Zygmunt Ławicz i jego koledzy/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zygmunt Ławicz i jego koledzy | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1886 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
Eliza Orzeszkowa.
|
Дозволено цензурою.
Варшава, 1 Декабря 1886 года.
Czasem, gdy był już bardzo zmęczony przepisywaniem urzędowych papierów, które mu z biura Izby cywilno-kryminalnéj, w dowód szczególnéj łaski i ufności, do domu brać pozwalał Sekretarz powyższéj Izby, a jego szkolny kolega, Maryan Dębski; czasem, gdy w domu tym jego, to jest w izdebce, umieszczonéj pod dachem trzypiętrowéj kamienicy, powietrze stawało się tak duszném, że każde odetchnięcie oblewało mu czoło kroplistym potem, albo tak zimnym, że z ust ulatywały mu gęste kłęby pary; czasem, kiedy wśród zajęcia tak nudnego, że wielu innych usnęłoby nad niém, powstawał w jego głowie wielki gwar żywych, niecierpliwych, niby ptaki do lotu, rwących się do swobody myśli: gwałtownym ruchem odrzucał on pióro i ręką, drżącą od niecierpliwości, sięgał po jednę z książek, których ilość znaczna leżała koło niego, na stole, podłodze, dwu kołyszących się stołkach i kilku przybitych do ściany deskach. Wyciągał rękę do książki, ale wnet ją cofał. Walczył z sobą widocznie, lecz zawsze prawie zwyciężał się i wracał do przerwanéj na chwilę roboty.
W izdebce, zaopatrzonéj w jedno okno, otwierające się nad blaszanym dachem kamienicy, mała lampa paliła się pośród obciążających stół papierów i książek; na nizkim suficie, nakształt miesiąca w pełni, świecił i drgał krążek bladego światła; po ścianach nieruchomo czerniały wydęte, lub suche, cienie odzieży, tu i owdzie zwisającéj u boków wieszadeł; przy stole, młody mężczyzna, szczupły, z piersią wklęsłą, z białą, chudą twarzą i białemi, chudemi rękoma, wprawnie i pośpiesznie przepisywał kancelaryjne akta.
Przepisywał nietylko wprawnie i pośpiesznie, ale téż nader pilnie i starannie. A jednak poczucie obowiązku, czy potrzeby, czy téż jednego i drugiéj zarazem, nie przestawało w nim walczyć z uczuciami innemi. Od czasu do czasu brwi mu drgały; czoło, jak u młodéj dziewczyny, białe i gładkie, chmurzyło się i oblewało rumieńcem wysilenia, czy doznawanéj przykrości. Z pod brwi, z pod powiek, szybkie, ukośne spojrzenia rzucał na książki, a ręka jego czyniła machinalny i wnet powstrzymywany ruch, do odrzucenia pióra zmierzający. Niewiele trzeba-by przenikliwości, aby, patrząc na niego, zgadnąć, iż z całego serca i całéj duszy swojéj pragnął on zrzucić ze stołu, a może i wyrzucić przez okno, czerniejące na bibule motywa prawne do zapadłego w Izbie wyroku, a na ich miejsce pochwycić w dłonie „Lekcye o fizyce”, albo „Teoryą rozwoju gatunków”, których tytuły czerniały na błękitnych okładkach, pod samem światłem lampy. Być bardzo może, iż, zamiast imienia Pawła Wincentowicza, zanoszącego do sądu skargę przeciw Lejbie Mendelewiczowi, już, miał on nakreślić imiona Cycerona i Marka Aureliusza, ku którym tylko-co był szybko a pożądliwie zerknął; bo nagle, zawiesił pióro nad papierem i zaśmiał się półgłosem. Być może także, iż, zamiast paragrafu kodexu, którego przytoczeniem kończył się wyrok sądowy, o mało nie przytoczył on jednego z paragrafów dzieła: O naturze bogów, bo, kreśląc na szaréj bibule słowa: „na mocy paragrafu NN. skargę uznać za nieważną”, głosem takim, jakby z cicha dyktował sobie, wymawiał: „czy rozum ludzki nie przedarł się nawet aż do nieba?”
Kędyś, w dole, na drugiém czy piérwszém piętrze kamienicy, wielki jakiś zégar ścienny głuchym głosem wydzwaniał północną godzinę, a zarazem, niżéj jeszcze, czarne, jak północ, ciemności zaułka, przerywało ostre i długie gwizdnięcie nocnego stróża.
Dzięki wam, prawa przyrody, któreście sprawiły, że wszelkie rzeczy trudne i nudne koniec swój miéć muszą! Wyrok sądowy, wraz z motywami, niezmiernie umiejętnie uszeregowanemi przez Sekretarza Izby, Maryana Dębskiego, i wieńczącym go artykułem kodexu, przepisanym już został. Młody mężczyzna odrzucał pióro, usuwał z rozpromienionego czoła opadłe na nie wśród pracy bujne, rudawe włosy, wstawał z krzesła, prostował się i z wesołym giestem wymawiał:
— Trzech rzeczy potrzebują żyjące jestestwa do utrzymania życia: pokarmu, napoju i powietrza.
Z trzech tych rzeczy, jednéj, to jest powietrza, znajdowała się w izdebce ilość niezmiernie szczupła; dwie zaś drugie istniały tam pod postacią kubka mléka i sześciogroszowéj bułki, które téż młody mężczyzna, chodząc po izdebce, z widoczném uczuciem nasyconego głodu, spożywał.
Wyraz: chodzenie, nie całkiem dokładnie określa ruchy, dokonywane przez mieszkańca izdebki, w chwili téj wypoczywania i posilania się. Od łóżka do okna i od stołu do wieszadeł, było tam kroków mniéj więcéj ośm; przebieganie przestrzeni téj w kierunkach rozmaitych przedstawiało raczéj nieznany jakiś gdzieindziéj rodzaj tańca, niż prawidłowo odbywaną przechadzkę. Jakkolwiek przecież nieprawidłowa, przechadzka ta była wesołą. Czoło mieszkańca izdebki stawało się znowu białém i gładkiém, jak u młodéj dziewczyny; błękitne oczy jego śmiały się; przełykając mléko i bułkę, językiem uderzał o podniebienie na wzór smakosza, rozkoszującego się wybornemi potrawami. Stawiając zaś wypróżniony kubek na kołyszącym się stołku i przeżuwając ostatni kęs bułki, znowu półgłosem cytował Cycerona:
— Jakaż w tém dobroć przyrodzenia, że tak wiele rozmaitych i smacznych płodów na pokarm nam daje!...
Mówić do siebie półgłosem, a czasem i głośno, było snadź jego zwyczajem. Co go nim obdarzyło? Długie, samotne noce, bez snu spędzane? czy gwar myśli, który mu wiecznie napełniał głowę? czy zupełna niemożność rozmawiania z ludźmi, których widywał, o jedynych przedmiotach, o których mówić mógł-by z ochotą i zapałem, a nie mówił nigdy! To tylko pewna, że, gdy po dwu lub trzech godzinach pilnego czytania, pisania ołówkiem na marginesach książki, a piórem i atramentem na grubym zeszycie wyciągów i notat, zrywał się on znowu z krzesła swojego, i znowu przebiegać poczynał w kierunkach różnych ośmiokrokową przestrzeń izdebki; powierzchowność jego okrywała się cechami, które-by widza ciekawego i pojętnego do pilnego przypatrzenia się mu zachęciły. Były to cechy, towarzyszące szaleństwu, albo do szału wznoszącemu się entuzyazmowi. Kancelista Izby cywilno-kryminalnéj, podwładny Sekretarza téjże Izby, a wielce surowego służbisty, Maryana Dębskiego, szalonym być nie mógł. Był więc entuzyastą, a w dodatku entuzyastą takim, jakiego wytworzyć mogą nie zupełnie prawidłowe i harmonijne warunki bytu i rozwoju. Bystra woda najburzliwiéj miota się w bliskości tamy, bieg jéj wstrzymującéj, płomień bucha najwyżéj z ciasnych otworów. Przytém noc, cisza nocna, może osłabienie zbyt mało odżywianego organizmu, może trochę nieładu i wybujałości w pojęciach i myślach samouka.
Nie zawsze, nie każdéj nocy tak bywało. Owszem, chwile podobne zjawiały się nawet dość rzadko. Zdarzało się jednak, że, uszczęśliwiony zdobytą, a trudną do zdobycia, wiadomością, lub zachwycony głębokością wyczytanéj myśli, lub porwany cudowną harmonią słowa, nie mógł dłużéj wysiedziéć, potrzebował ruszać się, giestykulować, wywnętrzać się. I wywnętrzał się. Z płomiennym wzrokiem, tak wyprostowany, że wydawał się znacznie wyższym, niż zazwyczaj, z białemi swemi, chudemi rękoma, jak do modlitwy splecionemi, mówił półgłosem, czasem nawet zupełnie głośno. Czasem zdawać się mogło, że z kimś rozmawiał, pytał, odpowiedzi słuchał, wątpił, podziwiał.
Istotnie, młody mieszkaniec ubogiéj izdebki w sposób taki rozmawiał z Cyceronami, Epiktetami, Lukrecyuszami i nowożytnymi ich na tronie ludzkiéj myśli następcami, a rozmawiał z taką poufałością, jak gdyby to byli przyjaciele jego, z którymi wespół zjadł był, co najmniéj, parę beczek soli. Towarzystwo, którém otaczał się od czasu do czasu, tak go uszczęśliwiało, że nie zazdrościł, o! nie zazdrościł wcale szkolnemu koledze swemu, Maryanowi Dębskiemu, ani dość wysokiéj jego urzędniczéj posady, ani połączonéj z nią dość wysokiéj pensyi, ani zaszczytu bywania na wieczorach prezesa Izby, Mikołaja Hilaryonowicza, ani przyjemności tańcowania z córkami prezesa: Wiarą i Nadzieją. Nie zazdrościł on téż drugiemu z widywanych czasem kolegów swoich, Władysławowi Zegrzdzie, ładnemu i zgrabnemu junkrowi pułku piechotnego, z podbójczym wdziękiem pokręcającego czarnego wąsika i z przeraźliwym brzękiem ciągnącemu pałasz po chodnikach miasta; ani trzeciemu z nich, Michałowi Kaplickiemu, temu zdrowemu, rumianemu i poczciwemu chłopcu, który osiadł na ojczystych zagonach, powietrza, przestrzeni i chleba, a nawet mięsa miał do syta, i już o żeniaczce zamyślał. Co więcéj, szczęście Zenona Derszlaka, jeszcze jednego ze szkolnych jego towarzyszy, szczęście przebywania w stolicy, więc w ognisku umysłowych bogactw i rozkoszy, nie nęciło go i nie budziło w nim zazdrości; przebywał on w ognisku bogactw i rozkoszy umysłowych, ale cóż z tego? skoro tak gorzko, tak ciemno na świat spoglądał i wszystko, co istniało, potępiał, nic uwielbiać nie mogąc. Nie. Nietylko nie zazdrościł on tym towarzyszom dzieciństwa zaszczytów ich i dostatków, ani tego wszystkiego, co wkoło nich, na nich, lub dla nich brzęczało, czy błyszczało; ale, gdyby mu kto powiedział, że byli oni szczęśliwsi od niego, zaniósł-by się serdecznym, naiwnym śmiechem, — ponieważ jednak nikt nigdy nie uczynił przed nim porównania tego, nigdy téż mu ono na myśl nie przyszło. Nie pomyślał téż, że śród uniesień tych, które go uszczęśliwiały, mógł wyglądać śmiesznie. Oświeciła go raz wprawdzie o tém Pawłowa, żona mieszkającego na jednym z nim dziedzińcu, stróża Izby cywilno-kryminalnéj, a pełniąca przy nim funkcyą czyścicielki izdebki jego, i dostarczycielki żywności. Raz, niewiele przed północą, weszła ona na poddasze w celu zapytania młodego kancelisty, czy mąż jéj, Paweł Rębko, w czasie przedpołudniowego przebywania swego w przedpokoju Izby, pijanym był czy trzeźwym, albowiem o tak późnéj porze w domu go jeszcze nie było. Otworzyła drzwi poddasza i stanęła, jak wryta, a zamiast sformułować pytanie, z którém przebywała, krzyknęła:
— Zwaryował! jak Boga kocham, zwaryował!
Młody mieszkaniec poddasza, w chwili téj właśnie rozmawiał z Markiem Aureliuszem, i wyrażał zdanie swe o moralnym systemacie stoików.
Krępa, barczysta baba, w krótkiéj spódnicy, luźnym kaftanie i brudnym czepku na rozczochranych włosach, zawołała:
— Jezu Panie! panie Zygmuncie! panie Ławicz? co panu jest? czy pan zwaryował? do kogo pan mówisz? toć tu i żywego ducha niéma! cha, cha, cha! jak pan śmiesznie wygląda! Tak zupełnie, jak gdyby w kościele, przed Najświętszą Panną cudowną modlił się! Na sufit patrzy, ręce złożył i sam do siebie gada! cha! cha! cha!
— A! pani Pawłowa! czego pani sobie życzy?
Pytanie to wymówił z tym nieokreślonym, głupowatym uśmiechem, który osiada na ustach ludzi, wyrwanych nagle z głębokiego snu, lub zamyślenia, i którzy, nie całkiem jeszcze wytrzeźwieni, niedokładnie rozumieją, co się wkoło nich dzieje.
— Cha, cha, cha! a teraz to patrzysz pan na mnie, jak baran na wodę! No! pfe! wstydź się pan takie dziwolągi po nocach wyprawiać! a to wszystko z tego wiecznego siedzenia w domu i nad książkami. Poszedł-byś pan kiedy do ludzi, na wieczorek, pośmiać się, pogawędzić, potańczyć, do panienek poumizgać się... A to, żeby w złą minutę nie wymówić, sfixujesz jeszcze.
— Czego pani Pawłowa sobie życzy?
— Czy mój w pałacie (w Izbie sądowéj) trzeźwy dziś był, czy podpiły?
— Zdaje się, że trzeźwy... nie wiem zresztą... zdaje się, że nie widziałem...
Kobieta rozgniewała się.
— Pfu! Jezu Panie! zdaje się widział, zdaje się nie widział... W dzień chodzi jak senny, a nocami fixuje... Spójrz się pan w lustro... włosy rozczochrane, oczy czerwone, twarze pozapadałe, jak u suchotnika... Żeby teraz panna jaka pana zobaczyła, toby i trzech groszy za takiego kawalera nie dała.
Stukając drzwiami, wyszła.
W lustro spojrzéć on nie mógł, bo i cienia lustra w izdebce jego nie było. Wzmianka o pannach nie obeszła go wcale, dla téj choćby przyczyny, że żadnéj panny na całym świecie nie znał. O powierzchowność zaś swoję dbał tak mało, że, po wyjściu Pawłowéj, siadając nad książką, srożéj jeszcze obu dłońmi włosy sobie rozczochrał, a po dwu godzinach dalszego czytania i pilnego notowania, doprowadził powieki swe do silnego istotnie odcienia czerwoności. Teraz znowu wyglądał tak, jakby był spłakany. Ale gdzie tam! nietylko usposobienia żadnego do smucenia się i płaczu nie uczuwał, lecz owszem, z niezłomną pewnością uważał siebie za najszczęśliwszego z ludzi. Jakże! Téj właśnie nocy rozjaśniły się mu i zharmonizowały dwa jakiéś fakta z dziejów myśli ludzkiéj, których dotąd zrozumiéć i pogodzić nie mógł.
Szczęście to przecież jego wykwitało z ciernistego krzaku. Nie wszystko rozjaśniało się i zharmonizowywało przed nim, nie każda dziedzina wiedzy otwierała mu gościnne podwoje, nie każdy mistrz łaskawie i pobłażliwie przychylał mu do ust rożek z upragnionym napojem. Bywały długie, nocne godziny, w których, silnie zarumieniony od wysilenia umysłowego, z palcami kurczowo obejmującemi pochylone czoło, przesiadywał nad książką, po prostu niezrozumiałą dla niego, a potém wstawał blady, zmęczony, nie zniechęcony bynajmniéj, tylko bardzo niespokojny i zmartwiony. Kiedyindziéj spostrzegał, że długa i pilna praca nie doprowadziła go do wyników żadnych, gdyż przed jéj podjęciem trzeba było spełnić inną, a on o tém nie wiedział i teraz daleko, daleko, znowu wstecz cofać się musiał. Innym jeszcze razem, całkiem już gubił drogę. Paliła go namiętna ciekawość dowiedzenia się: co daléj? a nie miał pojęcia, kędy i jak iść na przód. Mnóztwo było na świecie książek, zbyt dla niego drogich, albo takich, których istnienia, ani imienia, pewnym nie był... Na wszelkie zaś pytania jego odpowiedziéć mu nie mogły ani ściany izdebki jego, ani ściany sal kancelaryjnych, ani mury kamienic miejskich, ani posługacz Izby, Paweł Rębko, ani pani Pawłowa, ani szkolni koledzy jego: ładny Władyś Zegrzda i poczciwy Michał Kaplicki. Jeden tylko Sekretarz Izby, Maryan Dębski, mógł-by mu może udzielić, jeśli nie wszystkich, których pragnął, to przynajmniéj wielu pożytecznych informacyi. Ale był to człowiek dumny i zwierzchnik surowy. Zapytywać go o rzeczy nietyczące się służby, było-by to narazić się może na utratę posady kancelaryjnéj. A po utracie posady téj — cóż? Nietylko obiadu z garkuchni za kopiejek dziesięć dziennie, mléka i bułek, ale Cyceronów, Marków Aureliuszów i rozmaitych ich następców nie będzie!
Nikogo więc o nic nie zapytywał i tylko, ze zmąconym do głębi spokojem ducha, z ponurą iskrą w oczach, zamyślał się nad samym sobą, a raczéj nad przeznaczeniem swojém. Były to jedyne w życiu jego wypadki i jedyne strony jego życia, które go do myślenia o samym sobie usposobiały. Ponieważ zaś posiadał taki ustrój umysłu i takie zresztą przywyknienia umysłowe, że, myśląc o fakcie jakimś, lub zjawisku, wnet skierowywał myśl swą ku możliwym ich przyczynom; w godzinach więc tych zastanawiania się nad sobą i przeznaczeniem swém, zapytywał zwykle: dlaczego wydziedziczonym został z tego właśnie, co najodpowiedniejszém było naturze jego? dlaczego cywilizacya odepchnęła go od szerokiéj swéj piersi i odmówiła mu wszystkich, posiadanych przez się, pomocy i ułatwień w drodze ku światłu? dlaczego był on za młodu już strudzonym, chudym, przygarbionym, o każdą iskrę i każdy promyk w nędzy i pocie czoła bojującym samoukiem!
Z krótkiéj jeszcze przeszłości swéj Zygmunt Ławicz zapamiętał parę szczególniéj faktów, o których nie bez słuszności mniemał, że pełniły względem niego funkcyą starożytnego Fatum.
Przed kilkunastu laty, sam on miał wtedy około lat dwunastu, matka jego czuwała raz długo za północ i, czuwając, ciągle prawie płakała. Nie działo się to już w tém niezbyt bogatém, ale obszerném i wygodném mieszkaniu, które zajmował w X. ojciec jego, Bolesław Ławicz, dość wysoki, a bardzo szanowany urzędnik. Ojca jego od kilkunastu miesięcy w domu nie było, od kilkunastu téż miesięcy matka jego, wysmukła, delikatna, o ładnych, choć znużonych już rysach, kobieta, mieszkała wraz z nim w dwu malutkich pokojach, z oknami wychodzącemi na ciasny i brzydki dziedziniec. Przez cały czas ten, zajmując się pilnie sprzedawaniem kosztowniejszych sprzętów i przedmiotów, a niezmiernie oszczędne prowadząc życie, płakała ona często, nigdy jednak tak rzewnie i tak długo, jak téj nocy; przytém, spoglądała na srebrny, brzydki zegarek, który kupiła po sprzedaniu dwu złotych i ładnych, a około godziny trzeciéj czy czwartéj, wstała, z pośpiechem narzuciła na siebie ciepły płaszczyk, głowę okryła kapturkiem i zbliżyła się do leżącego w pościeli syna.
— Nie śpisz? Nic dziwnego. I dziecku nawet spać dziś niepodobna. O, dlaczegoż wieczna noc śmierci nie uprzedza nocy takiéj, jak dzisiejsza! Muszę wyjść. Wrócę za godzin parę. Bądź grzeczny i posłuszny; kiedy wyjdę, zamknij za mną drzwi na klucz, połóż się i śpij. Wracając, zastukam mocno. Obudzisz się i drzwi mi otworzysz...
Pocałowała go w czoło i wyszła. Jednocześnie chłopak zerwał się z pościeli, i nadzwyczaj śpiesznie począł przywdziewać ubranie, którego połyskujące naszycia wskazywały, że był on już uczniem miejscowego gimnazyum. W dwie minuty był już ubrany, zgasił świecę, wybiegł z mieszkania, zamknął drzwi z zewnątrz i biegł za matką. Widział dobrze, w którą stronę uda się ona, i dlatego właśnie, że wiedział o tém, był jéj nieposłusznym. I on także chciał raz jeszcze widziéć... przytém myślał, że matka zemdléć może na ulicy tak, jak przed kilkunastu miesiącami zemdlała raz była w domu, a wtedy on będzie tam bardzo potrzebny.
Działo się to w jesieni. Ulice miasta były tak ciemne, że wysmukła kobieta i o kilkanaście kroków idące za nią dziecko przesuwały się pod ścianami domów, jak nieśmiałe i zaledwie widzialne widma. Przebyli w sposób ten ulic kilka, aż nakoniec kobieta stanęła przed wysoką, szeroką, murowaną budową, a o kilka kroków za nią, milczące i z rękoma od chłodu wsuniętemi w rękawy mundurka, stanęło dziecko. W ciemności zaledwie rozpoznać można było, że stali przed wgłębionemi w gruby mur ciężkiemi drzwiami i że przed drzwiami temi przechadzała się miarowym, powolnym krokiem, sztywna, silna i, jak mur, niema postać. Był to szyldwach. Ile razy zbliżał się do okratowanego okna, za którém paliła się lampa, nad głową jego, ukrytą w śpiczastym kapturze, błyskała stal bagnetu. Oprócz stalowych błyskawic tych, miarowych kroków i oświetlonego okna, wielka, ciężka, murowana budowa, nie objawiała żadnych znaków życia. Drobny deszcz padać zaczął, powiększając ciemności i napełniając je monotonnym szmerem. Nakoniec, ze szmerem tym połączył się ostry zgrzyt, obracającego się w zamku ciężkiego klucza. Szyldwach stanął u oświetlonego okna, jak nieruchomy posąg, ze znieruchomiałym błyskiem stali nad głową. Drzwi otworzyły się na oścież. Wtedy, pomiędzy ciemną ulicą i ciemniejszym jeszcze dziedzińcem gmachu, ukazała się długa, sklepiona brama, skąpo oświetlona przez kilka latarni.
W mętném świetle tém, pod wysokim łukiem bramy, z głośnym, miarowym tententem stóp, postępowało w stronę ulicy ludzi kilkunasta, z których kilku miało na głowach śpiczaste kaptury, kilku zaś od nocnego chłodu i deszczu okrywało się długiemi, szerokiemi płaszczami. Ku jednemu z tych ostatnich, rzuciła się Ławiczowa i na pierś mu upadła. On roztworzył płaszcz swój i całkiem prawie ukrył ją pod nim. Jeden z żołnierzy wyciągnął ramię, krzyknął, lecz dowódzca orszaku, którego pałasz i ostrogi donośnie brzęczały po kamieniach bruku, zawołał:
— Na przód!
Wyszli wszyscy na ulicę. Jednocześnie, z trzaskiem żelaztwa zamknęły się ciężkie drzwi, a za niemi zniknęła długa, sklepiona i mętnie oświetlona brama.
Od bramy téj, do dworca kolei żelaznéj, przeszedłszy parę ulic, wchodziło się na szeroką i bitą zamiejską drogę. Ciemność nie była tu tak gruba, jak w mieście, bo u dwu brzegów drogi paliły się z rzadka latarnie na wysokich słupach. Światło ich, z jednéj strony padając na puste ogrody i pole, czyniło je podobnemi do czarnych i granic niemających otchłani, z drugiéj strony, przebijając mokre powietrze zawieszało nad drogą chwiejącą się, złotawą mgłę. Drogą tą, w tém oświetleniu, postępował zbrojny orszak, mający w swym środku wysmukłą, płaczącą kobietę, ukrytą pod płaszczem wysokiego i barczystego mężczyzny, a za orszakiem tym, w kilkunasto-krokowéj odległości, szedł z razu, potém biegł, mały chłopak, w szkolnym mundurku. W grobowéj ciszy pustych i czarnych pól i ogrodów, głucho rozlegał się miarowy, przez wilgotną powierzchnią ziemi tłumiony, tentent kroków; czasem, pod światłem latarni, suche linie bagnetów rzuciły kilka stalowych błyskawic; albo wiatr z czarnego pola, szemrząc, wleciał na drogę i zaszamotał smugami nikłego światła; albo woda kałuży plusnęła głośno pod dotykającą ją stopą. Nagle, wielką tę ciszę przerwał gwizd przeraźliwy i w głębiach ciemności toczący się grzmotowy turkot. Jednocześnie, z tyłu orszaku i w dość znaczném od niego oddaleniu, ukazała się i powietrzem niby leciéć zaczęła kula, jak krew czerwona, i ognista, jak płomień. Leciała ona w czarnéj przestrzeni, nad ziemią, razem z turkotem, od którego drżała ziemia, i gwizdaniem, które coraz ostrzéj i przeciągléj przerzynało powietrze. Czerwony płomień, turkot i gwizdanie, zdawały się gonić orszak i biegnące za orszakiem dziecię, aż dogoniły je i wyprzedziły. Potém wszystko zniknęło i umilkło. Pociąg kolei zatrzymał się przed dworcem. U stóp mokrych wschodów, prowadzących ku drzwiom dworca, chłopak w szkolnym mundurku stał dość długo w oczekującéj i zasmuconéj postawie. Wszyscy tam weszli, jemu wejść nie pozwolono, i nie śmiał już probować po raz drugi. Z wnętrza ciężkiéj i na zewnątrz milczącéj budowy dochodził, tłumiony przez grube ściany, więc głuchy, gwar ludzkich głosów. Być może, iż dziecię, stojące u stóp wschodów i gęstą mgłą deszczową oblane, dlatego ku ścianom gmachu tak pilnie przychylało ucha, że pragnęło w gwarze tym odróżnić i posłyszéć znane sobie głosy. Lecz, gdy z przeciwległéj strony dworca zadźwięczały donośne trzy uderzenia dzwonka, zwiastujące odejście pociągu, dziecię porwało się z miejsca, w kilku skokach okrążyło budowę, i ze zręcznością wiewiórki wspięło się na ogrodzenie, rozdzielające ogród dworca z drogą, którą przebiegały pociągi. W téj saméj chwili szereg wielkich, zamkniętych wozów, zaopatrzonych w malutkie okienka, poruszać się zaczął. Chłopak, zawieszony na szczycie ogrodzenia, zerwał z głowy czapeczkę, a pod światło latarni wychylając dziecinną twarz swą, donośnie i po razy kilka zawołał:
— Adieu, tatku! adieu! adieu!...
Czerwony płomień leciał znowu nad ziemią w grubych ciemnościach, od grzmotowego turkotu kół ziemia drżéć się zdawała, przeraźliwe gwizdania przerzynały powietrze. Pociąg oddalał się z razu powoli, potém szybciéj, potém bardzo szybko; lecz i wtedy jeszcze, gdy już był dość daleko, nad wysokiém ogrodzeniem, w świetle latarni ukazywała się twarz dziecinna, drobna, blada, złotawemi włosami otoczona, i dziecinny głos coraz słabiéj, bo coraz łzawiéj, wołał:
— Adieu, tatku! adieu! adieu!...
W kilka godzin późniéj, kiedy z ciężkim tornistrem swym na plecach, wszedł na gimnazyalny dziedziniec, spotkali go i wielkiemi objawami czułości otoczyli trzéj najlepsi koledzy i przyjaciele jego.
Michał Kaplicki, zdrowe, rumiane, na wsi wyhodowane dziecko, z błękitnemi oczyma, z których patrzało więcéj dobroci, niż sprytu, wycałował go siarczyście i zmusił prawie do przyjęcia zaprosin na przywiezionego mu wczoraj przez ojca pieczonego indyka. Władysław Zegrzda, chłopak z twarzą roztropną, wesoły i śmiały, oświadczył mu, że każdego, ktokolwiekby odtąd wlazł mu w drogę, lub jakąkolwiek wyrządził przykrość, na gorzkie jabłko stłucze. Zaś Zenon Derszlak, syn cieśli, który, spadłszy z rusztowania, życie utracił, wychowywany przez dużo starszą od siebie siostrę, szepnął mu do ucha:
— A co, kiedy ci mówię, że świat do góry nogami stoi i że go trzeba nazad głową do góry obrócić, mówisz, że nie prawda! Dziś sam aż spuchłeś od płaczu, a wyglądasz, jak śledź, w trzech wodach wymoczony. Biedny ty!
Chłopak ten, z okiem czarném, ognistém, jak żużel, z dziwnie połamanemi rysami, których jednak nieprawidłowość znikała pod szczególnością okrywającego je wyrazu, objawiał często uczucia i zdania, właściwe tylko ludziom dorosłym. Z zapalczywością, w któréj mieszały się i gniew, i litość, uścisnął kolegę, potém zaś, błyskając oczyma i niby grzywą trzęsąc gęstemi, czarnemi, jak węgiel, włosy, zawołał:
— Oho! niech tylko my wyjdziem na ludzi, to jest ty, Ławiczu, Zegrzda i ja, zaraz wszystko na świecie inaczéj pójdzie. Kaplickiego nie liczę... On na gotowym chlebie wyrósł i całe życie jeść go będzie, nie myśląc o tych, którzy go nie mają!
— Owszem — dobrodusznie odparł Kaplicki — tak dalece o nich myślę, że i ciebie dziś na mego pieczonego indyka zapraszam.
Derszlak zarumienił się. Nie lubił, gdy koledzy dowiadywali się o tém, że jemu i siostrze jego, haftarce, często niedostawało chleba. Nie rozpoczął jednak kłótni z Kaplickim, bo pamiętał, że, kiedy niedawno, zrozpaczony chorobą namiętnie ukochanéj siostry, powierzył strapienie swe kolegom, Kaplicki, na potrzeby choréj, wypróżnił do dna kieszeń swą, dość, jak na ucznia drugiéj klasy, zasobną. Wszyscy więc trzéj razem zajęli się znowu Ławiczem. Lubili go bardzo, dlatego może, iż był łagodnym i uprzejmym, albo, że pomagał im w pisaniu wypracowań, do których miał większą od nich wszystkich zdolność. Lubił go téż, pomimo różnicy wieku, Maryan Dębski, o kilka klas wyżéj od Ławicza posunięty, ale związany z nim blizką, po-za szkołą zawartą: znajomością. Tego przecież ranka, ku wielkiemu zdziwieniu małych przyjaciół, Dębski, wszedłszy na dziedziniec gimnazyalny, obojętnie i nawet chmurnie przeszedł obok małego kolegi swego i na uprzejmy jego ukłon odpowiedział obojętném zaledwie skinieniem głowy. Przez cały dzień potém, w przestankach pomiędzy godzinami lekcyi, na dziedzińcu i kurytarzach gimnazyum, unikał go starannie. Był to bardzo młody jeszcze chłopak, ale można go już było nazwać młodym człowiekiem: słusznego wzrostu, kształtnie i silnie zbudowany, twarz miał piękną, lecz chłodną, wyraz oczu rozważny i badawczy, a zarys ust taki, z jakim malarze przedstawiają zwykle oblicza, którym nadać pragną charakter dumy i ambicyi. Były to usta piękne, ale dumne i surowe. W szkole wiedziano o nim tyle tylko, że, będąc synem zamożnéj niegdyś, lecz do szczętu zubożałéj rodziny, utrzymywał się sam i dwu małych braci wychowywał z zarobku, który mu dawała praca korepetytorska; że był jednym z najlepszych uczni szkoły, a najlepszym korepetytorem w X. Na dziedziniec gimnazyum wchodził zazwyczaj z powagą i sztywnie, ale z twarzy jego pobladłéj i zmęczonych powiek z łatwością poznać było można, że późne popółnocne godziny znajdowały go wpatrzonego w książkę, lub zatopionego w myślach, kto wié? niespokojnie może w przyszłość spoglądających; bo wzrok jego, rozważny i chłodny z pozoru, często téż niespokojnym bywał. Na ulicach miasta nie spotykano go nigdy inaczéj, jak śpieszącego z lekcyi na lekcyą, a tak śpieszącego, że niekiedy ocierał sobie chustką pot z czoła, choć dość mizerny i znoszony paltot studencki zbyt silnie ogrzewać go nie mógł. Raz, spytany przez kolegów, dlaczego wiecznie tak się śpieszy, z chłodném wejrzeniem i zagadkowym uśmiechem, odpowiedział:
— No, człowiek przecie musi do czegoś dojść!
Kiedy ojciec małego Ławicza był jeszcze w domu i zajmował urzędową posadę, Dębski był korepetytorem syna jego, w zamian hojnéj zapłaty. Potém odmówił stanowczo brania od matki Ławicza jakiegokolwiek wynagrodzenia, a gdy ta nalegała, chłodno, lecz stanowczo, odpowiedział: nie! i dopomagał synowi jéj w naukach zupełnie darmo. Od owéj jednak nocy, czy od owego ranka, dopomagać przestał i wszelkiego zbliżenia z kolegą swym i zarazem uczniem starannie unikał.
— Praktyczny! — z gorzkim nieco uśmiechem mawiała o nim Ławiczowa.
Wymawiając wyraz ten, nie obwiniała go zapewne o chciwość, boć przez kilkanaście miesięcy pracował dla niéj i jéj syna zupełnie darmo. Praktyczność jego nie była chciwością, lecz czémś inném, czémś, co Zenon Derszlak, stawszy się czternastoletnim wyrostkiem, określił, nazywając go: wymijaczem raf.
— Popłynie on! o! popłynie! — mówił o nim ognisty i zawsze wewnętrzném wrzeniem jakiémś wyexaltowany chłopak — dyrektor zjeść-by go mógł z kościami, a on-by ani pisnął. Przed samym bedelem czapkę uprzejmie zdejmuje i tylko wącha, w którą stronę wiatr wieje, aby w tę samę dmuchać!
Wymijacz raf, po trzech blizko latach ostrożnego omijania młodego Ławicza, raz najniespodzianiéj zaszedł mu drogę na ulicy.
— Słuchaj, Ławiczu — rzekł — jutro wyjeżdżam do Petersburga na uniwersytet, na wydział prawny. Braci przeniosłem do gimnazyum realnego... to praktyczniéj. Jeżeli chcesz, możesz po wakacyach wziąć po mnie korepetycye moje, bo wiem, że potrzebujesz zarobku; ja cię zarekomendowałem. Jeżeli wszystkich nie potrzebujesz, podziel się z Derszlakiem, który podobno surową marchew często gryzie. I o nim także mówiłem znajomym moim, którzy mi ufają i czekać na was będą.
Rzekłszy to, chłodno dotknął ręki tego, komu, nieproszony, wyświadczał przysługę, z dobrodziejstwem graniczącą, i szybko odszedł.
Młody Ławicz niedługo korzystał z udzielonego sobie przez Dębskiego ułatwienia bytu, bo w końcu zaszedł drugi z tych wypadków jego życia, które najwyraźniéj stawały mu w pamięci w chwilach, gdy, rozmyślając o losach swych, zapytywał: dlaczego?
Nie był już wtedy dzieckiem, lecz prawie młodzieńcem i obiecywał sobie wraz z rówieśnikami za parę miesięcy zasiąść na ławie klasy szóstéj. Nadzieja ta, będąca prawie pewnością, w sposób szczególny ożywiała i rozweselała gromadkę młodych przyjaciół. Każdy z nich miał marzenia swe i ambicye, a wszyscy spoglądali ku celowi temu, do którego przed dwoma już laty szczęśliwie dopłynął był Dębski. Zegrzda, który wyrósł na najładniejszego chłopca w gimnazyum, a może i w X., najdumniejszym téż był z dotychczasowych szkolnych powodzeń, dlatego może, iż, najbardziéj awanturniczym i hulaszczym duchem obdarzony, najmniéj się ich spodziewał. Gdy myślał o przyszłości, marzyło mu się zawsze o pełnych niebezpieczeństw, lecz i różnych osobliwości, podróżach do oddalonych stron świata; o zwiedzaniu dzikich ludów i miejsc jeszcze nieznanych. Dbały niezmiernie o śliczną wistocie powierzchowność, czyszcząc starannie szkolny mundur, rozprawiał o źródłach Nilu, które on dopiéro odkryć miał najpewniéj; skory do zabawy i wesołości, wracając z wieczorku przetańczonego z pannami, pozostałą połowę nocy trawił na czytaniu opisów stref podbiegunowych, na których niedosięgłym dotąd krańcu kiedyś niezwalczoną stopę swą postawić zamierzał.
Skromniéjszemi były marzenia Derszlaka. Blady, chudy, słabowity, z ciałem wyniszczoném trochę przez ubóztwo, a trochę przez wraźliwy, jak siarka zapalny, temperament, wpadł on na myśl o wielkości i dobrodziejstwach sztuki medycznéj.
— Gdy będę lekarzem — mówił — przywrócę zdrowie mojéj Anulce. Straciła je ona, pracując dla mnie i na mnie. Teraz, kiedy słyszę, jak kaszle nocami, albo na ciemne okulary jéj patrzę, aż mi się serce kraje...
Ta jego Anulka była tą siostrą haftarką, która, po śmierci biednego ojca-cieśli, hodowała i wychowywała dużo młodszego brata. Derszlak o kaszlu jéj i ciemnych okularach mówił drżącemi od żalu ustami.
— Potém — ciągnął daléj — osiądziemy razem z Anulką w ładnéj jakiéj wiosce... będę tam leczył i oświecał chłopów. Biedni pójdą pomiędzy biednych, bo najlepiéj znają biedę.
Przy tych wyrazach, czarne, zapadłe oczy jego, płonęły gorączkowym niémal zapałem.
Ławicz nie tworzył jeszcze sobie dalszych określonych planów przyszłości. Jednego tylko pragnął: uczyć się, uczyć się, uczyć się, choć-by najdłuższe jeszcze lata, stać u samego źródła wiedzy i pić ją chciwie, pełnemi usty i pełną piersią. Teraz już, dzięki Dębskiemu, zarabiał on na byt wcale znośny dla siebie i matki. Pewnym był, że zawsze to uczynić potrafi.
— Jakże wielką jest nauka — mawiał niekiedy do przyjaciół — nietylko szczęście ducha, ale jeszcze i kawałek chleba nam daje!
Kaplicki, który o kawałku chleba myśléć nie potrzebował i któremu umarłe języki z największą trudnością do głowy wchodziły, uczuwał pewną dumę, że idzie razem z przyjaciołmi, których wyższość umysłową chętnie uznawał.
— Wyście tam sobie zdolni bardzo i mądrzy, ale nie sami tylko święci garnki lepią. I ja potrafię pokazać światu, że nie każdy przecie syn obywatelski osłem być musi.
A porywając Homera i dykcyonarz łaciński, z zapałem, a czasem z westchnieniem, deklamował wiersz Krasickiego:
Uczyć się trzeba! przeminął wiek złoty!
Szczęście ich jednak posiadało jednę stronę, nietylko ciemną, ale nawet groźną. Do gimnazym w X. przybył przed rokiem nauczyciel, Hellenista, niezmiernie uczony, ale obdarzony przez naturę temperamentem bardzo porywczym, głosem szorstkim i sercem, w którego głębi osiadła żarliwa niechęć ku téj mianowicie grupie ludzkości, do któréj należeli Rawicz i przyjaciele jego. Znał on tę grupę daleko mniéj i niedokładniéj, niż tę, z któréj ród swój wiedli Xenofont i Homer, niemniéj nie lubił jéj i — koniec. Tak zwane pochodzenie przedstawiało się oczom Hellenisty w postaci pierworodnéj cnoty, albo pierworodnego grzechu. On sam posiadał pierworodną cnotę, Ławicz i przyjaciele jego przyszli na świat z pierworodnym grzechem. Wszystko to razem, w połączeniu z przyrodzoną gwałtownością temperamentu i szorstkością głosu, czyniło go dla gromadki młodych przyjaciół wyjątkowo surowym i podejrzliwym, im zaś uczenie się Homera i Xenofonta, niepospolicie utrudniało. Trudność ta wynikała z tego, co znaném już było i starożytnym Grekom, a określaném przez nich nazwą: „zakłóceń duszy”. Dusze ich, w czasie wykładów greckich, zakłócały się czasem tak dalece, że przez całą resztę dnia Ławicz był blady i, jak grób, milczący, Zegrzda targał włosy i zgrzytał zębami, Kaplicki mówił o porzuceniu szkoły i wyjeździe na wieś, Derszlakowi zaś oczy zapadały głęboko i płonęły gorączką.
Raz... o, jakże dzień ten nieśmiertelnie żył w pamięci Ławicza!... przyszli do szkoły, rozgorączkowani nieco niespaniem i całonocną pracą. Było to na parę tygodni przed examinami. Zebrani w mieszkaniu Kaplickiego, które ze wszystkich zajmowanych przez nich mieszkań przedstawiało najwyższe szanse uniknięcia śmierci przez zaduszenie się lub oczadzenie, — siostra bowiem Derszlaka, nie mogąc z powodu choroby oczu haftować, zajmowała się praniem i prasowaniem cienkiéj bielizny, a matka Ławicza trudniła się żywieniem kilku uczniów, więc w malutkiém mieszkaniu jéj gotowało się i smażyło od rana do nocy, — zebrani tedy w obszernym i dostatnio urządzonym pokoju Kaplickiego, przesiedzieli noc całą nad dochodzeniem, jakie zagadnienia rozstrzygać im przyjdzie w czasie examinów, i nad uczeniem się jak najlepszego ich rozstrzygania. Przeszkadzając i dopomagając sobie wzajem, w niebogłosy wykrzykując strofy Odyssei, lub peryody Cycerona, pijąc, dla odpędzenia snu, mocną herbatę, którą fundował gospodarz mieszkania, w przestankach pomiędzy Odysseą a Cyceronem naradzając się nad majówką, którą wnet po examinach, z wielką pompą i wytwornością, urządzić mieli, doczekali oni chwili, w któréj promień słoneczny, przedzierając się przez płócienną roletę, przyćmił słaby blask dogasającéj ich lampy. Powstawali wtedy ze stołków swych i rozeszli się, aby po kilku godzinach zejść się znowu na dziedzińcu szkolnym. Derszlak tylko nie przyszedł. Słabowity chłopak, od niespania i niezmiernie pilnych studyów nad Odysseją, dostał migreny, lub może i oczadział od rozpalonych żelazek, którémi jego Anulka, przez dobrą połowę nocy, prasowała muślinowe kaftany i batystowe chustki. Ławicz, Zegrzda i Kaplicki usiedli, jak zwykle, obok siebie, a Zegrzda, rzuciwszy okiem po ścianach sali, szepnął kolegom, że niedługo już pomiędzy ścianami temi gościć będą... pójdą wkrótce wyżéj! Ławicz uśmiechnął się na to i sentencyonalnie, ale zupełnie szczerze, odpowiedział:
— Trzeba zawsze, zawsze i pod każdym względem, starać się iść wyżéj!...
Kaplicki zaś, błyskając błękitnemi oczyma, szepnął:
— Ojciec chyba mnie zjé z radości, że tak sobie szczęśliwie idę... a wierzchowca to mi już pewno kupi w tym roku!... zobaczycie, że ja kiedyś pomiędzy obywatelstwem naszém wysoko stanę!
Wyżéj!... wysoko!... O, jakże ambicya przyrodzoną jest naturze ludzkiéj! Chłopaki te, będące już prawie młodzieńcami, śmiały marzyć o wysokościach w téj nawet uroczystéj chwili, gdy pomiędzy ścianami sali, górnie, płynnie, brzmiąco rozlegać się zaczęły strofy Odyssei. Rozlegały się już one od chwil kilku, a oni zamieniali się jeszcze z sobą cichemi słowy:
— Milczéć! — zabrzmiał w stronę ich skierowany głos uczonego Hellenisty, nie po helleńsku jednak wyraz ten wymawiający.
Gdyby nie owe, tak zwane przez Greków, zakłócenia duszy, których młodzi ludzie od dość dawna już doświadczali w czasie wykładów Homera i Xenofonta, umilkli-by prawie natychmiast. Ale grunt wszelki tę już posiada właściwość, że, długo podminowywany, przy każdém dotknięciu i prędzéj, czy późniéj, rozerwanym być musi przez zgromadzoną w głębiach jego materyą palną!
— Mógł-by grzeczniéj trochę przemawiać do nas — półgłosem wymówił Zegrzda.
— Chciał-bym, żeby ojciec wszystko to słyszał — sarknął Kaplicki.
Ławicz ruchem zniecierpliwienia podniósł ku głowie obie ręce.
— Niech dyabli wezmą! — jęknął — w głowie mi zaszumiało, nic już nie wiem i nie pamiętam!
Gniewało go to przedewszystkiém, że „zakłócenie duszy” korzystać, jak należy, z lekcyi nie pozwalało.
We wspaniały, brzmiący, płynny rytm Odyssei, wmieszał się znowu głos nauczyciela.
— Milczéć! — zawołał, i ciszéj nieco dodał inny jeszcze, w dykcyonarzach salonów i parlamentów nieznajdujący się wyraz.
Najniespodzianiéj w świecie i najsprzeczniéj z charakterem własnym, Ławicz podniósł twarz i, mglącemi się oczyma patrząc na nauczyciela, wymówił:
— Panie profesorze! mędrcy greccy utrzymywali, że „spokój jest pięknością”. Mnie się zdaje, że zdanie to bardzo słuszne.
Słowa te, wymówione srebrnym, wpół dziecinnym głosem, rozległy się po sali donośnie i dobitnie. Na dalszych ławkach wybuchnęły parskania śmiechem i zaledwie przytłumione chichoty.
