Żebrak murzyn/Jonquille
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebrak murzyn |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Ruben Rafałowicz |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Warszawa, Wilno |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le mendiant noir |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dama, która weszła, była średniego wzrostu i miała figurę prześliczną; twarz jej, lubo pozbawiona młodzieńczej świeżości, była bardzo jeszcze piękną, a bladość jej lica i omdlałe czarne oczy, zdradzały utrudzenie raczej niż lata. Była to jedna z tych kobiet, o których wiek nigdy się zakładać nie należy, chyba z metryką w ręku. Nie jeden byłby jej dał lat 30, drudzy, lepiej ją znający, przypuszczali iż ma około 40; jeśli ostatnie to domniemanie sprawiedliwem było, wyznać musimy, iż czas przebiegł dla niej niezostawując nawet na jej uroczej twarzy śladów przejścia. Zresztą cóż znaczy lat 10 mniej lub więcej dla prawdziwej piękności? Parny czy Gentil-Bernard powiedział, iż — piękność się nie starzeje; miłość nie wchodzi w takie szczegóły. Ładna kobieta jest zawsze młodą kobietą.“
Na pierwsze zaraz wejrzenie, uderzała jej postać powolna i pełna zaniedbania, właściwego córom pod-zwrotnikowych mieszkańców. Każde jej poruszenie było nacechowane wdziękiem bez wszelkiej przesady. W oczach malowała się chęć spoczynku, bo w nim szczęście znajdowała.
Któż nie zna nieskończonych powabów miękkości i zaniedbania kreolek, pełnych wszakże nie raz energii?... kobiety te, które żyją śpiąc prawie, przebudzone namiętnością, skaczą jak gazelle. Te ręce białe, dla których muślin nie jest dość miękkim, te ręce słabe utrudzające się trzymaniem wachlarza, kurczą się częstokroć ściskając silnie rękę mężczyzny.
Pani Margrabina de Rumbrye była kreolką. Łączyła z powabami mieszkanek kolonij wdzięki dam Paryzkich. Długi pobyt we Francyi oswoił ją z takowemi. Na ukłon Ksawerego odpowiedziała lekkiem skinieniem głowy, i odrzuciła zasłonę jak tylko odszedł.
— Czegóż żądasz odemnie moja dobra Pani? powtórzył: Carral z miną winowajcy, oczekującego wyroku.
— Przypominasz więc sobie nakoniec, mulacie, iż panią twoją jestem? odrzekła Margrabina de Rumbrye wskazując palcem na fotel.
Carral przysunął go natychmiast.
— Nigdym o tem nie zapomniał, odpowiedział.
Pani de Rumbrye usiadła, rozsunęła z niedbałością swoją jedwabną suknię, i parę chwil poświęciła aby najwygodniejszą wynaleźć sobie postawę; poczem na ramieniu sparłszy głowę i oczy na pół przymknąwszy, tak dalej mówiła:
— Trzeba, jak widzę, Don-Juan de Carral, przychodzić do ciebie; i odkądże to słowo moje za rozkaz uważać przestałeś?...
Mulat otworzył usta, chcąc się tłomaczyć. ale Margrabina, nakazawszy mu milczenie, wskazała, aby jej podał taborecik stojący na drugim końcu pokoju. Carral postawił go u nóg pani de Rumbrye; kreolka wówczas usadowiła się z wszelką wygodą i założyła kolano na kolano.
Carral stał przed nią z oczyma spuszczonemi.
— Pisałam do ciebie po dwa razy, rzekła Margrabina, Ja... do ciebie... Ja... dwa razy pisałam... Dlaczegóż nie odpisałeś mi?
— Nie śmiałem...
— Nie śmiałeś.... dla czego?... Czyś mi się stał nieposłusznym.
— Nie, pani; rozkazy twoje wypełniłem.
Czoło Margrabiny się rozjaśniało.
— Jesteś dobrym chłopcem, Jonquille, powiedziała głosem wzruszonym i tkliwym, któremu kreolki przenikliwą słodycz nadać umieją. — No zobaczymy... coś zrobił?
