<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Z krótkiéj jeszcze przeszłości swéj Zygmunt Ławicz zapamiętał parę szczególniéj faktów, o których nie bez słuszności mniemał, że pełniły względem niego funkcyą starożytnego Fatum.
Przed kilkunastu laty, sam on miał wtedy około lat dwunastu, matka jego czuwała raz długo za północ i, czuwając, ciągle prawie płakała. Nie działo się to już w tém niezbyt bogatém, ale obszerném i wygodném mieszkaniu, które zajmował w X. ojciec jego, Bolesław Ławicz, dość wysoki, a bardzo szanowany urzędnik. Ojca jego od kilkunastu miesięcy w domu nie było, od kilkunastu téż miesięcy matka jego, wysmukła, delikatna, o ładnych, choć znużonych już rysach, kobieta, mieszkała wraz z nim w dwu malutkich pokojach, z oknami wychodzącemi na ciasny i brzydki dziedziniec. Przez cały czas ten, zajmując się pilnie sprzedawaniem kosztowniejszych sprzętów i przedmiotów, a niezmiernie oszczędne prowadząc życie, płakała ona często, nigdy jednak tak rzewnie i tak długo, jak téj nocy; przytém, spoglądała na srebrny, brzydki zegarek, który kupiła po sprzedaniu dwu złotych i ładnych, a około godziny trzeciéj czy czwartéj, wstała, z pośpiechem narzuciła na siebie ciepły płaszczyk, głowę okryła kapturkiem i zbliżyła się do leżącego w pościeli syna.
— Nie śpisz? Nic dziwnego. I dziecku nawet spać dziś niepodobna. O, dlaczegoż wieczna noc śmierci nie uprzedza nocy takiéj, jak dzisiejsza! Muszę wyjść. Wrócę za godzin parę. Bądź grzeczny i posłuszny; kiedy wyjdę, zamknij za mną drzwi na klucz, połóż się i śpij. Wracając, zastukam mocno. Obudzisz się i drzwi mi otworzysz...
Pocałowała go w czoło i wyszła. Jednocześnie chłopak zerwał się z pościeli, i nadzwyczaj śpiesznie począł przywdziewać ubranie, którego połyskujące naszycia wskazywały, że był on już uczniem miejscowego gimnazyum. W dwie minuty był już ubrany, zgasił świecę, wybiegł z mieszkania, zamknął drzwi z zewnątrz i biegł za matką. Widział dobrze, w którą stronę uda się ona, i dlatego właśnie, że wiedział o tém, był jéj nieposłusznym. I on także chciał raz jeszcze widziéć... przytém myślał, że matka zemdléć może na ulicy tak, jak przed kilkunastu miesiącami zemdlała raz była w domu, a wtedy on będzie tam bardzo potrzebny.
Działo się to w jesieni. Ulice miasta były tak ciemne, że wysmukła kobieta i o kilkanaście kroków idące za nią dziecko przesuwały się pod ścianami domów, jak nieśmiałe i zaledwie widzialne widma. Przebyli w sposób ten ulic kilka, aż nakoniec kobieta stanęła przed wysoką, szeroką, murowaną budową, a o kilka kroków za nią, milczące i z rękoma od chłodu wsuniętemi w rękawy mundurka, stanęło dziecko. W ciemności zaledwie rozpoznać można było, że stali przed wgłębionemi w gruby mur ciężkiemi drzwiami i że przed drzwiami temi przechadzała się miarowym, powolnym krokiem, sztywna, silna i, jak mur, niema postać. Był to szyldwach. Ile razy zbliżał się do okratowanego okna, za którém paliła się lampa, nad głową jego, ukrytą w śpiczastym kapturze, błyskała stal bagnetu. Oprócz stalowych błyskawic tych, miarowych kroków i oświetlonego okna, wielka, ciężka, murowana budowa, nie objawiała żadnych znaków życia. Drobny deszcz padać zaczął, powiększając ciemności i napełniając je monotonnym szmerem. Nakoniec, ze szmerem tym połączył się ostry zgrzyt, obracającego się w zamku ciężkiego klucza. Szyldwach stanął u oświetlonego okna, jak nieruchomy posąg, ze znieruchomiałym błyskiem stali nad głową. Drzwi otworzyły się na oścież. Wtedy, pomiędzy ciemną ulicą i ciemniejszym jeszcze dziedzińcem gmachu, ukazała się długa, sklepiona brama, skąpo oświetlona przez kilka latarni.