Hellenista zaś, niepodzielający snadź zdań mędrców greckich, albo platonicznie je tylko admirujący, podniósł ramię i trzymaną w ręku Odysseę cisnął w stronę Ławicza. Starożytne dzieło zatrzepotało w powietrzu skrzydłami z bibuły i, udérzywszy się wprzód o głowę syna nowożytnéj epoki świata, ze stukiem na ziemię upadło. Lecz w témże samém mgnieniu oka, niby odpowiedź na zapytanie, albo kula, krzyżująca się ze strzałą, od strony ławki w stronę nauczyciela, leciał powietrzem wielki szklany kałamarz, roniąc po drodze strumień czarnego płynu. Leciał, lecz do celu swego nie trafił, i padając u samych stóp Hellenisty, z brzękiem rozbił się w drobne pyły.
Tym razem klasa oniemiała, a pośród nieruchomo na ławkach siedzącéj ludności jéj podnieśli się i stanęli trzéj młodzi ludzie. Ławicz stał blady, jak chusta i z zaciśniętemi zębami; Zegrzda w zamian czerwony był jak piwonia, a z oczu jego błyskawice strzelały; Kaplicki załamał ręce, łzy miał w oczach.
— Kto rzucił kałamarz? — rozległo się grzmiące pytanie.
— Ja — głośno odpowiedział Zegrzda.
— A ty? czego wstałeś? — zapytał nauczyciel Kaplickiego.
— Ja... nic jeszcze!... ale niech pan profesor będzie łaskaw przebaczy Ławiczowi i Zegrzdzie... bo... jeżeli im... cokolwiek... to ja w gimnazyum być nie chcę.
W odpowiedzi na groźbę tę, Hellenista kazał poprosić Inspektora i zawołać bedela, a w kwadrans potém dwóch młodych ludzi wyprowadzono z gimnazyalnego gmachu, trzeci zaś wychodził z nimi dobrowolnie. Kaplicki opuścił gmach gimnazyalny dobrowolnie, ale wrócić za nic już nie chciał. Na wieść o tém, ojciec jego, siwiejący szlachcic z poczciwą, zdrową, jowialną twarzą, przybył do miasta, zmartwiony i przestraszony z razu. Grozić i gniewać się nie umiał, lub nie chciał, a na wszystkie namowy, prośby i przedstawienia jego, Michał odpowiedział:
— Nie!
Zniechęcił się, zraził do szkoły tak, że aż nakoniec do kolan ojca przypadł.
— Wszak, ojcze, kawałka chleba mi nie zabraknie... Zresztą, jeżeli Ławicza wydalą, ja bez niego z łaciną i greczyzną rady sobie nie dam...
Szlachcic, targając wąsa, namyślał się.
— To bo może i prawda! po kiego licha mu łacina ta i greczyzna. Czy on będzie z parobkami po łacinie, a z wołami po grecku rozmawiał?
I z energicznym giestem dokończył:
— At! filozofem i tak nie będzie, a gospodarzem zawsze być potrafi! Jeżeli nie nauczysz się tam niektórych dobrych rzeczy, to téż i nie nauczysz się niektórych złych! Wal do domu!
Po kilku dniach, w ciągu których jedna z komnat zabudowań szkolnych była teatrem głębokich narad i rozwag nad teoryą ustosunkowywania przestępstwa i kar, ze szczególném uwzględnieniem przestępców niepełnoletnich, ogłoszono wyrok, oznajmujący wydalenie ze szkoły Ławicza i Zegrzdy, a kończący się trzema prostemi i krótkiemi wyrazami: „Nie przyjmować nigdzie”.
Zegrzda, usłyszawszy wyrok ten, zbladł z razu, ale potém wykręcił się na pięcie, gwizdnął i zawołał:
— Fiu! fiu! Otóż mi biédę zrobili! pojadę do babuni i będę sobie na wsi jadł, pił i popuszczał pasa! Babunia pogdérze trochę, a potém i sama będzie ze mnie rada, konia do jeżdżenia znajdę i książki z podróżami z sobą zabiorę.
Ale Ławicz, chociaż stał obok przyjaciela, słów jego nie słyszał. Gdy w uszach jego zabrzmiały trzy końcowe wyrazy wyroku, tak proste i krótkie, uczuł, że serce bić mu przestaje, a świat znika z oczu. Przez chwilę ciemno było dokoła niego i naprzemian czerwono, zachwiał się, w obu rękach kurczowo ścisnął poręcz najbliższego sprzętu i stał tak chwilę bez głosu, oddechu i kropli krwi, w strasznie zbladłéj twarzy. Potém odszedł z wolna, ze schyloną głową przeszedł ulic kilka i, wszedłszy do mieszkania matki, z głośnym, dziecinnie zanoszącym się płaczem, u kolan jéj runął.
Od dnia owego minęło więcéj nieco, niż dwa lata. W słoneczny dzień zimowy, na chodniku najludniejszéj ulicy X., przesuwał się pomiędzy tłumem przechodniów człowiek bardzo młody i bardzo dziwnie wyglądający. Miał on nie więcéj, jak lat dziewiętnaście. Drobny i rzadki jeszcze zarost twarzy nie osłaniał woskowéj bladości wklęsłych jego policzków, a pomimo, że mróz ścinał śnieg, okrywający ulicę, w twarde i brylantowo iskrzące się bryły, ubranie jego składało się z lekkiego, znoszonego surduta, staréj, zszarzanéj czapki i niezupełnie całego obuwia. Chód jego powolny był i chwiejący się; zapadłe, błękitne oczy bez blasku i nieruchomo spoglądały w przestrzeń, jakby nigdzie na świecie nie mogły, lub już nie chciały, spotkać się z upatrzonym, czy upragnionym, celem. Przygarbiony nieco, z rękoma ukrytemi w kieszeniach surduta, szedł tak dość długo, aż nagle w martwych oczach jego błysnęła iskra życia, głowę podniósł, wyprostował się, spieczone i zaciśnięte usta jego zarysowały słaby uśmiech i słaby téż wydały okrzyk:
— Zegrzda! Władek!
Tuż przed nim, na dźwięk okrzyku tego, zatrzymał się młody mężczyzna, którego powierzchowność przedstawiała z jego powierzchownością, kontrast jaskrawy. Wysmukły i zgrabny, zgrabniejszym jeszcze wydawał się w obcisłym wojskowym mundurze, którego ozdoby i oszycia srebrne iskrzyły się pod blaskiem zimowego słońca. Z pod zgrabnego i połyskującego kepi ukazywała się twarz młodzieńcza, bardzo piękna i świeża, o ściągłych rysach, ciemnych błyszczących oczach i ponsowych ustach, ocienionych czarnym, gęstym wąsikiem. U boku młodego junkra, przy srebrnéj opasce, stalowo błyskała pochwa krótkiéj szpady.
— Ławicz! Zygmuncie!
Skostniała od zimna, chuda ręka Ławicza, znalazła się w okrytéj białą rękawiczką dłoni Zegrzdy.
— Sto lat nie widzieliśmy się z sobą! I tak spotkać się na ulicy... co za wypadek! Ale nic to dziwnego, miasto małe... zawczoraj dopiéro tu przyjechałem. Ale jakże ty wyglądasz! Czy chory jesteś... a!...
Ostatni, przeciągły wykrzyk Zegrzdy, nastąpił po spójrzeniu, którém orzucił on ubiór dawnego kolegi...
— Co to? dlaczego? jakim sposobem? — pytał ciszéj znacznie i z wyrazem zmieszania.
Potém z najwyższém zdumieniem wymówił:
— Jakto! ty, Platonie... ty?... tak?
Nie dokończył. Ławicza najbliżsi koledzy przezywali w szkole Platonem, dla uczoności, a może téż dla powagi i skromności jego. Teraz przecież miał on bardziéj pozór ucznia téj z filozoficznych szkół starożytności, która zalecała chodzenie nago, lub wpółnago, spanie na słomie i żywienie się... prawie słomą.
— Ty... ty Salomonie, wzorze i wodzu nas wszystkich... tak... tak...
Świeże usta jego drgnęły, a wesołe oczy stały się mniéj wesołemi i z wyrazem zdumienia tkwiły w twarzy przyjaciela lat chłopięcych.
Ławicz uśmiechnął się serdecznie i prawie wesoło, a zamiast odpowiedziéć na zdziwienia pełne pytania młodego junkra, zawołał:
— Ależ ty, Władku, świetny i wesoły, a raźny... jak dawniéj!
— Ano, tak! dałem sobie rady i idzie to jakoś, nawet wcale nieźle!... Zimno dziś... Chodź do mnie...
Zatrzymał się chwilę, raz jeszcze spójrzał bacznie na twarz i ubranie przyjaciela i dodał:
— Albo lepiéj wejdźmy do restauracyi. Zjemy razem obiad i pogadamy... dobrze?
Po krótkiém wahaniu, Ławicz potwierdzająco skinął głową. Ktoś uważny spostrzegł-by że na propozycyą Zegrzdy zarumienił się on z razu i zmieszał nieco, a potém coś, jakby radość, błysnęła mu w oczach.
Wchodząc do restauracyi, Zegrzda, kazał kelnerowi otworzyć drzwi oddzielnego pokoju. Ławicz do podanego jedzenia rzucił się tak chciwie, że Zegrzdę chęć do jedzenia opuściła. Rzucając nóż i widelec, pochylił się ku towarzyszowi i prędko, przyciszonym głosem mówić zaczął:
— No cóż? powiedz otwarcie: w nędzy jesteś? kawałka chleba i butów całych nie masz? cóż ty robisz? czy masz jakie miejsce?
— A jakież ja miejsce miéć mógł-bym?
— Cóż robisz?
— Daję korepetycye uczniom gimnazyalnym i przepisuję papiery jednemu adwokatowi; ale teraz... od jesieni... korepetycyi jakoś niéma, a adwokat wyjechał.
— A gdzież mieszkasz?
— Mam tam kącik w księgarni za szafą. Księgarz, stary kolega nasz, Żyrski... pamiętasz go? pozwala mi tam mieszkać...
— To jest... gdzie?
— No, za szafą... pomiędzy jedną z szaf, a ścianą, uważasz? jest akurat tyle miejsca, ile potrzeba na postawienie łóżka...
Zegrzda parsknął głośnym śmiechem.
— A to komedya! słowo honoru! sprytniéj-byś zrobił, gdybyś ulokował się za szafą jakiego szewca. Mógł-byś przynajmniéj wyciągnąć z niéj sobie w nocy jaką parę butów!
Lawicz śmiał się także.
— Widzisz, Władku — szepnął — każda sytuacya ma swoję jasną stronę...
— A niech-że dyabli wezmą sytuacyą taką!... Cóż ty w niéj jasnego dopatrzyć mogłeś...
— Sypiając za szafą księgarza, budząc się o świcie, wyciągam z niéj sobie książki... czy wiész? nauczyłem się wybornie czytać książki bez rozcinania kart.
Zegrzda wpatrzył się w towarzysza osłupiałym wzrokiem.
— A niech-że cię dya... — zaczął, ale powstrzymał się i ciszéj zapytał:
— No, sypiasz więc za szafą księgarza. A gdzież jadasz?
— Prawdę powiedziawszy, stale... nie jadam. Żyrski zaprasza mnie czasem na obiad, ale ja sam często chodzić do niego nie chcę... Zresztą, chleb na świecie jest prawie zawsze, czasem bywają bułki, a czasem nawet bywa i mléko...
— A mięsa naprzykład, zupy, herbaty, niéma na świecie? — zapytał junkier.
— Dawno już były — z uśmiechem odparł Ławicz.
W wesołém oku Zegrzdy zakręciła się łza, i w téj saméj chwili pięścią o stół uderzył.
— A niech-że go licho porwie! — krzyknął.
— Kogóż to przeklinasz?
— A cały ten świat, na którym tacy, jak ty...
Ławicz rozgrzaną już nieco rękę swą na ramieniu towarzysza położył.
— Słuchaj, Władek! — rzekł — świata przeklinać nie trzeba nigdy. Pięknym on jest, skoro wydał z siebie wielkich ludzi i wielkie idee, tylko...
— Tylko co?
— Tylko czasem niektórym jednostkom żyć na nim bardzo ciężko.
— Pal-że dyabli jego piękność, jeżeli na nim żyć ciężko! Ale ty zawsze taki, jak byłeś...
— A ty? — zapytał Ławicz.
— Ja? — z zastanowieniem odpowiedział Zegrzda — i taki, i nie taki. Mnie żyć nie ciężko...
Kelner zdjął ze stołu nakrycie i resztki zjedzonego obiadu, a nad stołem zapalił lampę, bo wczesna w zimie szara godzina zaglądała już do pokoju.
Zegrzda opowiedział towarzyszowi, że po katastrofie, która ich obu spotkała, pojechał do babki, jedynéj od dzieciństwa opiekunki swéj, a mieszkającéj w małéj wiosczynie, będącéj jéj własnością.
— Tom się dopiéro złapał! kąt pomiędzy lasami i mokremi łąkami, jak grób. Antypody, mówię ci, koniec świata. Babka, święta kobieta, ale od rana do wieczora różańce odmawia, albo na sługi gdérze; koło niéj dwie odwieczne baby, które jéj usługują, kury hodują i séry robią, święte takie, ale straszne, jak czarownice. Stary ekonom, trzech parobków, dwie dziewki folwarczne... ot wiész? jedna z nich śliczna była, jak malowanie i, żeby jéj babka nie wydaliła, kto wié, czy wyjechał-bym z Hrynek. No, ale wydaliła, bo te baby czarownice plotek na nas narobiły. Nieprzyjemności z tego powodu miałem mnóstwo i, co prawda, nie bardzo może tęgo spisałem się z tą Pawlinką. Ale kiedyż bo nuda była... Żeby to był majątek większy, wziął-bym się może do gospodarstwa, ale folwarczyna taka, że, jak pies na niej położy się, to ogon mu już na cudzych gruntach leży. I w dodatku stary ekonom, który do niczego wtrącać się nie dawał. Jedzenia było w bród i wygody wszystkie; ale człowiek nie świnia, żeby tylko jadł ciągle i wylegiwał się... innéj téż przyjemności jakiéjś potrzebuje i jakiegoś celu do życia. Nabrałem był z sobą książek i z początku dużo czytałem... potém jakoś i to zbrzydło. Zacząłem jeździć do miasteczka, tam poznałem się z kilku oficerami. Grywaliśmy z sobą trochę w bilard, trochę w karty, aż jeden z nich zaczął mnie namawiać, abym do wojska wstąpił. Z początku jakoś mi się to nie zdawało. Nie mogłem przywyknąć do myśli, że z moich projektów uczenia się nauk przyrodniczych, a potém zostania podróżnikiem, nic nie będzie. Jednakowoż jasno było, że nic z nich nie będzie. Więc, raz, dwa, trzy! i zostałem tém, czém mię widzisz. I dobrze zrobiłem. Wesołe sobie, swobodne, koleżeńskie życie, a i karyerę przecież jakąś przed sobą widzę, i u babki na karku, jak ostatni niedołęga, siedziéć nie potrzebuję...
Ze wszystkiego widać było, że czuł się z położenia swego zadowolonym; popatrzył na Ławicza, uderzył się dłonią w czoło i zawołał:
— Słuchaj, Zygmuncie! pomysł genialny! a żebyś i ty do wojska wstąpił!
Ławicz aż drgnął i wraz z krzesłem swém cofnął się od zdziwienia.
— Ja! — zawołał — ja?
— A no, cóż? Lepiéj to przecież sto razy, niż spać za szafą u księgarza, w dziurawych butach chodzić, czasem tylko obiad jadać. Bylibyśmy znowu kolegami i miałbyś przecie coś przed sobą...
Ławicz ochłonął ze zdziwienia i zamyślił się.
— Spać za szafą i w podartych butach... — mówił w zamyśleniu — to nic, mniejsza o to! Ale widzisz! mam wielki smutek i wielkie nieszczęście. Matka moja straciła zdrowie i pracować już nie może. Wyjechała do krewnych na wieś, gdzie żyje z cudzéj łaski i niebardzo jéj tam wesoło... A ja... no, ja... nic nie mogę!
Tym razem zarumienił się gorąco, i twarz jego przebiegło bolesne drgnięcie. Zegrzda przez cały kwadrans przedstawiał mu dobre strony podanéj przez siebie propozycyi. W mowie jego mieszały się poważne rozwagi, serdeczne słowa współczucia i wesołe opowiadania o życiu wojskowem.
— Odkarmię cię — dokończył — ustroję, zaproteguję... examin zdasz i... kepi włożysz!...
Przy ostatnich wyrazach wziął ze stołka czapeczkę swą, i srebrném jéj oszyciem pod światłem lampy błyskał. Bawiła go ona i cieszyła widocznie.
Ławicz długo nie odpowiadał, aż, podnosząc powieki, z uśmiechem, któremu bladość warg i wklęsłość policzków nadawały wyraz słodyczy i cierpienia, nieśmiało trochę szepnął:
— Widzisz bo, Władku, dziś właśnie z rana czytałem mowę, którą Musonius Rufus miał do wojsk rzymskich, o zgubności wojen i zepsuciu, panującém najczęściéj w zawodzie żołnierskim.
Zegrzda znowu parsknął śmiechem.
— A niech-że cię nie znam! — zawołał — któż to był taki ten Musonius Rufus?
— Jakto, nie wiész? filozof z czasów Wespazyana...
— Puść go, mój kochany, na paszę i z nim razem samę panią filozofią.. — wstając i kładąc na głowę swe ładne kepi, zaśmiał się Zegrzda. — Ot, chodź do mnie na nasz koleżeński wieczorek. Będę dziś miał u siebie kilku junkrów i dwóch oficerów. Nie wiem dlaczego, ale wszyscy lubią mię w pułku i oficerowie nawet bywają u mnie... Cóż? pójdziesz? Będzie téż Kaplicki. Pamiętasz go? zeszliśmy się z nim wczoraj w restauracyi...
— Michaś! — zawołał Ławicz. — Jakże on wygląda? co porabia? jak mu się powodzi?
— Chodź do mnie, to go zobaczysz.
Poszli.
Niewielu zapewne mieszkańców i miłośników miast wié o tém, że jedną z najbardziéj ciekawych rzeczy, które w miastach widziéć można, są w wieczory i noce zimowe oświetlone okna różnych mieszkań. Znajdują się one na wysokościach różnych, błyszczą różnemi światłami i, Boże! co za rozmaitość zajęć, losów i uczuć ludzkich po-za niemi istnieje!
W głębi dużego dziedzińca, otoczonego nizkiemi domami, w nizkiéj drewnianéj oficynie, trzy okna mieszkania Zegrzdy jaśniały dość rzęsistém światłem. O zasłanianiu ich okienicami nikt nie myślał, to téż, przez cały długi zimowy wieczór, można było widziéć z dziedzińca, rysujące się na oświetlonych szybach, liczne cienie ludzkich postaci, i słyszéć, napełniający mieszkanie, a coraz głośniejszy i weselszy, gwar ludzkich głosów. W gwarze tym toczyły się opowiadania, wybuchały śmiechy, dzwoniła stal ostróg, brzęczały talerze i kieliszki. Raz, z kilku głosów gniewnie podniesionych, wnieść można było, że wszczyna się tam spór czy kłótnia, lecz wkrótce głosy te zniżyły się i umilkły, a natomiast wyróżniać się poczęły z gwaru pojedyńcze, z brzemieniem zapału wymawiane wyrazy: écarté! stukałka![1] bank, parol, mazo i t. p.
W zupełnéj już prawie ciszy, zalegającéj miasto, rozległo się na kościelnéj wieży jedno basowe, przeciągłe uderzenie zégara. Wkrótce potém, w głębi wielkiego dziedzińca, którego ciemność blado oświecały śniegi, leżące na dachach, i dwie u bramy palące się latarnie, za trzema oknami oficyny, stuknęły wyskakujące z butelek korki szampana, i tym niby pistoletowym wystrzałom zawtórował donośny, dźwięczny, choć nieco fałszywy, głos kobiecy, śpiewający na zabój zwrotkę bardzo wesołéj pieśni.
W téj saméj chwili, prędko i ze stukiem otworzyły się drzwi oficyny, a przez nie wybiegli na dziedziniec dwaj mężczyzni, z których jeden bardzo lekko ubranym być musiał, bo wnet drżéć zaczął od zimna, drugi miał na sobie zgrabny i dostatni paltot futrzany. Ten drugi, dobiegłszy do połowy dziedzińca, zawołał:
— Dziękuję! Już mię Władek nie złapie nigdy na swoje wieczorki! paskudztwo i nic więcéj!
— Jak oni żyć tak mogą? — zadziwił się piérwszy.
— Zachciałeś? jakbym ja im ze trzech Lejzorków na karku posadził, zaraz-by im trochę statku do głowy weszło! Chociaż i Władek przyznał się dziś przede mną, że ma trochę długów...
— Więc pocóż...
Pytanie, które Ławicz formułować zaczął, przerwaném zostało wołającym za nimi głosem:
— Czekajcież, czekajcież! pożegnajcież się ze mną przynajmniéj!...
Zegrzda, z odkrytą głową i zapaloném cygarem w ręku, dogoniwszy oddalających się swych gości, zwrócił się do Ławicza:
— No cóż, Zygmuś, przyjdziesz jutro do mnie, czy nie? będziemy kolegami, czy nie?
— Nie — łagodnie, lecz stanowczo, odpowiedział zagadnięty.
— Dlaczegoż to?
Ławicz milczał chwilę, potém głosem, w którym czuć było uśmiech, odpowiedział:
— Mój drogi! Musonius Rufus miał racyą...
Przy jaskrawym, przelotnym błysku cygara, ukazała się na mgnienie oka piękna twarz Zegrzdy, rozgrzana od trunku i panującego w mieszkaniu gorąca, z niezdrowo pałającemi oczyma.
— Idź że sobie do licha, z swoim Musoniuszem razem! — zawołał. — Werbownikiem przecież nie jestem i proponowałem ci to tylko przez przyjaźń. Jeżeli ci głód tak miły, zostań-że z nim sobie...
Ławicz pochwycił go za rękę.
— Nie gniewaj się — śpiesznie mówić zaczął. — Wdzięczny ci jestem i obrażać cię nie chcę. Ale widzisz, zawód ten i życie takie — dla mnie niepodobne. Głód nie jest miły, ale milszy czasem, niż...
— Niż co?
— Niż takie marnowanie się — dokończył Kaplicki, śmielszy widocznie od Ławicza w mówieniu ludziom tego, co ich obrazić lub zranić mogło.
— A ty... ze swymi Lejzorami, parobkami i gradobiciami, nie marnujesz się? — zapytał Zegrzda.
— No, co robić? ale człowiek przynajmniéj po bożemu żyje i... po swojemu mówi, a z nazwiska jego nikt sobie żartów nie stroi, tak, jak dziś, z twego...
— To téż i ja pokornie tego nie znoszę — zmieszanym nieco głosem odparł Zegrzda. — Stanąłem śmiało i umilkli.
— Jak uważasz, ale Ławiczowi zimno... dobranoc!
Odchodzili już, lecz Zegrzda parę kroków za nimi postąpił.
— Poczekajcie trochę — zaczął cichszym znacznie głosem, i w zamyśleniu, jakby strzepując pył z cygara. Widzicie-bo, wszak ludzie różnie żyją na świecie.
— To prawda — potwierdził Kaplicki.
— Każdy żyje tak, jak musi... jak mu tam już wypadło, prawda?
— Władku! — podchwycił Ławicz — pocóż tłómaczysz się... myśmy przecież nie chcieli zmartwić cię, ani obrazić...
— Nie, ale wyobrażacie sobie, że ja... marnuję się!....
— Prawdą a Bogiem, mnie się tak zdaje — rzucił Kaplicki.
Zegrzda stał chwilę milczący, z pochyloną głową, i wciąż, wciąż giestem gwałtownym strzepywał pył ze swego cygara. Nagle wyprostował się, podniósł głowę i cicho wymówił:
— Może!
Potém pochwycił ręce obu dawnych towarzyszy swych, ścisnął je, wstrząsnął niemi mocno, długo, i skierował się szybko ku drzwiom oficyny.
Idąc obok Ławicza chodnikiem ulicy, Kaplicki mówić zaczął:
— Tak przecież, jak jest, pozostać z tobą nie może. Cóż ztąd, że ja z największą w świecie przyjemnością służyć ci teraz będę, czém mogę? Wszystko to tymczasowość; trzeba coś stałego wymyślić...
— Mam nadzieję, że, jeżeli Żyrskiemu księgarnia pójdzie dobrze, będzie on pomocnika potrzebował i mnie tym pomocnikiem...
— Ale! ale! nadzieja!... jeżeli!... a tu pilno! Wiész co? może-byś ty do jakiego biura...
— Myślałem już o tém, ale wstęp do biur trudny, stosunków i protekcyi nie mam...
— A! dobrze, że mi o tém wspomniałeś! może-by cię Dębski zaprotegował. Przyjechałem tu za interesami... żeby ich dyabli wzięli!...
— Kogo?
— A interesa te! Dwa procesa mam z włościanami o wypasy, i z żydem o spalenie karczmy... Byłem wczoraj w Izbie i, wystaw sobie.. patrzę! Maryan Dębski... on sam... w mundurze... pytam się znajomego urzędnika: kto to taki? a ten powiada: kandydat do posad sądowych, pół roku temu, z uniwersytetu przyjechał...
— Cóż, witaliście się?
— Nie; ja go tam i w gimnazyum niewiele znałem. Przeszedł koło mnie i nie poznał, czy udał, że nie poznał; ja téż nie narzucałem się... Ale teraz pójdę... pójdziemy do niego obaj, dobrze?
— Dobrze.
Stanęli przed jednym z najpiękniejszych hotelów w X.
— Ja tu mieszkam — rzekł Kaplicki — chodź, przenocuj u mnie. Raz przynajmniéj prześpisz się wygodniej, niż tam... za tą szafą!...
Ławicz stanowczo nie przyjął po wiele razy powtórzonych zaprosin, a rozstawszy się z towarzyszem, wszedł w bramę jednéj z kamienic, i otworzywszy w dziedzińcu drzwi, od których klucz miał w kieszeni, znalazł się w malutkiéj izdebce, mieszczącéj się u tylnego wejścia księgarni. Z małą lampą, którą zapalił, przeszedł on izdebkę, tak zapełnioną książkami, że nikt i nic już prócz nich pomieścić się w niéj nie mogło, i znalazł się w znacznie większym pokoju, będącym właściwą księgarnią. Tu, prędko i z niecierpliwością z jednéj z szaf wyjął książkę i, postawiwszy lampę na kantorze, usiadł przy świetle jéj i pogrążył się w czytaniu. Książka miała być nazajutrz oddaną jednemu z klientów księgarni, drugiego jéj exemplarza nie było, Ławicz więc téj nocy doczytać ją musiał. Musiał. Przy obiedzie w restauracyi i na wieczorze u Zegrzdy myślał o niéj, dla niéj to odrzucił zaprosiny Kaplickiego, a teraz, gdy miał już ją w ręku i przed oczyma, wyraz twarzy jego był taki, jakim okrywa się czasem twarz kochanka, gdy wolno mu nakoniec porozmawiać chwilę z dawno niewidzianą oblubienicą. Ale w lampie nafty było niewiele, a Ławicz zapasu jéj nie posiadał. Więc, gdy przygasać zaczęła, zbliżył się on do okna i, poruszywszy sprężynę, zamykającą okienicę, otworzył nieco tę ostatnią, a przez uczynioną szczelinę spójrzał, czy dzień już nie świta.
Świtało; szaro jeszcze było wprawdzie, ale tak, że można już było bez sztucznego światła literę od litery odróżniać. Na widok ten, młody człowiek uczynił giest radości, poskoczył w głąb’ księgarni, zniknął na chwilę w dużéj szczelinie, istniejącéj pomiędzy jedną z szaf, a załamaniem muru, wyniósł ze szczeliny téj sporą kromkę czarnego chleba, i w jednéj ręce trzymając ją, a w drugiéj rozwartą książkę, usiadł przy oknie. Dotknął znowu sprężyny, okienica szerzéj nieco uchyliła się z zewnątrz, i przez część odsłoniętego okna wpłynęła smuga światła, złożona z szarego świtu dnia i mglistéj bieli śniegu. Wkrótce światło to stawać się zaczęło coraz bielszém, a pod ścianami pokoju wyłaniały się z cienia szeregi książek, których oprawy tu i owdzie czerwieniły się, błękitniały i złotemi ozdobami mętnie błyskały. Pomiędzy zasłaną śniegiém i całkiem bezludną ulicą, nad którą w górze ciągnęły mglisto-różane obłoki, a pokojem, którego głębią zalegały cienie, upstrzone widmami różnobarwnych książek, w strudze białego światła, na stołku siedząc i jedną ręką przewracając karty, drugą kromkę chleba przy ustach trzymając, Ławicz kończył czytanie swéj książki. Skończył je zaś w chwili, gdy na ulicy zabrzęczały dzwonki sań dorożkarskich, kędyś w pobliżu dźwięknęła piła tracza, a na chodniku śnieg zaiskrzył się pod piérwszym promieniem słońca, i zaskrzypiał pod krokami nucącego pieśń nabożną, kościelnego dziada. Wtedy wstał i znużonym krokiem wsunął się pomiędzy szafę, a załamanie muru, w szczelinę, będącą jego sypialnią. Do pory, w któréj otwierały się na ulicę drzwi i okna księgarni, pozostawało jeszcze godzin parę.
W południowéj porze, sale Izby cywilno-kryminalnéj roiły się ludźmi. W przedpokoju, przed długiemi jak świat wieszadłami, pełnemi futer i płaszczy stał lub przechadzał się barczysty, wąsaty, z ciemną twarzą i mocno zaczerwienionym nosem, stróż Izby, Paweł Rębko. Z kroju i błyszczących guzików jego ubrania poznać można było, że był on dymisyonowanym żołnierzem, a powaga jego kroków i wyniosłość spójrzeń znamionowały pewną dumę, jak téż i głębokie z zajmowanego stanowiska zadowolenie. Oczy miał dość pojętne i bystre, a wchodzącym do przedpokoju Izby przypatrywał się bacznie i ciekawie, ku jednym poskakując śpiesznie w celu zdjęcia z nich płaszczy a nawet i kaloszy, na innych spoglądając z daleka, z powagą i sztywnie. Ci inni, byli to włościanie w żółtych kożuchach, żydzi w długich chałatach, zagrodowi szlachcice w szarych kapotach, grubością rąk i nieśmiałością ruchów okazujący małe oswojenie się z miastem i jego wielkościami. Ku tym wszystkim ludziom Rębko nie myślał wcale poskakiwać, ani nawet jakkolwiek zbliżać się; ale oni sami często zbliżali się do niego, zapytując o różne szczegóły miejsca i czasu, prosząc o różne objaśnienia. Na pytania te Rębko nie tylko odpowiadał, lecz i sam także z kolei rozpytywać się zaczynał: zkąd? dlaczego? po co? za jakiemi interesami? Gdy zaś otrzymał stosowne odpowiedzi, udzielał rad, przestróg i rekomendacyi. Najczęściéj rekomendował samego siebie, jako wielkiego znawcę prawa i blizką znajomością z różnymi dygnitarzami związanego, o czém słysząc, ludzie w kożuchach, siermięgach albo kapotach, z radością widoczną wygłaszać przed nim zaczynali sprawy i troski, z któremi do miasta i sądowego miejsca przybyli. Wtedy, z miną monarchy, mającego niesłychaną łaskę poddanym swym wyświadczyć, Rębko przyrzekał im pomoc swoję i swoich znajomych, mówił im, gdzie mieszka, i wskazywał godziny dnia, w których w domu bywa. Widocznie był to w swoim rodzaju mąż prawa, werbujący tu klientów dla siebie przedewszystkiém, a następnie dla tych z pomiędzy adwokatów miasta X, którzy wciśniętą mu w rękę monetą zapisywali się w jego pamięci.
Kiedy Kaplicki i Ławicz weszli do przedpokoju Izby, Rębko nader uprzejmie posunął się ku młodemu człowiekowi, w którym po świéżéj cerze twarzy i dostatniém ubraniu odgadł zamożnego mieszkańca wsi. Na Ławicza spojrzał ciekawie z razu, potém lekceważąco.
— Pomóż panu zdjąć paltot — wskazując na towarzysza, rozkazał mu Kaplicki.
Ławicz miał już dnia tego paltot, dość ciepły, choć nie wytworny. Po zdjęciu jego, ukazał się téż cały i czysty surdut. Metamorfoza ta w ubraniu zaszła w skutek stanowczéj woli Kaplickiego, który utrzymywał, że jak cię widzą, tak cię piszą, i że bez porządnego mniéj więcéj ubrania, nic z ich wyprawy dzisiejszéj być nie może.
Weszli obaj do sali audyencyonalnéj, na któréj długie, wysokie i nagie ściany, dzień zimowy zarzucał przez dwa ogromne okna monotonną płachtę białego światła. Pod oknami stały dwa stoliki, przy których, na brudném zieloném suknie, dwie szczupłe, przygarbione figury, w wytartych surdutach, pilnie i szybko zapisywały sine arkusze papieru; pod ścianami siedziało na ławach osób mnóztwo, mężczyzn w surdutach, siermięgach i chałatach, kobiet w kapeluszach lub chustkach na głowach. Większość osób tych trzymała w rękach zwoje papierów; ilość pewna obecnych przechadzała się po sali, pełnéj tłoku wchodzących, wychodzących, rozmijających się, gwaru toczonych półgłosem rozmów, wzbijających się nad gwarem piskliwych głosików niewieścich, tłumionych szlochań, powściągliwych wykrzyków gniewu lub rubasznego śmiechu. Zgromadzenie to odznaczało się tą jeszcze osobliwością, że przy każdém poruszeniu drzwi, znajdujących się w głębi, wszystko, co istniało w sali, zwracało ku drzwiom tym twarze, a wszystko, co siedziało, zrywało się na równe nogi. Przy drzwiach tych, wysokich, białych i szczelnie zamkniętych, stał także stróż, mniéj jednak dumny i poważny od Pawła Rębki, dla tego może, iż, zamiast ex-wojskowego, miał na sobie cywilny, zielonym tylko kołnierzem ozdobiony, mundur. Strzegł on tu wejścia do komnaty, w któréj zasiadał sąd, a z któréj co chwila wypadali i do któréj wpadali, śpiesznie przebiegający salę, naczelnicy wydziałów, sekretarze i woźni. Wszyscy ci ludzie, w mundurach, mniéj więcéj błyszczących od złotych guzików, szli albo i biegli w schylonych od pośpiechu postawach, z zakłopotanemi twarzami, niecierpliwie torując sobie drogę przez tłum, który za zjawieniem się każdego z nich w znacznéj części doznawał emocyi wielkiéj. Raz jednak powolniéj i ciszéj, niż zazwyczaj, otworzyły się drzwi, zwracające na siebie uwagę powszechną, i ukazał się w nich młody mężczyzna, ani zgarbiony, ani zakłopotany, ani śpieszący. On także miał na sobie urzędowy strój, połyskujący złotemi ozdobami, a wysoki był, kształtnie i dość silnie zbudowany, z piękną bladawą twarzą, otoczoną krótkim, ciemnym zarostem. Na widok jego, w tłumie zaszeptano:
— Sędzia! Sędzia! Nie, kandydat na sędziego! Może przyjmie... może wysłucha...
I znaczna ilość osób, wyciągając ręce z papierami i wymawiając zaledwie zrozumiałe od zmieszania wyrazy, posunęła się ku niemu. On chłodnym wzrokiem powiódł dokoła i ze spokojnym lecz stanowczym giestem, urzędowym językiem wymówił: Nie pora i nie miejsce.
Głos to był dźwięczny, młody, ale tak suchy i nakazujący, że tłum w mgnieniu oka rozproszył się, kobiety nawet ze spuszczonemi głowami pod ściany odeszły, a przed urzędnikiem zostali tylko dwaj młodzi ludzie, którzy téż, jakby na powitanie, wyciągnęli ku niemu ręce.
— Michał Kaplicki — wymówił jeden z nich.
— Ławicz — szepnął drugi.
Urzędnik uczynił ruch nieprzyjemnego zdziwienia i zdawało się, że powtórzy słowa, przed chwilą do tłumu wymówione: Nie pora i nie miejsce!
Lecz Kaplicki trzymał już jego rękę w swojéj silnéj, ogorzałéj trochę, dłoni, a drugą wskazywał na Ławicza.
— Czy poznajesz nas pan, panie Dębski? koledzy szkolni... choć młodsi, ale zawsze koledzy, a Ławicz uczniem także był pańskim...
Dębski, bardzo chłodno dotknął ręki obu młodych ludzi, i w urzędowym języku odpowiedziawszy: — Witam! witam! — chciał odejść; ale Kaplicki trzymał go za rękaw mundura.
— Prosimy o chwilę rozmowy...
Urzędnik grzecznie, ale bardzo sztywnie, odpowiedział:
— Chętnie służyć będę, ale w inném miejscu i innéj porze.
Znowu odchodzić chciał. Kaplicki zarumienił się od gniewu.
— Panie! — rzekł, zachodząc mu drogę — my dalibóg czekać nie możemy, aż nas pan w mieszkaniu swém przyjąć raczysz. Tuśmy pana zobaczyli, tu prosić będziemy...
— Służę więc, służę... — Z niecierpliwém drgnięciem brwi odrzekł Dębski i skierował się ku oknu, w najdalsze od tłumu miejsce sali. Kaplicki pociągnął tam Ławicza, i półgłosem, ale żarliwie, opowiadać zaczął Dębskiemu sprawę, z którą do niego przybyli.
Piękny mężczyzna, w ubraniu ze złotemi haftami, stał i słuchał, w zupełnéj nieruchomości postawy i twarzy. Była to ta sama twarz, co przed kilku laty, myśląca, chłodna, dumna, tylko okrywająca ją cera więcéj nieco pobladła, siwe źrenice nabrały zimnéj, kryształowéj głębi, a zarys ponsowych ust surowszym jeszcze stał się i skrytszym. Ktokolwiek w téj chwili patrzał-by na niego, wnieść-by mógł na pewno, że gorącéj mowy stojącego przed nim młodego człowieka wysłuchywał on nietylko obojętnie, ale nawet z uczuciem przymusu i niecierpliwości, które dlatego tylko nie wybuchało na zewnątrz, że wybuchanie wszelkie było mu całkiem niepodobne. Raz tylko, w ciągu mowy Kaplickiego, wzrok jego opuścił niewiadomy jakiś punkt przestrzeni, w którym tkwił ciągle, spoczął przez chwilę na twarzy Ławicza, zmącił się i ukrył pod spuszczającemi się powiekami.
— Widzisz pan — kończył Kaplicki — Ławicz nieśmiały jest i, prawdę mówiąc, niepraktyczny. Na szczęście spotkałem go wczora i poradziłem, aby się udał do pana. My wieśniacy oswojeni teraz jesteśmy z sądowemi miejscami, i języka w gębie, dla byle czego, nie zapominamy. Ot i mnie tu teraz ojciec przysłał, abym za interesami chodził. Dwa procesa, proszę pana: jeden z chłopami o pastwiska, drugi z żydem o...
Tu przerwał Dębski:
— Nie wiem, czy będę mógł cokolwiek dla pana Ławicza uczynić. Jeżeli będę mógł, zobaczę...
Lekkiém skinieniem głowy i chłodnym uśmiechem pożegnał ich i odszedł. Odchodząc, rzucił z pod brwi baczne i bystre dokoła spojrzenie, jakby chciał przekonać się, czy widziano go rozmawiającego z dwoma młodymi ludźmi, z których w jednym każdy poznał-by wiejskiego obywatela, w drugim wykolejonego, bez żadnéj określonéj pozycyi, człowieka.
Na dziedzińcu Izby znalazłszy się, Kaplicki zaklął:
— A to panie z tego Dębskiego bożek olimpijski! Wątpię, aby cokolwiek dla ciebie zrobił...
— I ja wątpię — potwierdził Ławicz. Jednak — dodał zaraz — oddał mi już parę razy ważne usługi...
— E! to było dawniéj! przez kilka lat zrobił się większym jeszcze egoistą i pyszałkiem. Nic z tego nie będzie. Ręczę, że w téj chwili już tak zapomniał o naszéj prośbie, jakby nas na świecie nie było...
Jednak, o szaréj godzinie, do hotelowego pokoju, w którym Kaplicki i Ławicz przy samowarze i przyrządach do herbaty siedzieli, wszedł barczysty, wąsaty człowiek w ex-wojskowem ubraniu i gospodarzowi mieszkania wręczył wizytową kartkę, na któréj urzędowym alfabetem wylitografowane było imię i nazwisko Maryana Dębskiego, na odwrotnéj stronie urzędowym téż językiem nakreślone znajdowały się wyrazy:
„Zygmunt Bolesławowicz Ławicz przyjść może jutro w południe do Izby, gdzie otrzyma stałe zajęcie z pensyą 25-ciu rubli miesięcznie.”
Kaplicki ogniście przyjaciela w oba policzki wycałował.
— Winszuję! winszuję! — a ku posłańcowi zwrócił się. — Proszę kłaniać się od nas panu Dębskiemu i pięknie podziękować...
Zamiast odejść, posłaniec na środek pokoju postąpił, wyprostował się, jak struna, i ręce jak struny wzdłuż boków wyciągając, zaczął:
— Mam honor rekomendować się: Jestem Paweł Rębko, także urzędnik przy pałacie. Może Wielmożny Pan interesa jakie ma? mógłbym adwokata zarekomendować, albo może mniejsze dzieła[2] i sam załatwić.
Zwracając się zaś do Ławicza, ze znacznie swobodniejszą postawą mówił:
— Pan teraz potrzebować może będziesz mieszkania w pobliskości pałaty. Mogę rekomendować salkę na strychu, na tym samym dziedzińcu, gdzie ja mieszkam. Trzy ruble na miesiąc; czysta, widna; żona moja gospodarskie potrzeby uskuteczniać będzie, a ja pana czasem nauczę, jak i co w pałacie robić. Bo ja pałatę znam, jak swoje kieszenie, i prezydenta pałaty znam. Mikołaj Hilaryonowicz! dobry człowiek, tylko czasem bardzo zapalczywy i trzeba z nim ostrożnie, bo jak zagniewa się, to tak, za byle co, weźmie i wypędzi, cha! cha! cha! cha!
Otrzymał więc stałe zajęcie przy jednym właśnie z dwu tych stolików, które stały u dwu ogromnych okien sali audyencyonalnéj. Wchodził do sali codziennie o godzinie 9-éj zrana, siadał przy stoliku i nie wstawał do 3-ciéj lub 4-téj, chyba zawołany przez którego ze zwierzchników, co się jednak zdarzało rzadko. Dokoła niego wrzał najczęściéj ruch i gwar, całkiem mu obojętny. Pogrążony w robocie swéj, na nikogo nie patrzał i nic nie słyszał. Czasem tylko, gdy sala bywała wyjątkowo pustą i cichą, podnosił głowę z nad papierów i przez chwilę wsłuchywał się w ciszę, tém rozkoszniejszą tutaj, im rzadszą, a którą przerywało tylko poważne stąpanie przechadzającego się po przedpokoju Rębki i dochodzące z sali posiedzeń, głośne, monotonne czytanie. W chwilach tych, kędyś w dal rwące się oczy jego zatrzymywały się na wielkich szybach okna, po których w jesieni ciekły grube strugi deszczu, albo na wiosnę wiły się ukośne promienie słońca. Czasem téż, przez krótką chwilę, ale z połączeniem zdziwienia i uśmiechu, przypatrywał się najbliższemu towarzyszowi swemu, pracującemu przy drugiém oknie sali. Był to człeczyna niestary jeszcze, bo zapewne 40-tu lat spełna niemający, ale chudy, przygarbiony, z głową całkiem prawie włosów pozbawioną. Z powodu téj połyskującéj nagości czaszki, wystających kości policzkowych, długiego nosa, spiczastéj brody i okrywającéj to wszystko suchéj, żółtawéj skóry, wyglądał on na figurkę, wyrzeźbioną z kości, a w wytarty i niezgrabny surdut przybraną. Twarz ta, z ptasim profilem, była tak kościaną i martwą, do ust jéj szerokich, wklęsłych, tak zdawał się przyrośniętym uśmiech przymilający się i pokorny, małe siwe oczy tak trwożliwie biegały, gdy wchodził do sali, a z taką osłupiałością wpatrywały się w siną bibułę, gdy raz pisać już zaczął; że Ławicz przypatrywał się mu z razu ze zdziwieniem, potém z uśmiechem, potém z obawą. Być może, iż przez głowę przemknęło mu pytanie:
— Może i ja... kiedyś...
Lecz wnet potém prawie głośno zaśmiał się i błyszczące oczy jego wzniosły się ku najwyższéj szybie okna, w któréj słońce rozpalało ognisko iskier i promieni. — O, nie! O, nie! Świat pięknym jest, skoro powstają na nim wielcy ludzie i wielkie idee, a dusza ludzka, która je zna, skonać nie może!
Myślał nieraz, że w najbliższym jego towarzyszu biurowym dusza skonała. Pracowali obok siebie od dość już dawna i prawie nie znali się. Czy kościana figurka, ubrana w wytarty, obwisły surdut, umiała mówić? po kilku miesiącach codziennego widywania jéj, Ławicz nie mógłby jeszcze powiedziéć na pewno. Widział w zamian, że na głos wołającego ją zwierzchnika, umiała ona nerwowo zadrżéć, zrywać się i biedz tak śpiesznie a trwoźliwie, jak biegnie pies myśliwski na świśnięcie pana swego. Ale była to jedyna u niéj oznaka życia, poczém znowu na czole, połyskującém a nagością czaszki powiększoném, osiadała grobowa cisza, szerokie, wklęsłe usta uśmiechały się pokornie i martwo, a długa, sucha, żółta ręka posuwała się po papierze ruchem powolnym, ale tak monotonnym i nieprzerwanym, jak gdyby była kończyną maszyny jakiéjś, z niezmierną regularnością nakręcanéj i funkcyonującéj. Raz jednak, — a był to słotny dzień jesienny, — Ławicz spostrzegł, że kościana figurka, o któréj wiedział, że nazywała się Piotrem Kwirą, dawać zaczyna pewne znaki życia. Naprzód, wchodząc do sali, Piotr Kwira nie rzucał już dokoła trwożliwych spojrzeń, ale patrzał wprost przed siebie, z wyrazem trochę do zamyślenia podobnym; następnie, gdy usiadł przed stołem swoim, nie zaraz wziął się do pisania, lecz, wpatrzony w siną bibułę, minut parę trząsł nad nią głową tak, jakby niemym giestem tym powierzał téj codziennéj swéj towarzyszce troskę, czy zgryzotę jakąś. Nakoniec, po godzinie pisania, podniósł twarz z nad bibuły, spojrzał na szyby, zalane deszczem, i końcem długiego, kościstego palca powiódł po brzegu zaczerwienionéj powieki. Czyżby łzę otarł z oka? Co pewna, to, że zgarbił się potém daleko więcéj, niż zwykle, i zaczynając znowu pisać, głośno westchnął.