— Wszedłem w bliskie stosunki z młodzieńcem, odrzekł Carral; od miesiąca już nierozłączeni jesteśmy. Widzisz pani, że mamy jedno pomieszkanie i żyjemy jak dwaj bracia!
— To dobrze... Wiedziałam, iż jesteś zręcznym chłopcem... A dalej?
— Znam już historyę i tajemnicę jego życia.
— Tem lepiej!... Dalej?
— Pani, odrzekł Carral błagalnym i smutnym głosem, Ksawery mię kocha... Tak dawno już nikt mnie nie kochał. Błagam o litość dla niego. Nie wyrządzaj mu pani żadnej krzywdy.
— Biedny Jonquille! poszepnęła Margrabina, wsuwając się głębiej w fotel.
W jej uśmiechu malowało się obojętne i nieubłagane szyderstwo. Mulat zgrzytnął zębami, a serce doznało uczucia zapamiętałej nienawiści.
— Juan de Carral, mówiła dalej Magrabina, spoglądając nań wzrokiem spokojnym i przenikliwym. Czyż to już wszystko coś uczynił?
— On jest tak młodym! — poszepnął mulat.
Pani Rumbrye przybrała postawę niezadowoloną, którą znawca byłby nazwał uroczą; potem lekko ziewając, te słowa wyrzekła:
— Od rzeczy mówisz, biedny mój chłopcze... Powróć na drogę rozsądku proszę cię bardzo... Rozkaz mój w połowie dopiero wypełniłeś, a czy wiesz, iż to ci niebezpieczeństwem grozi?
— Wiem, iż należę do ciebie, pani, i że moja szalona duma niewolnikiem mię twoim uczyniła, tak jak gdybyśmy nie znajdowali się na wolnej ziemi... Nieszczęsny to był dzień, w którym wypierając się mego pochodzenia, przybrałem nazwisko szlachetne, aby będąc przedmiotem tak długiego politowania, stać się przedmiotem zazdrości. Sądziłem, iż w Europie, tak jak i tam, mulat jest istotą przeklętą od wszystkich, nędzną pogardzaną!... Byłem w błędzie, tyś pani wiedziała że tak nie jest, a jednakże zezwoliłaś... Przypominam sobie dobrze uśmiech twój, gdyś zobaczyła moją metamorfozę... I słusznieś się uśmiechnęła, bo ten wypadek powracał ci niewolnika, któremu odtąd prawa ludzkie wolności powrócić nie mogą.
— Jesteś wymownym, Jonquille, rzekła obojętnie pani Rumbrye.
— I zawsze to imię! zawołał z gniewem mulat. Zapominasz więc, iż w chwili, której Jonquillem znowu zostanę, stracisz wszelką nademną władzę?
— To prawda, Juan de Carral, i zbyt potrzebnym mi jesteś, abym chciała na taką narażać się stratę. Ale kończ mowę twoją.
— Urodziłem się w twojej posiadłości, pani, gdy nadeszła chwila uwolnienia; nie przyjąłem go i sprzedałem się powtórnie; ale niewolnicy powstają częstokroć... miej się zatem na, baczności pani!
Margrabina cokolwiek głowę uniosła; tą razą mulat z odwagą zniósł jej spojrzenie.
— Cóż to! przeciwko mnie walczyć zamyślasz? odrzekła pani Rumbrye z zwykłem sobie zaniedbaniem.
— Żądaj pani tego co będę mógł uczynić... Nie chcę zgubić Ksawerego.
— Nie chcesz!... wymówiła wolnym głosem Margrabina, a czarne jej oko zaiskrzyło się i brew się zmarszczyła.
Odwaga mulata słabnąć zaczęła.
— Pani! zawołał, raz jeszcze litości dla niego błagam!... Ma lat 22, serce szlachetne i czyste, nie zna złego...
— Dosyć już, przerwała Margrabina. Powiedzianoby, panie de Carrdl, że chcesz doświadczać dziś mojej cierpliwości! Groziłeś mi!... Powiedziałeś mi, iż tak chcę, i sama nie wiem co jeszcze.... jednem słowem dopuściłeś się największej zuchwałości....