W mętném świetle tém, pod wysokim łukiem bramy, z głośnym, miarowym tententem stóp, postępowało w stronę ulicy ludzi kilkunasta, z których kilku miało na głowach śpiczaste kaptury, kilku zaś od nocnego chłodu i deszczu okrywało się długiemi, szerokiemi płaszczami. Ku jednemu z tych ostatnich, rzuciła się Ławiczowa i na pierś mu upadła. On roztworzył płaszcz swój i całkiem prawie ukrył ją pod nim. Jeden z żołnierzy wyciągnął ramię, krzyknął, lecz dowódzca orszaku, którego pałasz i ostrogi donośnie brzęczały po kamieniach bruku, zawołał:
— Na przód!
Wyszli wszyscy na ulicę. Jednocześnie, z trzaskiem żelaztwa zamknęły się ciężkie drzwi, a za niemi zniknęła długa, sklepiona i mętnie oświetlona brama.
Od bramy téj, do dworca kolei żelaznéj, przeszedłszy parę ulic, wchodziło się na szeroką i bitą zamiejską drogę. Ciemność nie była tu tak gruba, jak w mieście, bo u dwu brzegów drogi paliły się z rzadka latarnie na wysokich słupach. Światło ich, z jednéj strony padając na puste ogrody i pole, czyniło je podobnemi do czarnych i granic niemających otchłani, z drugiéj strony, przebijając mokre powietrze zawieszało nad drogą chwiejącą się, złotawą mgłę. Drogą tą, w tém oświetleniu, postępował zbrojny orszak, mający w swym środku wysmukłą, płaczącą kobietę, ukrytą pod płaszczem wysokiego i barczystego mężczyzny, a za orszakiem tym, w kilkunasto-krokowéj odległości, szedł z razu, potém biegł, mały chłopak, w szkolnym mundurku. W grobowéj ciszy pustych i czarnych pól i ogrodów, głucho rozlegał się miarowy, przez wilgotną powierzchnią ziemi tłumiony, tentent kroków; czasem, pod światłem latarni, suche linie bagnetów rzuciły kilka stalowych błyskawic; albo wiatr z czarnego pola, szemrząc, wleciał na drogę i zaszamotał smugami nikłego światła; albo woda kałuży plusnęła głośno pod dotykającą ją stopą. Nagle, wielką tę ciszę przerwał gwizd przeraźliwy i w głębiach ciemności toczący się grzmotowy turkot. Jednocześnie, z tyłu orszaku i w dość znaczném od niego oddaleniu, ukazała się i powietrzem niby leciéć zaczęła kula, jak krew czerwona, i ognista, jak płomień. Leciała ona w czarnéj przestrzeni, nad ziemią, razem z turkotem, od którego drżała ziemia, i gwizdaniem, które coraz ostrzéj i przeciągléj przerzynało powietrze. Czerwony płomień, turkot i gwizdanie, zdawały się gonić orszak i biegnące za orszakiem dziecię, aż dogoniły je i wyprzedziły. Potém wszystko zniknęło i umilkło. Pociąg kolei zatrzymał się przed dworcem. U stóp mokrych wschodów, prowadzących ku drzwiom dworca, chłopak w szkolnym mundurku stał dość długo w oczekującéj i zasmuconéj postawie. Wszyscy tam weszli, jemu wejść nie pozwolono, i nie śmiał już probować po raz drugi. Z wnętrza ciężkiéj i na zewnątrz milczącéj budowy dochodził, tłumiony przez grube ściany, więc głuchy, gwar ludzkich głosów. Być może, iż dziecię, stojące u stóp wschodów i gęstą mgłą deszczową oblane, dlatego ku ścianom gmachu tak pilnie przychylało ucha, że pragnęło w gwarze tym odróżnić i posłyszéć znane sobie głosy. Lecz, gdy z przeciwległéj strony dworca zadźwięczały donośne trzy uderzenia dzwonka, zwiastujące odejście pociągu, dziecię porwało się z miejsca, w kilku skokach okrążyło budowę, i ze zręcznością wiewiórki wspięło się na ogrodzenie, rozdzielające ogród dworca z drogą, którą przebiegały pociągi. W téj saméj chwili szereg wielkich, zamkniętych wozów, zaopatrzonych w malutkie okienka, poruszać się zaczął. Chłopak, zawieszony na szczycie ogrodzenia, zerwał z głowy czapeczkę, a pod światło latarni wychylając dziecinną twarz swą, donośnie i po razy kilka zawołał:
— Adieu, tatku! adieu! adieu!...