Ławicz był dnia tego w szczególnie wesołém usposobieniu. Otrzymał od matki swéj list z podziękowaniem za dość znaczną sumkę pieniężną, którą jéj był posłał i — w czasie nocnych studyów nad pewnym grubym traktatem o fizyce, wpadł na pomysł jakiś, który, jak mu się zdawało, był całkiem nowym i mógł naukę do ważnych wyników doprowadzić. Czuł się więc szczęśliwym, a takie miał usposobienie, że szczęście rozszerzało mu serce i zaostrzało wzrok na cierpienia innych.
— Co panu dziś jest, panie Kwira? — odezwał się z nad stolika swego.
— Biéda! — odpowiedział z nad drugiego stolika głos przyciszony i bezdźwięczny.
— Czy wielka biéda, panie Kwira?
— Dość wielka... bez grzechu narzekania, panie dobrodzieju...
— Może-bym ja mógł cokolwiek...
— A może, panie dobrodzieju... może... bo Zenonek mówił mi, że pana zna i że chciałby widziéć...
— Jakiż to Zenonek?
— Derszlak, panie dobrodzieju, pański kolega szkolny...
W ciągu rozmowy téj, Kwira, zwrócony twarzą do Ławicza, przy każdéj odpowiedzi oddawał mu szybkie ukłony, którym towarzyszył przymilający się uśmiech. Mówił o biedzie i uśmiechał się. Był to uśmiech, przyrosły już do ust jego. Ławicz wstał śpiesznie i zbliżył się ku niemu.
— Czy nieszczęście jakie spotkało Zenona Derszlaka?
— Bez grzechu narzekania, panie dobrodzieju, powiedziéć można, że nieszczęście...
— Cóż to takiego?
Kwira spuścił głowę.
— A tak... — bąknął — nic niby... pracy tyle a korzyści żadnéj... niby nic... czysta zguba!
O jasne słowa, a tém bardziéj o dobrze związany szereg słów, Kwirze było bardzo trudno. Ławicz, przypatrując się mu, dziwił się znowu i uśmiechał.
— Czy pan jesteś krewnym Zenona?
Na zapytanie to, o, dziwy! Kościaną twarz Kwiry oblał rumieniec tak żywy, że aż do połowy nagiéj czaszki jego sięgnął; spuścił on głowę, rękoma w powietrzu zatrzepotał i całą postawą swą przypomniał skromną, zawstydzoną panienkę.
— Nie... wyjąkał... nie krewny... tylko, panie dobrodzieju... jakże to powiedziéć? narzeczony panny Anny, siostry Zenona... chi, chi, chi!
Czy myśl o tém, że był on narzeczonym czyimś, jemu samemu wydawała się śmieszną, albo téż rozkosz mu sprawiała, bo z cicha i ze spuszczonemi oczyma śmiał się przez chwilę, a potém, podnosząc na twarz Ławicza w sposób u niego wyjątkowy ożywione oczy, dokończył:
— Narzeczony, panie dobrodzieju... bez grzechu narzekania, czekamy na siebie już lat dwanaście...
— Cóż Zenon ?
— Niby nic... panie dobrodzieju... zgubiony chłopiec!
— Panie Kwira! — zabrzmiał we drzwiach głos pomocnika naczelnika wydziału. Kopia ukazu senatu N. 392, gotowa?
Ludzie, do kościanych figurek podobni, miewają czasem nerwy. Na głos zwierzchnika, Piotr Kwira drgnął nerwowo i, z oczyma trwoźliwie biegającemi, z pokornie przymilonym uśmiechem i sinym arkuszém w ręku, drobnym krokiem, z przygiętym grzbietem, pobiegł ku sali sąsiedniéj.
Gdy minęła godzina, w któréj kończyły się zazwyczaj prace biurowe, Ławicz i Kwira zstępowali razem po ciemnych, wązkich wschodach, do suteren jednéj z kamienic miasta.
W izbie, nad którą ciężył czteropiętrowy gmach, a do któréj światło dzienne wchodziło przez wysuwające się z pod ziemi okno, duszno było i dymno. Na kominie palił się wielki ogień; przed ogniem, nad deską do prasowania, stała kobieta wysoka, chuda, z ramieniem do łokcia obnażoném. Wodziła ona po cienkiéj bieliznie żelazkiem, z którego głębi buchały czerwone błyski żaru i kłęby gorącéj pary. Czerwone błyski żaru padały na śniadą twarz kobiety, przeglądały się w czarnych, zapadłych oczach, złociły krucze, roztargane, na ciemną, nagą szyję spadające, jéj włosy. Była to twarz stérana, zwiędła, chmurna, ale energiczna i ognista. Zobaczywszy wchodzącego Ławicza, wyciągnęła na powitanie rękę zczerniałą i twardą, okrytą czerwonemi od oparzeń bliznami. Znali się z sobą oddawna.
— Panie Kwira — zawołała tonem rozkazującym — podajże krzesło panu Zygmuntowi. — Ot — zwróciła się do gościa — spojrz-że pan na Zenka... do czego podobny? Gryzł się, gryzł się, aż zachorował!
Wtedy, w najgłębszym kącie izby, bo najdaléj od płonącego na kominie ognia, w cieniu firanki, utworzonéj z dwóch prześcieradeł i kobiecych spódnic, Ławicz zaledwie rozpoznać mógł, leżącego na ubogo zasłaném łóżku, Zenona Derszlaka. Młody chłopak podobny był wielce do siostry, tylko rysy miał bardziéj nieprawidłowe i połamane, a tak samo czarne, jak u niéj, oczy jego żarzyły się w cieniu przykrym, gorączkowym blaskiem. Spotkawszy się ze spojrzeniem Ławicza, wybuchnął głośnym śmiechem.
— Widzisz, stary kolego! gdzie i jak na téj ziemi żyją i mieszkają wierni czciciele Minerwy, którzy przez lat ośm w pocie czoła uczyli się deklamować Iliadę i Bukoliki, czytać Platona i recytować na pamięć, ile małpy zębów mają! Wiedza ogromna, mój drogi, wiedza taka, o jakiéj ty, wygnańcze z krainy mądrości, wyobrażenia nie masz, a którą ja dźwignąłem na moich słabych barkach. Dźwignąłem caluteńką, dobiłem do kresu, to jest ostatniego dnia ósmego roku, i paf! dano mi pstryczka w nos, upadłem jak długi! Bagaż wiedzy mojéj był bardzo wielki, lecz brakło mu jednéj ósméj części wymaganego stopnia, — nie dostałem świadectwa dojrzałości...
W ręku Anny żelazko brzęknęło mocno.
Klęczący przed ogniem i wodę do garnka lejący, Kwira, trząsł głową.
— No, no! nie lamentujcie! — zaśmiał się znowu Derszlak — cóż tam ważnego? Żaczek, deklamujący Homera i obdarzony prawem paszenia świń. Biéda tylko, że żaczek ma lat dwadzieścia i że mu w mózgu świdruje ta uwaga, że gdyby był przez ośm lat świnie pasł, toby właściciel ich niezawodnie go na pastucha owiec lub wołów promował. A tu, od świni zaczynaj... Czysta strata czasu!
— A strata! — brzęcząc żelazkiem, krzyknęła prawie Anna, — głupia ja! Jużem suszyła sobie głowę nad tém, jakby tu go daléj wyprawić!
— Widzisz pan — nie przestając prasować, mówiła daléj — cztéry miesiące już śmieje się on tak i żartuje, a ja wolała-bym, żeby płakał i jęczał. Zaśmiał się téż i zażartował, a może i przeziąbł, bo, prócz gimnazyalnego mundura, żadnego odzienia nie ma i — chory! Wczoraj zaczęła go trząść gorączka, dziś z łóżka nie wstał!
— Wyzdrowieję, Anulku, wyzdrowieję, nie lękaj się! — zaśmiał się znowu Derszlak — pochorować dni parę, nie biéda, ale ot co biéda... słuchaj Ławiczu, co biéda...
Urwał na chwilę, a potém, w rozpalonych dłoniach swych trzymając rękę dawnego towarzysza, znacznie ciszéj, niż wprzódy, mówił:
— Biéda to, że kiedy matka z suchot umarła, a ojciec kości połamał, ona miała lat ośmnaście, wzięła mię na ręce i mną sobie cały świat zasłoniła. Biéda, że przez trzy lata haftowała dniami i nocami, tak, że omało nie oślepła. Bieda, że od lat siedmiu stoi tak, jak ją teraz widzisz, od rana do wieczora, nad tą deską i prasuje stroje elegantek. Biéda, że dla mnie za mąż nie wyszła i że ja teraz... cóż? znowu ciężarem...
— Zenon! — zwykłym snadź sobie, rozkazującym tonem, krzyknęła Anna — Zenon! nie mówić mi o tém! Co tobie do tego? Jak chciałam, tak robiłam. Dla siebie robiłam, nie dla ciebie! Podobny jesteś do ojca, który, choć prosty człowiek, dobry był, dobry, niech mu światłość wiekuista...
— Na wieki wieków — dokończył szeptem, klęczący wciąż przed kominem i w garnku mieszający, Kwira.
W rozpalonych, zapadłych oczach Zenona świeciły łzy.
Ławicz obie ręce podniósł do głowy.
— Ale jakże bo ty, ze zdolnościami swemi, z pracowitością swoją, mogłeś téj nieszczęśliwéj jednéj ósméj...
— Chcesz wiedziéć jak? no, to ci i opowiem, tylko pod sekretem, pamiętaj, bo to delikatna materya...
Pochylił się nieco ku towarzyszowi i szepnął:
— Nędza! ty podobno wiész, co to znaczy, no, ale nie każdego pokrzywa jednostajnie parzy. Zależy to od delikatności skóry. Czy ja wiem, dlaczego natura zrobiła mię takim delikatnym? Kiedy duszno i dymno w mieszkaniu, głowa mi kamienieje; kiedym głodny, z sił opadam. Opadałem często z sił, przychorowywałem, opuszczałem lekcye, raz to i cały kwartał straciłem, zanim z korepetycyi zebrało się na wpisowe... to i tym sposobem przepadła mi ta jedna ósma... Ale dość już o tém wszystkiém! cóż ty porabiasz, Zygmuncie? Służysz w biurze? Winszuję. Kolegi ze mnie pewno miéć nie będziesz! Jakim-że sposobem wzbiłeś się na ten szczebel społeczny? Przepowiadam ci, że za lat dziesięć będziesz taki łysy, kościany i wiecznie przelękniony, jak najpoczciwszy nasz Kwira!...
— Chi, chi, chi! — zachichotał ten, o którym wspomniano — żartuj sobie ze mnie, Zenonku, byle-byś był weselszy troszkę... Bez grzechu narzekania, dziesięć lat temu miałem włosy takie gęste, jak teraz twoje.
Anna, okrywając stół grubą serwetą, zaśmiała się.
— Prawdę mówi, panie Ławiczu! Dwanaście lat temu, kiedy poznaliśmy się, pan Kwira był bardzo przystojnym chłopcem.
Ławicz uśmiechnął się, tak mu się to dziwném jakoś zdawało. Anna skrzyżowała na piersi ramiona i, chmurnie wpatrując się w niego, mówiła:
— Po co się pan uśmiechasz? krótko pan żyjesz, krótko. Pożyj pan dwanaście lat, tak, jak on żyje, a zobaczysz, że można wychudnąć, wyłysiéć i strachu do serca nabrać. Żeby on żył tylko dla siebie, ale to taki przyjaciel... Alboż ja dała-bym sobie radę z wychowaniem Zenka, żeby nie on? We wszelkiéj biedzie mojéj dziękuję Panu Bogu, że mi takiego przyjaciela dał...
Kwira, z oczyma wpatrzonemi w mówiącą kobietę, jak w święty obraz, splótł długie, kościste ręce swe, modlitewnym giestem. Na twarzy jego rozlewał się wyraz szczęścia i czci. Wydawał się całkiem innym, niż bywał w biurze. Była to metamorfoza, trwająca krótko, ale zupełna.
— Wiész pan — mówiła daléj Anna — kiedy nie wystarczało już mego zarobku i jego pensyi, zaczął hodować i sprzedawać kanarki...
— Bez grzechu narzekania! — zawołał Kwira — kanareczki moje kilkadziesiąt rubelków co rok mi przynoszą... niby nic... dla Zenka mundurek i książki... Ja panu zaraz te ptaszyny moje pokażę!..
— Tymczasem proszę na obiad — rzekła Anna, stawiając na stole misę krupniku z mlékiem i kartoflami.
— Przepraszam, że gościa naszego lepiéj przyjąć nie mogę. Mięso strasznie drogie, dla Zenka tylko kawałek kupiłam, bo chory!... Teraz-bo i chléb, i opał, strasznie zdrożały... opał szczególniéj, a mnie do prasowania przepaść drew wychodzi. Jedyne szczęście, że za wodę płacić nie trzeba, bo mi jéj zawsze pan Piotr z rana i wieczorem dzbankami nanosi.
Nosił więc bohdance swéj wodę dzbankami, z rana i wieczorem, co „bez grzechu narzekania”, przy dość uciążliwéj pracy biurowéj, trochę utrudzającém być musiało. Spełniał téż snadź zazwyczaj i inne gospodarskie, domowe czynności: przed obiadem przyniósł był parę razy drewek na podsycenie ognia, mieszał w garnku i krzątał się około wyszczerbionych stołowych naczyń; potém zasiadał do wspólnego stołu z gospodynią domu i jéj gościem, a potém jeszcze, z nieśmiertelnym swym przymilonym uśmiechem, prosił Ławicza, aby zobaczyć chciał jego kanarki. Mieszkał w tym samym domu, ale nie w suterenach, tylko wysoko, pod samym dachem, dlatego, jak mówił, że w suterenach za mało światła było dla ptasząt. W izbie, znajdującéj się pod samym blaszanym dachem domu, tak wiele było ptasząt, że szczebiot ich i śpiewanie słyszéć się już dawały na drugiém piętrze; gdy zaś otworzyły się drzwi jéj, z drewnianych prętów, umieszczonych pomiędzy ścianami, z nielicznych sprzętów, z pootwieranych klatek, porwały się roje żółtych, skrzydlatych istot i, z wrzaskiem ogłuszającym, opadły wchodzącego gospodarza mieszkania.
On roztworzył ramiona, nastawił dłonie i z ptakami, siedzącemi mu na łysinie, ramionach, plecach, dłoniach, śmiać się zaczął głośno, serdecznie, a przytém z wyrazem wesołości, tak obcym kiedyindziéj małym jego oczom, na gościa patrzał.
— A co? — mówił, śmiejąc się — a co? niby nic... jest tu ich, panie dobrodzieju, z pół kopy... pięć par gotowiuteńkich na sprzedaż... za tydzień na rynek pójdą... niby nic... kawałek grosza... biedne wy! ptaszęta zaprzedane!
W sposobie, w jaki cieszył się z wychowańców swych, była tkliwość i zarazem radość z zysków, których mu szczególny przemysł ten dostarczał. Zresztą izba, dość obszerna i w słoneczne dnie zapewne jasna, była bardzo nagą i brudną; ziarn rozrzuconych wszędzie i nieczystości różnych było w niéj pełno; powietrze jéj, w piérwszéj po wejściu chwili, zdawało się niepodobném do oddychania. Nad samém posłaniem, złożoném z siennika, poduszki, i czegoś, co kiedyś kołdrą być musiało, wisiała duża klatka. Kwira wskazał ją gościowi.
— To jest, panie dobrodzieju, mój... jakże się nazywa... excytarz. Jak tylko słońce wschodzi, tak krzyczéć zaczynają, że gdyby człowiek kamieniem spał, zerwie się na równe nogi... niby nic... ażeby nie one, zaspał-bym może kiedy, i z panną Anną śniadania razem nie zjadł... ona raniutko wstaje... raniutko!... U nas, panie dobrodzieju, taki już zwyczaj... razem kupujem, razem jadamy, razem cieszym się i smucim, wszystko razem!
Ptaki, zajęte rzuconém im ziarném, uspokoiły się nieco i uciszyły. Kwira, na środku izby stojąc i gościa swego za rękę trzymając, mówił:
— Chi, chi, chi! jak ona dziś powiedziała, że ja kiedyś przystojnym chłopcem byłem!... może być. Może być... dwanaście lat człowiek pracuje, jak wół, a o jutrzejszy los swój zawsze niepewny i na szczęście swoje czeka... niby nic... zeszpetniéć można... Ona nie zeszpetniała! prawda? jaka piękna! Kiedy poznałem ją, panie dobrodzieju, dwadzieścia lat miała. Za trzeciém widzeniem się upadłem przed nią na kolana... „Pobierzmy się, panno Anno!” A ona: „Nie, dopóki Zenka nie wychowam, za mąż nie pójdę!” niby nic... nie chciała swoich dzieci miéć, żeby czasem brata małego w czém nie ukrzywdzić... Żebym ja bogaty był, może-by poszła... ale biéda z biédą!... lękała się brata ukrzywdzić... pyta się tedy mnie: „będziesz na mnie czekał, panie Pietrze, póki Zenek nauk nie skończy i nie wybije się na człowieka?” Z początku, niby nic... nie mogłem przystać na to, ale potém powiedziałem jéj: „bądź wola twoja!“ i panie dobrodzieju... bez grzechu narzekania... dwanaście lat czekam. Zenek skończył szkoły, ale zabrakło mu téj jednéj ósméj... i jakże on teraz na człowieka wybije się? Co to teraz będzie?
Przy ostatnich wyrazach, w małych oczach jego malowało zdziwienie, z osłupieniem graniczące.
Co teraz będzie? Było to pytanie, z którém późniéj Derszlak często do izdebki Ławicza wchodził. Wyzdrowiał on prędko, to jest wstał z łóżka, lecz tak powierzchowność jego, jak sposób obejścia się i rozmawiania, nie objawiały fizycznego ani moralnego zdrowia. Wchodził on często do izdebki dawnego przyjaciela i przebywał w niéj długo, czasem nawet nocowywał z Ławiczem, tocząc z nim długie i żarliwe rozmowy i sprzeczki. Sprzeczali się z sobą często. Pomimo podobieństw pewnych, były to całkiem różne od siebie natury. Ławicz w książkach, na traf chwytanych i zbieranych, topił się, jak nurek, ciekawy pereł, na dnie leżących, ciągnięty śpiewem Syren, mieszkających w pałacach z kryształu. O twarde, zimne ściany kryształowego pałacu bił się pracowicie, cierpliwie i nie opuszczał rąk wtedy nawet, gdy spostrzegł, że zmylił drogę i sto godzin życia oddał temu, co wymagało jednéj. Uśmiechał się wtedy z nieświadomości swéj i, z wielkim, lecz spokojnym, ogniem w mózgu i piersi, zachodził pałac z innéj strony, uderzał w inną ścianę, słał się mu do stóp z jednaką zawsze pokorą i czcią. Derszlak śmiał się z niego, tym szczególnym śmiechem, w którego dźwięk młodzieńczy wplatały się coraz częściéj gorzkie, szyderskie nuty.
— Co ty z tém wszystkiém zrobisz? — pytał. — Jaką rolę użyźni pot, który, z czoła twego spływając, wsiąknie w podłogę twojéj izby i w niéj zniknie bez śladu? Czyją dolę oświécą światła te, których nabierasz do głowy i które w niéj do końca świata pozostaną? Co komu przyjdzie z tego wiecznego grzebania się twego w książkach?
Ławicz, na zapytanie to, mieszał się z razu, a potém odpowiadał:
— To mię uszczęśliwia.
— Egoisto! — wołał Derszlak — ty więc wyobrażasz sobie, że nauka przyjść na świat raczyła dla twego osobistego szczęścia i pożytku? Winszuję ci pojęć takich o życiu i jego celach! Ja jeżeli pracowałem i o większych jeszcze pracach marzyłem, to tylko dla tego, aby módz cokolwiek uczynić dla ludzkości, dla cierpiących, poniżonych, walczących. Sam jestem dzieckiem cierpienia, poniżenia i ciężkiéj walki. Znam je. Lituję się bez granic nad ich ofiarami. Pragnął-bym biedz im z pomocą. Wiem, twierdzę, że świat we wszystkich częściach swych kalekim jest i pragnął-bym przyczynić się do przerobienia go. Oto dla czego uczyłbym się, gdyby... gdyby nie ta moja jedna ósma; ale tak, jak ty, w celu uszczęśliwienia siebie... O! marny prochu! czemże ty jesteś, abyś uszczęśliwiał siebie, wtedy, gdy naokoło pełno jest nieszczęśliwych?
Ławicza zawstydzały niekiedy te entuzyastyczne wybuchy przyjaciela. Ze zwykłą sobie łagodnością, tłómaczył się i uniewinniał.
— Cóżem ja winien temu, mój drogi, że czuć się nieszczęśliwym nie mogę.
— Zapewne, — wzruszając ramionami odpowiadał Derszlak — nikt nie winien temu, że go natura tak a nie inaczéj stworzyła. Tyś stworzony na jednego z tych molów, które od początku świata siedzą w swoich gabinetach i, przy szczelnie pozamykanych drzwiach i oknach, lubują się włoskiem, wynalezionym na skórze małpiej, albo pyłkiem, dostrzeżonym na skrzydle komara...
Tym razem Ławicz rumienił się z obrazy i oburzenia. On także był entuzyastą, w inny tylko zwracającym się kierunek. Bronił nauki i jéj kapłanów, grecki myt o Syrenach tłómaczył żądzą nie rozkoszy, lecz wiedzy, deklamował z Odysei: „ku nam, ku nam, o bogów ozdobo, słynny Ulissesie, statek nakieruj, głosom przysłuchaj się naszym...“
— Stój! stój! — śmiał się Zenon — cóż tobie syreny wyśpiewać mogą? Jakież nowe słońce, albo jaką nieznaną jeszcze drogę słońc, odkryjesz przez to okno, które, chociaż wysoko jest umieszczone, wątpię, aby starczyło za obserwatoryum i teleskopy? Czy uczynisz rozbiór chemiczny téj pajęczyny, któréj tyle masz tu po kątach. Gdzież twoje retorty? Pajęczyny zresztą, zarówno jak pył, spadający z podeszew podartych butów, dawno już, o ile wiem, zbadane zostały, innych zaś materyi do studyowania nie widzę dokoła ciebie...
Z twarzy Ławicza poznać można było, że pragnął powiedziéć towarzyszowi coś, coby dowodzeniom jego stanowczo zaprzeczyć mogło, lecz wstydził się i nie śmiał.
— Widzisz, Zenku — zaczął nieśmiało — ty to z taką pewnością mówisz i wyśmiewasz mię, a jednak... jednak... mnie...
— Cóż?
— Mnie się zdaje, że jestem na drodze do ważnego odkrycia w dziedzinie fizyki.
Zenon uśmiechnął się niedowierzająco.
— A! — rzekł potém — być może, i pragnę tego, ale opowiedz że mi: co i jak? powinienem przecież być wszechstronnie uczeńszym od ciebie...
Ławicz podzielił się z nim wtedy pomysłem swoim. Było to coś o skupieniu promieni słonecznych i uwięzieniu, dla celów praktycznych, ciepła ich i światła. Opowiadając, wpadł w wielki zapał. Wyciągnął z bezładnego ich nagromadzenia książki różne, wydobył z szuflady arkusze, zakreślone cyframi i rozmaitemi figurkami, czytał głośno, tłómaczył, giestykulował. Białą twarz jego powlokły gorące rumieńce, łagodne oczy zaiskrzyły się. Derszlak słuchał w milczeniu i z uwagą, lecz patrzał na towarzysza z żartobliwą litością. Gdy Ławicz umilkł i stanął przed nim w tryumfującéj postawie, zwolna i chłodno rzekł:
— Wszystko to rzeczywiście bardzo mądrze jest pomyślane i znajdujesz się istotnie bardzo blizko wynalazku, dokonanego już przed kilku laty...
— Co i jak? przez kogo? — zawołał Ławicz.
Derszlak powiedział mu, że przed rokiem miał od jednego z profesorów książkę, w któréj wyczytał wszystko to, o czém teraz mówił mu Ławicz, i wiele jeszcze rzeczy dalszych.
Cytował twórcę wynalazku i tytuł książki, o któréj mówił, lecz, ku wielkiemu zapewne zdziwieniu swému, spostrzegł w Ławiczu, zamiast smutku lub przerażenia, wyraźne oznaki bardzo żywéj radości...
— Doprawdy! — wołał on — więc to tak! o jakże się cieszę! lękałem się, aby to nie było tylko marzeniem mojém! Myślałem nieraz, że nie jestem dość rozumny i uczony, aby naprawdę trafiać na takie drogi. Pokazuje się jednak, żem się nie mylił, że jestem do czegoś zdolny... Brawo, brawo! trzeba mi teraz daléj iść i — będę teraz iść śmieléj, z większą do samego siebie ufnością!
Derszlak wstał i wzruszył ramionami.
— No — rzekł — potężny z ciebie dziwak! Żebyś był jeszcze wpadł na jakąś nową teoryą społeczną, nie dziwił-bym się twojéj radości. Ale z tego, odgadniętego w części przez cię, wynalazku — cóż? nowy może gatunek maszyn fabrycznych, służących kapitałowi do uciskania pracy, a może nowe środki użycia dla sybarytów...
— Może téż — wtrącił Ławicz — jeden krok, dokonany w powolnym pochodzie...
— O! dajże mi pokój z krokami swemi i powolnemi pochodami. Dobre to dla tych, którym dobrze; ale ja, od czasu szczególniéj mojéj jednéj ósméj, stałem się człowiekiem bardzo żywego i niecierpliwego temperamentu...
Żywym i niecierpliwym był zawsze, lecz teraz właściwości te natury jego zwiększały się i przybierały pozór trawiącéj go gorączki. Część wieczorów i nocy czytywał i rozprawiał z Ławiczem, resztę czasu przepędzał na próżnowaniu, napełnioném rozmyślaniami. Tym ostatnim oddawał się często w mrocznéj, pełnéj swędu od rozpalonych żelazek, suterenie, leżąc na łóżku z twarzą zwróconą ku sufitowi i ścigając okiem ślizgające się po suficie odblaski płomienia. Czasem przechadzał się po ulicach miasta, przyglądając się spotykanym przechodniom, którzy wzajem przyglądali się jemu. Młodzieniec ten, bardzo szczupły i nieco przygarbiony, ze śniadą chorobliwą cerą twarzy, z zapadłém, czarném, ognistém okiem i lasem kruczych włosów, wysuwających się z pod zszarzanéj czapki na kołnierz wytartego studenckiego mundura, zwracać musiał na siebie ogólną uwagę. Wyraz twarzy jego, ruchy i ubranie znamionowały coś wypaczonego i wykolejonego, kogoś, kto, u samego wstępu w świat, błądził pomiędzy drogami świata, nie wiedząc, czy na którąkolwiek z nich wejść ma prawo. Zwolna i stopniowo odpadała mu chęć do jakiejkolwiek pracy. Znalazł był na mieście parę lekcyi, nędznie opłacanych, i z razu spełniał zajęcie to z musu, jak ciężką pańszczyznę. Nie zajmowało go ono, bo nie przedstawiało przyszłości żadnéj.
— Do czego to prowadzi? — zapytał czasem Ławicza. — Anulka jak biédowała, tak bieduje, a ja tylko butów więcéj drę...
Potém porzucił lekcye, albo téż je stracił. Książki brał u Ławicza, przeczytywał je do połowy, porzucał i znowu zapytywał:
— Bo i do czegóż to prowadzi?
Raz przyszedł, więcéj jeszcze niż zwykle chmurny i rozjątrzony.
— Anulka chora! — rzekł, siadając na nizkim stołku pod ścianą.
Oparł brodę na dłoni i długo siedział nieruchomy, milczący; aż nakoniec Ławicz spostrzegł, że płakał cicho, lecz rzewnemi łzami.
— Zenku! — zawołał — ty koniecznie zrób z sobą cokolwiek... bo zginiesz!
Podniósł wzrok błyszczący od łez i gniewu i zapytał:
— Cóż, naprzykład?
— Jedź do stolicy... zdasz może examin, przyjmą cię może gdziekolwiek...
— Dobrze — odpowiedział z chłodem — ale zapłać mi bilet na kolei i daj z czego przeżyć przez piérwsze kilka dni przynajmniéj...
Ławicz jęknął.
— Bój się Boga! zkądże u mnie na taką daleką podróż... gdyby to bliżéj było... może...
— Aha! — potwierdził Derszlak — gdyby to było bliżéj... ale zkądże znowu chcesz, aby Anulka z prasowania, a Kwira z kanarków, taką sumę zebrali... bo to, mój kochany, suma! Co prawda, była już ona zebrana, ale jakem po téj jednéj ósméj zaraz nie wyjechał, to i rozeszła się... Jeden ścieg krzywy, mój kochany, jeden tylko krzywy, a wszystkie krzywo idą...
Innym razem rzekł do Ławicza:
— Poszedł-bym już nakoniec i piechotą, ale nie mogę; naprzód sił nie mam, a potém, ot... — Przy ostatnich wyrazach uczynił nogą ruch energiczny, a w téj saméj chwili but jego ze stukiem upadł na drugim końcu izdebki. Była to tylko część buta, ta mianowicie, która okrywa stopę. Ławicz nie mógł wstrzymać się od uśmiechu.
— A gdzież cholewa? — zapytał.
— Dawno niéma — z chłodem odpowiedział Zenon.
Trwało tak przez długie kilkanaście miesięcy. Raz, pogrążony jak zwykle w robocie swéj, usłyszał w gwarze, napełniającym salę, głos dobrze sobie znajomy. Zerwał się i, w ruszającym się pośród sali mrowisku ludzi, spostrzegł Kaplickiego. Przez chwilę przypatrywał się mu, myśląc nad tém, czy się nie myli. Przez czas upłyniony od ostatniego widzenia się, Kaplicki zmienił się trochę. W futrzanym paltocie swym wydawał się krępym nieco i ciężkim, a bujny, płowy wąs, opadał mu na policzki rumiane i połyskujące. W ręku trzymał zwój papierów i półgłosem, lecz z żarliwością wielką, opowiadał o czémś jednemu ze znajdujących się w sali adwokatów, którego téż od czasu do czasu przytrzymywał za klapę surduta. Ławicza poznał natychmiast i powitał serdecznie dwoma głośnemi całusami.
— Cóż — mówił — jakże ci idzie? jakże czas przepędzasz? ja tu od wczoraj dopiéro... przyjechałem za interesami... wyobraź sobie, dwa procesa: jeden z chłopami o wycięcie lasu, drugi z żydem o sfałszowanie wekslu... przytém, chcę sobie nowe meble kupić...
— Czy ty, Michasiu, pamiętasz Derszlaka — zagadnął Ławicz.
Kaplicki pamiętał go wybornie. Rumieniąc się i widoczny gwałt sobie zadając, Ławicz poprosił go o pomoc dla dawnego kolegi. Wyraz doznanéj przykrości zmącił na chwilę błękitne oczy młodego szlachcica. Na chwilę tylko jednak.
— Widzisz — zaczął — ty nie wyobrażasz sobie, ile my, obywatele, mamy kłopotów i potrzeb różnego rodzaju! Ot i ja teraz... dwa procesa i te meble... powozu kawalerskiego potrzebuję bardzo... ale niech to tam sobie na późniéj... Biedny Zenon! powiadasz, że demoralizuje się i przepada. Owszem, owszem, służę, czém mogę!
Ławicz aż mu się na szyję rzucił, on zaś tę publiczną manifestacyą czułości nietylko przyjaźnie przyjął, ale z lichwą ją odpłacił. Wylanym był, serdecznym i hojnym, jak zawsze, tylko wyglądał wciąż zakłopotanym. Rumianość i pulchność twarzy jego nie nadawały jéj wyrazu pogody. Po krótkiéj rozmowie o wspólnym koledze i wzajemnych uściskach zaczął wnet opowiadać Ławiczowi o chybionych w tym roku zbożach, o drogości robotnika, o upadku inwentarza, a szczególniéj o dwóch procesach: z chłopami i żydem.
— A tamte, z któremi tu przed dwoma laty przyjeżdżałeś?
— Tamte co innego, a te co innego. U nas tak zawsze. Nie uwierzysz, ile kłopotów! A tu teraz wyprawiamy z ojcem zaraz po moim powrocie wielkie polowanie. Osób będzie ze sześćdziesiąt, koni i psów drugie tyle. Wszystko trzeba przygotować, o wszystkiem pomyśléć, a koszt! strach!
Tu spostrzegł zmierzającego ku niemu adwokata.
— A co? kochany panie, a co? czy nasza teraz sprawa na kolei? Zlituj się pan, to żydzisko...
I wraz z adwokatem pobiegł prawie w głąb’ sali. Ławicz stał przez chwilę, zaniepokojony widocznie i trochę zdziwiony. Procesa, meble, powozy, kłopoty, polowanie, mieszały się i kołowały w głowie jego. Po chwili, ścigając okiem zwijającego się po sali Kaplickiego, wymówił do siebie:
— Jakto? i nic więcéj... nic?...
Maryana Dębskiego Ławicz widywał codziennie prawie, lecz zawsze z daleka. Od wielce podrzędnego kancelisty, pracującego przy jedném z okien sali audyencyonalnéj, do urzędnika z wykształceniem uniwersyteckiém, zasiadającego obok sędziów i dziś czy jutro miejsce jednego z nich zająć mogącego, tak było daleko, jak niebo wysoko. Dębski téż nie objawiał niczém chęci zbliżenia się ku niemu, albo raczéj zbliżenia go ku sobie. Po prostu nie zwracał na niego uwagi najlżejszéj; że zaś nie był bezpośrednim zwierzchnikiem jego i nie miewał z nim urzędowych zetknięć, zdawał się nie znać go i nie spostrzegać wcale. Bywał on zresztą bardzo czynnym i bardzo pilnie biurowemi sprawami zajętym; w biurze téż szeptano, że nikt nigdy nie widział kandydata do posad sądowych, który-by tak gorliwie zapracowywał sobie na wyższą i lepiéj określoną w hierarchii urzędniczéj pozycyą. Patrząc na niego, jak w godzinach zajęć biurowych, z punktualnością zegarkową i niezłomną surowością, spełniał liczne, powierzone sobie, czynności, jak potém śpiesznie, z teką wypchaną papierami, dążył do domu, i jak nazajutrz tękę tę z przygotowanemi już pracami do biura przynosił, można było powiedziéć, że w nadziejach swych i dążeniach nie liczył na nic i na nikogo, prócz na samego siebie, ale że téż w siebie samego, w zdolności swe, energią i pracę ufał niezłomnie. Jednak, pomimo zalet tych, nie cieszył się on widocznie przyjaźnią i względami starszych kolegów swych, którzy znajdowali się względem niego nie lekceważąco wprawdzie, ale całkiem obojętnie. Chłodny zazwyczaj, dumny i w sobie zamknięty, Dębski, przemieniał się dziwnie na widok tych, od których w znacznéj części przyszły los jego zależał. Ruchy jego stawały się wtedy pełnemi uprzejmości, twarz przybierała wyraz rozjaśnienia, połączonego z badawczą przenikliwością. Zdarzało się jednak często, że pełne uszanowania i przyjacielskości ukłony i pozdrowienia jego spotykały się z zaledwie dostrzegalném skinieniem głów i zaledwie dosłyszalnemi, od niechcenia rzuconemi, odpowiedziami. Wtedy na mgnienie oka młody urzędnik bladł i zacinał wargi, poczém jednak wnet ze zdwojoną gorliwością oddawał się swym obowiązkowym czynnościom, a ruchy jego, wejrzenie i dźwięk głosu, okazywały niezłomną pewność siebie, niezachwianą wiarę w żelazną moc żelaznéj pracy. Jeden tylko prezes Izby, człowiek niemłody już, o twarzy grubéj i czasem aż do jowialności dobrodusznéj, a czasem tak stroskanéj, że aż ponuréj, bywał dla Dębskiego tak serdecznym i przyjacielskim, że, spotykając go u wejścia lub wyjścia z Izby, wobec wszystkich ściskał go za obie ręce i po imieniu nazywał. W dniach jednak, w których wesoła i dobroduszna twarz zwierzchnika mnóztwem nagromadzonych na niéj zmarszczek i kwaśném wykrzywieniem ust, świadczyła o doznawanych przez niego troskach, czy zgryzotach, nad całém biurem unosiła się atmosfera burzy, ogarniająca sobą i Dębskiego. W dniach tych, u wejścia lub wyjścia z Izby, i także wobec wszystkich, spadały na niego głośne i szorstkie wyrzuty za niedokładne i niedość prędkie spełnienie powierzonéj mu czynności. Wtedy Rębko nawet z mniejszym niż zwykle pośpiechem podawał kandydatowi do posad sądowych, przyzwoicie, lecz niezbyt dostatnio wyglądający, paltot jego lub futro, a potém, spotkawszy się z Ławiczem na wspólnie zamieszkiwanym dziedzińcu i poufale pod ramię go biorąc, mówił:
— Protektor pański cości kiepsko u nas stoi! niewiadomo, czy będzie kiedy co z niego, czy nie będzie. Ot już dwa lata z górą siedzi u nas, a Mikołaj Hilaryonowicz ani myśli puszczać go wyżéj. On bo i u członków żadnego uważenia niéma... oho! ja wszystko wiem!
— A dlaczegoż to tak? — zapytywał Ławicz.
Rębko z ręką przy wąsie, dumny ze społecznéj pozycyi, która mu w tak ważne rzeczy wtajemniczonym być pozwalała, odpowiadał:
— Piérwsze: pleców nie ma, a czy pan wié, co to jest, kiedy człowiek pleców niéma? To tak, jak żeby głowy nie miał? Gdzie! lepiéj nawet głowy nie miéć niż pleców... Druga rzecz jest ta, że żyć nie umié. Z ludźmi trzeba umiéć żyć, a on nie umié. Siedzi zawsze, jak wilk, w swojém mieszkaniu nad dziełami[3] albo jeżeli dzieł niéma, nad zwodem,[4] i ani prosi kogo do siebie, ani sam bywa... do klubu raz tylko poszedł i to powrócił zły, jak dyabeł, bo zgrał się podobno, i potém już nie chodził nigdy... To mnie, panie, człowiek jego opowiadał. Trzecia rzecz jest ta, że futro ma także jak stołonaczelnik jaki. Gdzie! u nas stołonaczelniki lepsze mają. Trudno miéć uważenie ludzkie z takiém futrem. E! musi być z niego nic nie będzie!
Pomimo groźnych tych przepowiedni Rębki, w biurze dowiedziano się dnia pewnego, że Maryan Dębski otrzymał posadę sekretarza cywilnego wydziału Izby. Była to posada niewysoka, ale materyalnie dość dobrze opłacana i przedstawiająca pole do wykazania gorliwości i uzdolnień tego, kto ją zajmował. Otrzymał ją Dębski po trzech blizko latach pracowitéj wielce kandydatury, a ludzie, pochyleni nad stołami, w różnych a licznych salach gmachu, uczuli coś nakształt opadłéj na przygarbione ich plecy żelaznéj dłoni. Uczuli téż oni, czuwające nad każdą nakreśloną przez nich literą, nad każdą w biurze spędzoną minutą, bystre i surowe oko. Było to sine, myślące, z chłodną kryształową głębią, oko młodego sekretarza. Czuwało ono nad wszystkiém, zdawało się widziéć wszystko, i po żadném zaniedbaniu lub przekroczeniu nie prześliznęło się lekceważąco lub pobłażliwie. Piérwszy przybywając do biura i ostatni je opuszczając, karcił on tych, którzy w czasie, albo akuratném pełnieniu zajęć swych, folgować sobie chcieli, krótkiém, sarkastyczném słowem, albo pogróżką, któréj forma chłodna i ściśle grzeczna, zawierała w sobie treść nieubłaganie stanowczą. Mówiono téż o nim, że, pracując sam, jak wół, podwładnymi, swymi jak wołami, orać chce grunt swojéj karyery.
W téj-to porze, przyszedłszy do bezpośredniego zetknięcia się z niższymi urzędnikami, po raz piérwszy spotkał się on z blizka i z Ławiczem. Wyznaczał i wskazywał, a potém przeglądał jego zajęcia. Z razu patrzał on na dawnego kolegę swego i przemawiał do niego tak, jak gdyby go nigdy był nie znał, jak gdyby widział w nim tylko jedno z kółek maszyny, któréj on sam większém znacznie był kołem. Raz jednak, gdy, stojąc u okna, uważnie przeczytywał długą jakąś kopią, wzrok jego z za sinego arkusza spłynął na twarz stojącego przed nim kancelisty. Ławicz stał przed zwierzchnikiem w postawie nie pokornéj wprawdzie, jednak nieśmiałéj, z ręką opartą o brudne sukno stołu, ze spuszczonemi powiekami. Szczupłość postaci jego, chudość ręki i wielka skromność ubrania znamionowały nie nędzę wprawdzie, lecz ubóztwo, z niedostatkiem graniczące. Na gładkie i pogodne jak u młodéj dziewczyny, czoło jego, spadały złotawe włosy, a wśród mizernéj białéj twarzy, delikatne usta układały się w wyraz zamyślenia i cierpliwości. Było w nim coś z pogody dziecka i smutku człowieka wykolejonego, ze skromności ubóztwa i ze spokoju uczciwości. Siwe, mądre oko Dębskiego przesunęło się po twarzy kancelisty, a potém tkwiło w jednym z wyrazów, znajdujących się na sinym arkuszu, daleko dłużéj, niżby dla przeczytania stronicy całéj trzeba było. W kilka dni późniéj, Ławicz, stojąc przed sekretarzem, robotę jego przeglądającym, podniósł powieki i najniespodziewaniéj spotkał się wzrokiem z jego spojrzeniem. Sinego arkusza, który mu twarz przysłaniał, nie spuszczając, Dębski półgłosem i krótko zapytał:
— Cóż? jakże ci się powodzi?
— Bardzo dobrze — z uśmiechem odparł Ławicz.
— Doprawdy?
W pytaniu tém brzmiało zdziwienie i trochę szyderstwa. Po chwili zapytał znowu:
— Może ci się nie podoba robota, którą tu spełniasz? Chcesz, abym cię przeniósł do innego wydziału?
— Dziękuję panu. Wszystko mi jedno.
— Zapewne.
Usta jego zarysowały uśmiech na-pół sarkastyczny, na-pół litośny. Zapewne! pomiędzy pozycyami, które Ławicz w biurze zajmować mógł, nie było bogactwa wyboru i wszystkie one znaczyły mniéj więcéj zero.
Po rozmowie téj, przez długie kilka tygodni Dębski spoglądał znowu na Ławicza, jak na niezbędny w rachunku jakimś, kształt zera mający, znaczek. Potém znowu, przeglądając robotę jego, zapytał:
— Czy masz z czego żyć?
— O tak! — z akcentem silnego przekonania odparł Ławicz.
— Może i w zbytki nawet opływasz?
Coś, jakby uczucie obrazy, odmalowało się na zarumienionéj twarzy kancelisty.
— Nie — odpowiedział. — Nie wiem, co to zbytek i wcale go nie pragnę.
Tym razem Dębski patrzał na niego dość długo, z razu z szyderstwem, migocącém mu w kryształowych głębiach oka, potém z przenikliwą i pełną ciekawości uwagą.
Tego samego dnia zaszedł w biurze wypadek, o którym długo potém urzędnicy wyżsi i niżsi gwarzyli i rozprawiali, mianując go skandalem. Najwyższy zwierzchnik biura przybył tam dnia tego kwaśny i zgryziony. Na twarzy jego nie było śladu odznaczającéj ją najczęściéj jowialnéj dobroduszności, w ruchach malowała się niecierpliwość i skłonność do gniewu. Sala, w któréj przy oknach pracowali Ławicz i Kwira, próżną była dnia tego. W zamian gwar złożony z głośnego czytania, przyciszonych rozmów i szelestu licznych papierów i stąpań ludzkich, dochodził tu z pootwieranych na oścież drzwi sal innych. Nagle za na-pół-otwartemi drzwiami sali posiedzeń sądowych, rozległ się gwałtowny, basowym głosem wydany krzyk. Na krzyk ten, z bocznych sal powypadali urzędnicy różnych stopni i ubrań, z przedpokoju wypadł Rębko, z siedzeń swych porwali się Ławicz i Kwira, i wszyscy, z wyrazem zdziwienia i przestrachu na twarzach, w ostrożnie kryjących się, postawach, zaglądali do sali posiedzeń, przypatrując się i przysłuchując odegrywającéj się tam scenie. Była to przecież scena nie dramatyczna wcale, ani malownicza. Poprostu prezes izby srodze gniewał się na sekretarza i głosem bardzo podniesionym, z giestami bardzo energicznemi, i w słowach także pełnych energii, czynił mu wyrzuty, jak z krzyków jego wyrozumiéć można było, za to, że w służbowéj sprawie jakiéjś objawił on zdanie, ze zdaniem zwierzchnika sprzeczne. Zazwyczaj był on dla śmiałości podobnéj wyrozumienia i pobłażania pełnym, a nawet lubić ją i szanować się zdawał. Inaczéj jednak rzeczy wszelkie wydają się przy blasku słońca, inaczéj przy widnokręgu, zaciągniętym chmurami. Dnia tego widnokrąg biura, wraz z czołem przewodnika swego, zaciągnął się chmurami. Śmiałość Dębskiego wywołała z nich piorun. Pioruny padały z ust rozgniewanego zwierzchnika na głowę młodego człowieka, który, przy swoim stole do pisania stojąc, blady jak ściana, z przyciętą do krwi wargą i spuszczonemi powiekami, był nieruchomy jak posąg i milczał. Zagadkowe i niewyraźne uśmiechy igrały po ustach sędziów, krzesła swe z wysokiemi poręczami zasiadających; złośliwie albo bezmyślnie uśmiechali się podpatrujący i podsłuchujący, w trwożną a ciekawą gromadkę zbici, urzędnicy. Rubasznie, choć z cicha, a tak serdecznie, że aż mu się szerokie ramiona trzęsły, ciemną, brudną ręką usta sobie zakrywając, śmiał się, wychylający się z drzwi przedpokoju, Rębko. Kwira, dłonią przyciskając łysinę, zdawał się konać ze strachu; Ławicza ręka o stół oparta drżała i białą twarz jego oblał krwisty rumieniec. Nie z trwogi jednak drżał on i rumienił się. Wpatrzony w postawę Dębskiego, kamiennie nieruchomą, a na białém tle ściany odbijającą się w silnych i kształtnych zarysach, i na twarz jego, nadzwyczaj bladą, po któréj przebiegały spazmatyczne drgania, myślał on, a potém półgłosem i po razy kilka wymówił:
— Czy podobna?