— Pani!...
— Milcz!
Margrabina z gniewem odsunąwszy podnóżek, stanęła naprzeciw Carrala, który, ulegając znowu jej tajemniczej władzy, zadrżał i ze strachem się odsunął.
— Widzisz mulacie, jaka cię obawa przejmuje! rzekła z pogardą pani Rumbrye; krew murzyna w żyłach twoich płynie, a do Europejczyków podobnym tylko jesteś z nikczemnej dumy!... Jesteś moją własnością, sam to wyrzekłeś, i prawdę powiedziałeś. Nie dla tego wszakże na ciebie rachuję, iż jesteś synem murzyna, tylko, iż poznałam twoją nikczemność, że się pochodzenia twego zaparłeś, i że zamiast podnieść czoło jako człowiek, ukryłeś twoje nazwisko i urodzenie!... Ach! mogę ci to teraz bez wszelkiej mówić obawy. Nie masz już czasu na inną powrócić drogę. Musisz pozostać don Juanem de Carral, bo byłbyś zhańbionym i pogardzonym jak nikczemnik.
— O nieszczęście! nieszczęście! zawołał Carral.
— Nie obawiasz się, abym twoje przeszłe odkryła życie, i powiedziała: „Ten człowiek jest zhańbionym, lata jego upłynęły wśród niegodnych usiłowań, a ubiór nosił cechę nikczemnych szulerni, po których się włóczył od rana do nocy.... lękasz się tylko, abym cię kiedy Jonąuillem lub mulatem nie nazwała.... Słuchaj! znam cię i ocenić umiem. Nie litością to względem Ksawerego powodowany, stawałeś przed chwilą w obronie jego sprawy. Próbowałeś tylko, czy jarzmo zrzucić zdołasz.... Ten jedyny raz ci wybaczam z tem wszakże zastrzeżeniem, aby był ostatnim.
Margrabina wśród tej rozmowy tak fizyonomię zmieniła, iż z trudnością można ją było poznać. Głowę z dumą podniosła, i cała jej postać straciła zniewieściałość pełną wdzięku. Omdlałe oko przybrało wyraz ognisty i namiętny, brwi się zmarszczyły, usta harmonijny uśmiech opuścił, zmarszczka głęboko wyryta przecięła jej czoło, niegdyś tak gładkie, i wszystko w niej wolę żelazną oznajmiało.
Zaledwie wyrzekła ostatnie te słowa, siadła znowu na fotelu powracając do dawnej niedbałości i odrętwienia.
Carral nie usiłował nawet odpowiedzieć. Przez chwilę, wściekłość bezsilna nasuwała mu myśl zbrodni. Machinalnie rękoma poruszył, jak gdyby chciał zgnieść tę słabą istotę, co go nogami deptała. Ale nie śmiał, i ulegając pod ciężarem właściwej słabości, za pokonanego się uznał.
Carral poznał się z Ksawerem z rozkazu Margrabiny. Nie wiele miał trudności w pozyskaniu przyjaźni młodego człowieka, a widząc go tak dobrym i zaufania pełnym, uczuł ku niemu pewien rodzaj przywiązania. Wszakże pani Rumbrye dobrze w głębi jego serca czytać umiała, gdy powiedziała: „Nie przez litość to dla Ksawerego, ale dla własnego interesu, w obronie jego sprawy stajesz.... Mulat, niby ludzkością powodowany, chciał ocalić przyjaciela, a myślał tylko o zrzuceniu z siebie ciążącego jarzma.
Nie możem w błędzie czytelnika pozostawić. To jarzmo było rzeczywistem. Juan de Carral zmyślił, mówiąc Ksaweremu, iż jest biednym, bo nim nie był; być może, iż pani Rumbrye go opłacała, lub, że z, dawniejszych intryg zachował sobie summki, które dozwalały mu przedstawiać się w świecie stosownie do udanego urodzenia.