Czerwony płomień leciał znowu nad ziemią w grubych ciemnościach, od grzmotowego turkotu kół ziemia drżéć się zdawała, przeraźliwe gwizdania przerzynały powietrze. Pociąg oddalał się z razu powoli, potém szybciéj, potém bardzo szybko; lecz i wtedy jeszcze, gdy już był dość daleko, nad wysokiém ogrodzeniem, w świetle latarni ukazywała się twarz dziecinna, drobna, blada, złotawemi włosami otoczona, i dziecinny głos coraz słabiéj, bo coraz łzawiéj, wołał:
— Adieu, tatku! adieu! adieu!...
W kilka godzin późniéj, kiedy z ciężkim tornistrem swym na plecach, wszedł na gimnazyalny dziedziniec, spotkali go i wielkiemi objawami czułości otoczyli trzéj najlepsi koledzy i przyjaciele jego.
Michał Kaplicki, zdrowe, rumiane, na wsi wyhodowane dziecko, z błękitnemi oczyma, z których patrzało więcéj dobroci, niż sprytu, wycałował go siarczyście i zmusił prawie do przyjęcia zaprosin na przywiezionego mu wczoraj przez ojca pieczonego indyka. Władysław Zegrzda, chłopak z twarzą roztropną, wesoły i śmiały, oświadczył mu, że każdego, ktokolwiekby odtąd wlazł mu w drogę, lub jakąkolwiek wyrządził przykrość, na gorzkie jabłko stłucze. Zaś Zenon Derszlak, syn cieśli, który, spadłszy z rusztowania, życie utracił, wychowywany przez dużo starszą od siebie siostrę, szepnął mu do ucha:
— A co, kiedy ci mówię, że świat do góry nogami stoi i że go trzeba nazad głową do góry obrócić, mówisz, że nie prawda! Dziś sam aż spuchłeś od płaczu, a wyglądasz, jak śledź, w trzech wodach wymoczony. Biedny ty!
Chłopak ten, z okiem czarném, ognistém, jak żużel, z dziwnie połamanemi rysami, których jednak nieprawidłowość znikała pod szczególnością okrywającego je wyrazu, objawiał często uczucia i zdania, właściwe tylko ludziom dorosłym. Z zapalczywością, w któréj mieszały się i gniew, i litość, uścisnął kolegę, potém zaś, błyskając oczyma i niby grzywą trzęsąc gęstemi, czarnemi, jak węgiel, włosy, zawołał:
— Oho! niech tylko my wyjdziem na ludzi, to jest ty, Ławiczu, Zegrzda i ja, zaraz wszystko na świecie inaczéj pójdzie. Kaplickiego nie liczę... On na gotowym chlebie wyrósł i całe życie jeść go będzie, nie myśląc o tych, którzy go nie mają!
— Owszem — dobrodusznie odparł Kaplicki — tak dalece o nich myślę, że i ciebie dziś na mego pieczonego indyka zapraszam.
