Zimowy Gość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zimowy Gość | |
Podtytuł | Powiastka | |
Pochodzenie | Skarbnica Milusińskich Nr 45 | |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Sikora | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA.
E. KOROTYŃSKA
ZIMOWY GOŚĆ
POWIASTKA
z ilustracjami
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ w WARSZAWIE
Druk. Sikora, Warszawa
Printed in Poland.
|
Dziesięcioletnia Oleńka była bardzo szczęśliwa. Miała kochających rodziców, dostatek i niezwykle ujmującą powierzchowność.
Cicha, łagodna i litościwa, otaczała opieką ubogich i nieszczęśliwych, wypraszając dla nich od mamusi coś z pożywienia i z odzieży.
Miłością też wielką i troskliwością darzyła ptaki.
— Mamusiu, — pytała ze łzami — dlaczego wilgi od nas uciekają? czemu jaskółki i kraski z nami nie chcą zimować?
Pozawieszaliśmy sztuczne gniazda rozsypujemy tyle pożywienia i nic nie pomaga — czyżby nas nie kochały?
— Nie ten powód, Oleńko, skłania ptaszyny do odlotu. Kochają nas, bo i dlaczegożby do nas wracały?
Widzisz, dziecię, niektóre z ptaków znieść nie mogą zimna i mrozów. Padłyby martwe wraz z pierwszym przymrozkiem.
Do takich należą właśnie: wilgi, kraski, jaskółki i inne.
— Szkoda wielka, że są tak delikatne — żałośnie przywtórzyła Oleńka — chciałabym je mieć przez rok cały...
Wkrótce po tej rozmowie Oleńki z matką spadł śnieg, pokrył dachy domów i strzech wiejskich, pozasypywał pola i ubielił mchy leśne.
Ptaszęta ukryły się w gniazdach lub przytulone do siebie drżały w zagłębiach muru lub pod strzechami.
Nad oknem Oleńki na dachu mieszkała wróbla rodzina.
Składała się ona z pary wróblej i dwojga dzieci.
Bieda tam była straszliwa. Dopóki na polach uzbierać było można ziarenek, na drzewach uskubać trochę owocu, wesoło było w gniazdeczku.
Ale gdy śnieg zasypał pożywienie, na drzewach ani odrobiny owocu, wróble przymierać poczęły głodem i drżeć od zimna.
Starzy wyruszywszy pewnego dnia po pożywienie — nie wrócili już więcej. Padli gdzieś ofiarą mrozu i wichrów. Starszy synek zapragnął iść na poszukiwanie rodziców i zostawiwszy braciszka w gniazdeczku odfrunął wdal, aby nie wrócić.
Biedna sierotka nie wiedziała, co z sobą począć. Żyć chciała, kończyć tak wcześnie swego dziecięcego prawie istnienia nie pragnęła — postanowiła się ratować.
Otrząsnęła piórka, wyjrzała czarnemi oczkami z gniazdka i zauważyła, że chociaż było zimno, nie szalała tak wichura, jak dnia poprzedniego, że można czegoś do zjedzenia poszukać.
Zeskoczyła z dachu na blachę okienną i cóż ujrzała?
Wierzyć oczom nie mogła! Na obmiecionej ze śniegu blaszce leżały świeżutkie pachnące okruszyny z bułki... Ach! cóżto za przysmak!
Zajada wróbelek i już ma dosyć, ale szkoda mu zostawiać... A nuż wicher się zerwie i strząśnie te ukruszyny?
Oczyścił blachę, nie pozostawił ani odrobiny i myśli: — Zimno mi bardzo, wrócę pod mroźny dach i zmarznę...
Trzepie skrzydełkami, otrząsa śnieg, który dużemi płatami padać poczyna a tymczasem Oleńka obserwuje maleństwo i myśli: — Otworzę po cichu, żeby nie spłoszyć, a może się odważy i wleci... Cóżbym dała za to!
Cichuteńko otwierała część okna i cofa się trochę; żeby nie przestraszyć wróbelka.
Rozejrzał się i wleciał do cieplutkiego pokoiku Oleńki.
Okrzyk radości powitał miłego gościa. Czemprędzej zamknęła okno, aby nie odfrunął z powrotem i wyciągnęła ku niemu rączki.
