drzwi bocznej, położonej o jeden schód niżej od izby mieszkalnej, podłużnej, słabo oświetlonej komory i wszyscy troje weszli, stąpając zcicha. U wezgłowia szerokiego łoża, zajmującego całą krótszą ścianę, widniał mały stolik z lampką nocną, flaszką lekarstwa i grubym śpiewnikiem. W łóżku leżała ciemno włosa dziewczyna, z zapadłemi głęboko, zamkniętemi oczyma, a policzki jej pałały żarem gorączki.
Kapelan obrócił się zmieszany i spytał:
— Cóż to... cóż to znaczy?
— To córka nasza! — odparła kobieta, spojrzawszy nań ze zdumieniem.
— Jakto? Proboszcz mówił najwyraźniej...
Kapelan zająknął się, mocno zmieszany i zawstydzony stanął plecami do łóżka, gdyż dziewczyna ubrana była chłopskim obyczajem w samą jeno koszulę i w przystępie gorączki rzuciła na wierzch kołdry nagie ramiona.
— Przecież miał zachorować starzec. Proboszcz powiedział, że mam dysponować Andersa Jörgena... pamiętam dobrze...
— Mnie? — zawołał na dźwięk imienia ojciec dziewczyny i spojrzał zdumiony, napoły oślepłemi oczyma. — Dziękuję za łaskawą pamięć, — dodał po chwili — ale właściwie jestem zupełnie zdrów.
— Zaszło tedy nieporozumienie! powiedział kapelan.
— Tak, to córka nasza Hansina! — wpadła żywo matka i zaczęła opowiadać jak to przed trzema dniami choroba zaczęła się od bólu w krzyżach i lędźwiach. Zrazu myśleli że to nic, ale ból powędrował do karku, a zeszłej nocy po gorszyło się tak, że musieli wezwać lekarza. Lekarz trząsł głową, a dziś w południe powiedział, że z tego może wywiązać się to i owo. Ale zdaniem rodziców, niebezpieczeństwo już minęło.
Słuchając tego sprawozdania, kapelan przyszedł całkiem do siebie. Uczuł nawet pewien wstyd, że uległ zmieszaniu i, skupiając siłą wszystkie myśli na święty obrządek, jaki go czekał, zbliżył się ponownie do łóżka.
W tejże chwili zbudziła się chora i rozwarła ciemno-szafirowe oczy, ogarnięte złudą gorączki, i skierowała z tępym wyrazem na obcego sobie mężczyznę. Matka pochyliła się i powiedziała jej, kto przybył, a dziewczyna wydała lekkie westchnienie ulgi i ponownie zawarła powieki, jakby chciała wyrazić, że tęskni za skonem i jest gotowa.
Matka przykryła ją starannie pierzyną, wzięła ze stolika śpiewnik i usiadła pobok, by jej pomagać, gdy będzie piła z kielicha. Ojciec stanął w pobożnem skupieniu w nogach łóżka, a w ostatniej chwili wcisnął się do komory również młody, jasnowłosy chłopak, stojący dotąd na straży u drzwi. Usta mu drżały i wzburzony był, patrząc na święty wiatyk i mały, srebrny kielich, który tymczasem kapelan wyjął z puzderka.
Zapadła cisza. Tykotał jeno głucho stojący w kącie zegar wahadłowy i dyszała ciężko chora.
Młody pastor przystąpił do łóżka i złożył do modlitwy ręce.
Czy to jednak pod wpływem widoku dziewczyny, czy pod wrażeniem świętego aktu jakiego miał dopełnić, czy wreszcie z winy nagłego przejścia z mrozu w duszną atmosferę izby, nie mógł w żaden sposób wypowiedzieć rozsądnego zdania. Coraz to większego doznawał zawrotu, język mu skołczał i czuł pot kroplisty na czole. Ogarnął go strach śmiertelny...