Derszlak zarumienił się. Nie lubił, gdy koledzy dowiadywali się o tém, że jemu i siostrze jego, haftarce, często niedostawało chleba. Nie rozpoczął jednak kłótni z Kaplickim, bo pamiętał, że, kiedy niedawno, zrozpaczony chorobą namiętnie ukochanéj siostry, powierzył strapienie swe kolegom, Kaplicki, na potrzeby choréj, wypróżnił do dna kieszeń swą, dość, jak na ucznia drugiéj klasy, zasobną. Wszyscy więc trzéj razem zajęli się znowu Ławiczem. Lubili go bardzo, dlatego może, iż był łagodnym i uprzejmym, albo, że pomagał im w pisaniu wypracowań, do których miał większą od nich wszystkich zdolność. Lubił go téż, pomimo różnicy wieku, Maryan Dębski, o kilka klas wyżéj od Ławicza posunięty, ale związany z nim blizką, po-za szkołą zawartą: znajomością. Tego przecież ranka, ku wielkiemu zdziwieniu małych przyjaciół, Dębski, wszedłszy na dziedziniec gimnazyalny, obojętnie i nawet chmurnie przeszedł obok małego kolegi swego i na uprzejmy jego ukłon odpowiedział obojętném zaledwie skinieniem głowy. Przez cały dzień potém, w przestankach pomiędzy godzinami lekcyi, na dziedzińcu i kurytarzach gimnazyum, unikał go starannie. Był to bardzo młody jeszcze chłopak, ale można go już było nazwać młodym człowiekiem: słusznego wzrostu, kształtnie i silnie zbudowany, twarz miał piękną, lecz chłodną, wyraz oczu rozważny i badawczy, a zarys ust taki, z jakim malarze przedstawiają zwykle oblicza, którym nadać pragną charakter dumy i ambicyi. Były to usta piękne, ale dumne i surowe. W szkole wiedziano o nim tyle tylko, że, będąc synem zamożnéj niegdyś, lecz do szczętu zubożałéj rodziny, utrzymywał się sam i dwu małych braci wychowywał z zarobku, który mu dawała praca korepetytorska; że był jednym z najlepszych uczni szkoły, a najlepszym korepetytorem w X. Na dziedziniec gimnazyum wchodził zazwyczaj z powagą i sztywnie, ale z twarzy jego pobladłéj i zmęczonych powiek z łatwością poznać było można, że późne popółnocne godziny znajdowały go wpatrzonego w książkę, lub zatopionego w myślach, kto wié? niespokojnie może w przyszłość spoglądających; bo wzrok jego, rozważny i chłodny z pozoru, często téż niespokojnym bywał. Na ulicach miasta nie spotykano go nigdy inaczéj, jak śpieszącego z lekcyi na lekcyą, a tak śpieszącego, że niekiedy ocierał sobie chustką pot z czoła, choć dość mizerny i znoszony paltot studencki zbyt silnie ogrzewać go nie mógł. Raz, spytany przez kolegów, dlaczego wiecznie tak się śpieszy, z chłodném wejrzeniem i zagadkowym uśmiechem, odpowiedział:
— No, człowiek przecie musi do czegoś dojść!
Kiedy ojciec małego Ławicza był jeszcze w domu i zajmował urzędową posadę, Dębski był korepetytorem syna jego, w zamian hojnéj zapłaty. Potém odmówił stanowczo brania od matki Ławicza jakiegokolwiek wynagrodzenia, a gdy ta nalegała, chłodno, lecz stanowczo, odpowiedział: nie! i dopomagał synowi jéj w naukach zupełnie darmo. Od owéj jednak nocy, czy od owego ranka, dopomagać przestał i wszelkiego zbliżenia z kolegą swym i zarazem uczniem starannie unikał.
— Praktyczny! — z gorzkim nieco uśmiechem mawiała o nim Ławiczowa.
Wymawiając wyraz ten, nie obwiniała go zapewne o chciwość, boć przez kilkanaście miesięcy pracował dla niéj i jéj syna zupełnie darmo. Praktyczność jego nie była chciwością, lecz czémś inném, czémś, co Zenon Derszlak, stawszy się czternastoletnim wyrostkiem, określił, nazywając go: wymijaczem raf.
— Popłynie on! o! popłynie! — mówił o nim ognisty i zawsze wewnętrzném wrzeniem jakiémś wyexaltowany chłopak — dyrektor zjeść-by go mógł z kościami, a on-by ani pisnął. Przed samym bedelem czapkę uprzejmie zdejmuje i tylko wącha, w którą stronę wiatr wieje, aby w tę samę dmuchać!
Wymijacz raf, po trzech blizko latach ostrożnego omijania młodego Ławicza, raz najniespodzianiéj zaszedł mu drogę na ulicy.