Mulat miał dosyć, aby utrzymać uzurpowane nazwisko, być szlachcicem, lub za takiego uchodzić, co jest jedno i to samo. Jeżeli rzeczywista szlachta przywiązana jest do swojej godności, jakżeż nią dopiero udana być musi?
A nareszcie, odkryty fałszywy szlachcic staje się napowrót mieszczaninem; z początku śmieją się z niego, lecz wkrótce zapominają. Ale zostać znowu mulatem! zmienić nazwisko Carral na Jonąuilla! to była rzecz niepodobna, a mianowicie ze strony mulata.
Długie milczenie nastąpiło pomiędzy dwojgiem rozmawiających, po którem Carral, pokrywając udaną nieśmiałością głęboką zawiść, tak dalej mówił:
— Dobra pani, źle zrobiłem, i żałuję tego.... W przyszłości będę ci zawrze posłusznym, bez szemrania.
— Nie mówmy już o tem, przerwała pani Rumbrye. Cierpisz czasem rodzaj obłąkania, ale każdy ma swoje wady.... Opowiedz mi historyę naszego młodzieńca.
Carral nie dał sobie dwa razy powtórzyć, i opowiedział to wszystko, co wiedział o Ksawerze. Margrabina słuchała go z wielką uwagą.
— Bękart! poszepnęła, gdy Carral opowiadanie swoje skończył; domyślam się, ale nadziei nie miałam.... Piętnaście luidorów co miesiąc!.... Piętnaście luidorów, których źródło jest dla niego tajemnicą!....Trzmamy go!
Przez chwilę w zamyśleniu pozostała, potem nagle na Carrala spojrzawszy, rzekła:
— Czy wiesz, dla czego pragnę oddalić tego młodzieńca?
— Nie pozwalam sobie dociekać tajemnicy mojej dobrej pani, odpowiedział z hipokryzyą Carral.
— Za domyślniejszego cię miałam.... Ksawery kocha się w pannie de Rumbrye; zapomniałam ci to powiedzie. Czynie zgadujesz reszty?
Twarz Carrala przybrała wyraz ciekawej niewiadomości.
— Panna de Rumbrye. mówiła dalej Margrabina, jest jedyną spadkobierczynią męża mego, a mąż mój ma 500,000 franków dochodu.
— Prześliczny majątek! zawołał mulat nagle przejrzawszy.
— Alfred, syn mój, byłby większy jeszcze posiadał, gdyby w San-Domingo... Ale to wszystko już się skończyło... Dziś Alfred zaledwo ma tyle, ile potrzeba na utrzymanie wygodnego życia...
— Rozumiem.... małżeństwo?....
— Tak jest.... ale zdaje mi się, niech mi Bóg wybaczy, iż ta mała waryatka Helena więcej niż potrzeba Ksawerym jest zajęta.... Na domiar nieszczęścia, pan de Rumbrye twierdzi, iż ocalenie swoje podczas stu dni winien Ksaweremu, i dla tego to niesłychane ku niemu przywiązanie powziął. Okoliczność ta nie jest pomyślną. Nie można myślić nawet o zwyczajnych sposobach oddalenia tego tajemniczego sieroty.... Margrabia oparłby się, i panna de Rumbrye skompromitowaćby się mogła... Trzeba nadzwyczajnych użyć środków.
— Czekam na twoje pani rozkazy, odrzekł Carral.
— Kiedym cię tu wysyłała, mówiła dalej Margrabina, miałam już plan ułożony; wytłomaczę ci go zaraz, ale zapomniej o nim, gdyż od takowego odstępuję.
— Tem lepiej, zawołał mulat; miałem powoli młodzieńca na drogę występku wprowadzić, aby go zgubić!....
— Przesłań! przerwała pani Rumbrye, śmiesznym i niezręcznym jesteś, gdy morały prawisz.... Mój teraźniejszy plan daleko jest lepszym; jeden wieczór będzie dostatecznym na jego wykonanie, i twoja szlachetna duma (Margrabina z przyciskiem słowa te wymówiła) nie będzie narażoną, tak przynajmniej sądzę, na przykre wyrzuty sumienia!.... Słuchaj więc z uwagą.