Nagle przypomniał sobie mały wierszyk, modlitewkę wieczorną, której nauczyła go matka, gdy był dzieckiem jeszcze. Przez ciąg wielu lat wierszyka owego nie pamiętał wcale. Teraz zstąpił nań, niby zbawca-anioł. Zdawało mu się, że ktoś stanął u jego boku i wziął go za rękę. Jak obcy słuchał własnego głosu, wzruszających i gorąco wypowiadanych słów o lasce Pana, wszechdobroci boskiej, śmierci Chrystusa i odkupieniu ludzkich grzechów. Znane słowa rytuału nawet ożyły niejako w ustach jego, a gdy wreszcie dotknął czoło chorej, udzielając jej absolucji, czuł wzruszony bardzo, że wszechmocny duch Boga przemawia przezeń w tej chwili.

Tej samej nocy siedziało trzech ludzi w paradnej sali błękitnej wójta gminnego Jensena. Grali w karty. Prócz gospodarza był tu jeszcze weterynarz miejscowy Aggerbölle, stary nauczyciel Mortensen i kupiec Villing, wszyscy zamieszkali w Vejlby.
Nie ruszali się od stołu od dziesiątej przed południem, poza przerwami, koniecznemi dla kilkakrotnego spożycia posiłku. Była już trzecia. Dwa razy wypaliły się przez ciąg gry świece, a cztery razy musiano przynosić z kuchni gorącą wodę na grog. Ale nikt nie myślał przerywać, mimo że namiętność osłabła we wszystkich, skutkiem fuzlowatego koniaku, zagaru rozżarzonego pieca i gęstych kłębów dymu tytoniowego, przysłaniającego niemal ich postacie.
Nie mówiono słów daremnych. Grano napoły mechanicznie, rzucano karty i zbierano lewy. Nawet ruchliwe oczy małego kupca Villinga, biegające zawsze żywo na wsze strony, celem podpatrywania kart przeciwnika, tkwiły teraz tępe, podkrążone czerwono w tłustem czole, niby zdechłe flondry, a grano wogóle dlatego tylko, że żaden nie posiadał tyle siły woli, by się zdobyć na zakończenie gry.
Trzymał się dzielnie sam tylko, obarczony wiekiem nauczyciel Mortensen, ale człowiek ten, jak powiadano, urodził się na stoliku lombra. Od chwili gdy rozpostarł szerokie poły fraka, zajmując miejsce, aż do momentu kiedy mu dano wyraźnie do zrozumienia, że gra musi się skończyć i zostanie bezwzględnie przerwana, siedział ów starzec czcigodny bez drgnienia, wyprostowany, uwieńczony koroną białych włosów, pogrążony w widoku kart i pieniędzy, kryjąc wzburzenie pod surową, nieruchomą maską powagi. Czasem tylko w chwilach krytycznych ocierał czoło jedwabną chustką, a jeśli odważył się wyjątkowo na jakieś „zapytanie“, to zamykał jednocześnie oczy, jakby chciał dodać po cichu pobożne, strzeliste westchnienie.
Po prawej jego stronie siedział gospodarz, wójt gminny, Jensen, walcząc rozpacznie ze snem. Był to wielki, gruby chłop z czerwoną gębą, z środka której zwisał krzywy nos, przypominający kałakuckiego koguta. Był to bogacz miejscowy, a ubiór jego i zachowanie świadczyły, że uważa się za coś więcej niż zwykłego chłopa. Współgrający zwali go też zazwyczaj „właścicielem ziemskim“ lub „panem Jensenem.“ Był nader uradowany, że się zdołał wyuczyć lombra, którego zwał lumrem, i pozwalał się skubać, a nawet czuł się formalnie pochlebionym, przez to zażarte polowanie na jego srebro. To też rzucał im korony z miną tak zadowoloną, jakby tuczył trzodę świń.
Naprzeciw nauczyciela siedział weterynarz Aggerbölle, silny, pleczysty człowiek o bujnych, czerwonawych włosach i brodzie, tu i owdzie przeplatanych srebrnemi nitkami. Siedział, oparłszy głowę na dłoni, pogrążony w ponure, tępe zamyślenie. Od czasu do czasu przebiegało go drżenie, przesuwał dłonią po rozwichrzonej grzywie, uderzał się w czoło i mruczał gorzkie przekleństwa. Grog uderzył mu do głowy i nie miał dziś szczęścia. Znikoma jeno część srebrniaków wójta dostała się do kieszeni jego kamizelki, a dla weterynarza Aggerbölla gra w karty nie była, jak dla innych przyjemną rozrywką, jeno rozpaczną walką o byt.
