Zygmunt Ławicz i jego koledzy/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmunt Ławicz i jego koledzy |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W południowéj porze, sale Izby cywilno-kryminalnéj roiły się ludźmi. W przedpokoju, przed długiemi jak świat wieszadłami, pełnemi futer i płaszczy stał lub przechadzał się barczysty, wąsaty, z ciemną twarzą i mocno zaczerwienionym nosem, stróż Izby, Paweł Rębko. Z kroju i błyszczących guzików jego ubrania poznać można było, że był on dymisyonowanym żołnierzem, a powaga jego kroków i wyniosłość spójrzeń znamionowały pewną dumę, jak téż i głębokie z zajmowanego stanowiska zadowolenie. Oczy miał dość pojętne i bystre, a wchodzącym do przedpokoju Izby przypatrywał się bacznie i ciekawie, ku jednym poskakując śpiesznie w celu zdjęcia z nich płaszczy a nawet i kaloszy, na innych spoglądając z daleka, z powagą i sztywnie. Ci inni, byli to włościanie w żółtych kożuchach, żydzi w długich chałatach, zagrodowi szlachcice w szarych kapotach, grubością rąk i nieśmiałością ruchów okazujący małe oswojenie się z miastem i jego wielkościami. Ku tym wszystkim ludziom Rębko nie myślał wcale poskakiwać, ani nawet jakkolwiek zbliżać się; ale oni sami często zbliżali się do niego, zapytując o różne szczegóły miejsca i czasu, prosząc o różne objaśnienia. Na pytania te Rębko nie tylko odpowiadał, lecz i sam także z kolei rozpytywać się zaczynał: zkąd? dlaczego? po co? za jakiemi interesami? Gdy zaś otrzymał stosowne odpowiedzi, udzielał rad, przestróg i rekomendacyi. Najczęściéj rekomendował samego siebie, jako wielkiego znawcę prawa i blizką znajomością z różnymi dygnitarzami związanego, o czém słysząc, ludzie w kożuchach, siermięgach albo kapotach, z radością widoczną wygłaszać przed nim zaczynali sprawy i troski, z któremi do miasta i sądowego miejsca przybyli. Wtedy, z miną monarchy, mającego niesłychaną łaskę poddanym swym wyświadczyć, Rębko przyrzekał im pomoc swoję i swoich znajomych, mówił im, gdzie mieszka, i wskazywał godziny dnia, w których w domu bywa. Widocznie był to w swoim rodzaju mąż prawa, werbujący tu klientów dla siebie przedewszystkiém, a następnie dla tych z pomiędzy adwokatów miasta X, którzy wciśniętą mu w rękę monetą zapisywali się w jego pamięci.
Kiedy Kaplicki i Ławicz weszli do przedpokoju Izby, Rębko nader uprzejmie posunął się ku młodemu człowiekowi, w którym po świéżéj cerze twarzy i dostatniém ubraniu odgadł zamożnego mieszkańca wsi. Na Ławicza spojrzał ciekawie z razu, potém lekceważąco.
— Pomóż panu zdjąć paltot — wskazując na towarzysza, rozkazał mu Kaplicki.
Ławicz miał już dnia tego paltot, dość ciepły, choć nie wytworny. Po zdjęciu jego, ukazał się téż cały i czysty surdut. Metamorfoza ta w ubraniu zaszła w skutek stanowczéj woli Kaplickiego, który utrzymywał, że jak cię widzą, tak cię piszą, i że bez porządnego mniéj więcéj ubrania, nic z ich wyprawy dzisiejszéj być nie może.