Czy podobna, aby wymijacz raf, zuchwale lub nieoględnie o jednę z nich uderzył? czy podobna, aby uderzenie to, tak strasznie druzgocące dumę jego, zniósł aż do końca w téj nieruchomości kamiennéj, i w tém udręczeń pełném milczeniu?
Zniósł jednak. W sali posiedzeń zapanowały niebawem cisza i porządek zwykły, a w ciszy téj, wobec rzędu krzeseł, na których nieruchomi i poważni siedzieli sędziowie, rozlegał się i w dalszych salach słyszéć się dawał, dźwięczny, czysty, chłodny głos sekretarza, czytającego sporządzony przez się długi, a jasny jak słońce, referat.
Rębko wracał dnia tego do domu w niezmiernie dobrym humorze. Miał o czém mówić, rozpowiadać, zdania i sądy wydawać. Spostrzegłszy na dziedzińcu Ławicza, uczepił się go z poufałością, z jaką postępował zwykle względem ubogiego współlokatora swego, a jak mniemał, biurowego kolegi. Z uczuciem rozkoszy, śmiejąc się i cmokając językiem, wołał:
— A to ci skandal dziś wyprawili! No, dziesięć lat służę w pałacie, a to dopiéro trzeci raz! — Hi! hi! — protektor pański mruk taki, a dziś języka w gębie utrzymać nie mógł. Służbista! Jak szło o służbowy interes, to i złego humoru Mikołaja Hilaryonowicza nie lękał się, i swoje trzy grosze wsadzić musiał. Ot masz tobie i służbistość! Hi! hi! żebym ja był na jego miejscu, zaraz-bym do odstawki poszedł, jak Boga kocham! A co mnie służba! Niech mnie dziś z pałaty wygnają, dzieła prowadzić będę i fundusz zrobię. Ale on nie pójdzie do odstawki, oho! ja wiem, że nie pójdzie. Piérwsze dlatego, że mu chce się ministrem być, a drugi raz dlatego, że go Mikołaj Hilaryonowicz przeprosi... Czegoż pan na mnie tak oczy wytrzeszczyłeś? Nie wierzysz pan, że przeprosi? No, zobaczym. Oho, ja wszystko wiem. Mikołaj Hilaryonowicz dobry człowiek, tylko zgryzoty ma. Tak sobie z dala patrząc, zdaje się, że taka osoba nie powinna miéć zgryzot. Jednakowoż jabym z nim nie pomieniał się, dalibóg nie. Oho, ja wszystko wiem! Znam dobrze człowieka Mikołaja Hilaryonowicza, a dziewka od nich często do mojéj baby przychodzi. Piérwsze to, co się tycze pleców. Miéć, to on je ma, ale małe, a z małemi plecami, choć lepiéj niż bez pleców, ale zawsze niewygoda duża. Drugi raz, widzisz pan, baby... trzy baby w domu. No? i takie jeszcze, którym chce się i pojazdów, i materyalnych sukien, i do klubu, i do gubernatora, i na maskarady, i wszędzie! Córki, panie, dwie, wielkie porosły i tęgie, jak piece, a szpetne takie, że jabym na żadnę z nich mojéj baby nie zamienił. Za mąż ani rusz... posagu ani kopiejki. A Mikołaj Hilaryonowicz za córkami przepada, żonki zaś lęka się, bo bardzo zapalczywa i podobno ze znacznéj familii pochodzi, a on kupiecki syn... to, jak mu, panie, głowę naberkocą, napłaczą, nakrzyczą, w taką zgryzotę wpada, że cały świat zjeść chciał-by... ale potém żałuje, bo to dobry jest człowiek i tyle tylko, że ma plecy małe i trzy baby...
W parę dni potém, o późnéj nocnéj godzinie, Ławicz, z zapałem wielkim piszący w grubym i do połowy zapisanym już zeszycie, a przytém co chwila do różnych książek zaglądający, usłyszał na wschodach swych powolne i, pomimo ciemności, które tam panowały, równe i silne stąpania. Zdziwiony, podniósł głowę i wnet z wykrzykiem zdumienia, porwał się z krzesła. W otwierających się drzwiach izdebki zobaczył Maryana Dębskiego.
W balowém ubraniu, które dziwnie odbiło się na tle ubogiéj, na-pół ciemnéj izdebki, piękny i wyniosły człowiek ten zatrzymał się przez chwilę w progu, w trochę zmieszanéj postawie. Futro jego opadło mu z ramion na najbliższy stołek, rękę okrytą białą rękawiczką wyciągnął do gospodarza mieszkania.
— Mój drogi — rzekł — jak upiór zjawiam się u ciebie w pośród nocy. Jest to z mojéj strony dziwactwo i nieprzyzwoitość, za które cię bardzo przepraszam.
Ławicz z pośpiechem posunął ku niemu jedyne, w posiadaniu jego będące, krzesło z poręczą. Nie wydawał się on ani zdziwionym, ani zmieszanym; znać było, że przyzwoitości światowe nie obchodziły go wcale, a ubóztwo mieszkania nie zawstydzało. Na twarzy jego i w ruchach malowało się szczere uradowanie. Siadając naprzeciw gościa, na stołku, który, z powodu okaleczonych nóg, zakołysał się pod nim gwałtownie, zaczął:
— Nie spodziewałem się, abyś pan kiedykolwiek był łaskaw...
— Abym kiedykolwiek odwiedził cię — dokończył gość. — Rzeczywiście, ja sam nie myślałem o tém nigdy. Mam tyle zajęć, obowiązków i z położenia mego wypływających stosunków!... Dziś jednak... ale to cała historya, którą opowiedziéć ci muszę, dlatego choćby, abyś mię za waryata nie wziął...
W niedbałéj i znużonéj nieco postawie, ramię o poręczę krzesła wspierając, przesunął po czole cienką, śnieżnéj białości chustkę, od któréj zaleciał delikatny zapach perfum.
— Wracam, jak z ubrania mego domyślić się możesz, z tańcującego wieczoru... czy lubisz tańczyć?
— Nie wiem — uśmiechnął się Ławicz.
— Jakto, nie wiész?
— Bo ostatni raz w życiu tańczyłem, mając lat czternaście.
— A! nie tańczysz więc teraz nigdy! Winszuję ci tego serdecznie. Co do mnie, tańczenie na wieczorach Mikołaja Hilaryonowicza należy do służbowych obowiązków moich. Cóż chcesz? młody jestem, a młodzieży bywa tam niewiele...
— Jakto!... — mimowoli jakby zawołał Ławicz i wnet urwał.
— Co? — podnosząc twarz, zapytał Dębski — co powiedziéć chciałeś?
— Nie... tak jakoś... zdawało mi się... że pan jesteś poróżniony z prezesem...
Dębski zaśmiał się. Był to śmiech niezupełnie wesoły.
— No! — zaczął — cóż? ta scena, którą mi onegdaj w izbie wyprawił? E, mój drogi! odpokutował on za nią tak ciężko, że chować względem niego urazę było-by brakiem wspaniałomyślności. Trzeba ci wiedziéć, że mam szczęście posiadać szczególne względy żony i córek prezesa; młody zaś i wesoły pomocnik prokuratora, wiedząc o tém, a chcąc prezesowi wypłatać figla, opowiedział paniom całą tę scenę. No! miał się biedak z pyszna! Wsiadły na niego baby i dopóty tarły mu czuprynę, aż przyszedł do mnie i powiedział: „Maryanie Feliksowiczu, niech będzie zgoda pomiędzy nami. Uniosłem się, przepraszam i proszę na tańcujący wieczorek!” Cóż? dąsać się dłużéj było-by rzeczą całkiem... nieużyteczną... prezes zresztą jest człowiekiem bardzo dobrym i czasem tylko, kiedy mu jego baby porządnie nadokuczają, przestaje być sobą...
Ławicz, słuchając opowiadania tego, mimowolnie uśmiechnął się. Dziwił się może wszechwiedzy Pawła Rębki, a może i czemuś innemu jeszcze... Dębski, w którego oczach przebiegały od chwil do chwili ironiczne błyski, mówił daléj.
— Ale nie powiedziałem ci jeszcze, jakim sposobem i dlaczego jestem tutaj. Wracałem więc z tańcującego wieczoru, z którego zresztą wymknąłem się wcześniéj, niż może wypadało... Jakoś nie tańczyło mi się dziś i nie weseliło, jak należy; w domu zresztą mam dużo roboty, a przetańczywszy połowę nocy, przez drugą jéj połowę ślęczyć nad aktami nie bardzo przyjemnie. Przyznaję się ze wstydem, że uczułem coś nakształt złości, czy może... smutku. Uczucie to tém nieprzyjemniejsze, że jest głupiém i do niczego nieprowadzącém. Jednak byłem pod jego wpływem i, rozgniewany na ziemię, chciałem może spojrzéć na gwiazdy... sam nie wiem, to pewna, że, podniósłszy oczy, zobaczyłem twoje okno, świecące nad dachem téj kamienicy... Tak wysoko!... Rębko mówił mi, że ty tu mieszkasz. Światełko twego okna, mój drogi, pośród ciemnéj zupełnie przestrzeni wygląda, jak gwiazda ciszy i rezygnacyi... Cóś mię ku niemu... silnie...
Bledszy nieco, niż zwykle, czoło na dłoni wspierając, ciekawém i uważném spojrzeniem rozejrzał się po izdebce.
— Czy dawno tu mieszkasz?
— Od trzech lat i kilku miesięcy, to jest od czasu, kiedym, dzięki panu, otrzymał stałe zajęcie.
— Czy nie możesz miéć wygodniejszego trochę mieszkania?
Ławicz z widoczném zdziwieniem odpowiedział:
— Ależ mnie tu bardzo wygodnie!
— Wyborny jesteś, mój drogi! — głośno i szczerze zaśmiał się Dębski, lecz wnet spoważniał znowu i dodał: — już mię i w biurze uderzyła ta dziwna twoja rezygnacya...
Ławicz zarumienił się, ale i zdziwił się znowu.
— Ależ ja wcale rezygnować nie potrzebuję! — zawołał — posyłam matce część pensyi mojéj, która jéj tam na wsi zupełnie wystarcza, i zawsze mi jeszcze parę rubli na książki zostaje... życie kosztuje mnie bardzo niewiele.
— Spodziewam się. Ale prawda! Książek tu u ciebie daleko więcéj niż powietrza! Zkądże ty ich miéć możesz tyle?
— Co miesiąc parę rubli na nie odkładam, to i zebrało się; przytém Żyrski, księgarz, jest szkolnym kolegą moim i wypożycza mi je bardzo tanio, czasem darmo, bo wié, że mu je zawsze w całości zwrócę. Nauczyłem się wybornie czytać książki, nie rozcinając wcale kart, albo rozcinając je tylko wzdłuż... Ot tak!
Tu, zapalając się, pokazywać zaczął Dębskiemu, w jaki sposób czytuje książki, z nierozciętemi kartami.
— I nie męczy cię takie utrudnione czytanie? ochoty nie odbiera?
— O, nie! z niemieckiemi tylko trochę trudno, bo język ten najsłabiéj...
— Prawda! wszakże tu pełno francuzkich i niemieckich... zkądże umiész?...
— Początki miałem z domu i szkoły, ale słabe. Douczyłem się sam...
— Brałeś lekcye?
— O, nie! Zkądże-by mi...
— Więc jakże?
— Tak, sam... z gramatyki i z dykcyonarzami...
— Po łacinie, jak widzę, czytujesz... nie myślę, abyś ze szkół wyniósł taką biegłość...
— Nie, ale miałem początki. Douczyłem się sam.
— Ho, ho! co za tytuły, jakie imiona autorów! i sumiennie, widzę, studyujesz... notat i wyciągów więcéj niż u niejednego sławnego autora...
Umilkł i wpatrzył się w młodego kancelistę, długo, głęboko.
— Jakże więc... czy pozwolisz mi zapalić cygaro? bo widzę, że będę tu siedział dłużéj, niż myślałem?... jakże więc, zajmując się rzeczami takiemi, jesteś zdolny przez trzy czwarte czasu swego bezmyślnie kopiować nasze kancelaryjne akta?
— Muszę — odparł Ławicz — mam matkę i sam żyć potrzebuję. Ale tamto co innego, a to co innego...
— Cóż to, a co tamto?
— Tamto — potrzeba i obowiązek, to — szczęście!
— Boże miłosierny! Że téż w tym zmroku ludzkim rysują się jeszcze takie świetliste linie...
Z wykrzykiem tym wstał i przeszedł się parę razy po izdebce. Potém stanął przed Ławiczem i, wziąwszy go za rękę, ścisnął ją krótko ale silnie.
— No, — rzekł, siadając znowu — wytrąciłeś mię z mego zwykłego humoru. I nie dziw. Lecz, usuwając na stronę czułości, powiedz mi, na co ci to? co ze wszystkiego tego przyjść ci może?
— Nie myślałem nigdy o tém...
— Otóż to... Niepraktyczność. Zużywasz czas i siły, nie wiedziéć poco, bez żadnego celu; bo ostatecznie, jakkolwiek wielu na świecie było bardzo znakomitych samouków, mieli oni gieniusz. Czy mniemasz, że jesteś człowiekiem gienialnym?
Ławicz zaśmiał się wesoło.
— Nie myślisz więc tak i masz słuszność, bo od wielkich nawet zdolności umysłowych do gieniuszu bardzo daleko. I zresztą, gdybyś nawet i gienialnym był, wątpię bardzo, abyś kiedy cokolwiek porządnego na drodze naukowéj mógł uczynić. Dawniéj łatwiéj było, ale teraz, mój kochany, teraz, są na świecie metody, systemata, olbrzymie nagromadzenie materyałów, olbrzymia liczba pracowników, dobrze przygotowanych a uprawiających i wyzyskujących wszystkie pola... Teraz i gieniuszowi nawet trudno, albo i całkiem niepodobna omackiem szukać i znajdować... nie prawdaż?
— Prawda — odpowiedział Ławicz.
— Widzisz. Na co ci więc to wszystko?
W błękitnych oczach Ławicza, wpatrzonych w gościa, odmalował się smutek. Dębski uśmiechnął się i rzekł:
— Widzę, że zmartwiłem cię. Odwołuję słowa moje. Życie nie okazało się istotnie zbyt dla ciebie łaskawém. Jeżeli więc to grzebanie się w książkach bawi cię — baw się!!...
— Ależ ja wcale za zabawę tego nie uważam — zawołał Ławicz.
— A ja nie widzę, czém-by to inném być mogło, — z niezwykłém sobie ożywioniem odparł Dębski.
Widać było, że w człowieku tym, który z nieubłaganą metodą i wytrwałością do celów swoich dążył, wszystko, co wydawało mu się nielogiczném lub niepraktyczném, budziło niecierpliwą pogardę...
— Co do mnie — zaczął — nie rozumiem życia inaczéj, jak z celem jasno określonym i z wiodącemi do niego praktycznemi drogami. Wiem dobrze, że dawniéj jeszcze, kiedyśmy wszyscy mniéj więcéj dziećmi byli, uważaliście mię za człowieka, pełnego ambicyi, wyrachowanego i zimnego. Dziś także wszyscy, nie wyłączając wołów, osłów i uczonych piesków, których świat ten jest pełnym, zadają mi w oczy, albo za oczy, zarzut ambicyi i rachuby. I wyobrażają sobie naprawdę, że to jest zarzut. A ja się tego wcale nie zapieram. Ja się tém szczycę. To prawda, jestem ambitnym, ale ambicya moja szaleństwem żadném nie jest. Nie marzę wcale o niepodobieństwach. Nie mam siebie za cud świata i nie pragnę zostać bohaterem jego, albo władcą. Rzecz cała w tém, że od najpiérwszéj młodości uczułem, że nie jestem idyotą ani niedołęgą, i postanowiłem indywidualność swoję wyzyskać w sposób dla niéj najwłaściwszy, ku największéj korzyści swojéj i społeczeństwa. To jest mój cel. Co się tycze téj niby rachuby mojéj... tak jest, rachuję i obrachowywam, a to dla tego, że urodzony i do lat chłopięcych hodowany w bogatym i możnym domu rodziców moich, widziałem dom ten obalony w gruzy i dokoła niego mnóztwo podobnych mu domów obalających się — przez brak rachuby!
Mówił to prawie z uniesieniem. Siwe źrenice jego błyszczały, jak zimne lecz świetne brylanty, na ustach osiadł uśmiech na-pół gorzki, na-pół dumny. Gorycz jednak zniknęła całkiem, gdy mówić zaczął o wybranym przez się zawodzie, o naturze i ważności tych funkcyi społecznych, do jakich mógł go on doprowadzić. Czémże zostać pragnął? Władcą potężnym, tryumfatorem rozgłośnym, sybarytą, opływającym w bogactwa i rozkosze? Nie; w zawodzie tym nic takiego osięgnąć nie podobna. Natomiast osięgnąć w nim można exystencyą, dobrze zabezpieczoną od trosk i niedostatków, nękających umysł i energią, stanowisko społeczne poważane i czynność społeczną, niezmiernie wpływową.
— Stać pomiędzy prawodawcą i wykonawcą prawa, tłómaczyć i stosować myśl piérwszego, a dłoń drugiego posuwać lub hamować, trzymać niejako pod okiem swém sumienie publiczne, badać je, roztrząsać i poznać w najdalszych jego głębinach, a potém wiedzą, na żywém ciele społeczném zdobytą, dzielić się może z prawodawcą i być mu nieraz pomocą i natchnieniem, — przyznaj, mój drogi, że rola to zaszczytna, wpływowa i godna tego, aby ludzie skłaniali przed nią głowy, jeżeli pełnioną jest dobrze i dokładnie.
Mówił potém, że na każdém miejscu tego świata pełno jest ludzi takich, którzy wykonywują robotę swoję, nie wiedząc sami, co i dlaczego robią. Do każdéj roboty społecznéj, potrzebną jest pewna doza filozofii, uczącéj ogarniać całość i patrzéć w głębią. Posiadając filozofią taką i odpowiednio przymioty charakteru, w zawodzie sądowniczym stanąć można wysoko, stać się indywidualnością energiczną, wpływową i poważną. Dążenie do zostania indywidualnością taką i do zajęcia takiego stanowiska jest zapewne ambicyą, ale czy szaloną albo występną? czy przekraczającą granice zdrowego rozsądku albo naturalnych praw cywilizowanego człowieka? Zdaję to na twój choćby sąd, młody stoiku, który umiész czuć się zadowolonym, mieszkając w téj izdebce, i nic oprócz niéj w przyszłości swéj nie widząc...
— Są to żądania proste i szlachetne — z zapałem odparł Ławicz.
— O szlachetności nie mówmy. Unikajmy górnych wyrazów; wystarcza mi to, że zbrodniarzem ani niedołęgą zostać nie chcę, a żądania moje są proste i naturalne. Jakiemi zaś drogami do nich dążę, czy mi łatwo iść niemi, albo ciężko? to już moja rzecz. Jestem człowiekiem praktycznym. Nie płynę na cudzym grzbiecie, ale téż, pracowicie rozbijając przed sobą fale, nie chcę, aby mię piérwszy lepszy rekin sentymentalizmu na dno pociągnął. Bo sentymenta i marzenia, mój drogi, to rekiny, i dlatego lękam się o ciebie. Jesteś cały w paszczy rekina...
— Co znaczy, że oddaję się marzeniom?
— Naturalnie; czémże bowiem inném być może, zgromadzenie do głowy swéj mądrości, które téż w głowie twéj na wieki pozostaną? Bez celu, mój drogi, bez celu i niepraktycznie...
Zaśmiał się znowu, ale z przymusem, i wstał z krzesła.
— Nagadałem ci rzeczy nieprzyjemnych. Daruj, ale nie znoszę wszystkiego, co niepraktyczne i do niczego nieprowadzące. Przebacz téż, że ci zajęcie, czy téż bawienie się twe przerwałem i — dobranoc!
Ławicz zatrzymał w dłoniach swych rękę, którą podał mu gość jego.
— Mam do pana prośbę... wielką prośbę...
— Owszem, powiedz; jeżeli będę mógł... uprzedzam cię tylko, że co się tycze twéj karyery biurowéj ty masz niezmiernie mało do zdobycia, a ja do ofiarowania ci...
— Wiem o tém i, wdzięczny panu za dzisiejszą pozycyą moję, niczego więcéj nie żądam. Prośba moja ma cel daleko, daleko ważniejszy, niż awans biurowy...
— Ciekawym! proszę cię, mów...
Lecz Ławiczowi mówić o przedmiocie téj prośby łatwo nie było. Zmieszany, zarumieniony, ze spuszczonemi oczyma, szepnął:
— Widzi pan, nie jestem zupełnie niepraktycznym... owszem, marzyłem... marzę, o zrobieniu użytku jakiegoś ze studyów moich... piszę...
— A! — zawołał Dębski i niedowierzającém, ironiczném nieco spojrzeniem, ogarnął gruby zeszyt, rozłożony pod światłem lampy. Ławicz, położył dłoń na tym zeszycie i śmieléj trochę, choć zawsze oczu nie podnosząc, mówił:
— Żyję zupełnie samotnie. Od wyjazdu do stolicy Derszlaka, nigdy z nikim, o niczém podobném nie mówię, a sobie nie ufam i nie wiem, czy to ma jakąkolwiek wartość, czy żadnéj nie ma. Czasem, zdaje mi się, że ma, a czasem, że nie ma. Bywają dnie, w których myślę, że będzie to książka piękna, poważna; w innych dniach łaję siebie za zarozumiałość swą i ręce mi opadają. Nie wyobrazi pan sobie, jak niepewność taka okropnie męczy! A tu nikogo, nikogo, kto-by choć zrozumiéć mógł, nie już ocenić...
Głos mu drżał, twarz oblała się wyrazem głębokiego smutku. Widocznie dotykał on teraz jedynéj strony życia swego, która była mu bardzo bolesną.
— Cóż więc? — z uśmiechem zapytał Dębski — chcesz może abym był sędzią twoim?
— Tak; pan jeden ze wszystkich ludzi, których znam, możesz... Myślałem o tém zawsze, ale nie śmiałem. Dziś ośmieliłeś mię pan dobrocią swoją...
— Jaka to dobroć, mój drogi? Nie używajmy nigdy górnych wyrazów! Dobrze; jak skończysz to... dzieło twoje... Przynieś mi je... do mieszkania mego naturalnie. Przeczytam i zdanie swoje otwarcie powiem...
Po chwili, pięknego i świetnego człowieka w balowym stroju nie było już w izdebce i panowała w niéj zwykła cisza nocna, przerywana ostrém i przeciągłém gwizdaniem stróżów miejskich, dochodzącém z czarnego jak czeluść zaułka. Na stole, pomiędzy mnóztwem papierów i książek, paliła się lampa, któréj odblask rysował na suficie blade i drżące widmo miesiąca; po ścianach ciemniały nieruchome i kalekie cienie odzieży, zwisającéj u haków wieszadeł; pośrodku izdebki stało krzesło z poręczą i wklęsłym materacem, na którym przed chwilą siedział Dębski; w kącie szczury łopotały parą starego obuwia.
Przy stole Ławicz stał długo, zamyślony i z razu smutny. Być może, iż w uszach jego brzmiały jeszcze dźwięcznym, chłodnym głosem wymawiane pytania: „na co ci to? co ci z tego przyjść może?” A potém: „bez celu... niepraktycznie!”
Niepraktycznie! Ależ w człowieku, kędyś tam, w głębinach piersi jego, w zwojach jego mózgu bywają wielkie moce pociągów i pragnień, które porywają go, jak silne fale, i niosą ku brzegom często, nieznanym. Ależ w wielkiéj ciszy téj, która go otaczała, w téj bezgranicznéj samotności, na którą żalił się przed chwilą, słyszał on śpiew Syren, zamieszkujących niezmierne morze wiedzy.
„Ku nam, ku nam statek nakieruj,
Głosom przysłuchać się naszym!”
I, nie wiedząc: poco mu to? nie myśląc: co mu z tego przyjdzie? rok życia oddał-by chętnie za jednę noc słuchania.
Derszlak, wykolejony chłopak ten, z wychudłą twarzą i gorejącemi oczyma, który tak namiętnie bolał nad bólami ludzi, tak z blizka sobie znanymi, zadowolonym byłby z teraźniejszéj pracy kolegi i przyjaciela swego. Nie miała już ona na celu zimnych i niemych zjawisk i praw przyrody. Przedmiotem jéj byli ludzie. Ławicz rozstał się już oddawna z naukami ścisłemi. Przekonał się, że dla zrozumienia Syren, w téj stronie morza wiedzy śpiewających, braknie mu rzeczy mnóztwa, całkiem niedostępnych. Ale były krainy inne, mniéj tajemnicze, mniéj obwarowane przed nieśmiałą i nieuzbrojoną ręką. W krainach tych mieszkały wiekowe dzieje ludzkości. Wabiły one ku sobie wzrok ciekawy mroczną mgłą swych początków, wprawiały w ruch siły umysłu wiekuistym swym ruchem, wzmagały bicie uczciwego serca obietnicami pochodu na przód. Ławicza uderzył w szczególności jeden moment ich rozwoju[;] mniemał, że widzi w nim więcéj i głębiéj, niż widzieli inni. Wtedy to dokompletował on łacińskie swe wykształcenie, zawarł przyjazne stosunki z myślicielami starożytności i zaczął, w nocnych godzinach, rozmawiać głośno z Markiem Aureliuszem, Epiktetem, Seneką i najulubieńszym swym Zenonem z Cittium, ojcem ulubionych Stoików. Wtedy téż pisać zaczął.
Z wyjątkiem Rębkowéj, która zaglądała tu parę razy na dzień, nikt w porze owéj nie otwierał nigdy drzwi jego izdebki. Odwiedziny Maryana Dębskiego były wypadkiem, po którym bardzo długo żaden podobny mu nie nastąpił. Stosunki jego ze światem zewnętrznym ograniczały się do obojętnych i krótkich spotkań z biurowymi kolegami w kancelaryjnych salach, na rubasznych i natrętnych gadaniach Rębki i długich przechadzkach, które w każdą niedzielę odbywał po ulicach miasta. Jak każdego wyrobnika z czasem zaprzedanym, dnie świąteczne uderzały go niezwykłością swoją i napełniały bezwiedném rozradowaniem zwierzęcia, któremu łańcuch spada z szyi na chwilę. Było to usposobienie, którego inaczéj nazwać nie można, jak dobrym humorem. Nie potrzebował iść do biura, a dobry humor wypędzał go z samotnéj izdebki. Wychodził więc i często nie spostrzegał upływu godzin, podczas których, chodząc po mieście, pomiędzy ludźmi, miasta ani ludzi nie widział. Myślał o tém, co czytał wczoraj, lub pisać będzie dziś; szeregował w głowie wiadomości, układał okresy i był całkiem podobny do lunatyka, we śnie chodzącego po świecie. Czasem jednak trzeźwiejszym bywał, to i owo spostrzegał. Wchodząc na tłumny w niedzielne poranki rynek miejski, spostrzegał Kwirę, trzymającego w obu rękach klatki, z wystawionemi na sprzedaż kanarkami. Z pod czapki, połyskującéj srebrną gwiazdką i okrywającéj łysinę, kościana twarz kancelisty uśmiechała się wklęsłemi usty pokornie i z przymileniem. Paltot, z guzikami o rdzawéj pozłocie, zwisał mu z mizernych, przegiętych ramion i, pośród barczystych, silnych, zdrowych wieśniaków, których pełno było dokoła, czynił go podobnym do znędzniałego owadu, z obwisłemi skrzydłami. Pod odkrytém niebem, z dala od swych zwierzchników, Kwira uczuwał pewne towarzyskie popędy. Zachodził drogę przechodzącemu koledze i, zapominając o sprzedawaniu kanarków, zawiązywał z nim długą rozmową. Było to zawsze jedno i to samo: Zenon przygotowuje się do zdania examinów; Zenon choruje, bo mu tamtejszy klimat szkodzi; Zenon w biédzie wielkiéj, albo wyszedł już trochę z biedy, bo z kilku kolegami, którzy mu dopomagają, zamieszkał; panna Anna niespokojna o brata, chce jechać do niego, ale nie ma o czém, nie może już prać i prasować, słaba taka... doktor mówił, że to suchoty...
— A ot téj zimy i kanarki moje zdychały... zdechło ich z dziesięć... Bez grzechu narzekania, biéda!
Zresztą miasto z setką tysięcy ludności, w te dnie niedzielne wrzało, huczało, turkotało. Ławicz mijał cukiernie z szerokiemi oknami, za któremi rozgłośnie stukały bilardowe kule, i winiarnie, w których odległych głębiach dzwoniło szkło i rozlegała się wesoła wrzawa. Przybytki te wesołości nie obchodziły go wcale. Nie znał ich. Nie umiał-by dokładnie powiedziéć, jak wyglądają ich wnętrza. Czasem, gdy było gorąco, wchodził pod jeden z licznych namiotów, w których zwinne i gadatliwe dziewczęta stały nad kranami, tryskającemi wodą sodową. Tam pełno téż było ludzi: dandysów miejskich w odświętnych krawatach, młodych oficerów w białych rękawiczkach, z luźnie u błyszczących opasek wiszącemi szablami. Zwinne i gadatliwe gosposie miejsc tych bardzo uprzejmie, a więcéj może ciekawie, spoglądały na tego młodego człowieka, z białą, zamyśloną twarzą, który nigdy nie przemawiał do nich i, ze spuszczonemi, oczyma wychyliwszy co prędzéj kubek swój, odchodził śpiesznie, jakby zawstydzony, czy zasmucony. Istotnie w miejscach tych, swobodnych póz i zbyt wesołych rozmów Ławicz doświadczał obu tych zarazem uczuć. Mieszały go one i zasmucały. Śpiesznie oddalając się od nich, snuł w głowie marzenia o idealnéj Atlantydzie, wolnéj od wszech rzeczy złych, brzydkich lub pustych. Z marzeń tych wyrywał go dość często donośny brzęk ciągnącego się po bruku pałasza i wesoły serdeczny głos, wołający:
— Zygmunt! jak się masz?
Był to Zegrzda, którego Ławicz spotykał dość często, w okolicach cukierni, winiarni i namiotów z sodową wodą. Witali się zawsze serdecznie i z radością, lecz po kilku minutach stygli i milkli. Czuli obaj, że nic ich z sobą nie wiąże, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Zegrzda od dość dawna był już oficerem i pysznił się tém. Ławicz, więcéj niż kiedy, podzielał zdanie Musoniusza. Rozchodzili się, nie pragnąc i nie wyzywając nowego spotkania, a gdy traf je sprowadził, Zegrzda rzucał się zawsze ku dawnemu koledze z serdeczném uradowaniem i prędko bardzo opuszczał go obojętnie, albo i z lekceważącym uśmiechem na ustach, ocienionych pięknym, czarnym wąsem. Ze swéj strony Ławicz, oglądając się za nim, trząsł czasem głową na znak przyjaznego politowania. Dnia pewnego spotkał on Zegrzdę, nie jak zwykle bywało, samotnie lub w gronie wesołych kolegów idącego przez ulicę, ale z kobietą, która wspierała się na jego ramieniu. Ławiczowi kobieta ta nie wydała się piękną. Wysoka i kształtna, lecz z rubasznemi ruchami, rysy miała grube, pospolite, a upięknione tylko świetną świeżością cery i energicznym wyrazem ognistych oczu. Była zresztą starszą od młodego oficera. Mogła miéć lat trzydzieści. W towarzystwie tém Zegrzda przechadzał się po mieście dość często i długo, aż zniknął, i przez kilka miesięcy Ławicz nie widział go już wcale. Gdy spotkali się znowu, młody oficer opowiedział mu, że miał pojedynek, był ciężko ranionym i długo chorował.
— Widziałeś ją? — szepnął — to żona majora? biłem się o nią!
Mówił to bez przechwałki, jako rzecz całkiem prostą i wogóle wydawał się znacznie mniéj wesołym, niż dawniéj.
W Atlantydzie Ławicza pojedynki nie istniały; to téż z westchnieniem rzekł:
— Mój drogi! pojedynek jest barbarzyństwem, które w oczach...
— Mój kochany — przerwał Zegrzda — każdy z łachmanów w koszu téj tandeciarki, która tam stoi więcéj może wart ode mnie! Ale odwagi przynajmniéj nikt mi zaprzeczyć nie może!
W głosie zadrżał mu żal, oko błysnęło dumnie. Ławicz popatrzył na towarzysza i, z przyzwyczajenia do rozmawiania z samym sobą, do siebie, nie do niego, wymówił:
— „Dobre ziarno, na zły grunt rzucone, puste, kłosy rodzi.“
— Czy i to także powiedział Musonius? — zaśmiał się Zegrzda.
— Nie, Attius w Synefebach — spokojnie odparł Ławicz.
— Niech go dyabli wezmą! Ty bo, Zygmuś, z tymi filozofami swymi bzika masz! Łatwo to pięknie mówić i pisać, ale pięknie żyć... oho!
— Władku! — zawołał Ławicz — ty jednak kiedyś marzyłeś o piękném życiu!
Zegrzda nie odpowiedział nic. Smutnym był trochę i dłużéj niż zwykle szedł obok towarzysza.
— Wiész co? — ozwał się po chwili — wszystko na świecie przejada się... Szumi, szumi, aż wyszumi, i taki smutek człowieka ogarnie, że choć w łeb sobie strzel!
— Ty, Władku! ty smutnym bywasz kiedykolwiek?
— A cóż myślałeś? Niby to ja taki już ostatni głupiec czy łotr, żeby mi tam różne rzeczy w głowie i sercu nie świdrowały? No, ale stało się! popłynąłem...
— A... ona? — zapytał Ławicz.
— Kto? majorowa? otóż widzisz... to mi teraz najwięcéj humor psuje... mężatka... męża porzuciła... dyabli wiedzą, co tu robić? a... ani żenić się, ani porzucić! Kobieta skompromitowała się dla mnie i przywiązała się do mnie... jak smoła!
— A ty chyba jéj nie kochasz?
— At, zaczęło się od żartów... a zrobiło się głupstwo i... koniec!
Bardzo wyraźne strapienie przeglądało mu ze schmurzonego czoła i wejrzenia. Powiedział jeszcze Ławiczowi, że za parę miesięcy, wraz z pułkiem swym, opuszcza X. i że przyjdzie, aby się z nim pożegnać. Nie przyszedł jednak; natomiast na niewiele przed dniem wyznaczonym dla odejścia pułku, Ławicz, idąc z biura do domu, spotkał się z długim szeregiem dorożek, które przez środek ulicy galopem pędziły, a wiozły ludzi w wojskowych ubraniach, z wielkim hałasem śmiejących się i rozprawiających. W jednym z ludzi tych, w tym mianowicie, który giestykulował najenergiczniéj, a przytém o mało z dorożki nie spadał, poznał Zegrzdę. Wracający téż z Izby do domu Rębko, dopędziwszy go na chodniku, objaśniać zaczął, że panowie ci wracają z pożegnalnego śniadania, przy którém muzyka grała i szampan lał się, jak deszcz z rynny... Damy były tam także i była ta majorowa, co męża porzuciła i za tym pięknym oficerem, z czarnemi wąsikami, jedzie...
Wszystko to i wiele innych jeszcze rzeczy Rębko wiedział od dieńszczyka, czyli żołnierza, który służył u samego pułkownika, a był dawnym jego kolegą z wojska. Rębko zawsze wszystko wiedział, ale tym razem Ławicz słuchał go z większém jeszcze, niż zwykle, roztargnieniem. W głowie jego snuły się znowu marzenia o Atlantydzie, globie szczęśliwym... O! stokroć szczęśliwszym i lepszym od ziemi...
Jemu na ziemi smutno być zaczęło. Bywały dnie, w których bezwładne zniechęcenie ogarniało go i dręczyło. Nie, — stanowczo nic nie umiał i nic nie mógł. Marzenia jego były szaleństwem i grzechem wobec majestatu nauki. Całemi godzinami przesiadywał przy stole swym z osłupiałém okiem i kurczowo zaciśniętemi dłońmi. Potém jedna nowa myśl jakaś, jedna godzina ukojenia w zupełnéj ciszy, lub jeden promień słońca, spadły na ścianę izdebki i migocący po niéj rubinową smugą, wyrywały go z odrętwienia a napełniały zdwojoną energią i nadzieją. Rzucał się znowu do pracy i z wytrwałością mnicha a zapamiętałością człowieka, który, prócz niéj, nic nie posiadał na ziemi, pisał, kreślił, przerabiał, uczył się i douczał. Bywały wtedy chwile, w których uczuwał się tak silnym, że myślał, iż mógłby górę pochwycić w ramiona i przenieść ją na drugi koniec świata; w których, zmęczony aż do wyczerpania sił, padając na ubogą swą pościel, zamykał do snu oczy z westchnieniem głębokiéj rozkoszy.
Trwało tak długo. Gruby zeszyt całkiem już był zapisanym, a jednak leżał jeszcze na stoliku Ławicza. Nie śmiał oddać go człowiekowi, który, jeden z pomiędzy wszystkich znanych mu ludzi, mógłby mu być światłem i pomocą. Mógłby, gdyby chciał. Czy zaś chciał albo nie chciał, niktby na pewno określić tego nie mógł. Zamyślone zresztą zawsze i surowe czoło sekretarza Izby stawało się teraz chmurném, kryształowe źrenice jego miewały czasem posępne błyski. Czas upływał, a w położeniu jego nie zachodziła zmiana żadna. W sali posiedzeń sądowych, ludzie, zasiadający krzesła z wysokiemi poręczami, zmieniali się dość często. Ci, którzy znikali, szli kędyś wyżéj; następcy ich wstępowali tu ze szczebli niższych. Lecz Maryan Dębski siedział lub stał zawsze przy umieszczoném u okna biurku sekretarza. Raz nie przybywał on do biura przez miesięcy parę. W biurze wiedziano powszechnie, że zażądał urlopu i wyjechał do stolicy, w celu bronienia naukowéj rozprawy i otrzymania tytułu naukowego. Gdy wrócił, wiedziano téż powszechnie, że przywiózł z sobą dyplom doktora praw. Coś jakby wielka glorya rozpromieniało mu czoło, a surowe usta odświeżyły się i odmłodniały w uśmiechu szczęścia. Co myślał o zdobytéj przez się godności, nie wiadomo, ale musiał ufać bardzo potędze jéj, bo obejście się jego z ludźmi stało się swobodniejszém, niż było dawniéj. Można-by rzec, iż mniéj teraz lękał się „rekina sentymentalizmu“ i mniéj czujnie omijał rafy. Zbliżył się téż raz do Ławicza i półgłosem, z wesołym prawie uśmiechem, rzekł:
— Winszuj-że mi! Miałem dzień wielkiego szczęścia, a przyszłość mam tak dobrze, jak w kieszeni!
Ławicz miał wielką ochotę z głęboką czcią uścisnąć mu ręce, a może nawet przyklęknąć przed nim na jedno kolano. — Dostojnik nauki! — myślał. Z nieśmiałością w wejrzeniu a prośbą w głosie, przypomniał mu obietnicę, daną w czasie owych nocnych odwiedzin.
— A! te pisania twoje... Przynieś-że mi je, zobaczę! Uprzedzam tylko, że zwrócę nieprędko. Pracy mam po urlopie więcéj jeszcze, niż zawsze.
Pracował téż znowu tak, jak dawniéj, i więcéj jeszcze, uporczywiéj niż dawniéj. Tylko z upływem czasu na czole jego gasły promienie, przywiezione z ogniska wolnéj i czystéj nauki; przygasać téż w nim musiała ufność we wpływy zdobytego dostojeństwa. Rębko mawiał o nim znowu.
— E! musi być z niego nic nie będzie! Trzeci rok jest u nas sekretarzem, a Mikołaj Hilaryonowicz ani myśli puszczać go wyżéj!
Trzy lata stanowiły wiele dla dwu córek Mikołaja Hilaryonowicza, z których żadna za mąż jeszcze nie poszła; a im więcéj czasu upływało od dnia ich urodzin, tém częściéj wyraz troski czy zgryzoty okrywał twarz ich ojca. Tém częściéj także atmosfera burzy wisiała nad salami Izby i tém częściéj posępne błyski strzelały z oczu sekretarza, a drżenie bólu czy zniecierpliwienia wstrząsało umiejącemi zawsze milczéć jego ustami. Raz, mijając krzesło, na którém siedział Ławicz, rzekł w przechodzie:
— Przyjdź-że do mnie dziś wieczorem po szpargały swoje.
Wieczorem, w źwierciedle zdobiącém przedpokój Dębskiego, przesunęła się twarz młodzieńcza, zmieszana i niespokojna, i postać szczupła, na przód nieco podana a przybrana odświętnie. W mieszkaniu tém nietylko zbytku, lecz istotnego dostatku nie było. Szczupły rozmiar pokojów i taniość sprzętów, świadczyły o niezamożności gospodarza. Jednak objawia się tam także nietylko staranność wielka o zachowanie ścisłéj przyzwoitości ale i pewna dbałość o modę i efekt. W przedpokoju palił się kinkiet, na posadzkach leżały tanie, lecz kwieciste, dywany, u drzwi i okien zwieszały się draperye, w złym gatunku, lecz zdobne bronzami. Zresztą wielki porządek i czystość wszędzie; na stołach książki i gazety, kilka rodzinnych portretów na ścianach.
W saloniku, przy okrągłym stole, na którym paliła się duża lampa, siedzieli dwaj młodzi chłopcy, z których jeden był w szkolnym jeszcze mundurze, drugi miał na sobie ubranie, odznaczające ucznia wyższego naukowego zakładu. Starszy rysował, młodszy czytał; przez drzwi otwarte i spuszczającą się nad niemi ciemną firankę widać było gabinet, w którym przy biurku, oświetloném lampą z zieloną umbrą, nad stosem urzędowych papierów siedział Dębski. Obecność dwóch chłopaków, łagodne światło lamp i głęboka cisza nadawały mieszkaniu temu charakter rodzinny i poważny. Zawołany przez jednego z chłopców, Dębski wyszedł do saloniku na spotkanie Ławicza.
— Zdaje mi się, że znałeś kiedyś trochę braci moich. Oto są oni. Powyrastali, prawda? Adaś już w szóstéj klasie realnego gimnazyum, Józef sposobi się na inżyniera. Dziwisz się, że są tutaj? — Przyjechali do mnie na święta. Na każde święta sprowadzam ich do domu. Nie trzeba, abyśmy odzwyczajali się wzajem od siebie; przytém widując ich często, łatwiéj nad młodemi głowami ich kontrolę utrzymać mogę!... Ale masz ze mną do pomówienia. Chodź-że do gabinetu!
Swobodniejszym tu był i cieplejszym niż tam — w biurze; w zamian wydawał się trochę zmęczonym i smutnym. Gdy mówił o braciach i patrzał na nich, twarz jego rozjaśniła się uśmiechem i wesołém prawie wejrzeniem, które jednak zniknęły wkrótce. W gabinecie odsunął szufladę biurka i wyjął z niéj rękopism Ławicza. Usiedli obaj.
— Mój drogi — zaczął Dębski — mam ci do powiedzenia rzeczy przykre. Książka twoja, z wyjątkiem kilku oryginalnych istotnie poglądów, zawiera w sobie to tylko, co w literaturze przedmiotu znajduje się już w kilku dziełach bardzo znakomitych. Widocznie nie znasz literatury przedmiotu, do którego się wziąłeś.
— Zdawało mi się, że ją znam — szepnął Ławicz.
— Otóż to; brak ci sposobów systematycznego badania rozwoju wybranéj gałęzi naukowéj i dlatego podjąłeś pracę ogromną, nie wiedząc, że inni dokonali ją już daleko lepiéj, niż ty uczynić to mogłeś. Myślę zaś, że powtarzanie pacierza za panią matką i w dodatku słabszym głosem, na nic się nie zda ani tobie ani światu... prawda?
Tu wymienił tytuły i autorów dzieł, o których mówił.
— Ponieważ to dziedzina historyozofii, wiedziałem już o nich, odbywając moje studya prawne. Niektóre z nich czytałem wtedy jeszcze, niektóre późniéj...
— Czy to są rzeczy bardzo drogie? — z takim wybuchem głosu zapytał Ławicz, że Dębski, który mówił dotąd z oczyma błądzącemi po przestrzeni, spojrzał na niego z uwagą i ciekawie.
— Cóż? — rzekł — czy chciał-byś je czytać? Nie zdajesz się być zmartwionym?
Na twarzy Ławicza zmartwienie w dziwny sposób mieszało się z uradowaniem.
— Owszém — szepnął — przykro mi... ale z drugiéj strony, cieszę się, że miałem te same pomysły i poglądy... które mieli ludzie z uznaną nauką i talentem?
— Prawda, że jest to dowodem wielkich twoich zdolności, ale cóż z tego? Zdolności, które w należyty sposób zużytkowanemi być nie mogą, są właśnie, mój drogi, największém z nieszczęść, jakiemi łaskawe nieba obdarzać nas raczą...
— Jednak mówiłeś pan, że są tu rzeczy oryginalne...