Codziennie przed południem, ruszał ciężko przez los prześladowany człowiek zabłoconą bryczką swoją z domu, przepojony do głębi uroczystą, daną sobie i żonie przysięgą, że odwiedzi wszystkich po kolei pacjentów swoich. Rzadko atoli zdążył dalej niż do pierwszego dworku chłopskiego, gdzie była szansa rozegrać partję i zaopatrzyć się w gotówkę. Zycie mu upływało w ciągłej, szalonej pogoni za kilkoma banknotami dziesięcio-koronowemi, które musiał niezbędnie w ciągu doby wypłacić rzeźnikowi, piekarzowi, lub szewcowi. Ze zaś wizyty lekarskie nie dawały mu bezpośrednio dochodu, przeto rzadko oprzeć się mógł pokusie sięgnięcia śmiało do skarbnicy szczęścia, w czem widział szansę wydobycia się z kłopotu.
Nagle zaczęły skrzypieć pod stołem trzewiki nauczyciela Mortensena. Z poza srebrzystych brwi strzeliło powagi pełne spojrzenie ku spodkowi, pełnemu monet dwudziesto-pięcio oerowych, zwanemu pulą „solo.“
Kilka razy musnął się po bladej twarzy chustką, zamknął oczy i rzekł zcicha:
— Solo!
Napoły zaśnione ciała graczy drgnęły nagle. Weterynarz podniósł ciężką głowę i spojrzał nań z tajoną wściekłością.
— Jaki kolor? — spytał.
— Trefl! — odparł nauczyciel śpiesznie. Położył karty na stole i nakrył je dłońmi z taką samą miną, z jaką gotował się do zaintonowania hymnu na chórze kościoła w niedzielę.
Kupowano karty w milczeniu. Weterynarz wyprostował się, gotowy do walki, dopił szklanki i musnął od dołu ku górze brodę. Oczy mu rozbłysły jak bykowi w arenie. Postanowił raz jeszcze stanąć do boju o szczęście. Gdyby to solo zostało wygrane, gra skończyłaby się tem samem, a więc znikłaby na dziś wszelka nadzieja.
Mortensen miał dwa grube i cztery małe atuty, pozatem króla, damę, trzy kiery i dwa małe piki. W dodatku był na ręku. Jak przystało przezornemu generałowi, wstrzymał się z królem kierowym i, zaatutowawszy grubym, posłał w ogień damę.
Ale weterynarz, będący na renonsie, nie dał się wywieść w pole.
— To widocznie faryzeuszka! — mruknął i przebił damę atutem.
Na czole nauczyciela ukazały się pierwsze kropelki potu.
Weterynarz zagrał małego pika, a kupiec przebił królem. Mortensen musiał wychodzić.
Villing dał znów kiera, Mortensen rzucił swego króla, ale weterynarz zabił atutem... i zagrał damę pik.
Mortensen, który podpatrzył w ręku weterynarza króla atutowego, zrozumiał, że przepadł z kretesem. Trzewiki jego przestały skrzypieć, a twarz mu pobladła, niby gipsowa maska.
Zręcznym ruchem upuścił na kolana, a stamtąd na ziemię małego pika, w którego miał wychodzić i nakrył go stopą, potem przebił damę małym atutem, rzucił szybko swe dwa grube atuty i trzy kiery na stół i szybko wyciągnął brakującą kartę ze stosu swych lew. Wobec zaćmienia umysłów i szybkości gry nikt nie zauważył, że szóstka atutowa, która raz już zrobiła lewę, zjawiła się po raz drugi w lewie końcowej.
Ku ogólnemu zdumieniu nauczyciel Mortensen wziął swe solo, a gra została tem samem zakończona.
