Zygmunt Ławicz i jego koledzy/Wstęp
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmunt Ławicz i jego koledzy |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czasem, gdy był już bardzo zmęczony przepisywaniem urzędowych papierów, które mu z biura Izby cywilno-kryminalnéj, w dowód szczególnéj łaski i ufności, do domu brać pozwalał Sekretarz powyższéj Izby, a jego szkolny kolega, Maryan Dębski; czasem, gdy w domu tym jego, to jest w izdebce, umieszczonéj pod dachem trzypiętrowéj kamienicy, powietrze stawało się tak duszném, że każde odetchnięcie oblewało mu czoło kroplistym potem, albo tak zimnym, że z ust ulatywały mu gęste kłęby pary; czasem, kiedy wśród zajęcia tak nudnego, że wielu innych usnęłoby nad niém, powstawał w jego głowie wielki gwar żywych, niecierpliwych, niby ptaki do lotu, rwących się do swobody myśli: gwałtownym ruchem odrzucał on pióro i ręką, drżącą od niecierpliwości, sięgał po jednę z książek, których ilość znaczna leżała koło niego, na stole, podłodze, dwu kołyszących się stołkach i kilku przybitych do ściany deskach. Wyciągał rękę do książki, ale wnet ją cofał. Walczył z sobą widocznie, lecz zawsze prawie zwyciężał się i wracał do przerwanéj na chwilę roboty.
W izdebce, zaopatrzonéj w jedno okno, otwierające się nad blaszanym dachem kamienicy, mała lampa paliła się pośród obciążających stół papierów i książek; na nizkim suficie, nakształt miesiąca w pełni, świecił i drgał krążek bladego światła; po ścianach nieruchomo czerniały wydęte, lub suche, cienie odzieży, tu i owdzie zwisającéj u boków wieszadeł; przy stole, młody mężczyzna, szczupły, z piersią wklęsłą, z białą, chudą twarzą i białemi, chudemi rękoma, wprawnie i pośpiesznie przepisywał kancelaryjne akta.
Przepisywał nietylko wprawnie i pośpiesznie, ale téż nader pilnie i starannie. A jednak poczucie obowiązku, czy potrzeby, czy téż jednego i drugiéj zarazem, nie przestawało w nim walczyć z uczuciami innemi. Od czasu do czasu brwi mu drgały; czoło, jak u młodéj dziewczyny, białe i gładkie, chmurzyło się i oblewało rumieńcem wysilenia, czy doznawanéj przykrości. Z pod brwi, z pod powiek, szybkie, ukośne spojrzenia rzucał na książki, a ręka jego czyniła machinalny i wnet powstrzymywany ruch, do odrzucenia pióra zmierzający. Niewiele trzeba-by przenikliwości, aby, patrząc na niego, zgadnąć, iż z całego serca i całéj duszy swojéj pragnął on zrzucić ze stołu, a może i wyrzucić przez okno, czerniejące na bibule motywa prawne do zapadłego w Izbie wyroku, a na ich miejsce pochwycić w dłonie „Lekcye o fizyce”, albo „Teoryą rozwoju gatunków”, których tytuły czerniały na błękitnych okładkach, pod samem światłem lampy. Być bardzo może, iż, zamiast imienia Pawła Wincentowicza, zanoszącego do sądu skargę przeciw Lejbie Mendelewiczowi, już, miał on nakreślić imiona Cycerona i Marka Aureliusza, ku którym tylko-co był szybko a pożądliwie zerknął; bo nagle, zawiesił pióro nad papierem i zaśmiał się półgłosem. Być może także, iż, zamiast paragrafu kodexu, którego przytoczeniem kończył się wyrok sądowy, o mało nie przytoczył on jednego z paragrafów dzieła: O naturze bogów, bo, kreśląc na szaréj bibule słowa: „na mocy paragrafu NN. skargę uznać za nieważną”, głosem takim, jakby z cicha dyktował sobie, wymawiał: „czy rozum ludzki nie przedarł się nawet aż do nieba?”
Kędyś, w dole, na drugiém czy piérwszém piętrze kamienicy, wielki jakiś zégar ścienny głuchym głosem wydzwaniał północną godzinę, a zarazem, niżéj jeszcze, czarne, jak północ, ciemności zaułka, przerywało ostre i długie gwizdnięcie nocnego stróża.
Dzięki wam, prawa przyrody, któreście sprawiły, że wszelkie rzeczy trudne i nudne koniec swój miéć muszą! Wyrok sądowy, wraz z motywami, niezmiernie umiejętnie uszeregowanemi przez Sekretarza Izby, Maryana Dębskiego, i wieńczącym go artykułem kodexu, przepisanym już został. Młody mężczyzna odrzucał pióro, usuwał z rozpromienionego czoła opadłe na nie wśród pracy bujne, rudawe włosy, wstawał z krzesła, prostował się i z wesołym giestem wymawiał:
— Trzech rzeczy potrzebują żyjące jestestwa do utrzymania życia: pokarmu, napoju i powietrza.