I pani Rumbrye zmieniła miękką kreolki wymowę na ton ostrzejszy i poważny, daleko stosowniejszy kiedy się o interesach mówi; z nadzwyczajną wymową wyłożyła plan cały, który poznawszy czytelnik, za podstępny bez wątpienia uzna, mimo tego, iż był dowodem wielkiego rozumu pani Margrabiny.
Carral z początku z uwagą pełną uszanowania słuchał swojej dobrej pani, podziwiał plan tak dobrze ułożony, i od czasu do czasu okrzyk uwielbienia wydawał.
Ale kiedy pani Rumbrye mówić przestała, Carral zwrócił uwagę na siebie, na rezultat, i wzdrygnął się na myśl wykonania.
W tym człowieku znajdowały się jeszcze i dobre uczucia. Pierwszy jego popęd zawsze był lepszym od głębokiej rozwagi.
— Jakże ci się wydaje? zapytała Margrabina, kończąc opowiadanie swoje.
Carral się wahał.
— Pani, rzekł z nieśmiałością, nie możesz żądać, abym ci w tak czarnej dopomagał zdradzie.
— Któż ci mówił, abyś mi dopomagał? zawołała pani Rumbrye.
— Sądziłem.
— Byłeś więc w błędzie.... ja się w nic nie mięszam; sam tylko działać będziesz.
Na to nadspodziewane rozwiązanie mulat nie mógł się dłużej wstrzymać.
— Czyż nie dość okrutną jest rola moja, odrzekł z goryczą, abyś ją pani sroższą jeszcze czyniła żartami swemi?.... A więc! Gdybyś mi nawet wyrządzić miała wszystko złe, do czego zdolną jest twa dusza, odmawiam ci mojego wspólnie twa.
— Ten człowiek staje się szczególniej niedogodnym! poszepnęła podnosząc się Margrabina. Bywaj zdrów zatem, biedny mój przyjacielu, mówiła dalej, poszukam sobie innego ajenta.
Przybliżyła się do zwierciadła, i z wdziękiem szal indyjski na ramiona zarzuciła.
— Czy tego wieczora nie przybędziesz do hotelu, panie de Carral? rzekła; dziś właśnie zbierają się nasi przyjaciele.
Carral z ponurym wyrazem spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Jeżeli przyjdziesz, żałować tego nie będziesz, mam bowiem zamiar sprawić gościom moim miłą niespodziankę, opowiadając im historyę mulata Jonąuilla....
— Nie uczynisz tego, zawołał Carral..
— Niezawodnie.
— Zlituj się pani!
I mulat na kolana padł, ale pani Rumbrye, przypiąwszy lepiej jeszcze szal swój, wyszła z pokoju krokiem powolnym, chwiejącym, i drzwi otworzywszy znikła.
Mulat podniósł się zwolna, twarz jego była posiniałą, a spojrzenie błędne.
— Czyż na mnie nigdy kolej nie przyjdzie? powiedział chrapliwym głosem. Uh! gdyby tylko kiedy zdarzyła się sposobność, jakżeby m się pomścił.
W chwili kiedy pani Margrabina de Rumbrye wychodziła z alei, żebrak, który cierpliwie oczekiwał, znowu się do niej zbliżył i rękę wyciągnął.
— Zawsze ten Murzyn! powiedziała z pewnym rodzajem wstrętu.
Odwróciła głowę i do powozu wsiadła.
Murzyn nie uważał się jeszcze za pokonanego; zbliżył się i wlepił w nią spojrzenie.
Twarz Margrabiny dobrze można było rozpoznać przy świetle rewerberu.
Na widok tak uporczywego natręctwa, zmarszczyła brew i czoło, i szybko okno od karety zasunęła.
Żebrak obszedł w około powozu i stanął przy drugich drzwiczkach.
— Idź precz!!zawołała z gniewem pani Rumbrye; nie wspieram nigdy czarnych!
— Kreolko! odrzekł z goryczą żebrak.