W tejże chwili wydzwonił stojący na szyfonierce, złocony w ogniu zegar, czwartą godzinę. Mortensen zgarnął z dobrotliwym uśmiechem sumiennie wygrane monety srebrne, wsypał je do staromodnego, skórzanego pularesu i, wpuściwszy go w głąb łokciowej kieszeni spodni, starannie zapiął ją na guzik.
Nagle ukazała się w drzwiach do sąsiedniego pokoju wiodących mała, ułomna żona gospodarza, która tam siedziała przy piecu, otulona w wielki, wełniany szal, i drzemała. Ledwo dosłyszalnym głosem, który miał brzmieć wykwintnie, oraz niezręcznym gestem zwiędłej dłoni zaprosiła panów na „małą przekąskę.“ Wstał też wójt i powtórzył zaproszenie w zwykły swój, hałaśliwy sposób.
— Proszę panów, proszę! Mała przekąska. Dobrze będzie włożyć coś do brzucha po tych wszystkich tarapatach.
Okazało się, że owa mała przekąska, zastawiona w sąsiednim pokoju, to formalna uczta z galaretą świńską, pieczenią wieprzową, kiełbasą gorącą, jajami sadzonemi na śmietanie, pasztetem z wątróbki, różnemi wędlinami, a na wstęp podano befsztyki z cebulą. Oczywiście poddostatkiem też było wódki i bawarskiego piwa. Goście podjedli już sobie cztery razy porządnie w ciągu dnia i nocy u tegoż samego stołu, mimo to jednak zasiedli ochoczo do posiłku i niebawem opróżnili zarówno flaszki jak i miski. Nakoniec podano kawę i koniak.
Wśród pełnego toku uczty zaklął straszliwie weterynarz Aggerbölle i postawił wypróżniony właśnie kieliszek z taką siłą na stole, że podstawa odpadła. Przypomniał sobie teraz o chorej krowie w jednej z sąsiednich wsi, do której miał koniecznie zajrzyć. Właśnie jechał tam, gdzie go oczekiwano, ale na nieszczęście wstąpił na moment do wójta. Wójt zaproponował natychmiast, by posłać po nauczyciela i kupca dla złożenia małej partyjki. Ze zaś Aggerbölle był właśnie w kłopotach, mając zapłacić kilka koron za pieczywo, nie opierał się długo został w nadziei, że w ciągu kilku godzin wygra tyle, ile mu potrzeba. Podczas gry zapomniał naturalnie o krowie i wszystkiem innem na świecie.
Zapadł teraz w zupełną otępiałość. Nie wiedząc co czyni, pił szklankę za szklanką i wkońcu rozwalił się z otwartemi ustami na krześle zupełnie nieprzytomny. Zbudził się dopiero, uczuwszy na ramieniu dłoń kupca Villinga, który mu rzekł:
— Chodże pan, Aggerbölle. Wybiła już piąta!

Nauczyciel Mortensen znalazł się wreszcie w miękiem, wyścielonem łożu, złożył ręce spoczywające na pierzynie i zaczął nabożnie pacierz. Leżąca obok niego żona ruszyła w półśnie wielkiem, ciężkiem cielskiem, aż trzasnęło dno łóżka, wreszcie pokręciwszy się i ocknąwszy całkiem, spytała przez nos:
— Czy wygrałeś co, Mortensen?
Mortensen dokończył spokojnie modlitwy, potem zaś odpowiedział:
— Dwanaście koron, moja droga!
Za chwilę spał już błogim snem sprawiedliwego.
Tymczasem dotarł do domu kupiec Villing i wszedł do sklepu, znajdującego się pośrodku wsi, niedaleko stawu. Szedł napoły śpiąc, atoli wytrzeźwiał zaraz, gdy go owiał znajomy dobrze zapach, skombinowany z perfum, mydła, woni rodzynków, kawy i tytoniu do żucia. Przez czas jakiś stał w ciemności, wytężając słuch i śledząc spokojne chrapanie praktykanta, śpiącego w małej alkowie za sklepem. Potem zapalił ogarek świecy, czekający nań na ladzie, przeliczył bez szmeru drobne przeznaczone do zmiany, zbadał chytrze umieszczone znaczki na szufladach z rodzynkami i suszonemi śliwkami, zajrzał w głąb otworu piwnicznego, przyświecając sobie ogarkiem, i dopiero upewniwszy się w ten sposób, że niema nic podejrzanego, udał się do sypialni.