— Tak; ale bez odpowiedniéj metody przedstawione... ztąd chaos, zaprzeczanie samemu sobie i to, co w naszym studenckim języku, nazywaliśmy naukowemi bąkami. Metoda, mój drogi, metoda... znajomość literatury przedmiotu i metoda, są to dwie rzeczy, których ci całkiem lub na pół braknie, a bez których dziś w nauce gieniusz sam nic nowego i prawdziwie porządnego uczynić nie potrafi.
Sąd swój udowodniał potém długo. Ożywił się i prawie zapalił. Widać było, że rzeczy i sprawy umysłowe silnie obchodzić go mogły. Wyjął z szafy kilka książek, przerzucał je i przeczytywał niektóre ich ustępy, przerzucał téż rękopis, wskazując znajdujące się w nim braki i błędy. Skończywszy, wpatrzył się w Ławicza bystro, ciekawie i krótko zapytał.
— Cóż?
Długich dowodzeń Dębskiego Ławicz słuchał chciwie, z wlepionemi w twarz jego oczyma, rumieniąc się i blednąc na przemian. Teraz siedział w nieruchoméj postawie, bardzo blady, z dłońmi splecionemi na kolanach i spuszczonemi powiekami. Na zapytanie Dębskiego, podniósł wzrok, uśmiech cierpiący lecz łagodny przewinął się mu po ustach.
— Cóż? — odpowiedział z cicha — trzeba jeszcze uczyć się daléj i wiele...
Dębski wstał, skrzyżował ramiona na piersi i przez chwilę stał w milczeniu, wpatrzony w ziemię; potém, niespodzianie, dwie białe, silne dłonie, spoczęły na wątłych ramionach Ławicza, dwie siwe źrenice, z których kryształowéj głębi patrzała teraz dumna lecz głęboka żałość, wpatrzyły się w twarz jego.
— O! niedola nasza...
Chciał widocznie mówić daléj, lecz jakby zawstydził się rozpoczętéj skargi, jakby zląkł się uczutego w sobie „rekina sentymentów”, wyprostował się, ze stojącego na biurku, świecącego przyrządu wyjął cygaro, drugie Ławiczowi podał.
— Nie palisz? prawda! alboż anachoreci pozwalali sobie kiedy na takie próżności i zbytki!
Zapalił cygaro.
— Czém jeszcze służyć ci mogę?
Ławicz wstał.
— Dziękuję panu... — zaczął.
— O! nie dziękuj! Gdybyś był ograniczonym albo zarozumiałym, pozbył-bym się ciebie komplementem i miałbyś wtedy za co mnie dziękować. Chcesz może, abym ci pożyczył tych książek... tych i innych? Mam sporą biblioteczkę, możesz z niéj czerpać... Ponieważ jest to już twoją idée fixe... Ha! któż zresztą z nas nie ma idei jakiéjś, do któréj urzeczywistnienia dojść pragnie... pomimo wszystko?...
Kiedy przechodzili przez salon, Dębski dotknął dłonią głowy starszego z braci i rzekł z uśmiechem.
— Ten już chyba... dojdzie z pewnością! Wybrałem mu zawód bardzo praktyczny. I sam on zresztą zgodził się z wyborem moim. Zdolności ma, pracę tylko, żelazną pracę doradzam mu zawsze i... patrzéć w górę.
Obciążony rękopismem swym i pożyczonemi książkami, Ławicz wrócił do swéj izdebki. Bez gniewu, bez rozpaczy, wsunął rękopism do małéj szafy, w któréj znajdowało się kilka koszul, para znoszonych butów, kilka liber czystego, i gruby zwój zapisanego papieru; potém, z powolnemi ruchami głęboko zamyślonego człowieka, usiadł przy swym stoliku i roztworzył jednę z pożyczonych sobie książek. Im dłużéj czytał książki te, tém więcéj utrwalał się w przekonaniu, że Dębski powiedział mu zupełną prawdę. Zanadto był oświeconym, aby mógł nie zrozumiéć wskazanéj sobie prawdy, zanadto czcił naukę, aby mógł prawdzie zrozumianéj zaprzeczać. Zdumiony głębokością nieświadomości własnéj, zamyślał się często i patrzał w zagadkę małéj owocności ogromnéj swéj pracy. Zamyślał się teraz daleko częściéj i ciężéj, niż wprzódy. Czytywał chciwie, chciwiéj nawet, niż dawniéj; lecz od czasu do czasu podobnym bywał do człowieka, budzonego ze snu przez doświadczane wewnętrzne ukłócia. Kłóło go coś wewnątrz, podnosił głowę i ściskał ją w obu dłoniach, albo téż nagle splecione ręce na kolana opuszczał i, z pochyloném czołem, szklistym wzrokiem wpatrywał się w brudne deski podłogi. Bywały téż już wieczory takie, w których nie czytywał wcale. Ukłócia uczuć, których określać ani w które wsłuchywać się nie chciał, podnosiły go ze stołka. Wstawał, brał czapkę i wychodził na miasto.
Na mieście, w zmroki zimowe, pełno było kuligów, szumnie pędzących środkiem ulic, lamp, oświetlających okna sklepowe, twarzy kobiecych, przesuwających się na oświetlonych tłach, śpiesznych stąpań po skrzypiącym śniegu, tonów muzyki, brzmiącéj w głębiach domów, a jękiem lub chichotem wnikającéj w uliczny szum. Z całéj téj mieszaniny świateł, linii i dźwięków, jedna tylko muzyka zwracała uwagę Ławicza. Jakież inne zjawisko ze świata otaczającego obchodzić go mogło? Nigdy, przy chóralném brzęczeniu dzwonków, nie pędził on wesoło z żadnym kuligiem takim; nigdy nie zaglądał do bogatych, wewnątrz oświetlonych, tych sklepow; żadnéj z przesuwających się w świetle twarzy tych kobiecych nie umiał nazwać po imieniu. Od wielu téż lat, od czasu, gdy z mieszkania matki jego wyniesiono fortepian, po którego klawiszach przebiegały często białe jéj palce, tyle tylko słyszał muzyki, ile z wnętrza domów dojść jéj może do uszu ulicznego przechodnia. Świat sztuki zawsze i szczelnie był przed nim zamknięty. I nie skarżył się on na to tak, jak nigdy nie skarżył się na nic, ani przed ludźmi, ani przed samym sobą. Lecz tylko, ile razy z wnętrza domu, pod którego ścianą przesuwał się, w szum ulicy wniknęła i w pierś jego wdarła się pieśń tęskna albo namiętna, stawał i słuchał. W cieniu wysokiego muru, albo w świetle ulicznéj latarni, wątła postać jego wydawała się postacią żebraka, nieśmiało, choć chciwie, oczekującego na spaść mu mający okruch jałmużny. Był-to może w istocie żebrak, pochwytujący okruchy życia, którego świat ten tak jest pełny, a które, nakształt porwanych i wciąż uciekających promieni ideału, dochodziły go w lotnych i wciąż rwących się tonach muzyki.
Raz stanął tak i zasłuchał się przed domem, w którym sam mieszkał. Od czasu pewnego na piérwszém piętrze tego domu często i rzęsiście oświetlał się rząd okien, za któremi grano i śpiewano wiele. Cichość zaułka ułatwiała słuchanie. Nad dachem domu, okno facyatki, które przez lat tyle świeciło co wieczór bladém światłem małéj lampki, ciemne było i niewidzialne. Na piérwszém piętrze piękny i silny głos kobiecy śpiewał przy wtórze muzycznych akordów. W zmroku zaułka śpiesznym i energicznym krokiem idący mężczyzna potknął się o człowieka, stojącego u ściany domu w zamyśleniu takiém, że zbliżających się kroków nie usłyszał i z drogi się nie usunął.
— Przepraszam, — dotykając ręką kapelusza, rzekł przechodzący, i śpieszył daléj, lecz potrącony, z dźwiękiem uradowania w głosie, zawołał:
— Michasiu! poznałem cię po głosie!
— O! słowo honoru! i ja po głosie poznaję... Ławicz, czy co? no, góra z górą... kopę lat... ale czegóż ty tu tak stoisz?
— Ja w tym domu mieszkam, i słuchałem tego ślicznego śpiewu na piérwszém piętrze...
— Prawda, że ona ślicznie śpiewa! — zawołał Kaplicki, — ale gdybyś ją samę widział, jaka śliczna! Patrz, ja tu co dzień na piérwszém piętrze bywam, a nie wiedziałem, że ty w tym samym domu... Ale słuchaj-no, poczekaj, czy nie o tobie tylko one mówiły... no, no! gdzież twoje mieszkanie?
— Na poddaszu.
— Akurat! z pewnością o tobie! szczególny wypadek, słowo honoru, i zabawny!
Mówiąc to wszystko, aż zanosił się od śmiechu, tak go coś rozweseliło. Ławicz ze zdumieniem zapytał:
— Z czego się tak śmiejesz? Kto o mnie mówił? Kto może wiedziéć o mnie?
— No, chodź ze mną, to ci wszystko opowiem; przytém zawiniłem przeciwko tobie, i usprawiedliwić się muszę. Przez tyle lat straciłem cię był z oczu, ale kłopoty, widzisz, interesa... człowiek jak przyjedzie do miasta, nie wié, na którą nogę ma stanąć, a teraz jeszcze o czém-ś ważniejszém myślę... Chodź do mnie.
Ławicz nie opierał się. Kaplicki gwizdnął na dorożkę. Po kilku minutach znajdowali się obaj w obszerném i wykwintnie urządzoném hotelowém mieszkaniu, które lokaj, z usłużnym pośpiechem, oświetlił kilku zapalonemi świecami. Sztywny zbytek hotelowy wywarł snadź na Ławiczu ziębiące wrażenie; od kilku lat zresztą nie widział on już gospodarza mieszkania tego. Zmieszany, z czapką w ręce, stanął przy aksamitem obitym fotelu. Ale Kaplicki, z tąż samą, co dawniéj, trochę tylko rabuszniejszą, niż dawniéj, serdecznością, w ramiona go pochwycił, w oba policzki wycałował i na fotelu posadził. Był to teraz tęgi i barczysty mężczyzna, z wyraźną skłonnością do otyłości, z zawiesistym płowym wąsem, zdobiącym twarz okrągłą, pełną, rumianą, i błękitnemi, jak niebo, oczyma przyozdobioną.
— Kontent jestem tak, jakbym na sto koni wsiadł. Myślałem o tobie często, ale coż? jak człowiek wpadnie do miasta... W izbie dawno już nie byłem, i teraz dopiéro przyjdzie mi znowu... bo, wyobraź sobie: dwa procesy, jeden z chłopami o łąki, drugi z żydem... Ale mniejsza o to! Późniéj ci to wszystko opowiem. Teraz interes najważniejszy... wiész, żenię się.
W tém, co powiedział, nie było nic dziwnego: miał lat dwadzieścia kilka i majątek. Ławicz jednak wydawał się zdziwionym, tak zdziwionym, że Kaplicki, patrząc na niego, śmiechem parsknął.
— A, mój ty Salomonie! czegóż tak na mnie oczy wytrzeszczyłeś? Czy ci się zdaje, że ty i ja jesteśmy jeszcze takiemi dzieciakami, jak wtedy, kiedyśmy razem... pamiętasz? nad tą przeklętą greczyzną ślęczeli.
— Nie; ale wiész? mnie nigdy na myśl to nie przyszło!
— Spodziewam się... w twojém położeniu trudno o takich rzeczach... bo, wszak zawsze w biurze służysz, i z tą samą pensyą... no, cóż robić, kiedy inaczéj nie można? Zresztą, ty zawsze byłeś jak panienka... Ja znowu jestem innéj natury człowiekiem. Mnie zakochać się, to jak z bicza palnąć. Tak jednak, jak w pannie Alinie, szczerze mówię, nie kochałem się nigdy. Panna piękna, dobrego rodu i utalentowana... Słyszałeś, jak śpiewa! Przytém trzydzieści tysięcy posagu... ja o to nie dbam, i bez tego ożeniłbym się z nią, ale kiedy są, to i lepiéj... bo wiész? interesa... trochę długów... i gospodarstwo jest taką rzeczą, że bez kapitału ani rusz... Ojciec zupełnie się już zestarzał i rządy majątku mi oddał. Gospodyni téż w domu bardzo potrzebna...
Służący na srebrnéj tacy przyniósł herbatę, ciasta i przekąski. Kaplicki częstował gościa.
— Nie zostałem dziś u nich na herbacie, bo pogniewaliśmy się trochę z panną Aliną. Dumna jest, a ja tego nie lubię. Jutro dają wieczór tańcujący, a tancerzy mają tyle, co nic. Zaproponowałem kilku moich tutejszych znajomych, mieszczuchów sobie, ale porządnych chłopców. Nie chciała; powiedziała, że ani ona, ani jéj kuzynki z byle kim tańczyć nie będą. Ja tego nie lubię, u mnie człowiek byle uczciwym i porządnym był... Wziąłem to może z téj mieszczaniny, która u nas w szkole panowała... Pamiętasz np. Derszlaka? syn cieśli, a jaki był sympatyczny! Posprzeczaliśmy się i poszedłem. Nic to! jutro pójdę, przeproszę, ale na swojém postawić muszę...
Ławicz wydawał się znowu bardzo zdziwionym.
— Ależ, mój drogi, — zawołał, — czyż są jeszcze na świecie ludzie, którzy-by tak myśleli, jak twoja narzeczona!
Z kolei Kaplicki ze zdziwieniem na niego popatrzał.
— Ależ naiwny jesteś! — wzruszając ramionami, odrzekł. — Połowa świata, mój drogi, jeszcze tak myśli. Ale, prawda; alboż ty, Salomonie, w książkach wiecznie zagrzebany, świat znać możesz! A propos, — śmiejąc się znowu i zrywając się z krzesła, zawołał: — Wiész? w domu mojéj narzeczonéj wiele mówią o tobie, i niezmiernie ciekawi są ciebie poznać...
— Ale zkąd-że...
— Ot, głupstwo! wiész? baby zawsze ciekawe, a zaciekawiła je żona stróża, jakaś Rębkowa, która dziwne dziwy im o tobie opowiada: że po całych nocach nie sypiasz i nad książkami siedzisz, że sam książki piszesz, że sam do siebie gadasz, że, nakoniec, jak ona myśli, jesteś sobie trochę...
Tu ręką wskazał na czoło.
— Waryatem, — uśmiechając się, dokończył Ławicz.
— Ale — z lekkiém zmieszaniem tłómaczył się Kaplicki, — te panie nie wierzą w to... tylko kancelista, czytający i piszący książki, w głowie im pomieścić się nie może... przytém, jedna z nich widziała cię kilka razy na wschodach, i dowodzi, że jesteś przystojny i masz oczy marzyciela... Ja to tam tego obojętnie słuchałem, bo ani przypuszczałem, że to wszystko o tobie... Te panie nie zapytały Rębkowéj o nazwisko twoje, a może i nie zapamiętały go... ale nadzwyczajnie, nadzwyczajnie chcą ciebie poznać... nawet panna Alina...
Ławicz całego opowiadania tego słuchał dość obojętnie. Parę razy jednak zarumienił się trochę.
— Ani przypuszczałem, — szepnął, — abym mógł być przedmiotem...
— Rozmów i ciekawości ładnych pań! widzisz! a gdybyś wiedział, jaka to śliczniutka panienka nazwała cię przystojnym, i mówiła, że masz oczy marzyciela...
Ławicz zarumienił się znowu.
— Zdaje mi się, — szepnął, — przypominam sobie, że istotnie od czasu pewnego spotykam często na wschodach jakąś młodą panienkę...
— Szatynka, średniego wzrostu, ośmnasto-letnia.
— Zdaje się...
— Bardzo biała, z szafirowemi oczyma...
— Zdaje się...
— To najpewniéj ona, panna Jadwiga... cóż? prawda, że bardzo ładna?
— Nie uważałem.
Kaplicki wpatrzył się w niego wielkiemi oczyma i znowu parsknął śmiechem.
— A niech-że cię Pan Bóg ma w opiece swojéj! No, waryat nie waryat, ale że dziwak z ciebie wielki, to pewnie! Spotykać się często z taką śliczną dziewczyną i nie uważać... jednak, w czepku widać rodziłeś się, bo ona zauważyła cię, i nawet dość dokładnie, kiedy o twoich oczach mówiła. Cóż? znowu rumienisz się! A! jakiż dzieciak z ciebie! Toż ty, słowo honoru, chyba z innéj gliny ulepiony, niż wszyscy...
Tu przyszedł mu snadź do głowy pomysł jakiś, bo dłonią uderzył się w czoło.
— Genialna myśl, — zawołał, zaprowadzę cię jutro do nich na wieczór...
— Ja, na wieczór! Ależ, mój Michasiu... ja nigdy nie byłem na żadnym...
— Byłeś, byłeś, pamiętasz? kiedyś, kiedy moja nieboszczka matka tu przyjeżdżała...
— Ależ ja wtedy miałem lat...
— No, dzieciak byłeś, to prawda, ale pocóż mówisz... zlituj się... nie mów tylko tym paniom, że nigdy na wieczorach nie bywasz, bo pomyślą o tobie, że jesteś człowiekiem dzikim...
— Mój Michasiu, wedle mnie, ten tylko człowiek jest dzikim, który nie zna nauki i nie rozumié wielkich idei, przez nią...
— Wedle ciebie tak jest, a wedle tych pań inaczéj; dla nich człowiek, nieobeznany z towarzystwem, jest dzikim, i co prawda, ja sam zdanie to podzielam. Nie obrażaj się tylko! o tobie nie mówię. Ty jesteś Salomonem i najpoczciwszym w świecie chłopcem... Pójdziesz jutro ze mną na wieczór, prawda?
— Nie, mój drogi!
— Ależ pójdziesz, mój Zygmusiu! mój najmilszy... ja cię chcę w świat wprowadzić, i jak powiem pannie Alinie, że cię przyprowadzę, to mi łatwiéj kłótnią przebaczy...
— Jednakże, sam mówiłeś, że pogardza ona...
— Ależ to zupełnie co innego. Twój ojciec był takim samym dobrym szlachcicem; przytém, jesteś moim szkolnym kolegą i człowiekiem... interesującym. Coż ? pójdziesz? prawda!
Wycałował go znowu w oba policzki i, podając mu filiżankę herbaty, zaczął:
— Jutro, o godzinie drugiéj, włożysz frak i pójdziemy z wizytą...
— Ależ, mój Michasiu, ja fraka nie mam...
— Masz tobie! fraka nie ma! Któż bo na całym świecie może nie miéć fraka? Cóż robić? poprowadzę cię bez fraka... człowiekowi z oczyma marzyciela wszystko ujdzie... Tylko pamiętaj, o drugiéj...
— Ja o drugiéj jestem jeszcze zajęty w biurze...
— Z biurem znowu bieda! No, już mniejsza o to! obejdzie się i bez wizyty! Zresztą i ja cały dzień zajęty będę... chodzić będę za interesami i robić sprawunki. Ekwipuję się... powozy i konie już mam, ale uprząż dla koni, liberya dla służby, meble, dywany, lampy, własna moja garderoba, wszystko to jeszcze na karku siedzi. Przyjdę po ciebie przed samym wieczorem. Mniéj więcéj o ósméj... bądź gotów!
— Ależ ja na ten wieczór nie pójdę...
— Pójdziesz...
W parę godzin późniéj rozstając się, pomówili jeszcze temi samemi wyrazami. Jednak z twarzy Ławicza i dźwięku jego głosu wnieść można było, że trwoga przed nieznanym mu światem walczyła w nim z chęcią zobaczenia go, myśl o niedoczytanéj książce jakiéjś — ze wspomnieniem słyszanego dziś śpiewu. Nazajutrz, wychodząc do biura, spotkał, wbiegającą na wschody piérwszego piętra, szatynkę ośmnastoletnią, średniego wzrostu, bardzo białą, z szafirowemi oczyma. Wszystkie te właściwości jéj osoby mignęły przed nim, jak błyskawica, bo uczuł w twarzy wielkie gorąco, spuścił powieki i tak prędko zbiegł ze wschodów, że zaledwie nie upadł. Piérwszy raz w życiu spostrzegł kwiat na kapeluszu kobiecym. Był to figlarny, roztrzepany, czerwony mak polny.
Około godziny dziewiątéj wieczorem, Kaplicki wpadł do izdebki na poddaszu i znalazł dawnego kolegę swego, ubranego odświętnie. Z razu jednak nie zwrócił uwagi na jego ubiór. Był tak zmęczonym, że padł na najbliższy stołek i kilka sekund przemówić nie mógł.
— Shasałem się dziś za sprawunkami temi, jak koń pocztowy, a tu do ciebie cztery piętra. Jak ty możesz tak wysoko mieszkać?
Powiódł spojrzeniem po izdebce.
— Więc ty tu mieszkasz? tu?
— Naturalnie; od sześciu lat.
Kaplicki posmutniał.
— Mój Zygmusiu — rzekł z cicha, — ależ to nędza!
— Jaka to nędza! nie jest to wcale nędzą żadną! — gniewnie prawie sarknął Ławicz.
Nie po raz to piérwszy już raziło go i niecierpliwiło, że w położeniu jego ludzie naprzód, a czasem tylko materyalne niedostatki spostrzegali. On sam, gdyby mu o nich nie mówiono, nie spostrzegł-by ich nigdy.
— A! jeżeli myślisz, że to bogactwo, niech sobie będzie bogactwo. Z innéj gliny jesteś ulepiony, niż wszyscy ludzie. Cóż? tam zaraz tańczyć zaczną; chodźmy!
Spojrzał teraz na czarne ubranie Ławicza.
— No, — rzekł, — ujdzie! A gdzież rękawiczki?
— Rękawiczki! — jak echo powtórzył Ławicz.
— Jak-to! nie pomyślałeś o rękawiczkach! Niechże cię... cóż teraz będzie? Aha! ja mam dwie pary, żeby módz zmienić, jak ręce spotnieją... nie będę już zmieniał... masz!
Wyjął z kieszeni fraka parę rękawiczek maślanego koloru, Ławicz wziął je, dziwnie na nie patrząc.
— Wkładaj-że...
Wkładał i uśmiechał się, bo szło mu to niezgrabnie. Były one dla niego za duże, tak duże, że gdy je włożył, ręce jego wydawały się spuchniętemi.
— Okropność! — zaśmiał się Kaplicki, — zawsze jednak lepiéj w takich, niż bez żadnych... Bierzże teraz kapelusz i idźmy...
Ławicz wziął czapkę. Na widok czapki Kaplicki usta szeroko otworzył.
— Kapelusz... aha!... bez kapelusza żyjesz... zapewne... widać, że to możliwe, ale, słuchaj-no... na taneczny wieczór z czapką nie sposób...
— Słuchaj, Michasiu, — zawołał Ławicz, — ja tam nie pójdę! Widać, że tam formy wszystko stanowią, a ja formę uznaję wtedy tylko, kiedy objawia ona...
— Ależ wstydź się! jakie formy! przeciwnie, panie te są za treścią, wierz mi, że za treścią... I my przecież, wieśniacy, choć Salomonami nie jesteśmy, wiemy, co to treść, tylko, wiész co? weź mój kapelusz, ja tam domowym prawie jestem, mogę z twoją czapką... zostawię ją w przedpokoju...
Wyszli. Na wschodach drugiego już piętra usłyszeli muzykę, złożoną z dźwięków fortepianu i skrzypiec. Ławiczowi oczy błysnęły. Kaplicki zaśmiał się.
— A co! — rzekł, — jakbyś innym człowiekiem był. Teraz przynajmniéj widać, żeś młody. Zobaczysz, jak wybornie będziemy się bawili. Wdzięcznym mi będziesz...
Słów tych prawie Ławicz nie słyszał, bo oblany rzęsistém światłem, napełniającem przedpokój, a bardziéj jeszcze gwarem licznych głosów, szumiącym za zamkniętemi drzwiami przedpokoju, walczył z paltotem swym, którego zdjęcie utrudniały mu zsuwające się wciąż z rąk rękawiczki. Lokaj, uniżenie usługujący Kaplickiemu, lekceważąco spojrzał na znanego mu z widzenia lokatora poddasza, i ani myślał przychodzić mu z pomocą. Kaplicki piorunująco spojrzał na pełnego pychy sługusa, i sam do kolegi poskoczył.
— Cóżeś się tak zmieszał? wstydź się, mój Zygmusiu! nikt cię tam przecie nie zje!
W przedpokoju czuł się trochę tylko zmieszanym, ale gdy przez drzwi, otwierające się na oścież, buchnęły mu w twarz: światło, ciepło i gwar, napełniające dwa salony, a przed oczyma zamigotała mozaika twarzy i ubrań, zbladł bardzo, spuścił powieki, i podobnym stał się do niezgrabnego i nieszczęśliwego jeńca, którego pod silną strażą prowadzą tam, dokąd on iść nie chce.
Piérwszy od wejścia niewielki salon pełen był mężczyzn; drugi, znacznie większy, wielką girlandą otaczały kobiety. Kaplicki nie postawił na swojém i mieszczuchów do domu nie wprowadził. Tancerek znajdować się tam musiała liczba dwa razy większa, niż tancerzy. Siedziały one dokoła salonu, tworząc grupy, podobne do klombów z kwiatami. Na widok dwu wchodzących młodych ludzi, w grupach tych powstał dość żywy ruch. Białe twarze, otoczone utrefionemi włosami, zwróciły się ku drzwiom, z za na-pół nagich ramion starszych towarzyszek wysuwały się głowy młodziutkich dzieweczek, zdobne w gładkie warkosze i niewinne kwiaty; wachlarze zaszeleściły, gwar rozmów spadł do cichego szmeru, nad którym unosiły się dźwięki fortepianu i skrzypiec, wygrywających wstęp do kontredansa.
Kaplicki opiekuńczym ruchem trzymał rękę kolegi pod swém ramieniem, i prowadził go w róg salonu, kędy nad kanapą, fotelami i stołem, pełnym albumów, kołysały się, w piórach i ciemnych kwiatach całe, poważne głowy matron. Stanęli przed gospodynią domu; Ławicz usłyszał, że wymawiano imię i nazwisko jego; uczuł, że powinien ukłonić się. Ukłonił się, ale w sposób taki, że na ustach stojącéj tuż panny Aliny przewinął się uśmiech. Kaplicki zwrócił go ku pannie Alinie, i znowu wymówił nazwisko jego. Ławicz ukłonił się znowu, tak samo jak piérwéj, z tą tylko różnicą, że podniósł oczy, aby na narzeczoną przyjaciela spojrzéć. Wzrok jego spotkał się z taką postacią kobiecą, jakiéj z pewnością nie widział dotąd nigdy. Panna Alina, ze swą wysmukłą i kształtną kibicią, z wysoko podniesionemi płowemi włosy, w których świeciła brylantowa szpilka, z zimną białością twarzy swéj i zimniejszym jeszcze błękitem swych oczu, wyglądała bardzo wspaniale i imponująco. Dyana! — pomyślał Ławicz, i w piękną pannę wpatrzył się, milcząc wprawdzie jak grób, ale tak zaciekawionemi oczyma, że w jéj oczach wyraz ciekawości, z jakim go witała, ustąpił przed wyrazem lekceważącéj ironii; przymrużyła powieki, z wysoka i zimno skinęła głową i odeszła. Długi ogon sukni jéj przesunął się przed stopami Ławicza, jak szybko uciekający obłok; wydało mu się, pewnym był nawet tego, że marmurowe ramiona jéj zadrżały od stłumiomionego śmiechu. Jego téż ręka pod ramieniem Kaplickiego zadrżała. Kaplicki ciągnął go teraz w inną stronę salonu.
— Przedstawię cię pannie Jadwidze, — szepnął.
Widział już ją; widział tę śliczną głowę dziewczęcia, wysuwającą się, jakby na spotkanie jego, z grupy starszych towarzyszek, błyskającą ku niemu dwojgiem szeroko, ciekawie otwartych oczu, i kilku roztrzepanemi czerwonemi maczkami, które zdobiły jéj włosy. Nie była wcale imponującą ani wyniosłą; swawolnicą raczéj i naprzemian marzycielką być mogła. Ławicz porównywał ją w myśli do jednéj z gwiazd, którą spostrzegał był nieraz w konstelacyi niedźwiedzicy. Zapatrzył się na nią tak, że nie spostrzegł dywana, przez który dążyć mu ku niéj wypadało i, zaczepiwszy stopę o brzeg jego, upadał już; i byłby całkiem upadł, gdyby go był nie podtrzymał Kaplicki. W niezmierném zmieszaniu swém, jak przez sen, tylko usłyszał kilka bardzo krótkich, bo wnet stłumionych, śmiechów, a gdy podniósł oczy, tuż przed sobą zobaczył twarz panny Jadwigi, całą w rumieńcu tak prawie gorącym, jak gorącą była purpura jéj maczków. Szafirowe źrenice jéj, pełne blasku, zdawały się pocieszać go, ośmielać, pociągać. Kaplicki wymówił znowu imię i nazwisko jego. On ukłonił się znowu, mniéj jeszcze zgrabnie, niż wprzódy, i w téjże chwili usłyszał głos Kaplickiego: Pan Ławicz prosi cię, kuzyneczko, o przetańczenie z nim kontredansa.
Ławicz przypomniał sobie, że kiedy miał lat 14, angażował do kontredansów siostry kolegów swoich, i czyniąc to, kłaniał się. Ukłonił się więc i teraz. Panna Jadwiga wstała i podała mu rękę. Powyżéj małéj ręki téj, którą ujął tak lekko, jakby zaledwie śmiał jéj dotykać, było ramię białe, jak śnieg, i obnażone; z puszystych śniegów stanika wysuwała się obnażona téż szyja, po któréj wił się czerwony sznur korali.
Niewiele, bardzo niewiele pamiętał on z reguł, rządzących malowniczo rozwijającym się śród salonu tańcem; trochę je przecież pamiętał, i w piérwszéj figurze uniknął szczęśliwie wszelkiego błędu. Kaplicki, który z narzeczoną swoją naprzeciw niego i panny Jadwigi tańczył, krzyżując się z nim, szepnął:
— Brawo! tańczysz wybornie! staraj się tylko nie miéć takich wystraszonych oczu!
Istotnie, miał on w oczach wyraz przestrachu. I nie dziw! zapamiętał z dzieciństwa, że reguły kontredansowe tak są niezłomne i nieubłagane, jak rządzące światem prawa przyrody. Widział, że gdyby którąkolwiek z reguł tych nadwerężył, powstał-by ztąd w tańcu chaos taki, w jaki niezawodnie popadłby świat, gdyby którekolwiek z praw przyrody zwichniętém zostało. A wcale pewnym nie był, czy pamięć jego jest mu wierną, czy w tę stronę iść należy, albo w tamtę, czy tancerce rękę podać trzeba w téj chwili, albo w innéj. Panna Alina z uśmiechem mówiła o czémś do narzeczonego; on zdawał się coś jéj tłómaczyć lub kogoś przed nią usprawiedliwiać.
Pomiędzy piérwszą a drugą figurą nastąpiła pauza. Ławicz odetchnął z głębi piersi, grubą chustką otarł pot z czoła i spojrzał na swoję tancerkę. Spostrzegł, że patrzała ona na fałdujące się mu na rękach rękawiczki, i na grubą jego chustkę. Wnet przecież podniosła oczy i zagadnęła:
— Pan stale mieszka w mieście?
— Tak, pani.
— Czy pan się dobrze bawi...
— Ja, pani... nie bawię się wcale.
— Jakto? Nie bywa pan ani na wieczorach, ani na koncertach, ani...
— Nie bywam nigdzie...
Oczy jéj ze zdumieniem tkwiły w jego twarzy, lecz świeciła w nich zawsze ta sama, co wprzódy, pociągająca i uśmiechająca sympatya.
— Ależ... — zaczęła znowu, — znajomi pana muszą bardzo gniewać się za to, że im pan towarzystwa swego odmawiasz...
— Ja, pani, nie mam znajomych...
Spuściła oczy na wachlarz.
— To bardzo dziwne! — rzekła.
Ławicz przypomniał sobie przestrogę przyjaciela, i ze szczególnym uśmiechem podchwycił:
— I dzikie także, nie prawdaż pani?
Dziewczyna zaśmiała się figlarnie i zawołała:
— Trochę dzikie, to prawda!
— Figura kontredansa druga. — Ławicz pracował znowu, i raz nawet omylił się, jednak oczy jego były już mniéj wystraszonemi. Zjawiło się w nich zamyślenie. Pomiędzy drugą a trzecią figurą, piérwszy już zwrócił się do swéj tancerki.
— A pani stale mieszka na wsi?
— Tak, panie.
— Wieś z ciszą swą i swobodną naturą musi być bardzo piękną...
— Tak, w lecie. W zimie... nudno. Sąsiedztwa mamy niewiele... Zimowe wieczory takie długie.
Ławicz nie odpowiedział. Myślał może o tém, jak krótkiémi bywały zawsze dla niego zimowe noce.
— A pan co robi w zimowe wieczory?
— Czytam, pani.
— I my czytamy...
— A!...
— Tak, czytamy; ja bardzo lubię czytać... Przed wyjazdem do X. czytałam powieść jednę, w któréj... w któréj...
Urwała, zaśmiała się, figlarném spojrzeniem obrzuciła tancerza swego i zaczęła tańczyć figurę trzecią. Tańcząc, szepnęła:
— Niech mnie pan pięknie poprosi, to powiem, co w powieści téj znalazłam...
Dziewczęce te spojrzenia i szepty oblały mu twarz rumieńcem.
— Proszę, — szepnął.
I w téj saméj chwili stracił całkiem pojęcie o tém, co czynić mu należało. Wysunął się na środek salonu, gdzie spotkał się z Kaplickim, który oczyma coś mu wskazał; mniemając, że idzie za wskazaniem tém, poskoczył ku pannie Alinie, która wyniosłym ruchem usunęła się od niego; obejrzał się za tancerką swą; biegła ona ku niemu, rozchichotana tak, że aż czerwone maczki drżały i roztrzepywały się nad jéj czołem; pochwyciła go za rękę i na właściwe miejsce powiodła. Z chichotem tym i z temi kwiatami, skaczącemi w lesie loczków, wydała mu się dzieckiem, małém, pustém, swawolném dzieckiem. Uciszyła się jednak wkrótce i spoważniała trochę.
— Jeżeli pan prosi — ciągnęła przerwaną rozmowę — to powiem. W téj ulubionéj powieści mojéj jest bohater, nadzwyczaj podobny do pana; zaraz pomyślałam sobie, że to podobieństwo dziwne...
Ławicz zdziwił się bardzo. On! podobny do bohatera powieści!
— Powierzchowność miał on zupełnie taką, jak pan, tak samo mieszkał gdzieś na poddaszu i książki pisał...
— Ja pani książek nie piszę.
Spojrzała niedowierzająco.
— Jakto? nie pisze pan książek?
— Nie, pani...
— Naprawdę?
— Najpewniéj.
— Ach! a nam mówiono...
Wydawała się zmieszaną i zmartwioną.
— Więc... cóż pan robi?
— W biurze służę...
Dziewczyna przygryzła z lekka usta.
— Jakto! i doprawdy pan książek nie pisze?
— Próbowałem, pani, pisać je... ale nie udało mi się...
— A! więc pan jednak pisze.. A jaki jest tytuł książki, którą pan pisać próbował...
— Nie miała ona jeszcze tytułu...
— Była to więc może „powieść bez tytułu?”
— Nie była to powieść...
— Cóż więc?...
— Było to coś z dziedziny historyozofii.
— Co to?
Pytanie to wymówiła z szeroko otwartemi oczyma, zdziwiona. Z kolei Ławicz śmiał się.
— Z czego się pan śmieje?
— Z zapytania pani.
Mocniéj białemi ząbkami przygryzła ponsową wargę i z pod brwi rzuciła na tancerza swego gniewne wejrzenie.
— Przy bliższém poznaniu staje się pan daleko mniéj podobnym do bohatera ulubionéj powieści mojéj...
Słowa te rzuciła, zaczynając tańczyć figurę czwartą. W pauzie pomiędzy czwartą a piątą figurą, nie przemówili do siebie ani słowa. Ona zdawała się być rozgniewaną trochę a trochę zasmuconą, on był tylko niespokojnym. Niepokój jego miał przyczyny ważne. Wiedział, pamiętał, że ostatnia figura kontredansa długą jest i rozmaitości pełną; jak w senném marzeniu przypominał sobie różne koła i zwroty jéj.
Wystraszonemi znowu oczyma w Kaplickiego wpatrzony, objął on kibić tancerki swéj i krokiem galopady przesuwając się z nią na drugi koniec salonu, w ciągnącym się za nią przezroczystym obłoku stopę swą uwięził. Obłok rozdarł się, ręce tancerki opuściły jego ramiona, on zaś z tarlatanowych strzępi otrząsał nogę swą tak pracowicie i z takiém niepowodzeniem, że dokoła wybuchnął znowu głośny, choć prędko stłumiony, śmiech. Panna Jadwiga ponsową była, jak maczki, które teraz zdawały się sztywnie jeżyć w jéj włosach. Przygryzła sobie usta prawie do krwi i łzy kręciły się w jéj oczach. Żal jéj było zapewne podartéj sukni i straconéj figury kontredansa, a może najbardziéj rozwianego marzenia. Żal ten objawił się w formie gniewu. Piorunującém wejrzeniem okrywając twarz swego tancerza, prędko drżącym głosem wymówiła:
— Bohater ulubionéj powieści mojéj umiał tańczyć, a gdyby nie umiał, nie tańczył-by wcale...
Rzekłszy to, zebrała w dłoń strzępy, pozostałe po ogonie jéj sukni i frunęła w głąb’ mieszkania. Za nią wyszła z salonu panna Alina. Kaplicki, utraciwszy tancerkę swoję i swe vis à vis, opuścił téż kontredansowe koło i zbliżył się do Ławicza, który, zmieszany, silnie zarumieniony, ze spuszczonym wzrokiem i obwisłemi rękoma stał na tém samém miejscu, na którém spotkała go katastrofa.
— No, nic to! nic! każdemu przecież coś podobnego zdarzyć się może! Chodź, poznajomię cię z mężczyznami...
Z kobietami nie udało mu się widocznie i stanowczo; Kaplicki wiedziéć musiał, że zgubionym on był w ich oczach. Trzeba go było wprowadzić w koło mężczyzn. Byli to w większéj części wieśniacy, w mniéjszéj znacznie zamożni i do wyższego towarzystwa zaliczający się mieszkańcy miasta. Rozprawiano tu o urodzajach, podatkach, upałach, mrozach, koniach, o zmianie gubernatora, Gambecie i księciu Bismarku. Przy dwóch stolikach grano w karty. Ławicza przedstawił Kaplicki kilku młodym ludziom, którzy mówili z sobą o zeszłorocznych wyścigach konnych i którzy, sami we frakach, szybkiém spojrzeniem orzucili tużurek przedstawianego im kancelisty, a bardzo grzecznie dotknąwszy dłoni jego końcem palców, rozmawiali daléj o zeszłorocznych wyścigach, o cyrku przebywającym w X., o polowaniach odbytych lub odbyć się mających w ich okolicy. W innéj grupie, z ludzi poważniejszych złożonéj, zajmowano się bardzo kwestą wyborów do parlamentu francuzkiego, a w innéj jeszcze rozprawiano o organizacyi i przypuszczalnych losach państwa Ottomańskiego. Przy dwu tych ostatnich grupach Ławicz stał dość długo, z uwagą przysłuchując się ich rozmowom, lecz żadnego w nich udziału nie przyjmując. Potém, z cieniem uśmiechu na ustach, odszedł w stronę salonu, w którym tańcowano.
Tańczono w téj chwili zawzięcie. Kaplicki z narzeczoną swoją prowadził w piérwszéj parze ochoczego mazura. Tańczył dziarsko i z zamiłowaniem; czuć było, że znajdował się we właściwym sobie żywiole; z twarzy jego promieniało szczęście i lał się kroplisty pot. Majestatyczną pannę Alinę mazur ożywił także. Wspaniale zawsze, lecz z wdziękiem, w błękitnych obłokach cała, płynęła przez salon u boku narzeczonego. Panna Jadwiga, z naprędce naprawionym ogoném swéj sukni, lekka i żwawa, tańczyła także z młodziutkim blondyném, który nie miał zapewne oczu marzyciela i książek nie pisał, ale tańczył ładnie. Oprócz tych dwóch, było tam jeszcze z ośm par tańczących. W mazurowych figurach zwijały się i rozwijały różnobarwe koła; ręce wyciągały się ku sobie; ramiona w czarnych rękawach obejmowały kibicie, świecące bielą odkrytych ramion; pojedyńcze pary, z twarzami w ogniu i uśmiechach, przelatywały salę; inne, w oczekujących postawach stojąc, do dźwięków muzyki i szelestu sukien mieszały szmery i gammy wciąż rwących się rozmów i śmiechów.
W drzwiach, rozdzielających dwa salony, młody mężczyzna, w czarnym tużurku i ogromnych rękawiczkach maślanego koloru, z ramionami skrzyżowanemi na wątłéj piersi stał i patrzał. Rzęsiste światło lamp i kinkietów pozwalało dojrzéć na jego czole widoczne ślady zmęczenia. Nie było to zmęczenie takie, jakie w téj chwili kroplami potu oblewało czoła tancerzy; ale takie, które zwolna i niewidzialnie, przez długi szereg dni i lat, zapisuje na obliczu człowieka historyą jego życia. Pomimo łagodnego zarysu ust i skromności postawy, to zmęczenie jego czoła i nieruchomość śród powszechnego ruchu, nadawały mu piętno surowości i zamkniętego w sobie smutku. Patrzał na tańczących i myślał. Myślał zapewne o tém, jak obcym był dla niego świat ten wesołości i swobody. Czy był on dla niego ponętnym? Zapewne, gdy blaski i odgłosy jego dolatywały go z dala...
Mazur miał się ku końcowi. Uczuł, że ktoś go potrącił w ramię. Był to lokaj, wnoszący do salonu tacę ze szklankami, pełnemi limoniady i wody z sokiem. Ominął go, śpiesząc ku młodziutkiemu blondynowi, który, umieściwszy na krześle pannę Jadwigę, płonącą twarz swą wachlarzem jéj ochładzał. Ławicz uśmiechnął się znowu. Teraz salon uciszył się nieco, muzyka umilkła, w szmery rozmów, podobnych do brzęczenia pszczół, mieszały się fałszywe tony strojonych skrzypiec.
Dokoła panny Jadwigi utworzyła się grupa młodych dziewcząt i młodych mężczyzn. Ona królowała w niéj, bawiąc ją opowiadaniem bardzo widać zabawném, bo wszystkich rozśmieszającém. Ławicz nie spuszczał oczu z dziewczęcéj twarzy téj, która mu przez cały ubiegły dzień, jak zaklęta, przed oczyma stała, dla któréj był tutaj, która dwie godziny temu olśniła go tak, że o mało na środku salonu nie upadł. Teraz z giestów jéj, minek, ruchu ust i przelotnych spojrzeń odgadł, że siebie i otoczenie swe dowcipnie zapewne bawiła opowiadaniem o jego ogromnych rękawiczkach i grubéj chustce do nosa, o tém, że nie ma on wcale wcale znajomych i nigdzie nie bywa, że kłaniać się, ani tańczyć, ani rozmawiać nie umié. Po prostu wyśmiewała go. Domyślał się tego, odgadywał każdy prawie jéj wyraz i patrzał na nią i na tych, którzy jéj wtórowali, z obojętnością zupełną. Zmieszanie jego, zarówno jak zachwycenie — minęło. Można-by rzec, że, raz uczuwszy się obcym zupełnie wszystkiemu, co go otaczało, spoglądać zaczął na otoczenie to z punktu nie uczuć swych, ale myśli. Widocznie spoglądał on na nie z góry, sądził je, do pojęć swych o życiu przymierzał. W wyrazie twarzy jego nie było ani upokorzenia, ani urazy, ani żalu. Malowało się na niéj tylko zamyślenie i trochę ironii.
Po krótkim odpoczynku tańczono walca. Ławicz, aby nie zawadzać tańczącym, usunął się do mniejszego salonu, stanął u jednego ze stolików, przy których grano w karty, i przypatrywać się zaczął obrazkom, rzucanym na zielone sukno. Kaplicki stanął na progu i szukał go oczyma. Znalazłszy, poskoczył i dotknął jego ramienia.
— Może-byś chciał w karty zagrać? Można-by jeszcze partyą jednę ułożyć.
Ławicz zaśmiał się głośno. O żadnéj grze kartowéj najlżejszego nie posiadał wyobrażenia. Narzeczony panny Aliny zanadto był zajęty tańcem i zastępowaniem nieobecnego pana domu, aby módz wiele czasu poświęcać jednemu z gości. Odbiegł więc, bo usłyszał, że w większym salonie proszono pannę Alinę, aby śpiewała. Wkrótce téż piękny i dobrze wykształcony głos kobiecy wzniósł się nad spadającym i w ciszę zamieniającym się gwarem. W téjże chwili Ławicz wyszedł do przedpokoju, a zamieniwszy tam kapelusz Kaplickiego na swoję czapkę, znalazł się na wschodach. Czy wypadało mu tak opuszczać zebranie, nikogo nie żegnając? ani pomyślał o tém. Nie chciał téż słuchać śpiewu panny Aliny.
Nazajutrz, o zwykłéj porze wróciwszy z biura, jak zwykle znalazł na stole przyniesiony z garkuchni przez Rębkową obiad. Jak zwykle téż, warstwa obrzydliwego tłuszczu okrywała ostygły rosół, a ckliwa woń ulatywała z żółtéj jarzyny, otaczającéj kawał ugotowanego mięsa. Wszystko to zawierało się w glinianych naczyniach, umieszczonych na zastępującym obrus ręczniku. Zaledwie usiadł na stołku i jeść zaczął, wszedł Kaplicki. W dobrodusznéj i otwartéj fizyognomii jego, od piérwszego zaraz wejrzenia, znać było skwaszony nieco humor. Siadając naprzeciw gospodarza izdebki, który, powitawszy go, wziął się znowu do rosołu z zastygłą tłustością, zaczął:
— Przyszedłem, aby pożegnać cię, bo choć parę dni jeszcze zabawię w mieście, wątpię abym miał czas zobaczyć się z tobą. Przytém przeprosić cię powinieném. Zdaje się, że nie bawiłeś się dobrze na wieczorze naszym.