— Słuchaj, Ławiczu — rzekł — jutro wyjeżdżam do Petersburga na uniwersytet, na wydział prawny. Braci przeniosłem do gimnazyum realnego... to praktyczniéj. Jeżeli chcesz, możesz po wakacyach wziąć po mnie korepetycye moje, bo wiem, że potrzebujesz zarobku; ja cię zarekomendowałem. Jeżeli wszystkich nie potrzebujesz, podziel się z Derszlakiem, który podobno surową marchew często gryzie. I o nim także mówiłem znajomym moim, którzy mi ufają i czekać na was będą.
Rzekłszy to, chłodno dotknął ręki tego, komu, nieproszony, wyświadczał przysługę, z dobrodziejstwem graniczącą, i szybko odszedł.
Młody Ławicz niedługo korzystał z udzielonego sobie przez Dębskiego ułatwienia bytu, bo w końcu zaszedł drugi z tych wypadków jego życia, które najwyraźniéj stawały mu w pamięci w chwilach, gdy, rozmyślając o losach swych, zapytywał: dlaczego?
Nie był już wtedy dzieckiem, lecz prawie młodzieńcem i obiecywał sobie wraz z rówieśnikami za parę miesięcy zasiąść na ławie klasy szóstéj. Nadzieja ta, będąca prawie pewnością, w sposób szczególny ożywiała i rozweselała gromadkę młodych przyjaciół. Każdy z nich miał marzenia swe i ambicye, a wszyscy spoglądali ku celowi temu, do którego przed dwoma już laty szczęśliwie dopłynął był Dębski. Zegrzda, który wyrósł na najładniejszego chłopca w gimnazyum, a może i w X., najdumniejszym téż był z dotychczasowych szkolnych powodzeń, dlatego może, iż, najbardziéj awanturniczym i hulaszczym duchem obdarzony, najmniéj się ich spodziewał. Gdy myślał o przyszłości, marzyło mu się zawsze o pełnych niebezpieczeństw, lecz i różnych osobliwości, podróżach do oddalonych stron świata; o zwiedzaniu dzikich ludów i miejsc jeszcze nieznanych. Dbały niezmiernie o śliczną wistocie powierzchowność, czyszcząc starannie szkolny mundur, rozprawiał o źródłach Nilu, które on dopiéro odkryć miał najpewniéj; skory do zabawy i wesołości, wracając z wieczorku przetańczonego z pannami, pozostałą połowę nocy trawił na czytaniu opisów stref podbiegunowych, na których niedosięgłym dotąd krańcu kiedyś niezwalczoną stopę swą postawić zamierzał.
Skromniéjszemi były marzenia Derszlaka. Blady, chudy, słabowity, z ciałem wyniszczoném trochę przez ubóztwo, a trochę przez wraźliwy, jak siarka zapalny, temperament, wpadł on na myśl o wielkości i dobrodziejstwach sztuki medycznéj.
— Gdy będę lekarzem — mówił — przywrócę zdrowie mojéj Anulce. Straciła je ona, pracując dla mnie i na mnie. Teraz, kiedy słyszę, jak kaszle nocami, albo na ciemne okulary jéj patrzę, aż mi się serce kraje...
Ta jego Anulka była tą siostrą haftarką, która, po śmierci biednego ojca-cieśli, hodowała i wychowywała dużo młodszego brata. Derszlak o kaszlu jéj i ciemnych okularach mówił drżącemi od żalu ustami.
— Potém — ciągnął daléj — osiądziemy razem z Anulką w ładnéj jakiéj wiosce... będę tam leczył i oświecał chłopów. Biedni pójdą pomiędzy biednych, bo najlepiéj znają biedę.
Przy tych wyrazach, czarne, zapadłe oczy jego, płonęły gorączkowym niémal zapałem.
Ławicz nie tworzył jeszcze sobie dalszych określonych planów przyszłości. Jednego tylko pragnął: uczyć się, uczyć się, uczyć się, choć-by najdłuższe jeszcze lata, stać u samego źródła wiedzy i pić ją chciwie, pełnemi usty i pełną piersią. Teraz już, dzięki Dębskiemu, zarabiał on na byt wcale znośny dla siebie i matki. Pewnym był, że zawsze to uczynić potrafi.