Weszli obaj do sali audyencyonalnéj, na któréj długie, wysokie i nagie ściany, dzień zimowy zarzucał przez dwa ogromne okna monotonną płachtę białego światła. Pod oknami stały dwa stoliki, przy których, na brudném zieloném suknie, dwie szczupłe, przygarbione figury, w wytartych surdutach, pilnie i szybko zapisywały sine arkusze papieru; pod ścianami siedziało na ławach osób mnóztwo, mężczyzn w surdutach, siermięgach i chałatach, kobiet w kapeluszach lub chustkach na głowach. Większość osób tych trzymała w rękach zwoje papierów; ilość pewna obecnych przechadzała się po sali, pełnéj tłoku wchodzących, wychodzących, rozmijających się, gwaru toczonych półgłosem rozmów, wzbijających się nad gwarem piskliwych głosików niewieścich, tłumionych szlochań, powściągliwych wykrzyków gniewu lub rubasznego śmiechu. Zgromadzenie to odznaczało się tą jeszcze osobliwością, że przy każdém poruszeniu drzwi, znajdujących się w głębi, wszystko, co istniało w sali, zwracało ku drzwiom tym twarze, a wszystko, co siedziało, zrywało się na równe nogi. Przy drzwiach tych, wysokich, białych i szczelnie zamkniętych, stał także stróż, mniéj jednak dumny i poważny od Pawła Rębki, dla tego może, iż, zamiast ex-wojskowego, miał na sobie cywilny, zielonym tylko kołnierzem ozdobiony, mundur. Strzegł on tu wejścia do komnaty, w któréj zasiadał sąd, a z któréj co chwila wypadali i do któréj wpadali, śpiesznie przebiegający salę, naczelnicy wydziałów, sekretarze i woźni. Wszyscy ci ludzie, w mundurach, mniéj więcéj błyszczących od złotych guzików, szli albo i biegli w schylonych od pośpiechu postawach, z zakłopotanemi twarzami, niecierpliwie torując sobie drogę przez tłum, który za zjawieniem się każdego z nich w znacznéj części doznawał emocyi wielkiéj. Raz jednak powolniéj i ciszéj, niż zazwyczaj, otworzyły się drzwi, zwracające na siebie uwagę powszechną, i ukazał się w nich młody mężczyzna, ani zgarbiony, ani zakłopotany, ani śpieszący. On także miał na sobie urzędowy strój, połyskujący złotemi ozdobami, a wysoki był, kształtnie i dość silnie zbudowany, z piękną bladawą twarzą, otoczoną krótkim, ciemnym zarostem. Na widok jego, w tłumie zaszeptano:
— Sędzia! Sędzia! Nie, kandydat na sędziego! Może przyjmie... może wysłucha...
I znaczna ilość osób, wyciągając ręce z papierami i wymawiając zaledwie zrozumiałe od zmieszania wyrazy, posunęła się ku niemu. On chłodnym wzrokiem powiódł dokoła i ze spokojnym lecz stanowczym giestem, urzędowym językiem wymówił: Nie pora i nie miejsce.
Głos to był dźwięczny, młody, ale tak suchy i nakazujący, że tłum w mgnieniu oka rozproszył się, kobiety nawet ze spuszczonemi głowami pod ściany odeszły, a przed urzędnikiem zostali tylko dwaj młodzi ludzie, którzy téż, jakby na powitanie, wyciągnęli ku niemu ręce.
— Michał Kaplicki — wymówił jeden z nich.
— Ławicz — szepnął drugi.
Urzędnik uczynił ruch nieprzyjemnego zdziwienia i zdawało się, że powtórzy słowa, przed chwilą do tłumu wymówione: Nie pora i nie miejsce!
Lecz Kaplicki trzymał już jego rękę w swojéj silnéj, ogorzałéj trochę, dłoni, a drugą wskazywał na Ławicza.
— Czy poznajesz nas pan, panie Dębski? koledzy szkolni... choć młodsi, ale zawsze koledzy, a Ławicz uczniem także był pańskim...
Dębski, bardzo chłodno dotknął ręki obu młodych ludzi, i w urzędowym języku odpowiedziawszy: — Witam! witam! — chciał odejść; ale Kaplicki trzymał go za rękaw mundura.
— Prosimy o chwilę rozmowy...
Urzędnik grzecznie, ale bardzo sztywnie, odpowiedział:
— Chętnie służyć będę, ale w inném miejscu i innéj porze.
Znowu odchodzić chciał. Kaplicki zarumienił się od gniewu.
— Panie! — rzekł, zachodząc mu drogę — my dalibóg czekać nie możemy, aż nas pan w mieszkaniu swém przyjąć raczysz. Tuśmy pana zobaczyli, tu prosić będziemy...
— Służę więc, służę... — Z niecierpliwém drgnięciem brwi odrzekł Dębski i skierował się ku oknu, w najdalsze od tłumu miejsce sali. Kaplicki pociągnął tam Ławicza, i półgłosem, ale żarliwie, opowiadać zaczął Dębskiemu sprawę, z którą do niego przybyli.