Mówiąc to, dziwnie jakoś na obiad dawnego kolegi spoglądał. Raził mu on wzrok i powonienie tak, że ukryć tego nie mógł. Spostrzegł téż to Ławicz, ale ze spokojem zupełnym jadł daléj. Z uśmiechem téż odpowiedział.
— Nie masz za co przepraszać mię, mój Michasiu. Chęci miałeś najlepsze, i ja to sam do zabaw podobnych okazałem się niezdolnym.
Michał wybuchnął.
— Ależ zlituj się, jak można pozwolić sobie do tego stopnia zdziczéć! Jesteś chłopcem dobrze urodzonym, przystojnym i z dobrą głową, pomimo więc że nie masz majątku i służysz w biurze, mógłbyś być w towarzystwach bardzo dobrze widzianym, gdybyś chciał tylko zastosować się...
Ławicz niecierpliwym ruchem położył na stole sztućce wykrzywione i w drzewo oprawne.
— Mój drogi — rzekł — ja wcale nie pragnę ani dobrze widzianym być w towarzystwach, ani ich widywać...
— Dlaczegóż to?
— Bo pomiędzy niemi a mną istnieje rozdział nieprzebyty. Wy kochacie się w mnóztwie formułek, których ja nie uznaję, bo żadnego sensu w nich nie widzę... Wam nie idzie o człowieka i wartość jego, ale o frak, rękawiczki, kapelusz, zgrabny ukłon i umiejętność tańcowania. Pomiędzy wami, kto nie umié tańczyć, grać w karty i po francuzku mówić, jest zerem i piątém kołem u wozu... Wasi lokaje nawet sądzą ludzi ze stanowiska fraka albo tużurka...
Mówił to z rumieńcem na twarzy i błyszczącemi oczyma. Giestykulował i wpadł w ton kaznodziejski. Kaplicki wydawał się obrażonym trochę.
— Surowe bardzo i prędkie sądy wydajesz — rzekł — raz tylko popatrzyłeś na ludzi i to wtedy, gdy oni bawili się, a już ich potępiasz. Jeżeli myślisz, że pomiędzy tymi, których widziałeś wczoraj, niéma uczciwych, zacnych i pracowitych, mylisz się bardzo i jesteś niesprawiedliwym.
Dziwna rzecz! człowiek ten tak łagodny i skromny, nie spostrzegał, że w istocie tworzył o ludziach sąd surowy i pośpieszny, sąd zresztą właściwy samotnikom, którzy, nie znając ludzi, przymierzają ich do własnych pojęć i teoryi, i z ich wysokości na świat poglądają. Upoił się i uniósł.
— Być może! być może! ja widziałem tylko, że piękna narzeczona twoja jest dumną i przesądną, śliczna panna Jadwiga — rozmarzoną trochę roztrzepanicą, że młodzi przyjaciele twoi rozmawiają o samych niedorzecznościach, a starsi rzucają karty z takiém przejęciem się, jakby od wyniku ich gry losy świata zależały...
Kaplicki wstał.
— No — rzekł — widzę, że jesteś w kaznodziejskiém usposobieniu, a ja nie mam czasu na słuchanie kazań. Daję dziś obiad dla tych przyjaciół moich, którzy o samych niedorzecznościach...
— Dajesz obiad, na którym zapewne będziecie pić szampana, a po którym zasiądziecie do kart...
— Naturalnie.
— Widzisz! ganisz mój sąd prędki i surowy. Jak można sądzić was inaczéj? Czy pamiętasz tę hulankę u Zegrzdy, na któréj byliśmy razem?
— Pamiętam; cóż więc?
— Będziesz dziś przecie robił zupełnie to samo, co Zegrzda...
— Ależ to zupełnie co innego!
— Dlaczego?
— Ojciec zdał na mnie świeżo rządy majątku, żenię się, wchodzę do obywatelstwa...
— Więc?
— No, muszę więc zaprosić, przyjąć, ugościć współobywateli...
— Zupełnie to samo robił Zegrzda. Zapraszał, przyjmował, ugaszczał...
— W inném kółku.
— W każdém kółku, co złe, to złe.
— I w innéj zupełnie formie...
— Otóż to! forma... rzecz zawsze dla was najważniejsza... I występki popełniać można, byle w wykwintnéj formie...
Sprzeczali się zawzięcie; powierzchowność Ławicza utraciła całkiem zwykły swój charakter. Unosił się. Kto wié, czy w goryczy jego uśmiechów i sarkazmie słów nie było kropli żalu za światem tym, na który piorunował, a w którym brzmiała muzyka, rozlegały się czarujące śpiewy, w obłokach jakby leciały piękne głowy i nagie ramiona kobiece. Ale Kaplicki psychologiem nie był. Obraził się i rozgniewał.
— Bądź-że zdrów — rzekł — i wiész co? na pożegnanie dam ci radę jednę! Kamedułą zostań.
Mówiąc to, wkładać począł futro swe. Ławicz ochłonął. Czy zawstydził się uniesienia swego? czy drgnęło w nim stare koleżeńskie przywiązanie? Pochwycił w obie dłonie rękę gościa.
— Michasiu, nie odchodź rozgniewany. Byłeś dla mnie zawsze bardzo dobrym, nie powinienem był cię obrażać. Posłuchaj! Mnie świat wasz wydaje się istotnie pustym i nudnym, ale może to w części i moja wina. Nie rozumiem go, nie bawi mię on...
— Bo zdziczałeś — ułagodzony trochę podchwycił Kaplicki.
— Wcale nie! przeciwnie! ja siebie właśnie mam za cywilizowanego człowieka! a was... Przebacz mi, mój drogi... obrażać cię nie chcę... ze smutkiem to mówię. Co cię zawsze i wyłącznie zajmuje? Procesy, długi, meble, powozy, konie, polowania i wieczory. Nigdy o niczém inném, gdy rozmawiam z tobą, nie słyszę...
— A czémże u dyabła chcesz, abym się zajmował?
— Jakto? nic więcéj... nic?
— No, a cóżby naprzykład?
— Pamiętasz szkolne czasy nasze i własne marzenia swoje?... — Na poczciwéj twarzy Kaplickiego odmalował się niesmak.
— E! dawno to było i trwało krótko! Co innego marzenia, a co innego rzeczywistość. Dzieciakiem prawie poznałem się z życiem rzeczywistém, i jakiém ono jest, takim i ja się stałem...
— A wpływać trochę na tę rzeczywistość, uszlachetniać ją, coś wyższego w nią...
— Utopie, mój drogi, mrzonki i nic więcéj! Jestem człowiekiem uczciwym i honorowym, będę dobrym mężem i ojcem i — niczego więcéj od siebie nie wymagam. W teraźniejszych czasach, każdy z nas obywateli i bez tego ma kłopotów i nieprzyjemności mnóztwo; a żeby mi przyszło jeszcze nad jakiemiś mądrościami albo wielkiemi czynami głowę sobie suszyć, to-by i życie zbrzydło.
— Ale w takiém życiu, mój Michale, przy takich wyłącznie przedmiotach zajęcia, zniżyć się musi strasznie skala...
— Daj mi tam pokój ze swoją skalą! Wiész co? nauczyłeś się książek i według nich świat sądzisz. Nie godzimy się z sobą nigdy...
— Ha! — opuszczając ręce, smutnie rzekł Ławicz — boli mię to... ale dziś mi jakoś ciągle na pamięć przychodzi Zegrzda. Czy pamiętasz, jak wtedy mówił on sam: wszak ludzie różnie żyć muszą, tak, jak im tam wypadnie...
— Pamiętam, więc cóż?
— Więc przebacz mój sposób życia i widzenia rzeczy i zachowaj mi swą życzliwość...
Mówił to serdecznie, smutnie patrząc w twarz przyjaciela. Ale Kaplicki od wczorajszego już wieczoru trochę zobojętniéć dla niego musiał. Dzisiejsza sprzeczka, a może i ręcznik, zamiast obrusa na stole zasłany, i wstrętna woń obiadu Ławicza, dokonały reszty.
— Naturalnie — odparł — naturalnie. Jakże? jesteś przecie szkolnym kolegą moim i spotkam cię zawsze z prawdziwą przyjemnością... Adieu!...
Od dnia tego, pogrążony znowu w czytaniu książek, których świeżo właśnie kolega jego, księgarz, dostarczył mu ilość znaczną, Ławicz nie wychodził wieczorami na miasto i nie podsłuchywał muzyki, brzmiącéj we wnętrzach domu. Zresztą, na piérwszém piętrze domu, w którym mieszkał, z piérwszym brzaskiem wiosny, nie grano już i nie śpiewano. Z piérwszym téż brzaskiem wiosny otrzymał on od Zenona Derszlaka list długi, na który dwa razy dłuższym listem odpowiedział. Była to także sprzeczka, innego przecież rodzaju niż ta, którą stoczył z Kaplickim. Derszlak, w charakterze nauczyciela, udzielającego po domach lekcyi prywatnych, bawiący ciągle w stolicy, ognistemi słowy apostoła lub extatyka opisywał mu Atlantydę, na jaką świat ten, wspólnie z gromadką przyjaciół swych, przemienić zamyślał. List kończył się słowem: „przybywaj!“
Ławicz odpowiedź swoję zaczął od wyrazów: „Nie przybędę!“ On także marzył nieraz o Atlantydach, ale, uczeńszy, albo przynajmniéj bliżéj poznajomiony z nauką, w jéj tylko niezawodne lecz powolne działania ufał; kto wié? za te-to właśnie jéj obietnice szczęśliwych losów świata najwięcéj może kochał ją i czcił. W zapale Derszlaka widział exasperacyą człowieka, który sam cierpiał wiele i wszystkie cierpienia rozumiał; nielogiczność umysłu, pięknego może, lecz który zwichnął się, nim możliwy kres wzrostu swojego osiągnął. Zresztą, przed pisaniem odpowiedzi swéj, otworzył on okno swéj izdebki, i na wiszącą nad dachami błękitną wstęgę nieba patrzał tak długo i w taki sposób, jakby ona była kartą, z któréj wyczytywał wielkie mnóztwo rzeczy. Zaczął więc odpowiedź swą od wyrazów: „nie przybędę,“ a zapisawszy kilka arkuszy, zakończył ją słowami: „ludzie różnie żyją i różnemi drogami chodzą, tak jak im wypadnie. Twoja droga nie może być moją. Przebacz mój sposób widzenia, inny niż twój, i zachowaj mi życzliwość twoję.“
Napisawszy list ten, zamyślił się nad dwiema rzeczami. Naprzód zapytał sam siebie:
— Jakąż jest moja droga?
A potém.
— Dlaczego zawsze mówić do ludzi muszę: przebacz mój sposób widzenia, inny niż twój?
Wkrótce potém, witając się w biurze z Piotrem Kwirą, spostrzegł w nim, tak jak wtedy, przed kilku laty, zmianę wielką. We wnętrzu kościanéj figurki było znowu coś, co powierzchowność jéj okryło wyrazem zgryzoty. Znowu, nim pisać zaczął, łysą głową wstrząsał długo nad sinym arkuszem, a pisząc, końcem suchego palca pocierał brzegi czerwonych powiek; pisał jednak wciąż, wciąż, z powolną regularnością dobrze funkcyonującéj maszyny, i nawet, wzdychając ciężko, pisać nie przestawał.
I znowu, tak jak przed kilku laty, pomiędzy dwoma ludźmi, u dwu okien wielkiéj sali piszącymi, zawiązała się krótka, półgłosem prowadzona rozmowa.
— Panie Kwira, co panu dziś jest?
— Bieda, panie dobrodzieju,..
— Czy wielka bieda, panie Kwira?
— Oj! bez grzechu narzekania... teraz już... to i okropna...
— Cóż? znowu może?...
Kwira, jak sprężyną poruszony, powstał nagle, z piórem w ręku, cichym, skradającym się krokiem do Ławicza zbliżył się i, schylony, we dwoje prawie zgięty, szepnął mu coś do ucha. Był to widocznie jeden tylko wyraz, ale Kwira wymówił go z przerażeniem w szeroko rozwartych oczach, a Ławicz zbladł i pióro z palców mu wypadło. Tego dnia zstępował wraz z Kwirą, po starych kołyszących się wschodach, do sutereny, która z pod czteropiętrowéj kamienicy wyglądała na świat okratowaném swém okném.
W izbie, do któréj wiosna przyniosła tylko woń stęchlizny i występującą na nizkie ściany kroplistą wilgoć, szaro było, jak o zmroku. W ogromném, czarném wnętrzu komina nie palił się ogień, deska do prasowania stała przy ścianie, a u stóp jéj stało zimne żelazko. W tém samém miejscu, na którém kiedyś rozlegał się gorzki śmiech chorego i przeciw światu zbuntowanego chłopca, z za firanki, utworzonéj z prześcieradeł i dwóch kobiecych spodnic, wyciągnęło się ku wchodzącym dwoje śniadych, wychudłych ramion z załamanemi rękoma, a głos kobiecy, ochrypły od choroby i płaczu, zawołał:
— Zgubiony! zgubiony!
Z pod wilgotnéj chustki, oblepiającéj szczelnie głowę Anny, na szare płótno grubéj koszuli, na spłowiały łachman, służący jéj za kołdrę, i aż na skraj jéj łóżka, spływały gęste, długie, kruczo-czarne, a siwizną przysypane włosy. Żar oczu jéj, rozpalonych boleścią i gorączką, ponuro oświetlał twarz zciemniałą i od wychudnięcia kościstą; ze spieczonych ust, w których zarysie, był jeszcze smutny odblask dawnéj ich piękności, lał się potok wyrzekania.
— Zgubiony! jak złodziéj albo rozbójnik jaki w turmie siedzi!... Co to jest? jakim sposobem stać się to mogło! Dlaczego ona dnia tego dożyła? Dlaczego za mąż nie poszła — o Boże! wszakże mogła była to uczynić!... i dlaczego swoich własnych dzieci nie miała, aby obchodzić się z niemi srogo, łajać ciągle, bić nawet, byle-by nie spotkało ich to, co stało się z tym niegodziwym chłopcem bez serca i sumienia... Trzeba być niegodziwym i odrobiny rozsądku nie miéć, aby tak zmarnować się samemu, a ją zgubić, która dla niego była nie siostrą, lecz matką, która za nim świata i siebie nie widziała! O! czemu go ona nie biła... często bite dzieci bywają ciche i spokojne, a on zawsze był taki żywy, tak wszystko strasznie brał do serca, tak każdemu oporem stawał... trzeba było upokorzyć go, złamać, zrobić go głupcem choćby, ale takim, coby spokojnie gryzł swoję kromkę chleba i o niczém więcéj nie myślał... O, najszczęśliwsi głupcy i najszczęśliwsze matki te, które z głów swoich dzieci, choćby kijem, wypędzają te myślenia, co niby mądre są, a jak smoki pożerają dzieci! Ale ona nie była jego matką, była tylko jego siostrą i nie miała prawa bić — sieroty. Zresztą ona bić nie umiała. Ojciec ich, biedaczysko to, które, spadłszy z rusztowania, kości sobie połamało, upijał się czasem, ale dzieci swoich nigdy nie bił i ich bić się nie nauczył. On, umierając, oddał jéj brata, takiego jeszcze wtedy malutkiego, i powiedział: — Pamiętaj, Anulku, pilnuj go, jak źrenicy w oku, i do szkół oddawaj. Widzisz, ja cieśla, z rusztowania spadłem. On, uczonym będąc, nie spadnie! — O! tatku! czy ty widzisz ztamtąd, jak on okropnie spadł!...
Żeby kto wiedział... i Kwira nawet nie znał go jeszcze wtedy... co to był za śliczny dzieciak, z włoskami, kręcącemi się jak pierścionki, a czarnemi jak krucze pióra, z takiemi czarnemi i mądremi oczyma, że wszystkie panie te, które przychodziły do niéj, aby roboty u niéj zamawiać, całowały go i pieściły, jak panicza jakiego, jak cherubina! Wtedy miała ona jeszcze zdrowe oczy i prześlicznie haftowała, umiała téż i prać koronki. Roboty takie płacą się drogo, a ona pracowała dniami i nocami i, nie dojadając trochę, a w téj suterenie mieszkając, mogła mu sprawić mundurek i kupić książki, i zapłacić wpisowe, i oddać go do szkoły. Cóż? gdyby był zdolności nie miał, oddała by go do szewca albo do mularza, ale zdolności miał...
Bywało, noc już późna, a on siedzi przy tym oto stole, głowę rękoma obejmie i uczy się, i uczy... takich mądrości różnych, po łacinie, po grecku, czy ja wiem już, po jakiemu jeszcze, a potém wstanie od książki i bęc przede mną na kolana, i ręce moje całować zaczyna. — „Anulku, ja to tobie winienem, że uczę się, ale idź ty już spać! Ty przeze mnie oślepniesz — mówi i jak bóbr, bywało, zalewa się łzami. — Doktorem, mówi, zostanę i wyleczę ciebie. Wyjdziesz za Kwirę, wyjedziemy wszyscy na wieś i spokojnie sobie żyć będziemy, ludziom dobrze robiąc.“ Ot i doktorem został, ot i wyleczył mię, ot spokojnie wszyscy żyjem! O, głupi, niegodziwy, złoty, serdeczny, biedny, biedny, biedny mój chłopak!
Namiętnym i łzawym potokiem, wyrzekania te lały się w mrok podziemnéj izby, w któréj głębi Kwira zapaliwszy mały ogień, gotował przy nim obiad dla siebie i ziółka dla choréj. Z drugiéj strony izby, za żelazną kratą okna, ciągnął się chodnik ulicy, słońcem wiosenném oblany, migocący barwami przesuwających się po nim sukien kobiecych. Pomiędzy dwoma światłami temi, z pod ściany wilgotnéj, wyciągały się wciąż zsiniałe, chude ramiona z załamanemi rękoma, i deski starego łóżka skrzypiały pod ciałem, rzucającém się na nich w gorączce i szlochaniach. Wilgotne ściany izby, zakratowane jéj okno, deska do prasowania i ciężkie żelazko, przykrywające część wypalonéj podłogi, ciemne okulary, rzucone przy lampce z zieloném okryciem, szczupła komódka, a na niéj w ładnych ramkach fotografia szesnastoletniego chłopca w studenckim mundurku; wszystko to, aż do chudego, łysego człowieka, którego ptasi profil rysował się na żółtém tle ognia, a małe oczy spoglądały w przestrzeń z wyrazem boleści, wszystko słowem, co się tu znajdowało, stanowiło zgłoski historyi téj, która teraz, w kącie izby, zdawała się kresu swego dobiegać. Przysłaniająca łóżko, a na sznurach zawieszona odzież, wyglądała jak koło, utworzone z bujających w powietrzu widm nędzy. Kołem tém otoczona kobieta, długie jeszcze dni kilka coraz ciszéj wyrzekała, szlochała, kaszlała i wyciągała w przestrzeń coraz chudsze ramiona, zabliznionemi ranami od żelaza okryte. Blizny te były także zgłoskami jéj historyi i historyi tego, czyje imię wymawiała ona dopóty, dopóki nie zrobiło się tam zupełnie już cicho.... Było to o świcie. W szarém świetle wschodzącego dnia, lampka z zieloną zasłoną paliła się, jak wielki szmaragd, którego światło padało na ładne ramki i rysującą się pośród nich twarz młodzieńczą, pełną czułości, ognia i nadziei... W godzinę potém Ławicz i Kwira znaleźli się na poddaszu czteropiętrowego domu. Kwira usiadł na łóżku swém i, łokcie oparłszy na kolanach, a łysą głowę ująwszy w kościste dłonie, pogrążył się cały w długiéj medytacyi. Szczupła postać jego, melancholijnie, zwolna i rytmicznie, kołysała się w obie strony. Raz tylko, nie podnosząc głowy, wymówił:
— Bez grzechu narzekania... można Pana Boga zapytać, pocośmy się rodzili? ona... ja... i tamten?
W téjże chwili piérwszy promień słońca błysnął na szybach okna i złotą nicią spłynął na ścianę. Zaludniające izbę kanarki obudziły się, powylatywały z klatek, pozlatywały z prętów swych, ze sprzętów, zewsząd; ruchliwym, wesołym rojem zatrzepotały i rozśpiewały się nad zgiętemi plecami i łysą czaszką człowieka, kołyszącego się na ubogiéj pościeli.
On wtedy podniósł głowę, schwycił za rękę Ławicza, popatrzył mu w oczy wzrokiem od łez nabrzmiałym i, szepnąwszy:
— Niby nic... panie dobrodzieju... a to była kobieta święta!
Wybuchnął wielkim łkaniem. Śpiewanie kanarków zagłuszyło szmer jego płaczu. Jeden z nich usiadł mu na plecach, na tém właśnie miejscu, gdzie w domowém ubraniu jego była spora, załatana dziura, parę zaś innych umieściło się na urzędowym surducie, który leżał na stołku, a w którego pozłacanych guzikach promień słońca rozpalał skaczące, wesołe błyski.
„Jakąż jest droga moja?” Było to pytanie, które od czasu pewnego, dniem i nocą, w biurze i na ulicy, prześladowało Ławicza, niby zwrotka pieśni, na różne tony wyśpiewywana, po mózgu jego krążąca.
Jakto! miał lat dwadzieścia kilka, tak wiele już pracował, tak ciężko i oddawna wywalczał sobie możność oddychania powietrzem téj ziemi, a jeszcze nie wiedział, jaką jest droga jego? Tak, nie wiedział z razu, lecz potém, gdy zgłębiać zaczął pytanie własne, dowiedział się, że nie było przed nim drogi żadnéj.
Dnia pewnego, wróciwszy z biura i roztworzywszy przed sobą książkę, uczuł, że czytać nie może. Ciemne fale jakby mgły wilgotnéj, albo krwi zbiegającéj do powiek, zawieszały się pomiędzy oczyma jego a kartami książki. Myślał, że dla niego nie było na świecie miejsca, na którém mógł-by siać zebrane ziarna i cieszyć się nadzieją, czy widokiem plonów; że nie było i być nie mogło dla niego plonów żadnych, ani wzrastania i dążenia żadnego. Tu niedostawało mu prawa, tam możności, i za nim, jak przed nim, nie istniało nic, prócz ścian téj izdebki, prócz ścian kancelaryjnéj sali, prócz dośmiertnego przepisywania akt kancelaryjnych, prócz wiecznego wypychania własnéj czaszki tém, co w niéj tylko nazawsze pozostać miało.
Przymusowość pracy nuży, bezowocność jéj zniechęca. Sześć lat przymusowego orania na powszedni rosół z zastygłą tłustością i kubek mléka z sześciogroszową bułką, — dziewięć lat gonitwy bez oddechu za wiedzą, przed którą ubóztwo z jednéj strony a z innéj artykuły prawa, krzyżowały swe miecze, lata te pracowite, samotne i nędzą zaprawne, zaciężyły mu na barkach, głowie i ramionach. Teraz dopiéro przypomniał sobie, że były w nich i praca, i samotność, i nędza. Teraz dopiéro uczuł zniechęcenie rozbitka, który, długo i z całéj siły płynąc z okiem, utkwioném w dalekie brzegi, spostrzega, że widok brzegów tych był złudzeniem. Skoro więc nigdzie, na całym widnokręgu, na całéj przestrzeni szerokiego jednak świata, niéma dla niego żadnych brzegów; po cóż ma dłużéj piersią zdyszaną pruć fale morza — zimne i oporne?
Po co? pytanie to przywiodło za sobą cały szereg pytań i twierdzeń, które przez wszystkie te lata obijały się o uszy jego, w piersi zapału i wytrwania pełnéj, echa nie znajdując. Teraz echa zagadały.
— Co ty z tém wszystkiém zrobisz? — Jaką rolę użyźni pot czoła twego? — Czyją dolę rozjaśni światło, którego tyle do głowy swéj nabierasz? — zapytał Derszlak.
— Po co ci to? na co ci się to przyda? — pytał Dębski — a tenże sam chłodny i rozważny głos mówił jeszcze: bez celu... bez celu... niepraktyczne!
— Bzika masz! — junacko twierdził Zegrzda.
— Kamedułą zostań — doradzał Kaplicki.
— Sfixujesz pan — przepowiadała nawet Rębkowa. — A szafirowe oczy panny Jadwigi patrzały na niego z litością albo ironią, alabastrowe ramiona panny Aliny wstrząsały się wzgardliwym śmiechem; lokaj nawet, roznoszący na tańcującym wieczorze limoniadę i wodę z sokiem, wejrzeniem swém i ruchem wspaniałéj swéj brody mówić się zdawał: — Jam mędrszy od ciebie, uczony głupcze, który po łacinie umiesz i promienie słońca w garść łapać chciałeś, a z ubrania i miny wyglądasz na kredensowego chłopca! Może... może oni mieli słuszność... Zapewne... najpewniéj mieli słuszność!
Gdyby nie to, i nie to, i nie tamto, było-by inaczéj, ale ponieważ to zdarzyło się, a tamto na świecie istnieje, więc mieli słuszność!
Z książek, stojących przy ścianie, leżących na podłodze, piętrzących się na stole i stołkach, długoletniém przyzwyczajeniem wywoływane, śpiewały głosy syren:
„Ku nam, ku nam statek nakieruj,
„Głosom przysłuchać się naszym...
Ale Ławicz, z okiem przygasłém i spuszczonemi rękoma odpowiedział:
— Nie chcę..!
Lecz zaledwie powiedział to, uczuł spadającą mu na barki niezmierną nudę życia. Cóż więc miał czynić z godzinami swemi, wieczorami, nocami, w których przywykł był spać niewiele? A bardziéj jeszcze co czynić miał z tym ogniem wewnętrznym, który przygasł, lecz nie zgasł i, niezużywany na nic, dławił go i dręczył?
Życia więc, ruchu, czynu i uczucia! Gdzież one były? — Wszędzie. Świat był ich pełen. Pełno było na świecie ludzi, którzy ruszali się, kochali — słowem żyli. Więc żyć, jak inni ludzie... żyć, jak żyli wszyscy!...
Ba! alboż on już mógł żyć, jak wszyscy? Stała się z nim rzecz szczególna. Spadła nań pokuta za to, co miał w sobie najlepszego; za długoletnie, zapamiętałe przebywanie w wysokich sferach uczuć i myśli. Sfery te były od powszednich zjawisk życia tak oderwane, że, przebywając śród nich, stał się on powszedniemu życiu obcym, a ono dla niego stało się nieprzyjazném. Sfery te jeszcze były tak wysokie, że, przebywając śród nich, przywykł on do zapatrywania się na powszednie życie z wysoka. A życie powszednie przymierzania do idealnych modeł nie znosi. Kto uciech jego używać pragnie, musi przyjmować je naiwnie, wpółślepo, bez drobnowidza, bez skalpelu, bez wstecznych spojrzeń na źródła ich i następstwa. Ławicz zaś z długich lat samotnéj pracy wyniósł pełno zasad i teoryi... Z życiem powszedniém i powszedniemi uciechami pokłócony, czuł, że w sferach idealnych, w których przemieszkiwał dotąd, utrzymać się już nie może...
Więc cóż? Przez małe okno, otwarte nad blaszanym dachem, zalatywało go powietrze majowego poranku. Był to także poranek niedzielny, w którym ulice miasta słały ku małym oknom, nad dachami otwartym, zmieszane gwary. Tam, daleko, pośród pól i lasów, od których przylatywał upajający ten powiew wiosny, słonecznie było, świeżo, zielono; chaty wieśniacze stały śród drzew, okrytych kwiatami, z rzędami pyzatych twarzy dziecinnych na przyzbach; swobodne wiatry dziwne pieśni grały na samotnych gruszach polnych, na brzozach w gęsty gaj zbitych i na sercach ludzkich, odświętnie pod odświętną odzieżą bijących. Tu znowu, na tych ulicach i w tych domach miejskich, rozlegał się uroczysty śpiew dzwonów kościelnych, uśmiechały się ku sobie twarze i przyjaźnie spotykały się dłonie ludzkie; na rynkach toczyły się głośne i żwawe targi; z otwartych okien wychylały się roześmiane twarze dzieci i dziewcząt; potém nieco, za godzinę, za dwie, okna te wyleją na świat potoki wesołéj albo melancholijnéj muzyki... Tam i tu każdy miał coś albo kogoś swego. Chata skąpana w słońcu, zorany zagon, szmaragd łąki, gromada drzew szumiących, kobieta, dziecię, muzyka, te nawet dzwonienia kościelne, mówiące ludziom, że Bóg modlitwy ich słuchać gotów, te nawet targi na rynkach i te na chodnikach przelotne uśmiechy, — było to przecież wszystko czyjémś szczęściem, uciechą, nadzieją, a choćby złudzeniem tylko, lecz błogiém...
Młody, samotny człowiek, wychylający się przez małe okno wysokiego poddasza, pomimo majowego słońca, grzejącego mu plecy, uczuł przenikające zimno. Zwrócił się twarzą do swéj izdebki. Podniósł głowę i ze zdziwieniem słuchać zaczął...
Jakaż to piosnka, wesoła i razem rzewna, kobiecym głosem śpiewana, zbliżała się ku drzwiom jego? Szła ona z dołu i zwolna podnosiła się coraz wyżéj, dźwięczała coraz bliżéj, świeża tak i swobodna, jak gdyby ją ku niemu, w czarnéj chwili jego życia, przysyłały zielone pola i śpiewające gaje wioski:
„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie,
„Nie świeciła-bym, nie świeciła-bym... jak tylko dla ciebie.”
Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich kobieta, wcale niepodobna do Rębkowéj, która zwyczajnie o téj porze przynosiła tu na tacce kubek z mlékiem i sześciogroszową bułkę. Niosła ona także w obu rękach tackę z kubkiem i bułką, ale była ośmnastoletnią dziewczyną, wysoką, silną, zgrabną, z błyszczącemi jak wiśnia ustami pośród rumianéj twarzy, z oczyma, które z pod ciemnéj rzęsy patrzały, jak dwa liliowe kwiaty lnu. Na stanik źle zrobionéj i przeraźliwie wykrochmalonéj sukni opadł warkocz ciemno-płowych włosów, a nad samem uchem jéj niezgrabnie sterczała duża i silnie pachnąca gałąź kwitnącego jaśminu. Ławicz zdziwioném okiem orzucił od stóp do głowy to żyjące uosobienie zdrowéj, raźnéj, wiejskiéj piękności kobiecéj. Ona, zmieszana trochę, w grubych swych i ciężkich trzewikach dość lekko przeszła izdebkę, a stawiając na stole tackę z kubkiem i bułką, rzekła:
— Ciotka Rębkowa cościś cierpiąca trochę, kazała mi przynieść panu śniadanie i w mieszkaniu uprzątnąć. Czy można?
Mówiąc to, patrzała nie na tego, do kogo mówiła, ale na ścianę, a oczy jéj wyglądały, jak dwa kwiaty lnu, z nieśmiałą ciekawością na świat wyzierające.
— Owszem, proszę. Czy pani jest krewną pani Rębkowéj?
— A jakże!
— Blizką krewną?
— A jakże! bratanicą...
— Ale pani ze wsi tu przybyła?
— A jakże!
— Niedawno pewnie?
— A wczora tylko.
— Nazywam się Zygmunt Ławicz. Czy mogę wiedziéć...
— Co takiego?
— Czy mogę wiedziéć, jak imię i nazwisko pani.
— Czemuż nie? — Franciszka Rębkówna.
— Także Rębkówna?
— A jakże! — U nas w okolicy trzydzieści domów Rębków. Wujaszek Paweł z téj okolicy pochodzi, i ciotka Pawłowa z téj okolicy, i ja...
Rozmowa urwała się. Piękna dziewczyna krzątała się około uprzątania izdebki. Ruchy jéj miały w sobie swobodę i giętkość, pokrywającą to, co było w nich prostaczego. Widocznie stawała się coraz śmielszą.
— Jezu! — zawołała po chwili — co tu książek! — i w serdecznym śmiechu, pomiędzy wiśniowemi wargami ukazała dwa rzędy prześlicznych zębów.
Ławicz wydawał się trochę zmieszanym. Dziewczyna miotełką z piór kogucich strzepywała pył z książek, tak blizko niego, że zapach sterczącego we włosach jéj jaźminu twarz mu oblewał.
— A pani lubi czytać książki?
— Ja?
Zdziwiła się nieco i zastanowiła.
— A lubię... kiedy piękne modlitwy są...
— A innych książek, prócz do nabożeństwa, pani nie lubi czytać?
— A jakże! — Do nas węgrzyni takie śliczne książki czasem przynoszą! Zimową porą, jak niéma czego robić, zbieramy się po domach i czytamy...
— Jakże nazywają się te książki?
— Ot, głupstwo! Jedna była historya świętéj Genowefy, a druga historya księżniczki Magellony, a trzecia o tym rozbójniku, co to nazywał się... Oj, żeby jego...
Zachichotała z cicha, ale, bardzo zawstydzona wesołością własną, twarz za wieszadła z odzieniem schowała.
Ławicz uśmiechnął się. Bawiły go wymienione przez dziewczynę tytuły książek, najbardziéj przecież rozweselała go może świeżość jéj uśmiechów i swoboda ruchów, z jakiemi, wskoczywszy na stołek, miotełką swą zdejmowała pajęczyny, zapełniające kąt izdebki.
— Jezu! co tu pajęczyn! a pyłu po kątach, jak w jakiéj karczmie! Już to ciotce wstyd, że tu tak brudno. Ja tego nie lubię! U mnie izba powinna być czysta, jak szklanka, i odzienie tak samo. A jakże! czy to człowiek świnia, żeby żył w brudach? I u ciotki Rębkowéj tak samo brudno, ale niech ja tam pobędę troszkę.
— Czy ciotka pani bardzo chora?...
— Et, głupstwo! kolki sparły, bo musi wczoraj objadła się...
Zeskoczyła ze stołka, cała ponsowa od podejmowania ramion i pełnego zapału opylania ścian.
— Jezu! że téż i u pana żadnego kwiatka na oknie niéma. I u ciotki niéma! Ja nie wiem, jak to tu ludzie żyją, bez zieloności, i bez kwiatów, i bez wszystkiego. Przed naszym domem nagietki i maki jak rozkwitną, to aż żółto i czerwono robi się w oczach, a jeszcze i w izbie wazony śliczne. Pelargonią różową mam, tę, co mi ją przeszłego roku ogrodnik z Zawirowa darował... Wyrosła ot tak! i kwitnąć już zaczynała... chciałam ją wziąć z sobą, ale matka nie dała. Matka tak samo przepada się za kwiatami. — Kiedy już ciebie nie będzie — mówi — niechże choć twoje kwiatki oczy moje pocieszają. — Och, och!
Westchnęła, opuściła ręce z miotełką i posmutniała.
— Pewno panna Franciszka prędko na wieś powróci? — sprobował pocieszyć ją Ławicz.
— Bóg święty wié — ze spuszczonemi oczyma, szepnęła.
— Po cóż pani przyjechała tu, kiedy tak smutno po wiosce i po rodzicach i — po pelargonii?
— Ot, pan żartuje sobie, a mnie naprawdę bardzo smutno...
Stała na środku izby, ze wzrokiem spuszczonym na miotełkę, kogucie jéj pióra skubiąc grubemi, spracowanemi palcami.
— Ot, po co ja tu przyjechałam! Zwyczajnie, biéda z domu wygnała! Pola u nas niewiele, łąki tyle co nic, a braci trzech i dwie siostry... braci dwóch dorosłych już... w tym roku pożenią się pewnie... i ojciec, i matka... gromada taka! Gdzie tu wszystkim w domu wyżyć! Młodszego brata ojciec do rzemiosła przeznaczył... W świat pójdzie i mnie powiedział: idź w świat! Z naszéj okolicy dużo dziewcząt w służbę do miasta idzie. I mnie w służbę wysłali, żebym późniéj braciom na karku nie siedziała. — Kiedy trzeba, to trzeba! Ojciec na wspólność z sąsiadami gubernantkę dla nas trzymał... Czytać nauczyła, szyć i szydełkiem robić i prać różne cienkie rzeczy. Albo to święci garnki lepią? kiedy trzeba, to trzeba!
Mówiła to wszystko prędko, z cicha, uśmiechała się niby, ale ze spuszczonych oczu na twarz jéj posmutniałą i usta zmuszające się do uśmiechu, a krzywiące się do płaczu, płynęły łzy. We wpatrzonych w nią oczach Ławicza, malowało się współczucie...
— Prędkoż panna Franciszka pójdzie już w służbę?
— Bóg święty wié! pewnie prędko. Wujaszek Paweł stara się o miejsce dla mnie... tymczasem będę mieszkać u nich i ciotce pomagać.
— A może... może, zanim znajdzie się to miejsce... panna Franciszka za mąż pójdzie?...
Od płowych włosów aż do ogorzałéj szyi, stanęła cała w ogniu rumieńca. Zarazem odwróciła się prędko; skoczyła ku drzwiom. Już otwierała je, kiedy Ławicz, wstając ze stołka, zawołał:
— Proszę pani... panno Franciszko!
— A co?
Z ręką na klamce, odwróciła ku niemu twarz jeszcze nieostygłą, z nieśmiało podnoszącemi się z pod ciemnych brwi liliowemi oczyma.
Alboż on wiedział sam, co miał jéj do powiedzenia? Przez kilka sekund patrzali na siebie wprost, oko w oko.
— Ot tak. Nic! mnie tu smutno... więc chciałem, żeby pani dłużéj trochę pobyła...
Spojrzała po izdebce i wstrząsnęła głową na dowód niby pożałowania...
— Że smutno, to smutno...
— I ja... z biédy... w służbę pójść musiałem.
— Do kancelaryi? — zapytała.
Skinął twierdząco głową.
— Wujaszek mówił wczora...
Urwała i twarz za drzwi wpółotwarte schowała.
— Co wujaszek mówił?
— Że pan bardzo uczony... — odpowiedziała z za drzwi.
Ławicz uśmiechnął się dziwnie.
— To ja byłam bardzo ciekawa zobaczyć pana. Józefek, ten mój stryjeczny, także w kancelaryi służy, ale bardzo głupi...
Z nieśmiałą ciekawością wyjrzała z za drzwi i znowu mu w twarz popatrzała, a potém spojrzeniem izdebkę dokoła obiegła.
— Jezu! — rzekła — tu w téj ciasnocie świata bożego nie widać! I mnie, od kiedym do miasta wyjechała, cościć aż dusi... U nas o téj porze, w niedzielę, tak wesoło...
Plecami o drzwi oparta, skubała w palcach gałąź jaśminu, która z włosów jéj wypadła.
— Niech mi pani tę gałązkę daruje...
— A na co?
— Będzie mi z nią trochę weseléj...
Zdziwiła się, zawstydziła i spuściła oczy.
— Od czego to ma być weseléj? — z niezadowoleniem niby, wydymając wargi, szepnęła.
— Od tego może, że kwiat ten jest cząstką bożego świata, którego... tu nie widać!
Skinęła potakująco głową:
— To prawda... że nie widać!
— Widzi pani! kto sam smutny choć trochę, ten i cudzy smutek zrozumié!
— No, to proszę!
Ruchem, w którego trwożliwéj niezgrabności było dużo wdzięku, podała mu pachnącą gałązkę i — ponsowa znowu cała — uciekła. Po kilku minutach z daleka już, z dołu wschodów, czy z dziedzińca, na poddasze zaleciały znowu oderwane dźwięki i słowa piosenki:
„Gdybym ja była słowiczkiem majowym,
„Nie śpiewała-bym, nie śpiewała-bym jak tylko...
— Franka! Franka! — ozwało się z otwartego na dziedziniec okna basowe wołanie Rębkowéj.
— Aha! ciotko! aha!
Wpadła do dużéj, dostatnio sprzętami napełnionéj, a brudnéj jak komin izdebki Rębków, i jednym skokiem od progu schowała się pomiędzy piec i szafę.
— Ciotko! — ozwała się z ukrycia tego.
— Aha? — z topieli poduszek i kołder głowę wysuwając, zapytała Rębkowa.
— Ten pan, coście mnie do niego posyłali...
— To co... ten pan? pewnie go już w domu nie było...
— Był...
— No i cóż?...
— Ten pan... bardzo grzeczny...
— A coby miał być niegrzeczny! albo ty chamka jaka, czy co? Szlachcianką jesteś, tak jak ja i on, i bratanicą moją.
— Ono tak, ale on bardzo grzeczny i taki delikatny...
— Ano! z edukacyą człowiek. Wié, jak z ludźmi obchodzić się trzeba. Oj kolki, kolki!
Pomiędzy szafą a piecem słyszéć się dawał szczególny szmer, bardzo podobny do drapania paznogciem po drzewie.
— Ciotko!
— Aha?
— Ten pan...
— To co jeszcze?...
— Bardzo ładny... taki jakiś biały i tak smutno patrzy...
— A co by miał być wesołym? biedaczysko! pracuje, jak wół, a sam jeden na świecie, jak palec...
Tym razem pomiędzy piecem a szafą dało się słyszéć głośne westchnienie.
— Ciotko!
— Aha?
— Ten pan... daleko rozumniejszy od Józefka... Musić to nie każdy kancelista głupi taki, jak Józefek...
Tym razem, z pod kołder wychylił się cały już potężny biust Rębkowéj.
— No, no! coś ty mi zanadto o tym panu gadać zaczęłaś! Jeszcze nim sobie głowy nie zawróć! On nie dla ciebie, pamiętaj! bo choć ty szlachcianką i bratanicą moją jesteś, ale bez edukacyi, a on uczony i będzie sobie żonki z edukacyą szukał. Ot, wyleź lepiéj z kąta i zawiń się około uprzątnięcia izby i około obiadu, bo jak wuj z miasta przyjdzie a obiadu nie będzie... herezyi takich narobi, że piechotą do okolicy uciekniesz...
Nie wylazła z kąta, ale wyskoczyła, i zawinąwszy po łokieć rękawy perkalowéj sukni, a trzewiki z nóg zdjąwszy, tak się około wskazanych jéj robót zawinęła, że po godzinie, duża izba, zamiast do okopconego komina, podobną była do starannie wymytéj szklanki, a na kominie, przy wielkim, wesołym ogniu, gotował się obiad. Wyskoczyła na dziedziniec i po chwili wróciła z ogromnym pękiem kwitnącego bzu i różnéj zieleni, w obu rękach. Łupami temi, przyniesionemi ze wspólnie do wszystkich lokatorów kamienicy należącego ogródka, zdobić zaczęła izbę. Z twarzą rozognioną od ruchu i zmęczenia, z kroplami potu na czole i potarganym warkoczem, bosa, w spódnicy podniesionéj prawie do kolan, a rękawach do łokcia zawiniętych, stała na stołku i ogromne pęki kwitnącéj i niekwitnącéj zieleni za belki sufitu wsuwała. Przytém, głosem rwącym się od przyśpieszonego oddechu, śpiewała:
— „Oj, cóż komu do tego,
Że ja kumcię lubię,
Że ja kumci mojéj miłéj...
W tém śpiewać przestała i ze stołka zeskoczyła. Rębkowa krzyknęła: Jezus Panie! i nurka dała pod kołdry. Do izby, w paltocie i z czapką w ręku, wszedł Ławicz. Wszedł i nie wiadomo było zupełnie, czy słyszał krzyk przerażenia Rębkowéj, albo widział wielką górę, która po schowaniu się jéj pod kołdry spiętrzyła się nad łóżkiem; patrzał na Frankę.
— Przyszedłem prosić panią Rębkową, aby klucz od mieszkania mego tu został... Do miasta idę...
Położył klucz na stole i prędko wyszedł.
— A to co? Jezu Panie! klucz do nas odnosić! jeszcze nigdy tego nie było, zawsze brał go z sobą! Ot, przyczynę znalazł... oho! słuchaj no, Franka! a tyże czego stoisz, jak bałwan, z tym wiechciem w ręku?... Ot skocz lepiéj do komody i suknią mi dostań... kolki mię już opuściły, wstanę!
Z zieloną gałęzią w ręce i szeroko otwartemi oczyma, stała, nie jak bałwan wprawdzie, ale jak uosobienie zachwycenia, połączonego z żalem, i na drzwi, które zamknęły się za Ławiczem, patrzała,
W kilka godzin potém, Ławicz, wracając z miasta, znalazł na stole swoim, obok oczekującego nań, jak zwykle, obiadu, wielki, w gliniany garnek wtłoczony bukiet z kwitnącego bzu i jaźminu. Nie zdziwił się wcale, lecz, wziąwszy bukiet w ręce, pochylił się nad kwiatami, które wonią swą i atłasową miękkością czoło jego i usta pieściły. Niedługo potém, zszedł na dziedziniec i zobaczył Frankę, która, obuta już, gładko uczesana, z czerwoną wstążką na szyi siedziała na wschodkach mieszkania Rębków. Nie śpiewała tym razem; policzek oparłszy na dłoni, patrzała w przestrzeń smutnie i z zamyśleniem takiém, że nie spostrzegła, jak się do niéj zbliżył.
— Dziękuję pannie Franciszce za bukiet...
Jak zbudzona ze snu, podniosła głowę. Smutek jéj pierzchnął, usta otworzyły się świeżym jak wiosna uśmiechem.
— A zkąd pan wié, że to ja ten bukiet panu przyniosła? — filuternie zapytała.
— Bo mnie dotąd nikt nigdy żadnych bukietów nie dawał. Teraz w mojém mieszkaniu weseléj...
— To i dobrze, ja tego i chciała, żeby panu troszkę weseléj było...
— A o czémże pani tak smutnie myślała teraz?
— Et, wiadomo! o domu swoim, o swoich rodzonych... Boże mój, Boże! jak ja od nich daleko odjechała...
— I o téj służbie może?...
— A jakże! albo to miło pomiędzy cudzych ludzi iść? Pracy ja nie lękam się. Albom to ja w domu nie pracowała? Ale cudzych ludzi lękam się... Nie przygarną, nie pożałują i może jeszcze... źle obchodzić się będą!
— Żeby moja matka mieszkała ze mną...
— To co?
— Toby panna Franciszka przy mojéj matce została... ona jest bardzo dobra, przygarnęła-by, pożałowała!...
— A dla czego mama pana z paném nie mieszka?
Ławicz nie odpowiedział. Chmurny, z brwią ściągniętą, patrzał w ziemię. Dziewczyna podniosła oczy i popatrzała na niego z bystrą przenikliwością.
— Nie można? — szepnęła.
— Nie można! — powtórzył z cicha.