— Jakże wielką jest nauka — mawiał niekiedy do przyjaciół — nietylko szczęście ducha, ale jeszcze i kawałek chleba nam daje!
Kaplicki, który o kawałku chleba myśléć nie potrzebował i któremu umarłe języki z największą trudnością do głowy wchodziły, uczuwał pewną dumę, że idzie razem z przyjaciołmi, których wyższość umysłową chętnie uznawał.
— Wyście tam sobie zdolni bardzo i mądrzy, ale nie sami tylko święci garnki lepią. I ja potrafię pokazać światu, że nie każdy przecie syn obywatelski osłem być musi.
A porywając Homera i dykcyonarz łaciński, z zapałem, a czasem z westchnieniem, deklamował wiersz Krasickiego:

Uczyć się trzeba! przeminął wiek złoty!

Szczęście ich jednak posiadało jednę stronę, nietylko ciemną, ale nawet groźną. Do gimnazym w X. przybył przed rokiem nauczyciel, Hellenista, niezmiernie uczony, ale obdarzony przez naturę temperamentem bardzo porywczym, głosem szorstkim i sercem, w którego głębi osiadła żarliwa niechęć ku téj mianowicie grupie ludzkości, do któréj należeli Rawicz i przyjaciele jego. Znał on tę grupę daleko mniéj i niedokładniéj, niż tę, z któréj ród swój wiedli Xenofont i Homer, niemniéj nie lubił jéj i — koniec. Tak zwane pochodzenie przedstawiało się oczom Hellenisty w postaci pierworodnéj cnoty, albo pierworodnego grzechu. On sam posiadał pierworodną cnotę, Ławicz i przyjaciele jego przyszli na świat z pierworodnym grzechem. Wszystko to razem, w połączeniu z przyrodzoną gwałtownością temperamentu i szorstkością głosu, czyniło go dla gromadki młodych przyjaciół wyjątkowo surowym i podejrzliwym, im zaś uczenie się Homera i Xenofonta, niepospolicie utrudniało. Trudność ta wynikała z tego, co znaném już było i starożytnym Grekom, a określaném przez nich nazwą: „zakłóceń duszy”. Dusze ich, w czasie wykładów greckich, zakłócały się czasem tak dalece, że przez całą resztę dnia Ławicz był blady i, jak grób, milczący, Zegrzda targał włosy i zgrzytał zębami, Kaplicki mówił o porzuceniu szkoły i wyjeździe na wieś, Derszlakowi zaś oczy zapadały głęboko i płonęły gorączką.
Raz... o, jakże dzień ten nieśmiertelnie żył w pamięci Ławicza!... przyszli do szkoły, rozgorączkowani nieco niespaniem i całonocną pracą. Było to na parę tygodni przed examinami. Zebrani w mieszkaniu Kaplickiego, które ze wszystkich zajmowanych przez nich mieszkań przedstawiało najwyższe szanse uniknięcia śmierci przez zaduszenie się lub oczadzenie, — siostra bowiem Derszlaka, nie mogąc z powodu choroby oczu haftować, zajmowała się praniem i prasowaniem cienkiéj bielizny, a matka Ławicza trudniła się żywieniem kilku uczniów, więc w malutkiém mieszkaniu jéj gotowało się i smażyło od rana do nocy, — zebrani tedy w obszernym i dostatnio urządzonym pokoju Kaplickiego, przesiedzieli noc całą nad dochodzeniem, jakie zagadnienia rozstrzygać im przyjdzie w czasie examinów, i nad uczeniem się jak najlepszego ich rozstrzygania. Przeszkadzając i dopomagając sobie wzajem, w niebogłosy wykrzykując strofy Odyssei, lub peryody Cycerona, pijąc, dla odpędzenia snu, mocną herbatę, którą fundował gospodarz mieszkania, w przestankach pomiędzy Odysseą a Cyceronem naradzając się nad majówką, którą wnet po examinach, z wielką pompą i wytwornością, urządzić mieli, doczekali oni chwili, w któréj promień słoneczny, przedzierając się przez płócienną roletę, przyćmił słaby blask dogasającéj ich lampy. Powstawali wtedy ze stołków swych i rozeszli się, aby po kilku godzinach zejść się znowu na dziedzińcu szkolnym. Derszlak tylko nie przyszedł. Słabowity chłopak, od niespania i niezmiernie pilnych studyów nad Odysseją, dostał migreny, lub może i oczadział od rozpalonych żelazek, którémi jego Anulka, przez dobrą połowę nocy, prasowała muślinowe kaftany i batystowe chustki. Ławicz, Zegrzda i Kaplicki usiedli, jak zwykle, obok siebie, a Zegrzda, rzuciwszy okiem po ścianach sali, szepnął kolegom, że niedługo już pomiędzy ścianami temi gościć będą... pójdą wkrótce wyżéj! Ławicz uśmiechnął się na to i sentencyonalnie, ale zupełnie szczerze, odpowiedział:
— Trzeba zawsze, zawsze i pod każdym względem, starać się iść wyżéj!...