Z trzech tych rzeczy, jednéj, to jest powietrza, znajdowała się w izdebce ilość niezmiernie szczupła; dwie zaś drugie istniały tam pod postacią kubka mléka i sześciogroszowéj bułki, które téż młody mężczyzna, chodząc po izdebce, z widoczném uczuciem nasyconego głodu, spożywał.
Wyraz: chodzenie, nie całkiem dokładnie określa ruchy, dokonywane przez mieszkańca izdebki, w chwili téj wypoczywania i posilania się. Od łóżka do okna i od stołu do wieszadeł, było tam kroków mniéj więcéj ośm; przebieganie przestrzeni téj w kierunkach rozmaitych przedstawiało raczéj nieznany jakiś gdzieindziéj rodzaj tańca, niż prawidłowo odbywaną przechadzkę. Jakkolwiek przecież nieprawidłowa, przechadzka ta była wesołą. Czoło mieszkańca izdebki stawało się znowu białém i gładkiém, jak u młodéj dziewczyny; błękitne oczy jego śmiały się; przełykając mléko i bułkę, językiem uderzał o podniebienie na wzór smakosza, rozkoszującego się wybornemi potrawami. Stawiając zaś wypróżniony kubek na kołyszącym się stołku i przeżuwając ostatni kęs bułki, znowu półgłosem cytował Cycerona:
— Jakaż w tém dobroć przyrodzenia, że tak wiele rozmaitych i smacznych płodów na pokarm nam daje!...
Mówić do siebie półgłosem, a czasem i głośno, było snadź jego zwyczajem. Co go nim obdarzyło? Długie, samotne noce, bez snu spędzane? czy gwar myśli, który mu wiecznie napełniał głowę? czy zupełna niemożność rozmawiania z ludźmi, których widywał, o jedynych przedmiotach, o których mówić mógł-by z ochotą i zapałem, a nie mówił nigdy! To tylko pewna, że, gdy po dwu lub trzech godzinach pilnego czytania, pisania ołówkiem na marginesach książki, a piórem i atramentem na grubym zeszycie wyciągów i notat, zrywał się on znowu z krzesła swojego, i znowu przebiegać poczynał w kierunkach różnych ośmiokrokową przestrzeń izdebki; powierzchowność jego okrywała się cechami, które-by widza ciekawego i pojętnego do pilnego przypatrzenia się mu zachęciły. Były to cechy, towarzyszące szaleństwu, albo do szału wznoszącemu się entuzyazmowi. Kancelista Izby cywilno-kryminalnéj, podwładny Sekretarza téjże Izby, a wielce surowego służbisty, Maryana Dębskiego, szalonym być nie mógł. Był więc entuzyastą, a w dodatku entuzyastą takim, jakiego wytworzyć mogą nie zupełnie prawidłowe i harmonijne warunki bytu i rozwoju. Bystra woda najburzliwiéj miota się w bliskości tamy, bieg jéj wstrzymującéj, płomień bucha najwyżéj z ciasnych otworów. Przytém noc, cisza nocna, może osłabienie zbyt mało odżywianego organizmu, może trochę nieładu i wybujałości w pojęciach i myślach samouka.
Nie zawsze, nie każdéj nocy tak bywało. Owszem, chwile podobne zjawiały się nawet dość rzadko. Zdarzało się jednak, że, uszczęśliwiony zdobytą, a trudną do zdobycia, wiadomością, lub zachwycony głębokością wyczytanéj myśli, lub porwany cudowną harmonią słowa, nie mógł dłużéj wysiedziéć, potrzebował ruszać się, giestykulować, wywnętrzać się. I wywnętrzał się. Z płomiennym wzrokiem, tak wyprostowany, że wydawał się znacznie wyższym, niż zazwyczaj, z białemi swemi, chudemi rękoma, jak do modlitwy splecionemi, mówił półgłosem, czasem nawet zupełnie głośno. Czasem zdawać się mogło, że z kimś rozmawiał, pytał, odpowiedzi słuchał, wątpił, podziwiał.