Lokaj się zbliżył, oczekując na rozkazy pani Margrabiny
— Do hotelu! odpowiedziała pani Rumbrye.
I powóz ruszył z nadzwyczajną szybkością, uniesiony rączemi końmi.
Do hotelu! pomyślał żebrak, sam pozostawszy, a do jakiego?... Jednakże ja ją jeszcze widzie muszę.... Jest tak do niego podobną! To są te same rysy, przy włosach odmiennego koloru. A potem jest kreolką, nigdy czarnych wie wspiera! — Mój Boże! gdyby też to ona była?
Kiedy już do domu odejść zamyślał, spostrzegł coś białego pod balkonem. Zwrócił się jeszcze z drogi, aby to podnieść.
Była to chustka do nosa batystowa, haftowana, koronką oszyta, i tak cienka, iżby się niezawodnie w próżną łupinkę orzecha zmieściła. Żebrak przybliżył się do latarni, aby znak przeczytać.
— Ta chustka do niej należy, rzekł, szukając znaku; zobaczymy!... F. A.... Mój Boże! mój Boże! tyle okoliczność przypadek złączyć nie może.... To ona! Oh! już przeszło lat 20 upłynęło; będzie musiała wszakże przypomnieć sobie! Ja ją wynajdę.
Przeszedł ulicę Saint Germain des Près i l’Abbaye, zatrzymał się przy progu nędznego na pozór domu, położonego przy rogu ulicy Bourbon-le-Chateau. Na piątem piętrze tego domu znajdowała się stancyjka pod dachem, którą żebrak zajmował.
Sprzęty w niej składały się z barłogu i kuferka; ale nie daleko okienka w dachu były zawieszone trofea, i dziwną przedstawiały sprzeczność z nędzną tą izdebką.
Były to złote kapitańskie szlify, i stosowany kapelusz z trójkolorową kokardą, taki, jak i nosili oficerowie w czasie Rpitej, szpada z rękojeścią z perłowej macicy i para bogatych pistoletów.
Wchodząc do swego schronienia, żebrak wprost do kuferka się udał, w którym w różnej monecie dość znaczna znajdowała się sumka, i pugilares w stal oprawny, z wyryłem nazwiskiem. Murzyn nasamprzód do swego zbioru dorzucił dzienną kwestę, która nie złą była, a potem szybko pugilares otworzył.
— Tak jest niezawodnie! rzekł przeczytawszy kilka papierów: F. A! To są pierwsze dwie litery jej nazwiska!
Jego wzruszenie tak silnem było, iż z trudnością mógł się na nogach utrzymać. I rzucił się nareszcie na barłóg.
— Szukając cierpliwie.... bez ustanku.... przez lat 20!.... poszepnął, czyż znalazłem na końcu? Niestety!... Tyle już razy byłem zawiedziony!.... Gdyby to i teraz jeszcze nastąpić miało!
Głowa spadła mu na pierś, przez chwilę stał się nieruchomym, jakby przygnieciony ciężarem swojej boleści; ale wkrótce podniósł się, i pełna ufności nadzieja w oku jego zabłysła.....
— Nie! nie! powiedział; tą razą się nie mylę!... Wszystko mi mówi!... wszystko, iż praca moja wkrótce się już skończy.
Powstał, czarna jego twarz, której charakterystyczne rysy odznaczały się moralną siłą i dobrocią, przybrała wyraz uroczystej boleści. Ukląkł przed trofeami i przycisnął do ust złote szlify.
Długo tak pozostał pod wpływem dawnych wspomnień; potem łzy mu się z oczu puściły i spłynęły na pierś hebanową.
— Panie mój!rzekł dyalektem murzyńskim, głosem wzruszonym; mój dobry panie!
Te słowa zdawały się obudzać w nim całą przeszłość przywiązanie do pana; i raz jeszcze z uniesieniem szlify ucałował.
— Jesteś w niebie! Widzisz mnie! zawołał głosem namiętnym; ciesz się!... ciesz się!... bo twoja ostatnia wola spełnioną zostanie!