Kaplicki zaś, błyskając błękitnemi oczyma, szepnął:
— Ojciec chyba mnie zjé z radości, że tak sobie szczęśliwie idę... a wierzchowca to mi już pewno kupi w tym roku!... zobaczycie, że ja kiedyś pomiędzy obywatelstwem naszém wysoko stanę!
Wyżéj!... wysoko!... O, jakże ambicya przyrodzoną jest naturze ludzkiéj! Chłopaki te, będące już prawie młodzieńcami, śmiały marzyć o wysokościach w téj nawet uroczystéj chwili, gdy pomiędzy ścianami sali, górnie, płynnie, brzmiąco rozlegać się zaczęły strofy Odyssei. Rozlegały się już one od chwil kilku, a oni zamieniali się jeszcze z sobą cichemi słowy:
— Milczéć! — zabrzmiał w stronę ich skierowany głos uczonego Hellenisty, nie po helleńsku jednak wyraz ten wymawiający.
Gdyby nie owe, tak zwane przez Greków, zakłócenia duszy, których młodzi ludzie od dość dawna już doświadczali w czasie wykładów Homera i Xenofonta, umilkli-by prawie natychmiast. Ale grunt wszelki tę już posiada właściwość, że, długo podminowywany, przy każdém dotknięciu i prędzéj, czy późniéj, rozerwanym być musi przez zgromadzoną w głębiach jego materyą palną!
— Mógł-by grzeczniéj trochę przemawiać do nas — półgłosem wymówił Zegrzda.
— Chciał-bym, żeby ojciec wszystko to słyszał — sarknął Kaplicki.
Ławicz ruchem zniecierpliwienia podniósł ku głowie obie ręce.
— Niech dyabli wezmą! — jęknął — w głowie mi zaszumiało, nic już nie wiem i nie pamiętam!
Gniewało go to przedewszystkiém, że „zakłócenie duszy” korzystać, jak należy, z lekcyi nie pozwalało.
We wspaniały, brzmiący, płynny rytm Odyssei, wmieszał się znowu głos nauczyciela.
— Milczéć! — zawołał, i ciszéj nieco dodał inny jeszcze, w dykcyonarzach salonów i parlamentów nieznajdujący się wyraz.
Najniespodzianiéj w świecie i najsprzeczniéj z charakterem własnym, Ławicz podniósł twarz i, mglącemi się oczyma patrząc na nauczyciela, wymówił:
— Panie profesorze! mędrcy greccy utrzymywali, że „spokój jest pięknością”. Mnie się zdaje, że zdanie to bardzo słuszne.
Słowa te, wymówione srebrnym, wpół dziecinnym głosem, rozległy się po sali donośnie i dobitnie. Na dalszych ławkach wybuchnęły parskania śmiechem i zaledwie przytłumione chichoty.
Hellenista zaś, niepodzielający snadź zdań mędrców greckich, albo platonicznie je tylko admirujący, podniósł ramię i trzymaną w ręku Odysseę cisnął w stronę Ławicza. Starożytne dzieło zatrzepotało w powietrzu skrzydłami z bibuły i, udérzywszy się wprzód o głowę syna nowożytnéj epoki świata, ze stukiem na ziemię upadło. Lecz w témże samém mgnieniu oka, niby odpowiedź na zapytanie, albo kula, krzyżująca się ze strzałą, od strony ławki w stronę nauczyciela, leciał powietrzem wielki szklany kałamarz, roniąc po drodze strumień czarnego płynu. Leciał, lecz do celu swego nie trafił, i padając u samych stóp Hellenisty, z brzękiem rozbił się w drobne pyły.