Młoda żona kupca siadła w łóżku, przetarła oczy i rozpoczęła niezwłocznie szczegółowe sprawozdanie z wszystkiego, co zaszło w sklepie w ciągu całego dnia. Był młynarz z kaszą, Hans Jensen kupił całą baryłkę wódki, stary krawiec Sören wziął na kredyt funt cukierków i t. d.... Była to mała, pulchna kobiecina, z krągłą dziecięcą twarzyczką, otoczoną ogromnym, staroświeckim czepkiem nocnym.
— Villing rozbierał się podczas tego szybko, dając jednocześnie głośne wyrazy uznania. — Dobrze, bardzo dobrze, droga Sino... miałaś rację kochana żoneczko... Ustawicznie wtrącał te słowa, skacząc w skarpetkach i kalesonach po stancji, jakby polował na własny cień, który to kurczył się poczwarnie w kącie, to znów wydłużał, niby widziadło po niskich ścianach i pułapie.
Wreszcie wlazł do łóżka. Zgasili światło, ale mimo to długo jeszcze paplali mąż i żona pod pierzyną o cenach kawy, mąki i kredycie. Nawet w momentach najczulszych, praktycznej tej parze nie schodził z myśli sklep i interesy. Obejmowali się niejako wzajem w oploty pełnych nadziei obliczeń, a pocałunki pieczętowały korzystne transakcje. Nareszcie zasnęli, a dwie ich, leżące obok siebie na poduszkach głowy, o półotwartych ustach, podobne dwu skarbonkom, objęły marzenia i piękne zwidy ogromnych kolumn cyfr, niezmiernych składów towarowych, oraz potężnych ksiąg kasowych.
Weterynarz Aggerbölle miał z wszystkich trzech najdalej do domu.
Mieszkał w ruderze o kwadrans drogi od wsi, niedaleko wybrzeża. W dawno minionych czasach, kiedy przybył tu przed piętnastu laty wraz z młodą żoną, wybrał z umysłu ten punkt odległy, by zażywać szczęścia w romantycznej samotności. Z okien był rozległy widok na fiord i wybrzeże, a młoda para spacerowała dłoń w dłoni i twarz przy twarzy niejednego pięknego, letniego wieczoru lub też księżycowej nocy, pośród wzgórz, z sercami wezbranemi rozkoszą i nadzieją.
Teraz klął nieraz daleką drogę, gdy ciemną nocą szedł, oszołomiony napitkiem i grą, pieszo, brodząc w roztopach i śniegu. Bryczka zostawała zazwyczaj na noc tam, gdzie się rozpił za dnia, bowiem z reguły znajdował się, w chwili powrotu, w takim stanie, że niesposób mu było powierzyć konia. I tej nocy nie chciał mu wydać wójt pojazdu, mimo że jasno było od śniegu, a droga aż do jego domu świeżo oczyszczona. Aggerbölle nie szedł zresztą wcale drogą. Zataczając wielkie łuki, włóczył się po polach, zapadając w śnieg powyż wysokich butów, stając co chwila, wydając głośne okrzyki żalu, tłukąc się pięścią po czole i кlnąc siebie i świat cały. Nigdy, zdaniem jego, los nie był dlań równie jak dziś okrutnym! Nigdy, jak mniemał, nie kochał tak gorąco żony i dzieci jak właśnie dziś, gdy nie było drogi wyjścia. Jutro zjawi się po raz trzeci piekarz z rachunkiem. Zeszłym już razem groził, że sprowadzi egzekutora i zajmie mu ruchomości. Jakąż znaleźć radę? Miał ledwo sznurek, by się powiesić. Ach Zofja! Zofja! Przystanął znowu w wielkiej zaspie, odpiął kaftan, sięgnął zmartwiałemi od zimna palcami do kieszeni kamizelki i dobył drobną monetę, stanowiącą wygraną dzisiejszego dnia. Wysypał monety na dłoń i przeliczył bardzo skrupulatnie. Chwiał się przytem na nogach. Potem wyrzucił znowu mnóstwo straszliwych klątw, podniósł ramiona w niebo i poszedł, zataczając się, dalej.