Istotnie, młody mieszkaniec ubogiéj izdebki w sposób taki rozmawiał z Cyceronami, Epiktetami, Lukrecyuszami i nowożytnymi ich na tronie ludzkiéj myśli następcami, a rozmawiał z taką poufałością, jak gdyby to byli przyjaciele jego, z którymi wespół zjadł był, co najmniéj, parę beczek soli. Towarzystwo, którém otaczał się od czasu do czasu, tak go uszczęśliwiało, że nie zazdrościł, o! nie zazdrościł wcale szkolnemu koledze swemu, Maryanowi Dębskiemu, ani dość wysokiéj jego urzędniczéj posady, ani połączonéj z nią dość wysokiéj pensyi, ani zaszczytu bywania na wieczorach prezesa Izby, Mikołaja Hilaryonowicza, ani przyjemności tańcowania z córkami prezesa: Wiarą i Nadzieją. Nie zazdrościł on téż drugiemu z widywanych czasem kolegów swoich, Władysławowi Zegrzdzie, ładnemu i zgrabnemu junkrowi pułku piechotnego, z podbójczym wdziękiem pokręcającego czarnego wąsika i z przeraźliwym brzękiem ciągnącemu pałasz po chodnikach miasta; ani trzeciemu z nich, Michałowi Kaplickiemu, temu zdrowemu, rumianemu i poczciwemu chłopcu, który osiadł na ojczystych zagonach, powietrza, przestrzeni i chleba, a nawet mięsa miał do syta, i już o żeniaczce zamyślał. Co więcéj, szczęście Zenona Derszlaka, jeszcze jednego ze szkolnych jego towarzyszy, szczęście przebywania w stolicy, więc w ognisku umysłowych bogactw i rozkoszy, nie nęciło go i nie budziło w nim zazdrości; przebywał on w ognisku bogactw i rozkoszy umysłowych, ale cóż z tego? skoro tak gorzko, tak ciemno na świat spoglądał i wszystko, co istniało, potępiał, nic uwielbiać nie mogąc. Nie. Nietylko nie zazdrościł on tym towarzyszom dzieciństwa zaszczytów ich i dostatków, ani tego wszystkiego, co wkoło nich, na nich, lub dla nich brzęczało, czy błyszczało; ale, gdyby mu kto powiedział, że byli oni szczęśliwsi od niego, zaniósł-by się serdecznym, naiwnym śmiechem, — ponieważ jednak nikt nigdy nie uczynił przed nim porównania tego, nigdy téż mu ono na myśl nie przyszło. Nie pomyślał téż, że śród uniesień tych, które go uszczęśliwiały, mógł wyglądać śmiesznie. Oświeciła go raz wprawdzie o tém Pawłowa, żona mieszkającego na jednym z nim dziedzińcu, stróża Izby cywilno-kryminalnéj, a pełniąca przy nim funkcyą czyścicielki izdebki jego, i dostarczycielki żywności. Raz, niewiele przed północą, weszła ona na poddasze w celu zapytania młodego kancelisty, czy mąż jéj, Paweł Rębko, w czasie przedpołudniowego przebywania swego w przedpokoju Izby, pijanym był czy trzeźwym, albowiem o tak późnéj porze w domu go jeszcze nie było. Otworzyła drzwi poddasza i stanęła, jak wryta, a zamiast sformułować pytanie, z którém przebywała, krzyknęła:
— Zwaryował! jak Boga kocham, zwaryował!
Młody mieszkaniec poddasza, w chwili téj właśnie rozmawiał z Markiem Aureliuszem, i wyrażał zdanie swe o moralnym systemacie stoików.
Krępa, barczysta baba, w krótkiéj spódnicy, luźnym kaftanie i brudnym czepku na rozczochranych włosach, zawołała:
— Jezu Panie! panie Zygmuncie! panie Ławicz? co panu jest? czy pan zwaryował? do kogo pan mówisz? toć tu i żywego ducha niéma! cha, cha, cha! jak pan śmiesznie wygląda! Tak zupełnie, jak gdyby w kościele, przed Najświętszą Panną cudowną modlił się! Na sufit patrzy, ręce złożył i sam do siebie gada! cha! cha! cha!
— A! pani Pawłowa! czego pani sobie życzy?
Pytanie to wymówił z tym nieokreślonym, głupowatym uśmiechem, który osiada na ustach ludzi, wyrwanych nagle z głębokiego snu, lub zamyślenia, i którzy, nie całkiem jeszcze wytrzeźwieni, niedokładnie rozumieją, co się wkoło nich dzieje.
— Cha, cha, cha! a teraz to patrzysz pan na mnie, jak baran na wodę! No! pfe! wstydź się pan takie dziwolągi po nocach wyprawiać! a to wszystko z tego wiecznego siedzenia w domu i nad książkami. Poszedł-byś pan kiedy do ludzi, na wieczorek, pośmiać się, pogawędzić, potańczyć, do panienek poumizgać się... A to, żeby w złą minutę nie wymówić, sfixujesz jeszcze.
— Czego pani Pawłowa sobie życzy?
— Czy mój w pałacie (w Izbie sądowéj) trzeźwy dziś był, czy podpiły?
— Zdaje się, że trzeźwy... nie wiem zresztą... zdaje się, że nie widziałem...
Kobieta rozgniewała się.