Z początku krył się po kątach, chował się pod etażerkę z książkami, ale wkrótce widząc, że mu nikt krzywdy robić nie myśli, przeciwnie, wołają go pieszczotliwie: — Maciuś! i sypią na podłogę słodki jakiś proszek, którego nazwę poznał dopiero później — począł się przysuwać do wabiącej go ręki a w końcu nawet i siadać, jak na puchowej poduszce.
Czasem tylko pochylała się smutnie główka ptaszęcia, oczki mgłą bólu się zasuwały i świegotał żałośnie...
Wróbelek wspominał swych drogich ukochanych rodziców i swego braciszka... — Niema ich i nie powrócą! — płakał świegotem — czemuż nie jest w stanie z nimi być razem i tem bogactwem, co tu posiada, podzielić się?
Ale Oleńka nie pozwoliła nigdy smucić się wróbelkowi.
— Masiuś! Maciuś! — wołała, wyciągając ku niemu rączki, na których lśnił cukier, ulubiony przysmak ptaszyny — Maciuś! a prędzej!
Biegł, leciał, machał skrzydełkami, dziobkiem porywał kryształki cukru i zapominał o smutku.
Tak mijała zima. Wróbelek nawet jej nie poczuł, tak mu było ciepło i dobrze u swej opiekunki.
Pewnego dnia zajaśniało słonko, ciepłe promienie musnęły skrzydełka ptaszęcia i ozłociły mu piórka.
Podskoczył z radości i jął wyśpiewywać swe niezbyt piękne ale swojskie świegoty...
— Jakto dobrze, iż robi się ciepło, że powrócą ptaki, uwiją gniazdka na drzewach i znów śpiewem napełnią park cały — myślała dziewczynka.
Ptaszek miotał się po klatce, uderzał skrzydełkami o pręty i zdawał się mówić do swej opiekunki: — Prędzej, prędzej, bo rozbiję chyba główkę o to druciane więzienie, jeśli mnie nie wypuścisz.
Otworzyła klateczkę i wypuściła...
Otrząsnął piórka, uniósł w górę główkę i zaświegotał. A świegotał tak pięknie, że Oleńka z podziwem słuchała jego tonów, dziwiąc się, jak z tak małego gardziołka mogą wyjść podobne melodje.
Ptaszek usadowił się na czeremsze i znalazłszy samiczkę, wyprawił wesele i miał tam wić gniazdko.
Ale rychło spostrzegł, że nie miałby tu ani on ani żona spokoju, gdyż czeremcha osypana była wonnem kwieciem, po które schodziły się dzieci i wdrapywały się na drzewo, aby narwać śnieżnych kwiatów i ustroić w nie swoje izdebki.
Przeniósł się ptaszek na jabłonkę.
Tam, to dopiero miał używanie! Listek pełno, drzewo gęste i rozłożyste, cisza wkoło, nikt kwiecia nie zrywa, boć z każdego kwiatka owoc się rodzi, więc szkoda... jednem słowem wymarzona siedziba!
Uwił śliczne gniazdeczko, usadowił samiczkę i poleciał w odwiedziny do swej opiekunki.
Stuknął dziobkiem w szybę, a gdy Oleńka okrzykiem radości powitała ptaszka, sądząc, że chce do niej powrócić, że być może jest mu jeszcze zawcześnie do wicia gniazdka — ten cofnął się na znak że przyszedł tylko w odwiedziny i świegotem zdawał się mówić, że mu jest dobrze, że ma samiczkę i dom własny. Oleńka zrozumiała tę mowę ślicznej ptaszyny i postanowiła dowiedzieć się, gdzie swe gniazdo urządził i czy mu będzie tam dobrze.
Ptaszek, jakby rozumiał, odlatywał i co jakiś czas przysiadał na przydrożnych krzakach, wreszcie z głośnym świerkaniem zatrzymał się przy jabłonce.
Oleńka zaklaskała w ręce z radości.
W gniazdeczku siedziała przytulona do naniesionego puchu i roślin prześliczna czarnooka samiczka.
Drżała biedaczka ze strachu, ale samiec, chcąc uspokoić, nachylił się nad gniazdkiem i coś długo świegotał.
I naraz ptaszynka uniosła główkę i spojrzała na dziewczynkę jednem oczkiem, potem drugiem, wreszcie zaświegotała dziękczynnie i powitalnie...
— Mamusiu! — wołała Oleńka po powrocie do domu — ach! mamusiu!