Piękny mężczyzna, w ubraniu ze złotemi haftami, stał i słuchał, w zupełnéj nieruchomości postawy i twarzy. Była to ta sama twarz, co przed kilku laty, myśląca, chłodna, dumna, tylko okrywająca ją cera więcéj nieco pobladła, siwe źrenice nabrały zimnéj, kryształowéj głębi, a zarys ponsowych ust surowszym jeszcze stał się i skrytszym. Ktokolwiek w téj chwili patrzał-by na niego, wnieść-by mógł na pewno, że gorącéj mowy stojącego przed nim młodego człowieka wysłuchywał on nietylko obojętnie, ale nawet z uczuciem przymusu i niecierpliwości, które dlatego tylko nie wybuchało na zewnątrz, że wybuchanie wszelkie było mu całkiem niepodobne. Raz tylko, w ciągu mowy Kaplickiego, wzrok jego opuścił niewiadomy jakiś punkt przestrzeni, w którym tkwił ciągle, spoczął przez chwilę na twarzy Ławicza, zmącił się i ukrył pod spuszczającemi się powiekami.
— Widzisz pan — kończył Kaplicki — Ławicz nieśmiały jest i, prawdę mówiąc, niepraktyczny. Na szczęście spotkałem go wczora i poradziłem, aby się udał do pana. My wieśniacy oswojeni teraz jesteśmy z sądowemi miejscami, i języka w gębie, dla byle czego, nie zapominamy. Ot i mnie tu teraz ojciec przysłał, abym za interesami chodził. Dwa procesa, proszę pana: jeden z chłopami o pastwiska, drugi z żydem o...
Tu przerwał Dębski:
— Nie wiem, czy będę mógł cokolwiek dla pana Ławicza uczynić. Jeżeli będę mógł, zobaczę...
Lekkiém skinieniem głowy i chłodnym uśmiechem pożegnał ich i odszedł. Odchodząc, rzucił z pod brwi baczne i bystre dokoła spojrzenie, jakby chciał przekonać się, czy widziano go rozmawiającego z dwoma młodymi ludźmi, z których w jednym każdy poznał-by wiejskiego obywatela, w drugim wykolejonego, bez żadnéj określonéj pozycyi, człowieka.
Na dziedzińcu Izby znalazłszy się, Kaplicki zaklął:
— A to panie z tego Dębskiego bożek olimpijski! Wątpię, aby cokolwiek dla ciebie zrobił...
— I ja wątpię — potwierdził Ławicz. Jednak — dodał zaraz — oddał mi już parę razy ważne usługi...
— E! to było dawniéj! przez kilka lat zrobił się większym jeszcze egoistą i pyszałkiem. Nic z tego nie będzie. Ręczę, że w téj chwili już tak zapomniał o naszéj prośbie, jakby nas na świecie nie było...
Jednak, o szaréj godzinie, do hotelowego pokoju, w którym Kaplicki i Ławicz przy samowarze i przyrządach do herbaty siedzieli, wszedł barczysty, wąsaty człowiek w ex-wojskowem ubraniu i gospodarzowi mieszkania wręczył wizytową kartkę, na któréj urzędowym alfabetem wylitografowane było imię i nazwisko Maryana Dębskiego, na odwrotnéj stronie urzędowym téż językiem nakreślone znajdowały się wyrazy:
„Zygmunt Bolesławowicz Ławicz przyjść może jutro w południe do Izby, gdzie otrzyma stałe zajęcie z pensyą 25-ciu rubli miesięcznie.”
Kaplicki ogniście przyjaciela w oba policzki wycałował.
— Winszuję! winszuję! — a ku posłańcowi zwrócił się. — Proszę kłaniać się od nas panu Dębskiemu i pięknie podziękować...
Zamiast odejść, posłaniec na środek pokoju postąpił, wyprostował się, jak struna, i ręce jak struny wzdłuż boków wyciągając, zaczął:
— Mam honor rekomendować się: Jestem Paweł Rębko, także urzędnik przy pałacie. Może Wielmożny Pan interesa jakie ma? mógłbym adwokata zarekomendować, albo może mniejsze dzieła[1] i sam załatwić.
Zwracając się zaś do Ławicza, ze znacznie swobodniejszą postawą mówił:
— Pan teraz potrzebować może będziesz mieszkania w pobliskości pałaty. Mogę rekomendować salkę na strychu, na tym samym dziedzińcu, gdzie ja mieszkam. Trzy ruble na miesiąc; czysta, widna; żona moja gospodarskie potrzeby uskuteczniać będzie, a ja pana czasem nauczę, jak i co w pałacie robić. Bo ja pałatę znam, jak swoje kieszenie, i prezydenta pałaty znam. Mikołaj Hilaryonowicz! dobry człowiek, tylko czasem bardzo zapalczywy i trzeba z nim ostrożnie, bo jak zagniewa się, to tak, za byle co, weźmie i wypędzi, cha! cha! cha! cha!