Wstrząsnęła głową i westchnęła.
— Biéda! — rzekła.
Tego wyrazu on nie powtórzył, tylko patrzał na nią tak, że gdy podniosła oczy i spotkała się z jego wzrokiem, zapłonęła cała rumieńcem i znowu powieki spuściła.
— Mój Boże! — szepnęła — czemu to Pan Bóg dobrym ludziom szczęścia nie daje?
— Panna Franciszka będzie jeszcze kiedyś szczęśliwa...
— Bóg święty wié.
Zerwała się ze wschodków.
— Ot, co tam biedować! z biedowania nic nie przyjdzie! Żeby to pan na majówkę dziś z nami poszedł!
— Na jaką majówkę?
— A jakże! wujaszek i ciotka na majówkę dziś idą... za miasto... het, daleko, do lasu i mnie z sobą biorą. Żeby to pan z nami poszedł...
Dziwna rzecz! Ławicz, tak oporny, gdy go przyjaciel na tańcujący wieczór namawiał, teraz, jednym skokiem znalazł się w mieszkaniu Rębków. Rębki nie było i tylko Rębkowa królowała tam, nastrzępiona falbanami niedzielnéj sukni, w czepcu z barwistemi wstęgami na włosach, oblepiających nizkie czoło dwoma wypomadowanemi pasmami.
— Jezu panie! pan z nami na majówkę chcesz iść! pustelnik taki! skończenie świata! A cóż na to te mądrości powiedzą, którychem nigdy naopylać dość nie mogła?
Uśmiechała się kobieta dwuznacznie i trochę markotnie wstrząsała głową. Ale gdy, oświadczając żywą swą chęć udania się na majówkę, Ławicz pocałował ją w rękę, okrągła i pulchna twarz Rębkowéj rozjaśniła się, jak słońce.
— A dla czegóż nie? dla czegóż? z takim uczonym i grzecznym kawalerem, honor nam będzie wielki, przyjemność... Paweł będzie bardzo kontent, przynajmniéj nagada się z paném o swojéj pałacie!...
Czy Paweł Rębko wiele mógł mówić z Ławiczem, w czasie przechadzki téj, o swojéj padacie? — niewiadomo. To tylko pewna, że młody kancelista, wróciwszy do izdebki swéj o dość późnéj wieczornéj godzinie, miał na twarzy i w oczach wyraz upojenia. I nie czytał wcale, i spał nocy téj niewiele. Nazajutrz zaś, zaledwie obudził się, z daleka, z dołu, z dziedzińca zapewne, zaleciał go głos dziewczęcy, śpiewający wyraźnie:
„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie...”
A izdebka pełną była lejących się przez okno złotych potoków słońca i silnéj woni kwiatów, zwieszających się z glinianego garnka.
Od dnia tego, zachodzić w nim poczęły coraz widoczniéjsze zmiany. Z biura wracał do domu nadzwyczaj śpiesznie, w izdebce swéj usiedziéć nie mógł. Ciągnęły go ku sobie pola i lasy zamiejskie, szerokie, zielone, rozśpiewane głosami wolnéj natury. Ciągnęła go ku sobie natura wesoła i świetna, nawskroś przejęta w porze téj gorącym oddechem miłości. Ciągnęły go téż ku sobie liljowe źrenice dziewczyny, wilgotne usta jéj i ogniste rumieńce, które, niby strumień waru, oblewały ją, ilekroć zbliżał się ku niéj. Ciągnęły go serdeczne jéj śmiechy, śród których błyskała zębami, białemi jak perły, a bardziéj może jeszcze westchnienia, które posyłała daleko, ku domowi swemu, ku swoim rodzonym. Czy, gdy pójdzie w służbę, cudzy ludzie pozwolą jéj wyśpiewywać tak nieustannie prawie i tyle kwiatów wkładać we włosy, że aż zwieszały się one na szyję jéj, uszy, czoło, i czyniły ją podobną do jakiejś nimfy leśnéj, wypadkiem na brudny dziedziniec miejski spadłéj. Wchodząc na dziedziniec, szukał jéj oczyma; usłyszawszy śpiew jéj, biegł prawie w tę stronę, w któréj się on rozlegał; spotkawszy się z nią, pożerał ją oczyma, a czasem słowa przemówić do niéj nie mógł. Echo jakiéś z przeszłości przynosiło mu słyszane kiedyś słowa:
— Biéda z biédą!
Raz, o zmroku, zobaczył suknią jéj pomiędzy drzewami ogródka. Poszedł tam i znalazł ją, siedzącą na ziemi i płaczącą rzewnie. Usłyszawszy kroki jego, zerwała się i chciała uciekać. Ale on drogę jéj zastąpił.
— Czego płaczesz? — zapytał.
Nie odpowiedziała. Stała przed nim, odwracając spłakaną twarz i zasłaniając ją ręką.
— Może... może po tym ogrodniku z Zawirowa, który ci tę różową pelargonią darował?
— Niech jego dyabli wezmą! — sarknęła.
— Cóż? za matką ci tęskno?...
— A tęskno, ale nie dla tego...
— Nie dla tego płaczesz? Więc dla czegóż?
Nie spostrzegł wcale, że rozmawiał z nią w taki sposób, w jaki ludzie dorośli rozmawiają z dziećmi.
— Może już w służbę tę trzeba ci iść?
Łzy deszczem polały się z jéj oczu.
— A już, trzeba — szepnęła — wuj miejsce znalazł...
Wziął ją za rękę.
— Lękasz się służby... biédna...
— Nie, nie — zawołała — nie tego...
— Czegóż więc? Smutno ci, że pomiędzy obcymi...
— Nie! nie!
Z giestem rozpaczy załamując dłonie i oczy sobie niemi zasłaniając, krzyknęła prawie:
— Ja ztąd nie chcę iść... Boże mój! po co ja tu przyjechała! Jak te drzewa w ziemię, tak ja tu już wrosła!...
Zrozumiał; otoczył ją ramieniem, przycisnął do piersi i w usta pocałował...
— Kochasz mię trochę? prawda?
Drżąca, z przymkniętemi oczyma, szepnęła: A-jéj! Ty moje słońce złote!... Potém wyrwała się z jego objęcia i, szlochając, uciekła. Tego samego wieczora Rębkowa weszła do izdebki Ławicza. Pomimo, że nie była to niedziela i że nie miała na sobie ani sukni z falbanami, ani czepka ze wstążkami; pomimo, że całym strojem jéj była krótka spódnica i luźny kaftan, przysadzistą postać jéj czyniące prawie kwadratową, wyglądała bardzo poważnie i uroczyście.
— Przyszłam ja tu — ode drzwi zaraz zaczęła — aby z panem o ważnych rzeczach pomówić.
Ławicz z pośpiechem krzesło ku niéj posunął, a objaw ten uprzejmości rozjaśnił nieco okrągłą twarz i czarne jéj oczy, które widocznie do wyrazu powagi i niezadowolenia układała. Usiadłszy i tłuste, ciemne ręce na kolanach złożywszy, zaczęła znowu:
— Jest to bardzo delikatna materya i mnie-by może nie wypadało o niéj z paném mówić. Ale, co trzeba, to trzeba; każdemu człowiekowi krew jego droga, a ot dziewczyna ta, to rodzona krew moja, brata rodzonego córka i upodobaliśmy ją sobie z Pawłem bardzo. Może-byśmy téż jéj i nie oddali w służbę, a za dziecko swoje przybrali, żeby nie pan...
— Ja?
— A no! czegóż pan się tak dziwujesz? Niewiniątkiem nie jesteś. Dwadzieścia kilka lat masz i, choć skromnie żyjesz, ja sama wiem, że skromnie, ale ot teraz zechciało ci się dziewczynie mojéj głowę zawrócić... Sztuka niewielka! młode to i tylko co ze wsi, i może tam pomiędzy naszymi parobkami śniło się jéj czasem o takim paniczu z białą twarzą, grzecznym i delikatnym. Dla pana to zabawka, ale dla niéj zguba i to jest, powiem prawdę, bardzo ze strony pana niepięknie. Ona nie chłopka jakaś, chamka taka, coby z nią każdy mógł zrobić, co zechce. Ona szlacheckie dziecko, moja rodzona krew, i ja jéj w poniewierkę nie dam. I Paweł nie da. Każdemu honor jego miły i krew jego droga. Ot, z czém ja do pańskiego honoru przyszłam. Wóz albo przewóz. Albo pan przestań Frankę bałamucić, latać za nią wszędzie i całować ją tak, jak ja to dziś na własne oczy moje, w stajence krowę karmiąc, widziałam; albo my Frankę wnet w służbę oddamy i jutro już, jak Boga kocham, śladu tu po niéj nie będzie. Żeby nie pan, została-by się u nas i ot, szlacheckie dziecko, cudzym ludziom kątów-by nie wymiatało, a może tam kiedy i posażek dla niéj jaki znalazł-by się, i za mążbyśmy ją wydali... Ale wszystko to od pańskiego honoru zależy... Niech pan sam sądzi, jak uczciwie jest i po Bożemu, a jak po fanfarońsku i tyle!
Kobiéta zapérzyła się była z razu i mówiła z gniewem; potém wpadła w ton płaczliwy i połą od kaftana wycierała sobie zwilgocone oczy.
Ławicz wstał, wziął rękę trzymającą połę kaftana i pocałował ją z uszanowaniem.
— Pani Pawłowo — wzruszonym głosem zaczął — nie zrobiłaś pani jeszcze przypuszczenia trzeciego...
— Jakiegoż to?
— Żebym się ja z panną Franciszką ożenił.
Kobiéta szeroko otworzyła oczy.
— Wszelki duch!... — zaczęła, a skończyła przeciągle wymówioném. — A!
— A! — powtórzyła — no, nie było to w mojém oczekiwaniu! Ale no... nie takie rzeczy dzieją się na świecie... To pan doprawdy Frankę tak polubiłeś, żebyś z nią i żenić się chciał?
— Jest to szczerém pragnieniem mojém...
Kobiéta bardzo widocznie ucieszoną była. Wstrząsała jednak głową.
— Ale jakże to będzie! pan to podobno mądry bardzo, a ona zwyczajnie, zagrodowa szlachcianka, bez edukacyi...
Ławicz uśmiechnął się trochę smutnie, trochę ironicznie.
— Raz tylko — rzekł — byłem w towarzystwie panien edukowanych. Nie podobałem się im i one mnie nie podobały się także...
— No, no! to dziwy jednakowoż! Zawszeż to panu potrzeba żonki, i z manierą pańską, i ot, z pięknego domu...
— Ja sam ani maniery pańskiéj, ani żadnego domu nie mam...
Kobiéta medytowała daléj.
— Przystojna ona, to przystojna, niéma co powiedzieć! zdrowa dziewucha, tęga, pracowita i charakteru dobrego; ale wiadomo, prosta, obczytania żadnego nie ma...
— Pani Pawłowo! — z powagą i wzruszeniem przerwał Ławicz — panna Franciszka podobała mi się, i dla piękności, i dla dobroci, i dla prostoty swojéj. Ja tę prostotę jéj wolę, niż płytką i fałszywą edukacyą kobiet z tak zwanego wyższego świata, z któremi zresztą ani mówić, ani bawić się nie umiem. Przytém, bywają położenia, w których miłość dla kobiety i związki rodzinne jedyną być mogą deską ratunku, przyszłością, celem życia... Ja znalazłem się w położeniu takiém. Pokochałem pannę Franciszkę; zdaje mi się, że mam wzajemność, chcę żyć, chcę być szczęśliwym, chcę miéć kogoś swego, rodzinę, przyszłość...
Rębkowa była bardzo ucieszona, ale téż zaniepokojona widocznie.
— No, no! rzeczy takie nie były w oczekiwaniu mojém — powtórzyła. — O takich wielkich już rzeczach nie mojéj głowie sądzić. Ja nie od tego, owszem, z duszy i serca zgadzam się. Patrzałam przez tyle lat, jak pan żyłeś i — dalibóg, sama-bym za pana poszła, cha, cha, cha! Ale do takich rzeczy trzeba męzkiéj głowy i dobréj głowy. Pogadaj pan jutro z Pawłem, tylko tak, żeby dziewczyna rozmowy waszéj nie słyszała, i jak tam mój zadecyduje, czy tak, czy owak, niech tam zawsze pana Pan Bóg i Najświętsza Panna błogosławią! Honorowy jesteś człowiek, honorowy i z sumieniem...
Rozpłakała się już na dobre i, ramieniem, wydobywającém się z brudnego rękawa, szyję Ławicza objąwszy, z głośném cmokaniem w głowę go ucałowała.
Nazajutrz była niedziela, a rozmówienie się w dniu tym z Pawłem Rębką przedstawiało znaczne trudności. W niedzielę, bywał on daleko więcéj zajętym, niż w dnie powszednie.
Paweł Rębko, ex-żołnierz, a obecnie posługacz przy najwyższém w X. miejscu sądowém, należał do téj grupy mieszkańców X., która w mówieniu posługuje się rodzajem gwary, utworzonéj z najdziwaczniejszéj mieszaniny dwu języków. Oprócz tego odznaczał się on jeszcze tém, że zapytany, kim-by był? stale i niezmiennie, z ramionami, jak struny, wzdłuż boków wyciągniętemi, odpowiadał: „katolik”. O innych właściwościach, urodzeniu ludzkiemu towarzyszących, wyobrażenia nie miał. Kiedyś, za młodu, w okolicy szlacheckiéj, sznurem szarych domowstw nad brzegiém Niemna rozwiniętéj, wyobrażenie to istniało może w głowie, lecz w lekkich i bladych zarysach, które zatarte zostały przez dwadzieścia lat wędrowania po szerokich przestrzeniach i następujące po nich lata służby w sądowém miejscu. Teraz w głowie mu już nie postało nigdy, aby czémś, czy kimś innym mógł być, jak tylko i wyłącznie „katolikiem”. W zamian, katolik z niego był żarliwy i ta to żarliwość wprawiała go w dnie niedzielne w kłopot niemały. W dniach niedzielnych, z jednéj strony brzmiały rozgłośne dzwony kościelne, z drugiéj strony, przy wjeździe do miasta, turkotały koła przybywających na targi i nabożeństwa mieszkańców wsi. Paweł Rębka czuł się pociąganym w strony obie. Energiczne poczuwanie się do stanu „katolika”, wzmocnione jeszcze silną obawą piekła, ciągnęły go ku otwartym na oścież wrotom kościelnym; życiowe zaś interesa, jak téż przyzwyczajenia i zamiłowania fachowe, znajdowały się po stronie drugiéj. W kłopocie jednak tym Rębko radzić sobie umiał. Naprzód, w godzinie bardzo wczesnéj szedł do kościoła, gdzie całym ogromem ciała swego na klęczki przed ołtarzem runąwszy, modlił się czas jakiś z książki i z pamięci, żarliwie, głośno, potężnemi pięściami bijąc się w piersi z całéj siły, a czasem, twarzą ku dołowi, wyciągając się na ziemi w całéj długości i z rozpostartemi ramionami, czyli, krzyżem leżąc. W sposób ten odbywszy obowiązkowe niejako, niedzielne klęczenie, szeptanie i wykrzykiwanie modlitw, bicie się w piersi i leżenie krzyżem, powstawał, przy wyjściu z kościoła uroczyście bardzo skrapiał czoło swe i piersi święconą wodą i skierowywał się ku jednéj z dróg, któremi wieśniacy do miasta wjeżdżali. Tu, na rogu ulicy stojąc, przypatrywał się pilnie wjeżdżającym do miasta wozom chłopskim i kałamaszkom zagrodowéj szlachty, jako téż fizyognomiom siedzących na nich ludzi. Doświadczenie snadź miał spore i, gdy który z wozów, czy która z fizyognomii, wydały mu się odpowiedniemi zamiarom jego, śmiałym krokiem, a z dobrodusznym uśmiechem, zbliżał się ku nim, najpokaźniéj, jak tylko być może, prezentując na szerokich barkach galowy strój dymisyonowanego żołnierza, a na wydymającéj się piersi — dwa wielkie i, jak słońce, złote medale. Bywali dość liczni właściciele wozów i kałamaszek, którzy prawdziwie wzruszonymi i zachwyconymi czuli się na widok dumnie, i zarazem życzliwie, zbliżających się ku nim zawiesistych wąsów, szerokich bark, błyszczących guzików, a szczególniéj wielkich medalów Rębki.
Człowiek taki musiał być doświadczonym bardzo i biegłym we wszystkiém, co tyczyło się prawa i urzędu; umiał pewnie sam pisać do sądów prośby i skargi, albo przynajmniéj znał takich, co je pisać umieją! Powoli z razu i od niechcenia niby, lecz potém coraz żywsze i poufniejsze zawiązywały się rozmowy, które Rębko zamieniał wkrótce w indagacye formalne, i naiwnych, zalęknionych nieco przez ruch i gwar miejski przybyszów, albo ku swému mieszkaniu wiódł, albo ku mieszkaniom protegowanych przez się indywiduów, których wspaniale adwokatami mianował. Zależało to od rodzaju interesu i stopnia trudności, które chodzenie około niego przedstawiało. Około bardzo drobnych i łatwych Rębko sam chodzić przyrzekał, to przecież, że były one drobne i łatwe, w najgłębszéj tajemnicy chowając. Nie rzadko téż, w niedzielne południe, przed drzwiami Rębki stało parę wozów lub kałamaszek, a on sam, w mieszkaniu swém, pomiędzy zdobytymi klientami siedząc, z czerwonym nosem, w ogromne okulary uzbrojonym, syllabizował głośno papiery, ukazujące się kolejno z kieszeni siermięg i kapot. Potém, z kieszeni tych ukazywały się trzy, lub pięciorublowe asygnaty; potém jeszcze, na stole ukazywały się: butelka z wódką i talerz ze śledziem, albo wędzoną kiełbasą; a potém jeszcze, z twarzami opromienionemi najpiękniejszą nadzieją, mieszkanie Rębki opuszczali klienci, on sam zaś, z asygnatami w kieszeni wychodził do miasta i długo nie wracał. Powrotu jego, w dniach podobnych, Rębkowa oczekiwała z niepokojem wielkim: wiedziała bowiem, że ilekroć Paweł jéj wychodził do miasta z pieniędzmi w kieszeni, tylekroć powrót jego do domu odznaczał się bardzo głośnemi i nieraz bolesnemi „herezyami”. Po prostu, wracał pijany, a na odgłos krzyków, podnoszących się w mieszkaniu jego, lokatorowie kamienicy mawiali pomiędzy sobą, że: Rębko żonę bije! Upokorzenia takiego Rębkowa od innego człowieka nie zniosła-by pewnie, ale od takiego, jakim był Rębko, znosiła. Jeżeli bowiem z przyczyny jego miewała chwile wstydu, wynagradzało się to tygodniami dumy, którą ją rozum jego i wysokie jego w świecie stosunki napełniały. Jeżeli czasem od uderzeń pięści jego bolały ją plecy, jakże za to w dniach innych szczęśliwą bywała! Rębko kochał żonę swoję w oczy, za oczy mawiał o niéj zawsze, że jest kobietą piękną, od czasu do czasu prowadził ją wystrojoną pod ramię po ulicach miasta, lub za miasto; a gdy w wieczory zimowe w gronie znajomych i przy butelce piwa, albo wódki, rozweselił się czasem, to zrywał się ze stołka, chwytał ją wpół, i przy dźwiękach harmoniki, albo samemu sobie przyśpiewując, aż do stracenia tchu tańczył z nią miecielicę, z wieśniaczéj jeszcze, wpół-chłopskiéj młodości, zapamiętaną. Pomimo więc przytrafiających się dość często „herezyi”, małżeństwo Rębków było kochającém się i szczęśliwém. Niedostatku téż, w obszernéj, nizkiéj izbie, o dwu oknach i wielkim kominie, nie było. Zarobki mieli oboje niewielkie, lecz rozmaite; bo i kobieta ze swéj strony zarabiała, obsługując niezamożnych lokatorów kamienicy, a pensyą, którą mąż jéj otrzymywał w Izbie, chroniąc przed okiem i ręką jego, z czujnością Argusa.
W tę niedzielę, która nastąpiła po rozmowie Rębkowéj z Ławiczem, Rębko na żadną z dróg wjazdowych nie udał się, ale wprost z kościoła przyszedł do domu. Wiedział już o wszystkiém od żony, a sprawy familijne mocno mu snadź na sercu leżały. Wychylając kieliszek wódki, a przekąsując podaną mu przez żonę skrobaną rzodkiew, pokręcał zawiesistego wąsa i żartobliwie zerkał na Frankę, która, bledsza, niż zwykle, bez kwiatów we włosach, żwawo jednak i pracowicie krzątała się około izby i obiadu.
— No cóż? dziewczyno! — odezwał się po chwili — w służbę iść pora! miejsce ci już znalazłem. W porządnym domu, cztery ruble na miesiąc pensyi.
Franka, siekając mięso na stolnicy i nie odwracając głowy, półgłosem odpowiedziała:
— A jakże! kiedy trzeba, to trzeba! Na toż mnie tu ojcowie przy-sła...
Zaszlochała.
— Czegóż beczysz? Może-by ci lepiéj męża dać niż służbę, hę?
Franki przy stolnicy już nie było. Nóż, którym siekała mięso, leżał na ziemi, perkalowa zaś i zawsze wykrochmalona jéj suknia szeleściła pomiędzy piecem a szafą.
— Chowaj się, czy nie chowaj — smarując na chleb skrobaną rzodkiew, prawił Rębko — a powiedziéć musisz. Co wolisz: służbę, czy męża, hę?
Pomiędzy szafą a piecem ozwało się gniewne sarknięcie.
— Niech jego dyabli wezmą!
— Kogo? męża?
— A takiego, co wy mnie dać możecie! — z płaczem fuknęła dziewczyna.
Rębkowa śmiała się z téj rozmowy męża z synowicą, tak, że się aż za boki brała.
— Oho! — rzekł Rębko — panience panicza się zachciało! ja to wiem! A jak ci na męża dam panicza, to co będzie? hę? pocałujesz ładnie dziadźka? pogładzisz jemu wąsy, hę?
Teraz pomiędzy szafą a piecem płacz ucichł, a słyszeć się dawał szmer do drapania paznogciem po drzewie podobny. Przytém cichy i drżący głos Franki wymówił:
— Co to i gadać! wiadomo, że to nie w waszéj mocy jest, tylko w Bozkiéj!
Rębko wstał.
— W Bozkiéj swoim porządkiem — rzekł — a w mojéj swoim. Ciekawy jestem, co w mojéj mocy nie jest? Ot, zobaczysz, że kiedy zechcę, to stanie się według życzenia twego, a kiedy nie zechcę, to nie stanie się. W mojéj mocy jest wszystko.
— Nuże! — krzyknęła Rębkowa — wyleź tam z kąta i padnij do nóg wujowi, poproś go, to ci szczęście zrobi. On wszystko zrobi, co zechce.
Rębko stał na środku izby, z czapką w ręku, i widocznie czekał na to, aby dziewczyna o zrobienie jéj szczęścia prosiła. Wszechmocność jego błaganą być chciała. Ale Franka nie wyłaziła z kąta.
— Wstydzi się! — usprawiedliwiała ją z cicha Rębkowa.
W téjże chwili dziewczyna, jak zwykle bywało, niby koza dzika, wyskoczyła z kąta i przed Rębką na kolana upadła. Nie pochyliła się mu do nóg, ale, twarz i załamane ręce ku niemu podnosząc, wołać zaczęła:
— Oj, wujaszku, wujaszku! Ulitujcie się wy nade mną i w służbę mnie nie oddawajcie! Ja niczego nie chcę i za mąż iść nie chcę, tylko tutaj chcę zostać... Ja nie będę wam darmo chleba jeść, służyć wam będę i na zarobki chodzić, byle tu zostać...
Rębko z uśmiechem targał wąsa.
— Cóż? czy tak nas polubiłaś, że już przy nas tak żądasz zostać?
Dziewczyna skłamać widać nie mogła.
— Oj wujaszku! — zawołała — tu żądam zostać, tu żądam...
We wzniesionych jéj oczach, postawie, giestach i błagalnym wyrazie zalanéj łzami twarzy, malowało się uczucie niesforne, prostacze, lecz szczere i pełne bólu.
Kiedy po chwili Rębko wszedł do izdebki Ławicza, napełniła się ona zmieszanym zapachem wódki, rzodkwi i dziegciu, którym wysmarowane były buty jego, wyżéj kolan sięgające. Medali swoich dnia tego nie włożył, tylko na sukiennym szynelu, wyczyszczone starannie, błyszczały metalowe guziki.
— Dzień dobry! przyszedłem tu na konto interesu tego, o którym pan wczoraj z babą moją gadałeś. U baby, zwyczajnie jak u baby: włosy długie, rozum krótki. O takich rzeczach męzkim głowom myśléć. Pogadamy.
Przysunął krzesło do stołu, przy którym siedział Ławicz, i rozsiadł się na niém jak można było najwygodniéj.
Na bardzo znużonéj i bladéj dnia tego, twarzy młodego człowieka, rozlał się wyraz dolegliwéj przykrości. Dotąd zostawał on z Rębką w stosunkach dalekiéj tylko znajomości. Być może, iż to uczucie, które powziął dla ładnéj dziewczyny, a które miłością nazywał, podobném było do delikatnego kwiatu, i że z niepokonanym wstrętem widział on opadającą na kwiat ten grubą dłoń Rębki. Ze spuszczonemi oczyma milczał. Rębko mówił daléj:
— Interes jest taki. Chcesz pan żenić się z dziewczyną naszą. I ja, i baba moja, nie mielibyśmy nic przeciw temu. Jedna tylko przeszkoda jest, bardzo ważna. Utrzymania pan nie masz, słyszysz pan, utrzymania nie masz... a utrzymanie, to jest taka rzecz, bez któréj my dziewczyny nie damy. Niech lepiéj służy, niż-by miała głód cierpiéć. A znasz pan przysłowie: goły z gołą, dzieci złodzieje! cha, cha, cha, cha!
Śmiał się grubo i tak serdecznie, że aż trzęsły się mu szerokie ramiona.
— Panie Rębko — zaczął Ławicz — pracuję przecież w biurze i przytém...
Rębko wzniósł w górę wskazujący palec i wywijał nim w powietrzu:
— W biurze! w biurze! e! głupia sztuka! dwadzieścia pięć rubli na miesiąc. I jednemu to nie bogactwo, a z familią nędza. I matkę jeszcze pan masz, któréj zawsze siaką taką kopiejkę posłać trzeba będzie, hę? I przytém jeszcze, to bardzo niepewne, Sztatnym (etatowym) nawet pan nie jesteś. Jak powiedzianém jest, w świętéj Ewangelii, nie wiész ani dnia, ani godziny... kiedy ci pstryczka w nos dadzą i wypędzą. Ot, jak! Takim sposobem, to już naszéj dziewczynie lepiéj-by było za rzemieślnika pójść, bo za rzemieślnikiem chleb i sutszy, i pewniejszy. Interes czysty!
Na policzki Ławicza wybiły się plamy rumieńców, boleśne rozdrażnienie świeciło mu z oczu.
— Panie Rębko — rzekł cichym i od przykrego wzruszenia rwącym się głosem — sam już o tém wszystkiém myślałem, i zdaje mi się, że potrafię dać sobie radę. Znam kilka obcych języków i mam trochę nauki w głowie. Będę dawał lekcye po domach.
Rębko, z ironicznym uśmiechem na grubych wargach, wlepiał w niego okrągłe swe, sprytem i śmiałością błyszczące oczy, a przecząco wstrząsając głową, stanowczo wyrzekł:
— Nie zgadzam się. Dawanie lekcyi po domach głupia sztuka. Żebyś pan miał uczony patent, a naprzykład profesorem w gimnazyum mógł być, to co innego; chleb był-by, choć tak samo nie suty, ale przynajmniéj pewny i przytém honor... Ale po domach pędzać się, cha, cha, cha! gadaj pan sobie zdrów, tylko nie mnie! Ja za gubernera dziewki nie oddam. To moja krew i poniżoną nie będzie.
Ławicz nagłym ruchem wstał z krzesła. Nie patrzał na Rębkę. Ze szklistości oczu jego widać było, że patrzał w samego siebie, a wzburzony był bardzo, z plamami rumieńców na policzkach, i ręce mu drżały.
— Cóż to znowu? — zawołał — czy i to jeszcze wzbronioném mi być ma i niedostępném, to, co jest powszechném prawem natury, co może być jedyném mojém dobrem na ziemi?...
Rębko śmiał się.
— No, no! nie desperuj-że pan tak zaraz? po co te desperacye? Albo ja panu dziewki odmawiam? Niech Pan Bóg broni! pan jesteś człowiekiem z pięknéj familii, katolikiem i z głową... czemuż-by nie? Tylko utrzymanie trzeba miéć, a w tém już moja głowa. Jeżeli pan mojéj rady posłuchasz, to ja pana i z Franką ożenię, i człowieka z pana zrobię. Trzeba tylko, żebyś pan mnie, jak rodzonego ojca, słuchał...
Jakkolwiek słuszność i małe o sobie mniémanie, były cechami charakteryzującemi Ławicza, wiadomość o tém, że Paweł Rębko miał z niego człowieka zrobić, wydała mu się tak szczególną, że aż wywołała mu na usta prawie wesoły uśmiech.
— Ot już i obradowałeś się! — ze śmiechem zawołał Rębko — no, bo i jest czego! Gdzie moja głowa postanie, tam już i smucić się przyczyny niéma. Ot, moja rada! adwokatem zostań!
Ławicz osłupiał.
— Ja, adwokatem! ależ ja do tego ani odpowiedniéj nauki, ani żadnych kwalifikacyi nie mam!
Rębko rozśmiał się.
— Niech pana Pan Bóg kocha, jaki z was śmieszny człowiek! Jakiéj tam nauki potrzeba? pfuj, zgiń maro, przepadnij! Przeczytać ustawę dla sądów mirowych (pokoju) i koniec! A sześć lat w pałacie służysz! toż-byś chyba durniem był, gdybyś nie umiał jeszcze prośby napisać, iskowego podania zrobić, sprawkę (kwerendę) zaprowadzić i co do czego należy, hę? Ustawę o stemplowych papierach znasz? Formę na najwyższe imię znasz? Język w gębie masz? a...
Tu pochylił się ku Ławiczowi i, wytrzeszczając oczy, z odpowiedniemi giestami rąk, a tajemniczo zniżonym głosem, dodał:
— A pocichieńku, z kim trzeba będzie, pogadać potrafisz?
Nieznacznie i stopniowo, zaczął w rozmowie swéj używać wyrazu: ty! czuł się widocznie powagą umysłową względem uczonego młodzieńca tego, który z całą uczonością swą utrzymania nie miał. Że zaś żenić się chciał z dziewką jego, więc téż czuł się on względem niego i powagą rodzinną. Obu łokciami na stole rozparty, wskazującym palcem wywijając w powietrzu, mówił daléj:
— Co się zaś tycze tych kalifikacyi, pusta sztuka! Kalifikacye potrzebne dla przysięgłych, ale, abo to tylko przysięgłym pozwala się za interesami chodzić. Wszystkim pozwala się. Czy Icek Rejber ma jakie kalifikacye? A ot z interesów dwa domy już sobie zbudował. Abo ten chałatnik, Kukawer, czy ma jakie kalifikacye? a pijaczysko te, Lipski ten, co kiedyś w Izbie służył, a teraz familią z interesów utrzymuje, ma jakie? a na ten przykład choć-by i ja sam... Ale co o tém gadać? Jak zaprowadzą w sądach nowe porządki, trudniéj będzie, choć zawsze, siako tako, można będzie; ale teraz, byle examin zdać, to już nawet i językiem przed sądami obracać możesz... A jaki to examin, kiedy go nawet Kukawer zdać potrafił? A ja już dla ciebie większego dochodu i lepszego utrzymania, jak ma ten chałatnik, Kukawer, i nie żądam...
Ławicz, z mniéjszém już zdziwieniem słuchał długiéj mowy Rębki. Myśl przecież o kolegowaniu z Ickiem Rejberem, Kukawerem i pijakiem Lipskim, nie zdawała się sprawiać mu rozkoszy. Wzburzony zawołał:
— Ależ Kukawer, Rejber i Lipski mają opinią ludzi nieuczciwych...
— E! pusta sztuka! co to do tego ma! uczciwość to taka rzecz, która od sumienia zależy. Czy kto ciebie będzie przymuszał, abyś tak, jak oni, obdzierał i oszukiwał ludzi? Kiedy tobie bez obdzierania i oszukiwania dobrze będzie! Ważnych interesów w pałacie pewno nie będziesz miał, bo do tego to już różnych naszych rzeczy potrzeba. Ale, że u mirowych roboty ci nie zabraknie, w tém już moja głowa. Jak ja w twoję stronę interesa zapędzać zacznę, to połowa ich od Kukawera i Rejbera do ciebie przyjdzie. Z wierzchu patrzając, to niby drobne sztuki, bo tam tylko różne małe kryminały i cywilne dzieła, do pięćset rubli dochodzące; ale, jak się tego nazbiera dużo, to i nie obejrzysz się, jak, bez krzywdy nawet ludzkiéj, piękne utrzymanie sobie zrobisz.
Z pół godziny jeszcze prawił o możliwości i wielkiéj korzyści ułożonego przez się planu. Potém wstał i wziął czapkę.
— No, namyślaj się sobie. Król, abo cygan! abo rady mojéj posłuchasz, dziewkę weźmiesz i na człowieka wyjdziesz, abo zgiń i przepadnij!
Obejrzał się po izdebce, wzgardliwie na książki popatrzał.
— Te ot, talmudy, rzuć. Wyschłeś przy nich, jak w Psalmie świętym powiedzianém jest, niby wróbel na dachu, i tyle! Kancelaryą téż potém rzucisz, bo i takie służenie w niéj, jak twoje, psu na budę nie zdało się. Z biédy ci trzeba wyléźć — to piérwsze, a drugi raz — to nawet i wstydno, żeby w takim wieku człowiek nie mógł jeszcze żonki sobie wziąć, albo rodzonéj swojéj matki przy sobie trzymać, dlatego, że nie ma im czego do gęby włożyć — pfuj!
Wyszedł. Ławicz siedział długo z łokciami na stole, z twarzą w dłoniach. Człowiek ten, śmierdzący wódką, rzodkwią i dziegciem, doradca ten, mówiący obrzydliwą gwarą, miał słuszność! po wielekroć miał on słuszność! Piérwsze, wstydno było istotnie, okropnie wstydno, że w wieku dojrzałym znajdował się on jeszcze w stanie takiéj nagości i bezsilności, jak gdyby był małém dziecięciem, lub ostatnim głupcem i niedołęgą! Drugi raz boleśnie było, okropnie boleśnie, że ani kobiéty, którą pokochał, ani rodzonéj matki swéj ku sobie przygarnąć, opieką i miłością otoczyć nie mógł, dlatego, że nie miał czego do gęby im włożyć! Trzeci raz, plan, ułożony przez człowieka tego, był do wykonania zupełnie możliwym. Nakoniec: uczciwość jest to rzecz taka, która od sumienia zależy, więc na każdém miejscu świata tego sumienie, świadome zła i dobra, czystém pozostać może...
Wstał i stanął przy otwartém oknie. Tuż za okném, promienie słoneczne rozniecały w blaszanym dachu ognisko olśniewających świateł. Nad niém, w tęczowych blaskach jego, krętym lotem krążyły dokoła siebie dwie jaskółki. Powyżéj ciągnął się długi pas nieba, błękitny i złotą łuną powleczony, pod nim, bardzo wysoko i coraz wyżéj, wzbijał się wielki ptak, z szeroko rozpiętemi skrzydłami. O, biedny ptaku, samotnie lecący w blaski niebieskie!
Kiedy Ławicz odwrócił się od okna, wyobraźnia przyniosła mu przed oczy dziwne widzenie. Wydało mu się, że u drzwi samych, wysoka i wiotka kobieta, z siwemi włosami i śladami wielkich cierpień na łagodnéj twarzy, stoi w ubogiéj czarnéj sukni i ku niemu wyciąga ramiona. Była to matka jego, dawno nie widziana. Tam znowu, na dole, na wschodach, prowadzących do jego poddasza, tylko o parę piętr niżéj, zadzwoniła piosenka:
Gdybym ja była słoneczkiem na niebie...
Wziął czapkę i wyszedł, a gdy po upływie kwadransa, wraz z Franką ukazał się na dziedzińcu, Rębkowa, stojąca w otwartych drzwiach swego mieszkania, cała w falbanach i wstęgach niedzielnego stroju, z dala już witała go dygami i uśmiechami.
— Czy możemy miéć ten honor, ażeby pana na nasz obiadek prosić? — zapytała.
A gdy zaprosiny przyjął i do izby wchodził, z tkliwością w oczach pogładziła go ręką pod brodę, a potém, figlarnie grożąc tłustym palcem, zawołała:
— Oj! bałamut z kawalera, bałamut! Ot i mnie, starą babę, od wczorajszego wieczora zbałamuciłeś! No, siadaj-że tu pomiędzy mną a moim. Franka! piérog już upiekł się?
— A jakże! — przyskakując do pieca, zawołała dziewczyna — a jaki dobry będzie! Takem go długo miesiła, miesiła!
Rębko, w wielkich okularach na czerwonym nosie, czytał, a raczéj półgłosem syllabizował, podarty i otłuszczony tom Zbioru praw. Złożył książkę, zdjął okulary, wychylił kieliszek wódki.
— A ty nie pijesz pewnie, hę? delikacik taki — zwrócił się do Ławicza.
— I chwalić Pana Boga za to, że nie pije — zawołała Rębkowa.
Franka zapatrzyła się na Ławicza tak, że o mało dymiącego piéroga z mięsem na głowę Rębki z wyszczerbionego półmiska nie zrzuciła.
Marzyło się jéj może zawsze o kawalerze takim, co-by wódki nie pijał. Nachylając się ku Rębkowéj, do ucha jéj szepnęła:
— Ciotko! On przy wujaszku to jak królewicz jaki wygląda, dalibóg, że jak królewicz!
Przez cały czas obiadu, i z godzinę jeszcze potém, Rębko rozprawiał o ustawach i artykułach prawnych, o pałacie, mirowych, procesach i kryminałach różnych, jako téż o prywatnych sprawach i stosunkach ludzi, do najrozmaitszych warstw społecznych należących. Kiedy zaś Rębkowa kazała France rozniecić ogień i gotować przy nim na podwieczorek kawę ze śmietanką, z fajką przy ustach usiadł blizko ognia, i całą postawą swą, jako téż wyrazem twarzy, przedstawiał obraz doskonałego spokoju i zadowolenia ciała i ducha.
Duża, nizka izba Rębków, z miejsca pełnego śmiecia, pyłu i smrodliwéj zaduchy, jakiém była dawniéj, od przybycia tam Franki, przemieniła się w mieszkanie, pełne prostego, wiejskiego prawie wdzięku.
Znajdowały się tam w ilości znacznéj ławy, stołki i czerwono pomalowane komódki; były téż dwa łóżka, wysoko spiętrzone dostatnią pościelą; stara kanapa z żółtemi poręczami, oszklona szafka z parą stłuczonych szybek, i pomiędzy oknami lusterko na ścianie, a pod niém stolik z krucyfixem, fotografią obojga Rębków i lampką, napełnioną łojem, a palącą się przed jaskrawo malowanym obrazem Najświętszéj Panny Ostrobramskiéj. Wszystko to połyskiwało teraz od czystości.
U otwartego na dziedziniec okna, Franka, z dumą wskazując na sprzęty te, szeptała:
— O mało mi ręce nie poodpadały, takem to wszyściutko przez trzy dni myła a myła, a szorowała. Za to teraz ciotka i wuj niby w pałacu sobie mieszkają! Niech im to będzie na zdrowie! dobrzy oni ludzie, oj, dobrzy!
Zresztą, izba ta wyglądała jeszcze nakształt jakiéjś ogrodowéj altany. Franka, na rzecz ciotki, wuja i swoję, rabowała formalnie mały ogródek, do kamienicy téj należący. Zieleni różnéj, kwitnącéj i niekwitnącéj, była tu moc wielka. W więzie powiązana stała ona w garnkach u okien, na komódkach, w różnych stronach i kątach izby, zwieszała się z belek nizkiego sufitu, podłoga nawet była usypaną liściem ajeru, po który Franka aż na rynek biegała, a zapach ajeru i bzu pochłaniał bez śladu łojowy smród palącéj się przed krucyfixem lampki, i wonie spożytego przed godziną obiadu.
Rębko słodko drzemiącym wzrokiem dokoła siebie wodził.
— Niech będzie Pan Jezus pochwalony! — wymówił — tak mnie ot dobrze w chacie mojéj, że i na nieszpory nie chce się iść!
— Bo już i po nieszporach, wujaszku! — z głośnym śmiechem zawołała Franka. — Dawno już dzwonili!...
Rębkowa obudziła się z drzémki i w ręce żałośnie klasnęła:
— Po nieszporach! a ona się dziś tak na nieszpory wystroiła, i przytém chciała pomodlić się za szczęście młodéj pary!
Zaledwie wyrzekła to, Franki nie było już w izbie. Ponsowa, jak piwonia, wyskoczyła na dziedziniec.
Rębko zwrócił się do Ławicza:
— To i jakże będzie? — zapytał — czy stanie na miejscu? interes nasz skończony, hę?
— Skończony — odpowiedział Ławicz, który, wychylając się przez otwarte okno, widział Frankę przysiadłą na wschodach, z rękoma splecionemi, jak do modlitwy, a twarzą w rumieńcach, uśmiechach i łzach. Widać było, że rozkochaną dziewczynę porywały zarazem płacz, śmiech i pragnienie modlitwy.
W téj saméj prawie chwili, do mieszkania Rębków schodzić się poczęli zwykli niedzielni ich goście. Był tam kolega Rębki, daleko mniéj od niego wspaniały, owszem, pokornie wyglądający posługacz Izby, w surducie z zielonym kołnierzem; był człowiek Mikołaja Hilaryonowicza, czyli lokaj Prezesa Izby, z fizyonomią poważną, gęsto zarosłą, a barwą cery swéj świadczącą o silném zamiłowaniu w rozgrzewających napojach; był jeszcze inny jakiś człowiek, czyli lokaj, młody, zgrabny, wystrojony, w którego krawacie błękitność aż oczy rwała, w glansowanych rękawiczkach i z ładną laseczką w ręku; był jakiś dzieńszczyk jakiegoś majora, w żołnierskiem ubraniu, z twarzą smutną, mizerną, a oczyma pełnemi tęsknoty, za tą może wioską rodzinną, z któréj niedawno do wojska go wzięto, i ów stryjeczny brat Franki, Józefek Rębko, kancelarzysta głupowaty, z osowiałemi oczyma, w butach trochę podartych, a z czapką, na któréj świeciła srebrna gwiazdka. Powoli towarzystwo zwiększało się coraz. Przyszło parę przyjaciółek Rębkowéj, tak jak ona niedzielnie nastrzępionych falbanami i wstążkami, i dwie czy trzy dziewczyny, córki rzemieślników, w sukniach wykrochmalonych i z wyfiokowanemi głowami. Kobiety przychodziły z nieszporów, więc miały wszystkie grube książki do nabożeństwa, które z poszanowaniem składały przed fotografią Rębków i palącą się łojową lampką. Stróż Izby, z zielonym kołnierzem, przyniósł z sobą harmonikę, a ładny lokaj, w błękitnym krawacie, funt orzechów włoskich w prezencie dla pani Rębkowéj niby, ale, prezent ten gospodyni mieszkania wręczając, zerkał z ukosa na Frankę, która, bocząc się od miejskich dziewcząt gadatliwych i wyfiokowanych, i od głupowatego Józefka, który za rękę wziąć ją popróbował, miała widoczną ochotę schować się pomiędzy piec a szafę.
— Licho ich tu wszystkich naniosło! — szepnęła, i z trwogą w oczach skoczyła za Ławiczem, który z czapką w ręku wysunął się z izby.
Po kilku minutach wrócili razem, a w izbie było już bardzo gwarno. Za stołem, z łokciami na stole, siedział Rębko, a przed nim, w towarzystwie dwu czarek cynowych, stała butelka wiśniowéj nalewki. Rębkowa tłukła przed ogniem jaja na jajecznicę, a do Franki zawołała:
— Lampę zapal!
W dziedzińcu zapadł zmrok. W mieszkaniu Rębków, w mieszaném świetle sporéj lampy i palącego się na kominie ognia, ludzie ruszali się, jak mrówki, i gwarzyli, jak rój pszczół. Rębko pił sam i gości częstował. Kolega jego z zielonym kołnierzem pił niewiele, milczał i tylko od czasu do czasu rozciągał harmonikę swą, która wydawała przeciągłe, skrzypiące dźwięki. Za to człowiek Mikołaja Hilaryonowicza wychylał czarkę za czarką i śmiał się z lokaja w błękitnym krawacie, który, na nalewkę patrzéć nawet nie chcąc, z krzyczącemi i chichoczącemi dziewczętami grał w kota i myszkę, i z młodego dzieńszczyka, który, jednę tylko czarkę wychyliwszy, wodził oczyma po napełniającéj izbę zieloności, a nabrawszy w garść z podłogi liści ajerowych, zapach ich zawzięcie w nos sobie wciągał.
— Ej! ej! — na dzieńszczyka patrząc, zawołał Rębko — co to ty, Jaśku, zielsko te tak wąchasz? czy ci to zdaje się, że gdzieś za swojém siołem nad brodem jakimś siedzisz, a na dziewkę swoję czekasz, a żaby ci w uszy same śpiewają: kum! kum! kum-kum! — Ej, bratku, darmo wołać tego, co minęło! Minęło sioło twoje i minął twój bród z ajerem, i dziewka za kogo innego poszła, a żaby na jéj weselu śpiewały o tobie: kiep! kiep! kiep-kiep!