— Cóż takiego, dziecino? co cię tak wesołego spotkało? — spytała dobra matka, widząc na twarzyczce Oleńki radość.
— Mamusiu, nasz Maciuś ma gniazdko i śliczną samiczkę... Takie ładne ma oczki, czarniutkie jak pieprzyk... Patrzała na mnie bez obawy...
Zaprowadził mnie sam do swego gniazdka, mój mądry, kochany Maciuś!
Mamusiu, pojedziemy jutro do niego... dobrze?
— Z największą chęcią, córeczko, zaraz po lekcji...
— Ale Buruś żeby nie dostrzegł siedziby naszego ptaszęcia; boby zaraz rozszarpał... Ach! umarłabym chyba z żalu...
— Nie dopuścimy do tego, nie bój się, a tymczasem chodźmy na obiad, Oleńko.
I tak mijało lato, opadały kwiaty z drzew, zawiązki owoców powiększały się, zmieniały się w możliwy do jedzenia soczysty przysmak, zboża dojrzewały, rosły, złocistą falą kłosów zalewały pola, potem zżęte układały się w snopach i wysypując się z ziaren doskonałe pożywienie ptactw.
Samiczka wysiedziała kilka jajeczek, dzieci wyrosły i zaczęły same zdobywać jedzenie, nie sprawiając rodzicom kłopotu.
Wreszcie pewnego dnia odleciały z gniazda i założyły swe własne ogniska.
Opustoszało gniazdo, starzy siedzieli w niem wygodnie, coraz więcej otulając się puchem, gdyż zaczęły się nocami przymrozki jesienne i wichury.
Pożywienia było jeszcze dużo, Maciuś, jako dobry małżonek dbał o samiczkę i nie pozwalał jej wyruszać na poszukiwanie żywności.
Pootrząsano owoce, pochowały się listki, pousypiały wszelkiego rodzaju muchy i owady, ziarn zboża nie było już w polu i zdawaćby się mogło, że Maciuś nie będzie miał pożywienia.
Ale nie! ptak był doskonale uświadomiony co do sposobów wyszukiwania żywności.
Wynalazł drzewo okryte całe gronami jarzębiny, jadł sam i sprowadził do niego samiczkę, potem dla odmiany zajadał owoce głogu i tarniny, nie czując nigdy głodu ani też troski o żonę.
Ale razu pewnego mroźny powiew zawiał gwałtownie i zastał maleństwa nieprzygotowane do podobnej zmiany w naturze.
Wyło, wiało, rzucało gniazdkiem, wreszcie zasypało je śniegiem.
Ledwie dysząc, osłabły od zmagania się z mrozem, wysunął się biedaczek z pod śniegu i cóż ujrzał?
Pod drzewem leżała skostniała samiczka, jego ukochana małżonka.
Ciałkiem rzucił się na ukochaną towarzyszkę, sądził że rozgrzeje swem ciepłem, ale nic nie zdołało rozbudzić w niej życia.
Biedaczka, chcąc uciec od zasypującego ją śniegu wypadła z gniazda, a osłabiona i nawpół zmarznięta, skończyła na śnieżnych puchach swe życie.
Smutno zaświegotał nasz Maciuś, żal ścisnął malutkie serduszko i o mało nie ułożył się wraz z samiczką w lodowatym grobowcu.
Przypomniał jednak na czas swą drogą opiekunkę Oleńkę, która wczoraj jeszcze zaglądała do ich gniazdka i coś mówiła, jakby namawiała do porzucenia niepewnej z powodu nadchodzącego mrozu siedziby i przeniesienia się do jej ciepłego pokoiku.
Ach! czemuż nie usłuchał? Żyłaby jego najmilsza małżonka!
Nachylił się nad ukochaną ptaszyną, dziobkiem musnął po zlodowaciałej główce i odleciał.
Zziębnięty, zbolały stratą i głodny skierował się ku tej stronie parku, na którą wychodziło okienko dobrej dziewczynki.
Właśnie biadała nad tem, że ptaszyny zmarzną napewno, gdy naraz coś zaczerniało za szybą i mała, bezsilna ptaszyna opuściła się na blachę okienną.
— Maciuś! Maciuś! o, mój najmilszy! — zawołała pełna podziwu i radości — a chodźże, bo mi zamarzniesz, biedaku!
I litościwa dziewczynka otworzyła lufcik i wpuściła do pokoju drżącego z zimna Maciusia.