Doszedł do domu i, znalazłszy bramkę w rozwalonym na poły parkanie, otrzeźwiał nagle ze strachu i wstydu. W sieni zezuł ostrożnie wysokie buty i wśliznął się w pończochach do sypialni. W małej, niskiej, pełnej łóżek dziecięcych sypialni stała na krześle, przy łóżku żony skręcona nisko lampka nocna.
Odetchnął z ulgą. Oczy żony były zamknięte, szczupła jej ręka spoczywała pod bladym policzkiem. Zdawało się, że śpi twardo. Ale ledwo się zaczął rozbierać, usłyszał szmer jej głowy po poduszce, spojrzał i, napotkawszy jej ciemne, wielkie, błyszczące żywo oczy, poznał, że noc nie dała jej spoczynku.
— Dobry, dobry wieczór... droga Zofjo! — wyjąknął z uczuciem wśród czkawki i oparł się o łóżko.
— Dzień dobry! — odrzekła spokojnie.
— Ano prawda! — przyznał uczuwszy chęć do śmiechu. — Zrobiło się trochę późno... czyli wcześnie... he, he. Ale wiesz, ten Mortensen to w grze zaciekły pies.
Nie odpowiedziała, zamknęła tylko ciężko oczy, ale otwarła je ponownie i rzekła:
— Był konny posłaniec od Andersa Jensena z Egedetu. Obiecałeś zbadać chorą jego krowę.
— Ja? zawołał czerwony jak burak, starając się patrzyć śmiało w oczy żony. — Nic o tem nie wiem! Musiała zajść pomyłka!
Ale ona ciągnęła dalej spokojnie:
— Posłaniec dał jeno znać, żeś już niepotrzebny, bo krowa zdechła. Także nie masz poco fatygować się tam w przyszłości, powiedział na końcu posłaniec.
Aggerbölle zamilkł. Wargi mu drżały, nabrzmiały żyły na czole. Stał oparty o łóżko, zgnębiony, ze spuszczonemi oczyma. Po chwili wyprostował się, drżącym jakby od zimna ruchem, musnął dłonią zwichrzone włosy, podszedł pewnym krokiem do łóżka żony i podał jej prawą dłoń.
— Oto moja ręka, Zofjo! Ta noc byla ostatnią, w której miałem karty w ręku. Tym razem możesz mi w pełni zaufać. Przysięgam ci, że od dnia dzisiejszego będę innym człowiekiem! Czy słyszysz, Zofjo? Możesz mi zaufać... od dziś możesz mi zaufać!
Powtarzał to raz po raz, a łzy cisnęły mu się do oczu.
— Przysięgam, że wszystko znów będzie dobrze. Odpłacę ci, Zofjo, wynagrodzę ci wszystko, co wycierpiałaś, nagrodzę każdy dzień smutku. Przysięgam na dzieci, przysięgam... ach Boże! Boże!
Pijackie oszołomienie wzięło górę. Padł przy łóżku żony na podłogę, zatapiając jak dziecko twarz i ręce w pościel, a straszliwe łkanie wstrząsnęło jego mocnem ciałem.
Leżała chwilę bez ruchu z zamkniętemi oczyma. Potem podniosła chude ramię i przesunęła dłoń po zwichrzonych włosach męża. Nie mogła się powstrzymać od tego, mimo że sto już razy słyszała ów rozdzierający serce płacz skruchy i nie mogła dać wiary uroczystym obietnicom. Wkońcu i do jej oczu napłynęły łzy, objąwszy w obie ręce głowę klęczącego, przycisnęła ją do zapadłej piersi swojej i szepnęła:
— Mój ty biedny, biedny Bernardzie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.