Otaczający butelkę z nalewką mężczyzni i starsze kobiety pokładali się od śmiechu. Jasiek wychylał podaną mu czarkę, a Rębko, patrząc na niego, daléj prawił:
— Widzicie bo, ludzie mili, ja tego młodego sołdata bardzo lubię, bo kiedy na niego patrzę, to wydaje się mnie, jak-bym na samego siebie patrzał. Ile tobie, Jasiek, lat może być? Młody ty jeszcze! I ja taki sam byłem, kiedy z okolicy swojéj rekrutem w świat ruszałem. A rekrutem. Bo choć Rębkowie szlachtą są z dziada pradziada, ojciec nieboszczyk legitymacyi nie zrobił. Nie zrobił i koniec. Odnodworzec jesteś i do wojska marsz! Kiedy marsz, to marsz! A tu, Boże mój! lato na świecie, niby raj, chłopcy konie w nocy na łąkach pasą, w kościele na majowe nabożeństwo do Najświętszéj Panienki Maryi dzwonią, matka płacze, aż ryczy, siostry obejmują, a dziewucha, Kazimiera ta, com się w niéj kochał, za opłotkiem z Wickiem Rębką szepce się i ryhocze... Mało mnie wtedy dyabli nie wzięli z żalu, a ze złości... — Ale kiedy marsz, to marsz! — zaśpiewałem sobie...
Tu otworzył szeroko usta, rozpostarł ramiona i głosem olbrzyma zawył raczéj, niż zaśpiewał:
„Bywaj mi zdrowa, wiosko kochana...“
Jasiek, wychylając trzecią czarkę, i człowiek prezesa, z dobrze już zaczerwienionym nosem, i para starszych kobiet, podjęli chórem:
— Tra-ra-ra-ra, tra-ra-ra-ra!
Wrzask to był niesforny i pół pijany, zawodzony na tęskną nutę. Towarzyszyły mu skrzypienia harmoniki, chichot dziewczyn, ściganych po izbie przez młodzieńca w błękitnym krawacie, szum i pisk gotującego się przed kominem samowara, i świerczenie smażącéj się na ogniu jajecznicy ze słoniną. Rębko, któremu oczy coraz silniéj błyszczały, stuknął pięścią w stół i krzyknął:
— Kiedy bal to bal! Babo, dawaj tu jeszcze butelek i wszystkiego, czém chata bogata! Na expens nasz, ludzie mili, nie uważajcie, a pijcie i jedzcie, z przynuką i bez przynuki! Co dla mnie expens znaczy! Póki głowę na karku mam, pótym sobie pan, o nic nie dbam! Na wojnach bywałem, znaki zasług moich na piersiach noszę, co mnie już nikt nie odbierze... a i na plecach moich tak samo znaki noszę, co mnie już ich nikt nie zagoi... różnie bywało!... Pół świata zwędrowałem, a potém... ej! ej! ej!... do okolicy swojéj rodzonéj wróciwszy, krewniaczkę swoję pojąłem i żonkę mam, jak różę, piękną, a sam Mikołaj Hilaryonowicz zna mnie i, jak koło mnie przechodzi, zawsze choć głową kiwnie... Ej! ej! Jasiek! nie smuć się ty i sioła swego nie żałuj... Będzie z tobą tak, jak ze mną... Na człowieka wyjdziesz!
Zawierucha w izbie stawała się coraz większą. Dziewczyny w krochmalnych sukniach szklanki z gorącą herbatą porywały, ukropem tym pryskając na kawalerów, którzy im w zamian kawałki chleba i bułek w twarze ciskali. Ktoś potknął się o rzucony na ziemię orzech włoski i upadł, wywołując tém uciechę powszechną. Rębkowa, która, smażąc jajecznicę i ze swéj strony téż rozmową zabawiając gości, nieznacznie dzióbnęła była parę czarek nalewki, płakała, przed przyjaciółkami swemi, zapychającemi sobie usta chlebem, jajecznicą i siekanym czosnkiem, stojąc, a oczy chustką, do nosa, część niedzielnego stroju stanowiącą, ocierając, mówiła:
— Jezu Panie! Dziewucha ledwie nogą tu stanęła, już sobie męża znalazła. I jakiegoż jeszcze? Z pewnéj familii, miłe moje, pochodzi, z wielką edukacyą człowiek i taki delikatny! Herezyi żadnych robić jéj nigdy nie będzie, a panią ją uczyni...
Rębko wysunął się z-za stoła i z czarką w ręku, zarumieniony i rozrzewniony, od jednéj do drugiéj z osób obecnych przychodził.
— Cieszcie się, ludzie mili — mówił — na moim dworze dziś święto wielkie... bratanicę za mąż wydaję... za adwokata... ej! ej! za adwokata wychodzi... za panicza z familii pięknéj i z edukacyą wielką...
Powinszowania rozległy się dokoła. On zaś, bardziéj jeszcze niemi rozrzewniony, otwierał ramiona i obejmując każdego, kto się powinął, a cmokając w twarze mężczyzn i starsze kobiety, i nawet uciekające od niego dziewczyny całować próbując, wciąż monotonnym głosem prawił:
— Cieszmy się, ludzie mili, radujmy się... my wszyscy katoliki... całujmy i radujmy się.. wszyscy my katoliki...
Dziewczęta otoczyły Rębkową.
— Kiedy zaręczyny, to niech-że będą z tańcami! — krzyczały.
Kawaler w błękitnym krawacie całował gospodynią w ręce, o tańce prosząc. Józefek, z osowiałym wzrokiem, nogami w podartych butach, wybijał hołupce.
— Wszyscy my katoliki — prawił Rębko, cmokając ustami w prawo i w lewo, ku policzkom męzkim i kobiecym.
Nagle stanął, nogą o podłogę uderzył tak, że aż zadzwoniły na stole talerze i czarki, i krzyknął:
— Ej! ej! Ludwik! graj!
Ludwik, to jest kolega Rębki z Izby, milczący i pokorny człowieczyna z zielonym kołnierzem, rozciągnął harmonikę swą w całéj jéj długości i, pracowicie walcząc z opornością instrumentu swego, zaczął wygrywać polkę. Wyskrzypiał ją raczéj, niż wygrywał, lecz, co prawda, nikt w muzykę jego wsłuchywać się nie myślał. Paweł Rębko porwał wpół swoję żonę i począł z nią, na samym środku izby, wykręcać chłopską miecielicę; kawaler w błękitnym krawacie, objąwszy jednę z dziewczyn, z łokciem odstawionym i spiczasto sterczącym, tańczył polkę do najwyższego stopnia tremblante; człowiek Mikołaja Hilaryonowicza z dziewczyną drugą puścił się wzdłuż izby, posuwistym galopadowym krokiem. Nad podłogą, usypaną piaskiem, podniósł się tuman kurzu. Z tumanu tego, zkądciś z pod pieca, wyskoczyła Franka, odepchnęła Józefka, który, solo wybijając hołupce, wlazł jéj w drogę, i do Ławicza przyskoczyła. Ławicz, jak kiedyś w drzwiach pięknego i wytwornym mazurem wrzącego salonu, tak teraz stał u drzwi izby, napełnionéj wrzaskliwemi krzykami i tupaniem niesfornych kroków. Jak wtedy, tak i teraz patrzał na zabawę ludzką, jako świadek, ciekawy z razu, potém obojętny i znużony. Lecz dziewczynie muzyka, śmiechy ludzkie, a nadewszystko wyraz: zaręczyny, wesoło na sercu zagrały. Perłowe zęby jéj błyszczały w śmiechu, nogi zdawały się zrywać do tańca. Błagalnie prawie na narzeczonego spójrzała:
— Potańczmy! — szepnęła nieśmiało z razu, a potém, składając ręce, coraz natarczywiéj, niecierpliwiéj mówiła: — Potańczmyż! nuże! ja z nimi nie chcę! Potańczmy razem!
Ale on porywczym giestem chwycił ją za rękę i z izby na dziedziniec pociągnął. Dziedziniec to był brzydki, wązki, brukowany, wysokiemi murami otoczony, i w jednym tylko kącie szarzejący zielenią małego ogródka. Ale cicho tu było i od letniego wieczora świeżo, a w górze kawałek ciemnego nieba błyszczał gwiazdami.
Usiedli oboje na wschodkach; Franka zasmucona wpatrywała się w narzeczonego, który na nią nie patrzał.
— Zygmuś! — szepnęła, i widać było, że wnet zlękła się i zawstydziła śmiałości własnéj.
On objął ją i ku sobie pociągnął. Wciąż jednak nie mówił nic i nie patrzał na nią.
— Zygmuś! — powtórzyła bardzo cicho — czego ty na mnie gniewny?
Teraz w twarzy jéj, podniesionéj ku niemu, zatopił wzrok smutny i jakby badawczy.
— Franko moja — rzekł — ja nie gniewny na ciebie, za cóż-by? Myślałem tylko, czy ty ze mną szczęśliwą będziesz?
— Oj, oj! — westchnęła i uśmiechnęła się zarazem.
— Posłuchaj! tobie, młodéj takiéj, trzeba-by może młodego, wesołego chłopca...
— Abo ty stary, Zygmuś? — zaśmiała się głośno.
— Nie, ale lata krótkie bywają czasem długiemi, a są na świecie myśli, prace, cierpienia, które człowiekowi prędko młodość odbierają. Ot widzisz, ja bawić się tak, jak tam bawią się, nie umiem, i nijak nie umiem...
— A czemu? — spytała.
— Nie przywykłem.
Popatrzała na niego długo, niespokojnie.
— Zygmuś! — zawołała — ty czegoś doprawdy smutny!
Twierdząco skinął głową.
Zapominając o nieśmiałości i wstydzie, porywczym ruchem szczeréj a strwożonéj miłości, zarzuciła mu na szyję oba ramiona.
— Zygmuś mój! — zaczęła — słonko ty moje złote! nie smuć się ty, i nad złą dolą swoją, co minęła, nie dumaj, ale nad dobrą, co do nas zaśmieje się, kiedy pobierzem się już i żyć razem będziem. Zobaczysz, będziem my sobie żyć, jak król i królowa. Ty jeszcze nie wiész, jaka ja! Zkądże? Ot, zdaje się, jedna tylko minuta minęła, odkąd my na siebie piérwszy raz spójrzeli! Ja nie złośnica! U mnie charakter taki, że zawsze tylko śmieję się, a śpiewam; żeby mi tam nie wiem jak kto dokuczał, to słóweczka nie pisnę, byle prędzéj zgoda była! I ja tak samo dobra gospodyni będę. Ręce u mnie nie leniwe, rozumiem wszystko, co i jak zrobić trzeba, a czego nie rozumiem, to prędko nauczę się, bo gospodarstwo strasznie miłuję. Toż i widzisz, słonko moje, że martwić się tobie niéma czego. Biédy nie lękam się, nie w bogactwie wzrosłam, to czy u nas biéda, czy bogactwo będzie, ja nigdy ani złować, ani jak druga kłócić się z tobą nie będę, a tylko tego doglądać, żebyś ty, ptaku mój, spokojną głowę miał i wygody wszystkie... Ja tobie, ptaku mój, jak ta jaskółka, znosić będę wszystko i do dzioba wkładać, żeby ci zdrowo i miło było... ja nad tobą, jak ta jaskółka, skrzydła rozpostrę, żeby ci...
Nie mogła dłużéj mówić, bo jéj usta zamknęły się pod jego pocałunkami. Po długich dopiéro kilku minutach, schylony nad nią i wpatrzony w nią wzrokiem, w którym zachwycenie dziwnie mieszało się z niepokojem, mówić on zaczął:
— Franko moja, ja wiem, żeś ty dobra i że mnie kochasz bardzo, i że miłość kobiety dobréj jest wielkim skarbem; ale wiész? dziś nagle jakoś przyszło mi do głowy dziwne marzenie, a tak cudne, że mi od niego aż smutno zrobiło się i straszno... Gdybyśmy z sobą nietylko kochać się, ale kiedykolwiek, choć kiedykolwiek, nieprędko, czasem myśléć razem mogli... Widzisz! ja tak do myślenia nad różnemi rzeczami przywykłem, że aż zapomniałem, co to jest być wesołym, i tak teraz zapragnąłem, abyś ty kiedy myśli moje podzielić mogła, i kochać to wszystko, i uwielbiać, com ja przez tak długie, długie lata kochał i uwielbiał! Patrząc na tych ludzi, którzy tam tak wesoło bawią się i hałasują, pomyślałem sobie, żem ja nie dla nich i oni nie dla mnie, że więc i ty, żyjąc ze mną, inną trochę stać się powinnaś. Inną... Poważniejszą, wznioślejszą, bliższą oświaty... Ale wszak ty zechcesz stać się taką, nie prawdaż? Wszak zechcesz pracować trochę nad sobą, aby do prostoty swéj i instynktowéj poezyi, i wrodzonéj dobroci, które w tobie uwielbiam, dołączyć trochę wiedzy, światła, myśli, zdolnéj zrozumiéć to, co na świecie najlepszém jest i najpiękniejszém? Prawda, że zechcesz postarać się o to.. że zrobisz, o co cię proszę? prawda? prawda?
I obejmując ją namiętném ramieniem, a z pod brwi, boleśnie prawie ściągniętych, w twarz jéj patrząc, pytanie to powtarzał. Ona, zasmucona i dziwnie zarazem zakłopotana, załamując ręce i szeroko otwierając oczy, odpowiedziała:
— Jezu! czemuż-bym zrobić nie miała, gdybym zrozumiała, co ty do mnie gadałeś! Ale biedna-ż moja główeńka! Ja nie wiem, Zygmuś, czego ty chcesz ode mnie!
Pięć lat minęło. Znaczna część mieszkańców X. zna i widuje często Zygmunta Ławicza, obrońcę sądowego, który, pomimo braku kwalifikacyi naukowych i urzędowych tytułów, posiada klientelę dość znaczną i byt materyalny, średnim dostatkiem będący. W mieście niemałém, ale i niewielkiém także, ściąga on na siebie uwagę prawie powszechną, przez to szczególniéj, że uchodzi za wielkiego oryginała i dziwaka. Już sama powierzchowność jego odznacza się cechami niezupełnie pospolitemi. Szczupły i, od długiego jakby pochylenia się nad czémś, na przód nieco podany, przy piérwszych spotkaniach z ludźmi jest on zawsze nieśmiałym i niezgrabnym, a ubranie jego, zarówno jak całe obejście się, świadczy o zupełnéj nieznajomości form światowych i panujących mód, albo téż o głębokiém ich lekceważeniu. Wcale téż nie ubiega się on o stosunki z ludźmi, owszem, unikać ich się zdaje, a napewno już wyraźnie unika wszelkiego zetknięcia się z wyższemi sferami towarzystwa, o których odzywa się czasem w sposób okazujący, że, znając je niejako teoretycznie tylko, ani dobrych stron ich dojrzeć, ani złych usprawiedliwić nie może. Wogóle sądzi on świat i sprawy jego ze stanowiska różnych teoryi i zasad z bardzo wysoka. Dlatego téż powiadają o nim, że ani do majątku, ani do pogodzenia się z różnostronną rzeczywistością świata tego nie dojdzie nigdy. Na drodze do zrobienia majątku stoi mu to, że z jednéj strony, unikając stosunków z wyższém towarzystwem, nigdy prawie do czynienia nie ma z ludźmi zamożnymi, z drugiéj zaś, że, obarczając się samemi drobnemi sprawami, i pracując nad niemi wiele, żąda od nich tylko uczciwych zarobków. Że zaś, zapatrując się na rzeczywistość z wysoka, ani ukochać jéj, ani nawet pogodzić się z nią nie może, zdradza się to w wyrazie twarzy jego, znużonym i rozdraźnionym czasem, a czyniącym go daleko starszym, niż jest w istocie.
Niektórzy usposobienia te młodego obrońcy przypisują szczególnym warunkom rodzinnego jego życia. Powszechnie stało się wiadomém, że jest on bardzo wykształconym, że zna kilka obcych języków i nad naukami różnemi długo pracował; o żonie zaś jego krążą pogłoski, że czytać zaledwie umie, a pisać to już wcale nie, a głowę posiada tak tępą, że jéj nawet towarzystwo wykształconego męża i jakie takie otarcie się w świecie, oświecić nie mogły. Wprawdzie Franciszka Ławiczowa jest kobietą bardzo przystojną; ci jednak, którzy znali ją dawniéj, utrzymują, że od wyjścia za mąż zeszpetniała znacznie. Jak zwykle bywa, tęgiéj i rumianéj wieśniaczce modne suknie i kapelusze miejskie nie są wcale do twarzy, a czas zresztą i macierzyńskie zachody uczyniły oczy jéj daleko mniéj podobnemi do kwiatów lnu. Z obejścia się jéj i sposobu mówienia, z kapeluszy jéj, nazbyt obciążonych kwiatami, jako téż z rodzinnych jéj stosunków, śmieją się wszyscy, którzy tylko choć trochę ją znają; zkąd inąd jednak wiedzą téż wszyscy, że jest ona gospodynią pracowitą i kobietą pilnie oddaną domowi, mężowi i dzieciom. Jest ona dobrą dla matki męża, która oddawna już zamieszkała w ich domu, a za mężem przepada i w słowo jego każde, jak w świętą Ewangelią, wierzy. Nikt téż nigdy nie słyszał, aby Ławicz uczynił w domu jaką „herezyą”, i nie widział, aby w czémkolwiek żonę ukrzywdził. Owszem, obejście się z nią jego przyjazném jest i troskliwém, jakkolwiek dość chłodném także. Dzieci swe zdaje się on kochać bardzo, a nawet ich-to tylko widok czyni go czasem mównym i wesołym.
Czasem, nieczęsto, ożywia się on i pośród ludzi, a zdarza się to wtedy mianowicie, gdy w jakiémkolwiek ich zebraniu, w sposób bardzo wyjątkowy, rozmowa wchodzi na tor naukowych, albo społecznych spraw i zagadnień. Wtedy podnosi on głowę, prostuje się, oczy mu błyskają, mówić zaczyna, i mówi z coraz większym zapałem, rozwijając znaczny zasób wiedzy i bardzo nieraz oryginalne na rzeczy poglądy. Lecz trwa to zazwyczaj krótko i najczęściéj, w chwili najbardziéj zapalonego dowodzenia, lub opowiadania, stygnie on nagle, zachmurza się i milknie, albo odzywa się urwaném tylko słowem sarkazmu, lub zniechęcenia. Z tych rozmów jego zresztą widać, że teraz już czytuje niewiele, z przyzwyczajenia tylko i pozostałych resztek namiętnego dawniéj zamiłowania. A gdyby nawet namiętność ta i trwała w nim dotąd, nie miał-by on ani czasu, ani możności oddawać się pracy umysłowéj. Zajętym jest bardzo pisaniem urzędowych podań, obron, skarg, i różnemi zresztą około interesów zachodami. Przytém mieszkanie obrońcy na małą skalę jest téż dość małém, a zaludniają je krzątające się kobiety i pieszczone dzieci. W saloniku Ławiczów, czémś zieloném obite krzesła, sztywném kołem otaczają stół, na którym nic nie leży, umieszczony przed kanapą, na któréj nikt nigdy nie siedzi. Pusto tu, nago i życia niéma ani śladu.
Życie za to zgiełkliwe i gospodarskie, złożone z głosów sług, dzieci, przychodzących z prowizyami przekupni, wiecznie, a żarliwie gospodarzącéj pani domu, odwiedzających ją członków jéj familii, odbija się tuż o ścianę i drzwi malutkiéj pracowni pana domu, w któréj téż od wczesnego ranka do południa rozlega się gruby gwar siermięgowych, kapotowych i chałatowych klientów. W południe, Ławicz wychodzi z domu i udaje się do sądów; po obiedzie, zmęczony, sypia czasem, lecz często i coraz częściéj wychodzi znowu, i do sławnéj w X. cukierni Markusa udaje się na kufel piwa i partyą bilardu, lub szachów. Szachy polubił szczególniéj i spędza nad niemi czasem długie godziny. Czasem téż grywa w domu. Do domu z cukierni wróciwszy, długo za północ pisze podania, obrony, skargi...
Niedawno, dnia pewnego, w porze poobiedniéj, w niezgrabnym paltocie swym, w kapeluszu dziwacznéj formy i z cygarem przy ustach, wszedł on do cukierni Markusa. Niezgrabne paltoty nosi on dlatego, że nie lubi długich rozmów z krawcami, a dziwaczne kapelusze dlatego, że, choć dziwaczne, ale są mu wygodne. Cygara zaś pali już oddawna, ale byle jakie, zarówno, jak gotów jest zawsze w byle co ubrać się i byle co jeść. Wszedłszy do cukierni, nie udał się, jak zwykle bywało, prędkim swoim, pochylonym trochę krokiem, do drugiego od wejścia pokoju, gdzie znajdował się stół, przy którym siedziéć już był przywykł, lecz zatrzymał się u progu i, podejmując kapelusz, z akcentem zadziwienia wymówił:
— A! proszę! no, spotkanie!
Wyrazy te i towarzyszący im cień zadowolonego uśmiechu wywołane zostały widokiem dwu ludzi, którzy, przy jednym z ustawionych w pokoju stolików siedząc, jedli i pili.
— Zygmunt Ławicz! — jednogłośnie zawołali obaj, powstali z miejsc i ręce do wchodzącego wyciągnęli.
Jeden z nich był w ubraniu oficera wyższéj rangi, błyszczącym od metalowych ozdób obcisłego mundura, i kiedyś pięknym widocznie chłopcem. Kiedyś. Teraz bowiem dawna wysmukłość jego zamieniła się w chudość, świeżość cery w niezdrową żółtość, na czole miał trochę zmarszczek, a nad czołem sporą łysinę.
Drugi za to z dwu mężczyzn przedstawiał sobą najpiękniejszy obraz fizycznego kwitnięcia. Otyły prawie, z twarzą rumianą i połyskującą, z pulchnemi, białemi, jak u kobiety, rękoma, i zawiesistym płowym wąsem, patrzał on na świat parą poczciwych, dobrodusznych, przygasłych i osowiałych oczu.
— Jak się masz, Michale? jak się masz, Zegrzda?
Zanim usiadł przy jednym z nimi stole, na znak powitania skłonił głowę w stronę pokoju, w któréj samotnie, przy małym stoliku i nad filiżanką czarnéj kawy, siedział z gazetą w ręku Maryan Dębski. I on także zmienił się nieco przez czas ubiegły, mniéj jednak od Zegrzdy i Kaplickiego. W postawie jego była zawsze siła i duma, a chłodna, myśląca twarz, w ramy krótkiego zarostu ujęta, trochą tylko przedwcześnych zmarszczek i zmienionym nieco zarysem ust zdradzała treść lat przebytych.
Zegrzda uściskał Ławicza, Kaplicki chciał go téż ucałować, ale on, jednym już uściskiem zadowolony, uprzejmie tylko dotknął ręki dawnego przyjaciela. Nie było w tém nic dziwnego, że się spotkali. Kaplicki przybył do miasta za interesami, Zegrzda zatrzymał się tu na czas jakiś z półkiem swoim. Cukiernia była dla obu ucieczką przed nudami. Przed Kaplickim stały ciasta i przekąski, przed Zegrzdą poncz i likiery. Ławicz kazał podać sobie swój, od czasu pewnego codzienny już, kufel piwa. Rozmowa zawiązała się, ale niezbyt ożywiona. Po serdeczności piérwszego od wielu lat spotkania, ludzie ci ochłodli i zdawali się być zupełnie prawie względem siebie obojętnymi. Najczuléj jeszcze, przy spozieraniu na dawnych przyjaciół, wyglądały oczy Zegrzdy; wprawdzie przypuszczać można było, że wypróżniona szklanka ponczu dodawała im blasku i łzawości. Mówił dużo i, językiem niewiele poprawniejszym od tego, jakiego używał Paweł Rębko, opowiadał o wojnie, w któréj przed dwoma laty uczestniczył.
— O! — rzekł Ławicz — wiemy, wiemy o tém! imię twoje roznosiła po świecie trąba sławy. Czytaliśmy o tobie. Odznaczałeś się odwagą, brawurą... ale za to, pozwól, abym, korzystając z dawnéj poufałości koleżeńskiéj, powiedział ci, że z gramatyką naszą obchodzisz się fatalnie...
Zegrzda zmieszał się i rzekł prędko:
— Przepraszam, przepraszam, sam to czuję, ale....
Nie dokończył — i, jakby wstydząc się własnego zmieszania, z fantazyą i śmiechem zawołał:
— A ty, Zygmuncie, zawsze taki sam, jak byłeś? No, no! jakże tam mają się filozofowie twoi?
— Filozofowie moi nie są już moimi filozofami — powoli kufel do ust niosąc, odpowiedział Ławicz.
— Czy tak? A no, bratku, różnemi drogami chodząc, do jednego punktu widać doszliśmy... Jeden piérwéj filozofią rzucił, drugi późniéj... jedno licho! Aleś ty zawsze szczęśliwszy ode mnie, ha! tysiąc razy...
— Jakto? więc już nie bawisz się dobrze?
— Dokuczyła zabawa — i — wszystko dokuczyło!
Zwiesił głowę nad szklanką, zadumał się, milczał...
— No! ale jakże, Zygmuncie, naprawdę powodzi ci się teraz? — zapytał Kaplicki.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Ławicz.
— Chwała Bogu! cieszę się z tego! winszuję ci serdecznie! Co do mnie, nie mogę tego o sobie powiedzieć. Kłopoty... interesa... Ot, przeszłego roku stratę miałem ogromną. Spłonęła mi od pioruna stodoła, do połowy już zbożem napełniona, i wiész co? żeby kobiety moje nie zaczęły obnosić dokoła dworu chleba świętéj Agaty, spłonął-by dwór cały...
Ławicz uśmiechnął się, ale Kaplicki nie spostrzegł tego.
— Powiadam ci — mówił — że tak przestraszeni byliśmy tym wypadkiem, że ja i żona postanowiliśmy koniecznie miéć teraz w domu dzwonek Loretański.
— Cóż to takiego ten dzwonek?
— A no, nie wiész? Ale prawda, z ciebie zawsze był niedowiarek. Ja znów nie wdaję się w rozumowania żadne. Ojcowie moi wierzyli i żona wierzy i, prawdę rzekłszy, ta tylko pociecha człowiekowi na tym świecie...
— A żona? — przerwał Ławicz.
— Cóż żona?..
— Pociechą nie jest?
Poczciwa twarz wieśniaka zmąciła się. Otworzył usta i sam nie wiedział, co do powiedzenia miał. Zegrzda wybawił go z kłopotu.
— Co ty, Zygmuncie, o kobiety pytasz! to ty jeszcze myślisz, że z nich może być komu pociecha jaka? Ot, niewiniątko! kobiety, mój drogi, potrzebne są na świecie tylko...
— Przepraszam — dość żywo przerwał Kaplicki — kobiety nasze są poczciwe i zacne...
— Może tam wasze, po wsiach, wielkie panie — odrzekł Zegrzda — ale czegom się ja w wojskowém życiu mojém napatrzył! czegom doświadczył sam... ha!...
— A majorowa? — rzekł Ławicz.
— Ha, ha, ha, ha! — śmiał się Zegrzda.
— No, bo widzisz — przerwał Kaplicki — w różnych klasach towarzyskich różne panują cechy, zwyczaje. Od klasy wszystko zależy...
— Wszystko? — zapytał Ławicz.
Wieśniak znowu zmieszał się trochę.
— No, nie wszystko może... ja bo, widzisz, nie uczony i nie adwokat, żebym tak zaraz każdą rzecz argumentalnie i detalicznie wyłożyć umiał... Ale, że człowiek człowiekowi nierówny, to pewna!
— Najpewniéj — potwierdził Ławicz — tylko w jakim sensie?
— Ot sens najlepszy! — zawołał Zegrzda, śmiejąc się i na poncz wskazując. — U tego Markusa wszystko, jak było, tak jest, wyborne. A człowiek już przywykł... włócząc się po świecie! Wspomnisz bo sobie dawne lata i dawne marzenia swoje, a robak żalu w serce cię ugryzie... zaléj robaka! Wspomnisz sobie, jak to kiedyś kochałeś i wierzyłeś, i człowiekiem zostać chciałeś, a zostałeś... zaléj to, co minęło i już nigdy nie wróci! Krzywdy doświadczysz, pominą cię honory i łaski, a za wszystko, co zrobisz, pstryczka w nos dostaniesz... zaléj złość! Zbrzydnie ci i robota, i zabawa twoja... zaléj nudę! Ho, ho! pamiętam ja jeszcze piosnkę jakąś starą, którą nieboszczyk dziadunio, mąż mojéj nieboszczki babuni, zażywając tabakę, śpiewał: „Na frasunek dobry trunek!”
Rumieńce wystąpiły mu na policzki. Mówił z razu ze śmiechem, potém z błyszczącemi ponuro oczyma, przy ostatnich wyrazach zanucił i, rozpierając się na krześle, z brzękiem ostróg daleko przed siebie nogi wyciągnął. Kaplicki zdawał się być zmieszanym trochę i niespokojnie oglądał się, w celu zapewne przekonania się, czy ktokolwiek ze znajomych jego nie widzi go w towarzystwie podpiłego i w cukierni śpiewającego oficera. Sam on, w tém miejscu publiczném, mówił z cicha, i znać było po nim ścisłą dbałość o najdrobniejsze odcienie przyzwoitości.
— Mój Zygmuncie — zaczął — słyszałem, że interesami zajmujesz się teraz... ja to mam swego plenipotenta, ale chciał-bym bardzo twoje zdanie posłyszéć... Mam teraz, uważasz, dwa procesa: jeden z chłopami o zabranie mi łąk, drugi...
— Z żydem — podjął Ławicz.
— Ej nie! Z żydami... swoją drogą... Ale teraz, uważasz, z Uradnikiem zadarłem się... ot co! Żona mówi, że niepotrzebnie... może to i prawda! Ależ anioł nie wytrzyma... nie w swoje, uważasz, właził... ręka mi zaświerzbiała...
Tu zatrzymał się. Przygasłe oczy jego błysnęły.
— Ot, wiecie co! mówiliście coś przed chwilą o filozofach; pamiętam, że kiedy nieboszczyk ojciec odbierał mię ze szkół, powiedział: „filozofem nie będziesz, a gospodarzem zawsze być potrafisz”. Słowo honoru, mówię wam, że teraz z gospodarstwem i interesami naszemi, to filozofem całą gębą być trzeba! Cóż naprzykład ja? Nie gram w karty, nie piję, nie hulam, domu na wielką stopę nie utrzymuję, i tyle tylko, że żona tam czasem za granicę pojedzie, albo wieczorek jaki wyda, albo nowe meble sprowadzi; a żeby u mnie wszystko dobrze szło, nie powiem! Gdzie tam! to to, to tamto w drogę wlezie. Ot i teraz z tym uradnikiem... Przed sądy pokoju ciągnie... No, już jak mi najstarszy mój synek wyrastać będzie, to go pewnie...
Przerwał mówienie i wielkiemi oczyma wpatrzył się w człowieka, który w téj chwili do cukierni wchodził. Zegrzda i Ławicz patrzali na niego także. Był to człowiek, powierzchownością swą przedstawiający obraz choroby, wyniszczenia, nędzy. Z pod wyszarzanéj czapki, las gęstych kruczych włosów spadał mu na wychudłą szyję, i otaczał twarz o nieprawidłowych, połamanych rysach, napiętnowaną suchotniczemi rumieńcami, a świecącą, jak żużlami, parą ogromnych, czarnych, zapadłych oczu. Ubranie jego, poplamione i podarte, dowodziło wielkiego ubóztwa. Wszedł, kaszląc i chwiejąc się prawie na nogach. Z daleka mógł być wziętym za żebraka; z blizka jednak widziany, przez trzech współbiesiadników poznanym został. I sam poznał ich także. Urągliwy uśmiech przewinął się mu po sinawych ustach. Zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli.
— Jak się macie? czy poznajecie mię? może i nie! musiałem zmienić się trochę...
— Derszlak!
Nazwisko to wszyscy trzej wymówili zdławionemi głosami. Przybyły, nie czekając zaproszenia, przysunął sobie krzesło i usiadł. Trudno mu było widocznie utrzymać się na nogach; mówił głosem ochrypłym i rwącym się od przyśpieszonego oddechu.
— Nie spodziewaliście się widziéć już mnie kiedykolwiek. A jednak ludzie zewsząd wracają czasem. Ja was poznałem odrazu... Tak bo zawsze i wyobrażałem was sobie... Ludzie porządni, spokojni... siedzą sobie w ciepłym pokoju, przy stoliku, jedzą, piją, gawędzą... grzecznie, błogo, po mieszczańsku... a! przepraszam! godność czyję obraziłem może? Mieszczanie to niższa klasa, a jeden z was tu przecie obywatelem jest, drugi bohaterem...
— Czy dawno jesteś w X? — przerwał Ławicz.
Derszlak niezaraz odpowiedział. Zakaszlał się.
— A dni już ze trzy, jak przyjechałem do téj waszéj nory. Wyobraźcie sobie, żem od lat kilku nic a nic nie wiedział, co się z Anulką dzieje. Pisałem, a pisałem, i do niéj, i do Kwiry... żeby choć słówko odpowiedzi! Myślałem, że listy nie dochodzą i, jak tylko już mogłem, zaraz wybrałem się tutaj... Myślałem, że nim będzie ze mną po wszystkiém, pożegnam się z nią jeszcze; aż tu... ona dawno już sama pożegnała się ze wszystkiém. Biedna moja!..
Nie dokończył, zamyślił się, a na schorowanéj twarzy jego i w głęboko zapadłych oczach odmalowała się żałość tak gnębiąca, że Kaplicki, który do tego czasu oglądał się tylko niespokojnie dokoła, i nawet krzesło swe nieznacznie od krzesła przybyłego odsunął, wpatrzył się w niego z poczciwym smutkiem.
— No, cóż robić, Zenku! cóż robić? — szepnął — z wolą Pana Boga zgadzać się trzeba. Na tamtym świecie spotkamy się wszyscy...
Derszlak popatrzał na niego długo i ciekawie. Nikt nic nie odpowiedział. Po chwili Ławicz zapytał znowu:
— Gdzież mieszkasz?
— A naturalnie, że u Kwiry. Gdzież-by indziéj? Na hotele mię nie stać, a o odzywaniu się do was, anim pomyślał nawet. Kwira co innego! Jemu już nic nie zaszkodzi i nic nie pomoże. Nietęgą głowę miał zawsze, a od... od... śmierci Anulki, zrobił się idyotą kompletnym. Zobaczywszy mnie jednak, oprzytomniał trochę i z początku ucieszył się bardzo; ale potém znowu zasmucił się, i kiwając łysą głową, prosto i bez ogródek mi powiedział: — „Niby nic, Zenku, a i ty zaraz za nią pójdziesz... A ot ja... bez grzechu narzekania... żyję!”
Mówiąc to, śmiał się i kaszlał zarazem.
— Cóż ci jest? — naiwnie zapytał Kaplicki.
— Suchoty — krótko odpowiedział Derszlak.
Parę minut milczeli wszyscy. Zegrzda chmurnie
wpatrywał się w szklankę, do połowy jeszcze napełnioną ponczem; Kaplicki znowu niespokojnie rzucał do koła oczyma. Zabierał się snadź do odejścia, bo kapelusz z ziemi podjął, ale coś go do krzesła przykuwało. Przy stole tym, przez czterech ludzi otoczonym, milczenie zapanowało ciężkie. Ciężko téż opadła na kolana i gazetą zaszeleściła ręka człowieka, samotnie przy poblizkim stoliku siedzącego. Oddawna już Dębski trzymał wzrok utkwiony w jednym wierszu, w jednym może wyrazie gazety. Derszlak spostrzegł go teraz i, z uśmiechem, wskazując na niego palcem, do sąsiadów szepnął:
— A tenże, czy nie rozbił się o żadnę rafę?
Nikt nic nie odpowiedział. Derszlak śmiał się.
— Ot jak! — zaczął — góra z górą nie zejdzie się, a ludzie ze wszelkich dróg zbiegają się czasem do kupy. Pamiętam... gimnazyalny tutejszy dziedziniec i was tam wszystkich, i siebie samego, jak gdyby to wczoraj było. Boć to i niedawno jeszcze... młodzi jeszcze wszyscy...
Wstał i wszystkim dokoła głową skinął.
— Niéma czasu — rzekł — przyszedłem tu, aby z synem Markusa pomówić, bo mam do niego mały interes, a śpieszyć muszę, aby poczciwy Kwira z obiadem na mnie nie czekał... Bywajcie zdrowi!
Odszedł, a raczéj pociągnął się do drugiego pokoju, gdzie widać było, jak, spotkawszy małego garsona, przyjaźnie głaskał płową głowę ubranego w biały fartuch dziecka, zapytując, gdzie-by mógł znaléźć syna cukiernika.
Kaplicki, z kapeluszem w ręku, patrząc za nim, trząsł głową.
— Nie tęgie obiady dawać mu musi ten jego Kwira! — szepnął.
— Zmarnował się — do ponczu swego wymówił Zegrzda.
Ławicz zaczął:
— Może...
— A tak! tak! naturalnie! — podchwycił Kaplicki, i do pugilaresu swego sięgnął. Dębski wstał i z gazetą w ręku do rozmawiających zbliżył się.
— Byłem także kolegą panów tu wszystkich — rzekł z chłodnym ukłonem.
Po chwili, Derszlak ukazał się znowu w progu, a Ławicz, powstawszy, zbliżył się ku niemu i wręczając mu cztery szeleszczące papierki, z cicha wymówił kilka urywanych wyrazów, pomiędzy któremi słychać było: doktor... lekarstwa... koleżeńska przysługa...
Derszlak zmieszał się trochę z razu, ale potém niedbale głową skinął.
— Dobrze — rzekł — i słusznie! Nie dziękuję wam wcale... bo spełniliście tylko swój obowiązek. Wy macie, ja nie mam... więc stało się wedle sprawiedliwości, a i to jeszcze nie zupełnie... Nie o sobie myślę w téj chwili. Mnie już mało, albo i nic wcale nie potrzeba... ani doktora, ani lekarstw nie potrzebuję, bo nic nie pomogą... ale rad jestem, że kanarki Kwiry pogrzebu mi sprawiać nie będą... Bywajcie zdrowi!
Skinął raz jeszcze głową i wyszedł. Teraz Kaplicki i Zegrzda jednocześnie powstali. Zegrzda zatrzymał przez chwilę w dłoni swéj rękę Ławicza,
— No cóż, stary druhu, zobaczymy się jeszcze kiedy z tobą na tym świecie, czy nie?
— Nie wiem. Długoż tu zabawisz?
— Dni dwa, trzy najdłużéj, i znowu w świat!
— Pomyślności ci życzę!
— I ja tobie... ot, słowo honoru... z całego serca!
Miał już odchodzić, ale, jakby namyśliwszy się, znowu zwrócił się do Ławicza.
— A, słuchaj-no, bratku, ty mnie tam, z powodu téj gramatyki źle nie wspominaj!... W żołnierskiém życiu, widzisz, na takie rzeczy czasu niéma... a odzwyczajenie i przyzwyczajenie rzecz ważna!... Cóż robić? Stało się!
Mówiąc, ściskał mocno rękę Ławicza. Podpiły był, a chmury przechodziły mu po czole i oczy zwilgotniały. Powoli, ze zwieszoną głową, doszedł do drzwi, lecz tuż za drzwiami, na chodniku ulicy, spotkał się z dwoma, czy trzema przechodzącymi kolegami, którzy powitali go głośnym okrzykiem. On odpowiedział im wybuchem śmiechu; przez chwilę gwarnie i wesoło rozmawiali u drzwi cukierni, potém wszyscy razem poszli daléj, a w cukierni, przez parę minut jeszcze, słychać było oddalające się wciąż głosy rozmowy ich i brzęk od ostróg.
Kaplicki, w przyległym pokoju przy bufecie stojąc, wypłacał należność swą, żartobliwie gwarząc z przystojną i bardzo dla niego uprzejmą żoną cukiernika. Ławicz miał wychodzić z cukierni, ale zwrócił się jeszcze ku Dębskiemu, który znowu czytał gazetę. Z ruchów jego znać było, że coś pociągnęło go do tego dawno znanego, milczącego, zamyślonego człowieka.
Rękę trzymającą kapelusz o stół opierając, rzekł:
— Dawno nie widzieliśmy się, Maryanie. Czy nic z tobą nowego?..
Dębski, spuszczając gazetę na kolana, z chłodnym uśmiechem odpowiedział:
— O! nic wcale. Cóż-by?
— Owe brzegi wyniosłe, o których marzyłeś...
— Przybywają ku nim inni.
— A ty?
— Ja... tak jak przed dwunastu laty, jestem...
— Wiem, widuję cię przecież w Izbie. Ale — cóż daléj?
— Daléj? to samo.
— Nie wyjedziesz nigdzie... szukać szczęścia?
— Czynią to inni.
— A ty?
Dębski milczał chwilę; na zamyśloną twarz jego spadł wyraz dawnéj energii.
— Ze wszystkich dumnych rojeń moich — wymówił z wolna — pozostało mi jedno: nie żebrać. A górnolotne myśli o wysokich czynnościach, rozległych wpływach etc. etc... stopiły się w jeden wyraz: ostać się.
— Przy czém i przeciw czemu?
— Przeciw jałowéj tułaczce i podłéj żebraninie; przy gruncie tym, z którego wyrosłem, i milczącém upominaniu się o prawa moje.
— Brawo! — zawołał Ławicz. — Przypominasz mi czasy dawne i rycerzy w stal zakutych, i książąt niezłomnych.
Wykrzyk ten wydawać się mógł ironicznym, ale dźwiękom głosu przeczył wzrok Ławicza, w twarzy towarzysza utkwiony, migocący na dnie wilgotnym blaskiem.
Dębski uśmiechnął się znowu i zapytał:
— Czy to prawda, że ci się dobrze teraz powodzi?
— Prawda — odpowiedział Ławicz — mam troje dzieci i dużo zajęcia...
— Które...
— Zajmuje mię bardzo; dziś właśnie, przed zebraniem sędziów pokoju broniłem sprawy nader ciekawéj, ważnéj... Był to mały kryminał. Mieszczanka pewna żydówkę pewną pomyjami oblała.
Dębski zaśmiał się.
— O! — zawołał — jakże to daleko od téj izdebki na poddaszu, z któréj tak zawzięcie wzbijałeś się w sfery wysokie... Zresztą — dodał po chwili — gdyby pani dola, jak to w baśniach ludowych bywa, stanęła przed nami w postaci widzialnéj, powinnibyśmy jéj wszyscy głęboki ukłon złożyć. Jak myślisz?...
— Myślę, że najłaskawiéj jeszcze obeszła się ona z tym, który ztąd wyszedł przed chwilą...
— Jakto! — zaśmiał się Dębski — z tym szaleńcem, któremu tydzień do śmierci pozostał?
Ławicz wzruszył ramionami i, patrząc w przestrzeń, zapytał:
— Śmierć? cóż? czy pamiętasz starą legendę o dwóch architektach greckich.
— Niedokładnie.
— No, to pozwól, abym w ten przynajmniéj sposób wyzyskał klasyczną uczoność mą i opowiedział ci ją: dwaj architekci, Trofoniusz i Agamedes, zbudodowawszy Apolinowi świątynią w Delfach, prosili go o nagrodę za swą pracę taką, jaka jest dla człowieka najlepszą. Objawił Apollo, że za trzy dni wysłuchanymi zostaną, a gdy trzy dni minęło, pomarli obaj.
— A sensem téj legendy — rzucił Dębski — ma być zapewne to, że Grecy wczesną śmierć uważali za największą łaskę bogów...
— Zapewne — potwierdził Ławicz i zamyślił się, a po chwili, podnosząc głowę, dodał:
— Chociaż nie mogę ukrywać, że w legendzie téj i inny jeszcze sens spoczywa. Mianowicie: śmierć tu jest nagrodą za zbudowanie świątyni...
Dębski żywo podniósł głowę. Zmarszczka pomiędzy brwiami jego pogłębiła się, lecz siwe źrenice rozgrzały się i błysnęły.
— Drugie to tłómaczenie przyjmuję. Lepiéj od piérwszego zgadza się ono z charakterem moim. Ażeby miéć prawo wygodnie ułożyć się do spoczynku, trzeba świątynią jakąś zbudować.
— Jak czasem — przerwał Ławicz — i co komu jest daném. Budować... albo podpierać...
W téj chwili, przy rozmawiających stanął Kaplicki. Kilku słowami przypomniał się znajomości Dębskiego, a wnet potém zwrócił się do Ławicza:
— Mój drogi — rzekł — na prawach staréj przyjaźni naszéj, proszę o godzinę czasu twego...
— Proces z uradnikiem? — zaśmiał się Ławicz.
Kaplicki z czołem sfałdowaném, bez cienia urazy, albo żartu, odpowiedział:
— Nie; z procesami nauczyłem się już dawać sobie radę. Inna rzecz z dziećmi. Starszego syna do nauki już zaprządz pora. Nie śmiéj się ze mnie. Ja tę rzecz bardzo na seryo biorę. Czuję, rozumiem, że z nim inaczéj być powinno, niż było za mną. Prawdę mówiąc, i ze mną inaczéj było-by... gdyby... Ale, co się tycze dzieci moich, to już mam święte postanowienie, a i żona moja w tym względzie zgadza się ze mną... Chcę o tém pomówić z tobą, rady twojéj zasięgnąć... co?
— Znajdziesz mnie w domu zawsze, w godzinach przedobiednich, i jestem do usług twoich — uprzejmie odpowiedział Ławicz, a zwracając się do Dębskiego, zapytał:
— A bracia twoi? Maryanie.
Pogodnie i z pośpiechem Dębski odpowiedział:
— Są obaj na drogach dobrych i prostych.
Ławicz przenikliwém, zadumaném spójrzeniem w twarz mu patrzał.
— Czy nie przychodzi ci teraz na myśl słowo, rozwiązujące zagadkę przedchwilnéj rozmowy naszéj?...
— Chciał-bym, abyś mi je powiedział.
— I owszem, ale pozwól, że znowu wyręczę się starożytnym wieszczem, który śpiewał: „Zrzuca wiatr liście z drzew, a jednak natura przywróci kiedyś światu wiosnę i zieloność”. A ktoś inny jeszcze powiedział: „Tkwi w nas przeczucie przyszłych czasów i rosną przy nas przyszłe pokolenia, które... dla których...”
— I tam daléj... — wstając, przerwał Dębski. — Znam ciąg dalszy. Rozwiązuje to zagadkę nie cierpień naszych, zawodów i strat, ale...
— Naszych przeznaczeń — dokończył Ławicz.
Podali sobie ręce i rozeszli się.