<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zima pośród lodów
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1880
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Marek Rzętkowski
Tytuł orygin. Un hivernage dans les glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
W drodze.

Około 23 lipca, dziwny odbłysk, widoczny od strony północnéj na dalekich kończynach morza, zwiastował naszym podróżnym zbliżanie się piérwszych lodów, które nadpływały od cieśniny Davis ku pełnemu oceanowi. Spostrzeżenie to wprawiło w gorączkowy ruch osadę statku, która rzuciła się do skutecznych przygotowań na spotkanie mas lodowych.
Załogę podzielono na dwa oddziały; do pierwszego weszli: Misonne, Gradlin i Gervique; drugi składał się z Vaslinga, Aupica i Penellana. Oddziały te miały pracować i czuwać naprzemian po dwie godziny, albowiem wśród tutejszéj temperatury praca dłuższa wyczerpuje nadzwyczaj szybko siły i jest poprostu niemożliwą. Statek był dopiéro pod sześćdziesiątym trzecim stopniem szérokości, a już spotkał się z zimnem, dochodzącém dziesięciu stopni wedle stustopniowego termometru.
Dészcz i śniég padały często i obficie. W chwilach pogodniejszych, kiedy wiatr nie dął tak gwałtownie, jak zazwyczaj, Marya przebywała na pokładzie, a oczy jéj przywykały do dzikich widoków podbiegunowéj okolicy.
W dniu 1 sierpnia przechadzała się ona z wujem, Vaslingiem i Penellanem po pokładzie, kiedy statek wpływał w wązką cieśninę, széroką zaledwie na mil parę. Olbrzymie masy lodowe płynęły tu ku południowi.
— Kiedy ujrzymy ziemię? — zapytała Marya.
— Za trzy lub cztéry dni najpóźniéj — odrzekł jéj wuj.
— Czy znajdziemy tam nowe ślady drogi, przebytéj przez biédnego Ludwika?
— Być może, moje dziécię; sądzę jednak że nie jesteśmy jeszcze blizko celu podróży. Zdaje się być rzeczą prawdopodobną, że statek, na którym się znajdował Ludwik, uniesionym być musiał daléj ku północy.
— Takby być powinno — wtrącił Vasling — bo burza, która nas rozdzieliła z goelettą, trwała trzy dni, a wciągu trzech dni statek może zrobić potężny kawał drogi, szczególniéj gdy jest pozbawiony żagli i steru.
— Pozwól pan sobie zwrócić uwagę, panie poruczniku — przerwał mu Penellan — że to było w kwietniu, a zatém w porze, w któréj się jeszcze tutaj odwilż nie rozpoczyna, że przeto goeletta musiała być gdzieś bliżéj zatrzymana przez lody.
— I zapewne roztrzaskana przez nie na kawałki — dorzucił Vasling — bo jéj osada, bez steru i żagli, uniknąćby takiego spotkania nie zdołała.
— Tak, lecz równiny lodowe przedstawiają wcale niezły środek komunikacyi z lądem...
— Zobaczymy — rzekł kapitan, przerywając rozmowę, która się ponawiała codziennie między sternikiem i porucznikiem. — Sądzę że ujrzymy ziemię niezadługo.
— Otóż i ona! — krzyknęła Marya. — Patrzcie, widać już góry!
— Nie, moje dziécię — odparł wuj — to nie ziemia, to są góry lodowe, piérwsze jakie spotykamy. Mogą nas one zmiażdżyć na proch, jeżeli ich nie ominiemy. Vasling, Penellan, hej, żywo do steru!....
Te pływające masy, których z pięćdziesiątka ukazała się na widokręgu, rosły i zbliżały się ustawicznie. Penellan ujął za stér, a Jan Cornbutte, stanąwszy na jednym z drągów przedniego masztu, wyznaczał kierunek.
Około wieczora statek został okrążony przez te pływające góry, których siła niszcząca w razie zetknięcia się jest nieprzeparta. Należało tak kierować statkiem, aby te masy lodowe zręcznie wymijać i starcia się nie dopuścić, a mimo to płynąć wciąż naprzód. Co do tego ostatniego, niespodziéwane przeszkody utrudniały niezmiernie działania: oto nie można było kierować się według pewnych stałych punktów, bo pływające góry ustawicznie je zasłaniały i zdawało się, że wszystko naokoło w ciągłym jest ruchu. Wkrótce téż zapadły cienie wieczora, a mgła zasłoniła do reszty widoki okoliczne. Marya wówczas zeszła do swéj kajuty; ośmiu ludzi zostało na pokładzie, aby walczyć z żywiołami. Uzbrojeni długiemi drągami i hakami, z mozołem odpędzali masy lodowe, które lada chwila mogłyby zdruzgotać statek.