Tym razem klasa oniemiała, a pośród nieruchomo na ławkach siedzącéj ludności jéj podnieśli się i stanęli trzéj młodzi ludzie. Ławicz stał blady, jak chusta i z zaciśniętemi zębami; Zegrzda w zamian czerwony był jak piwonia, a z oczu jego błyskawice strzelały; Kaplicki załamał ręce, łzy miał w oczach.
— Kto rzucił kałamarz? — rozległo się grzmiące pytanie.
— Ja — głośno odpowiedział Zegrzda.
— A ty? czego wstałeś? — zapytał nauczyciel Kaplickiego.
— Ja... nic jeszcze!... ale niech pan profesor będzie łaskaw przebaczy Ławiczowi i Zegrzdzie... bo... jeżeli im... cokolwiek... to ja w gimnazyum być nie chcę.
W odpowiedzi na groźbę tę, Hellenista kazał poprosić Inspektora i zawołać bedela, a w kwadrans potém dwóch młodych ludzi wyprowadzono z gimnazyalnego gmachu, trzeci zaś wychodził z nimi dobrowolnie. Kaplicki opuścił gmach gimnazyalny dobrowolnie, ale wrócić za nic już nie chciał. Na wieść o tém, ojciec jego, siwiejący szlachcic z poczciwą, zdrową, jowialną twarzą, przybył do miasta, zmartwiony i przestraszony z razu. Grozić i gniewać się nie umiał, lub nie chciał, a na wszystkie namowy, prośby i przedstawienia jego, Michał odpowiedział:
— Nie!
Zniechęcił się, zraził do szkoły tak, że aż nakoniec do kolan ojca przypadł.
— Wszak, ojcze, kawałka chleba mi nie zabraknie... Zresztą, jeżeli Ławicza wydalą, ja bez niego z łaciną i greczyzną rady sobie nie dam...
Szlachcic, targając wąsa, namyślał się.
— To bo może i prawda! po kiego licha mu łacina ta i greczyzna. Czy on będzie z parobkami po łacinie, a z wołami po grecku rozmawiał?
I z energicznym giestem dokończył:
— At! filozofem i tak nie będzie, a gospodarzem zawsze być potrafi! Jeżeli nie nauczysz się tam niektórych dobrych rzeczy, to téż i nie nauczysz się niektórych złych! Wal do domu!
Po kilku dniach, w ciągu których jedna z komnat zabudowań szkolnych była teatrem głębokich narad i rozwag nad teoryą ustosunkowywania przestępstwa i kar, ze szczególném uwzględnieniem przestępców niepełnoletnich, ogłoszono wyrok, oznajmujący wydalenie ze szkoły Ławicza i Zegrzdy, a kończący się trzema prostemi i krótkiemi wyrazami: „Nie przyjmować nigdzie”.
Zegrzda, usłyszawszy wyrok ten, zbladł z razu, ale potém wykręcił się na pięcie, gwizdnął i zawołał:
— Fiu! fiu! Otóż mi biédę zrobili! pojadę do babuni i będę sobie na wsi jadł, pił i popuszczał pasa! Babunia pogdérze trochę, a potém i sama będzie ze mnie rada, konia do jeżdżenia znajdę i książki z podróżami z sobą zabiorę.
Ale Ławicz, chociaż stał obok przyjaciela, słów jego nie słyszał. Gdy w uszach jego zabrzmiały trzy końcowe wyrazy wyroku, tak proste i krótkie, uczuł, że serce bić mu przestaje, a świat znika z oczu. Przez chwilę ciemno było dokoła niego i naprzemian czerwono, zachwiał się, w obu rękach kurczowo ścisnął poręcz najbliższego sprzętu i stał tak chwilę bez głosu, oddechu i kropli krwi, w strasznie zbladłéj twarzy. Potém odszedł z wolna, ze schyloną głową przeszedł ulic kilka i, wszedłszy do mieszkania matki, z głośnym, dziecinnie zanoszącym się płaczem, u kolan jéj runął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.