— Pfu! Jezu Panie! zdaje się widział, zdaje się nie widział... W dzień chodzi jak senny, a nocami fixuje... Spójrz się pan w lustro... włosy rozczochrane, oczy czerwone, twarze pozapadałe, jak u suchotnika... Żeby teraz panna jaka pana zobaczyła, toby i trzech groszy za takiego kawalera nie dała.
Stukając drzwiami, wyszła.
W lustro spojrzéć on nie mógł, bo i cienia lustra w izdebce jego nie było. Wzmianka o pannach nie obeszła go wcale, dla téj choćby przyczyny, że żadnéj panny na całym świecie nie znał. O powierzchowność zaś swoję dbał tak mało, że, po wyjściu Pawłowéj, siadając nad książką, srożéj jeszcze obu dłońmi włosy sobie rozczochrał, a po dwu godzinach dalszego czytania i pilnego notowania, doprowadził powieki swe do silnego istotnie odcienia czerwoności. Teraz znowu wyglądał tak, jakby był spłakany. Ale gdzie tam! nietylko usposobienia żadnego do smucenia się i płaczu nie uczuwał, lecz owszem, z niezłomną pewnością uważał siebie za najszczęśliwszego z ludzi. Jakże! Téj właśnie nocy rozjaśniły się mu i zharmonizowały dwa jakiéś fakta z dziejów myśli ludzkiéj, których dotąd zrozumiéć i pogodzić nie mógł.
Szczęście to przecież jego wykwitało z ciernistego krzaku. Nie wszystko rozjaśniało się i zharmonizowywało przed nim, nie każda dziedzina wiedzy otwierała mu gościnne podwoje, nie każdy mistrz łaskawie i pobłażliwie przychylał mu do ust rożek z upragnionym napojem. Bywały długie, nocne godziny, w których, silnie zarumieniony od wysilenia umysłowego, z palcami kurczowo obejmującemi pochylone czoło, przesiadywał nad książką, po prostu niezrozumiałą dla niego, a potém wstawał blady, zmęczony, nie zniechęcony bynajmniéj, tylko bardzo niespokojny i zmartwiony. Kiedyindziéj spostrzegał, że długa i pilna praca nie doprowadziła go do wyników żadnych, gdyż przed jéj podjęciem trzeba było spełnić inną, a on o tém nie wiedział i teraz daleko, daleko, znowu wstecz cofać się musiał. Innym jeszcze razem, całkiem już gubił drogę. Paliła go namiętna ciekawość dowiedzenia się: co daléj? a nie miał pojęcia, kędy i jak iść na przód. Mnóztwo było na świecie książek, zbyt dla niego drogich, albo takich, których istnienia, ani imienia, pewnym nie był... Na wszelkie zaś pytania jego odpowiedziéć mu nie mogły ani ściany izdebki jego, ani ściany sal kancelaryjnych, ani mury kamienic miejskich, ani posługacz Izby, Paweł Rębko, ani pani Pawłowa, ani szkolni koledzy jego: ładny Władyś Zegrzda i poczciwy Michał Kaplicki. Jeden tylko Sekretarz Izby, Maryan Dębski, mógł-by mu może udzielić, jeśli nie wszystkich, których pragnął, to przynajmniéj wielu pożytecznych informacyi. Ale był to człowiek dumny i zwierzchnik surowy. Zapytywać go o rzeczy nietyczące się służby, było-by to narazić się może na utratę posady kancelaryjnéj. A po utracie posady téj — cóż? Nietylko obiadu z garkuchni za kopiejek dziesięć dziennie, mléka i bułek, ale Cyceronów, Marków Aureliuszów i rozmaitych ich następców nie będzie!
Nikogo więc o nic nie zapytywał i tylko, ze zmąconym do głębi spokojem ducha, z ponurą iskrą w oczach, zamyślał się nad samym sobą, a raczéj nad przeznaczeniem swojém. Były to jedyne w życiu jego wypadki i jedyne strony jego życia, które go do myślenia o samym sobie usposobiały. Ponieważ zaś posiadał taki ustrój umysłu i takie zresztą przywyknienia umysłowe, że, myśląc o fakcie jakimś, lub zjawisku, wnet skierowywał myśl swą ku możliwym ich przyczynom; w godzinach więc tych zastanawiania się nad sobą i przeznaczeniem swém, zapytywał zwykle: dlaczego wydziedziczonym został z tego właśnie, co najodpowiedniejszém było naturze jego? dlaczego cywilizacya odepchnęła go od szerokiéj swéj piersi i odmówiła mu wszystkich, posiadanych przez się, pomocy i ułatwień w drodze ku światłu? dlaczego był on za młodu już strudzonym, chudym, przygarbionym, o każdą iskrę i każdy promyk w nędzy i pocie czoła bojującym samoukiem!