Nieustraszony wpłynął wkrótce w cieśninę tak wązką, że częstokroć wystające drągi jego masztów uderzały o lodowe jéj brzegi, wskutek czego trzeba było zwinąć dolne żagle. Na szczęście użycie tego środka nie oddziałało szkodliwie na szybkość jazdy, ponieważ wpływ wiatrów na żagle górne był zupełnie wystarczający. Dzięki wysmukłości korpusu Nieustraszonego, prześlizgiwał on się szybko śród mas lodowych, które uderzały o siebie i druzgotały się wzajem z przerażającym trzaskiem.
Jan Cornbutte zeszedł wreszcie z pokładu, bo obecnie niepodobna było nic widziéć w ciemnościach i praca jego była daremną. Uznał za konieczne zwinięcie i żagli górnych, aby tym sposobem zwolnić bieg statku i zabezpieczyć go od starcia, bo w takim wypadku groziłaby im wszystkim nieuchronna zagłada.
— Przeklęta droga! — mruczał Vasling, stojący na przednim pokładzie śród gromadki żeglarzy, którzy, z drągami w ręku, odpiérali ciosy lodów.
— Ach — odrzekł Aupic — jeżeli się wydostaniemy żywymi z tego piekła, godziłoby się ofiarować potężną świécę Najświętszéj Pannie!
— Kto wié, ile jeszcze takich gór ludowych omijać nam przyjdzie — dorzucił porucznik.
— A kto zgadnie, czy się to kiedy skończy? — mruknął majtek.
— Co ty pleciesz, gaduło — przerwał mu Gervique. — Jak się to skończy, będziesz miał dosyć czasu do gawędy, a teraz pilnuj drąga!
W téj chwili olbrzymia masa lodu, płynąca przeciw statkowi, zawaliła całą drogę; minąć jej było niepodobieństwem, tém bardziéj, że statek nie mógł się obrócić, aby zmienić kierunek.
— Hej! Penellan, baczność tam u steru! — zawołał Cornbutte.
— Ster w téj chwili nie działa — odrzekł Bretończyk.
— Chłopcy — krzyknął kapitan, zwracając się do osady — nie trwóżcie się! Skierujcie drągi przeciw temu lodowemu niedźwiedziowi i trzymajcie się krzepko!
Masa nadpływająca miała ze sześćdziesiąt stóp wysokości i gdyby zwaliła się na statek, roztrzaskałaby go na drobne szczątki. Każdy to doskonale pojmował, niedziw przeto, że na pokładzie zapanowała dręcząca trwoga. Osada, zamiast spełnić rozkaz dowódzcy, rzuciła się w popłochu ku tyłowi okrętu, opuszczając swoje stanowiska.
W chwili jednakże, w któréj masa lodowa była oddalona od statku zaledwie na kilkadziesiąt sążni, dziwny trzask dał się słyszéć i potok wody lunął na pokład okrętu, który jednocześnie uniósł się przodem i znalazł się na grzbiecie potężnéj fali.
Majtkowie wydali okrzyk trwogi, lecz gdy spojrzenia ich skierowały się ku stronie, zkąd pochodził łoskot, oczy ich napróżno szukały masy lodowéj: znikła ona bez śladu. Droga była wolną, a wdole widać było otwarte morze, którego powierzchnię ozłacały blade promienie zachodzącego słońca.
— A co!... czy nie powtarzam słusznie, że „niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło?” — zawołał z radością Penellan. Daléjże do żagli!... Droga otwarta, popłyniemy teraz bezpiecznie!
Zjawisko, bardzo pospolite w tych stronach, stało się powodem zniknięcia strasznej masy. Takie góry lodowe, płynące od bieguna, wmiarę zbliżania się ku południowi i strefy coraz cieplejszej, tracą zwolna objętość swéj podstawy, która stopniowo topnieje. W takim stanie, spotkawszy się ze sobą, od silnego uderzenia tracą równowagę i upadają w morze. Gdyby owa góra, która zagrażała Nieustraszonemu, ruszyła o jednę minutę późniéj, byłaby go całym swoim ciężarem przygniotła i wtłoczyła w otchłań.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Marek Rzętkowski.