Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część piąta/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
PRZEBUDZENIE.

W ciągu nocy powietrze było wilgotne, mgliste, rano wypogodziło się i mocno oziębło.
Przez małe okienko, które oświecało izdebkę, gdzie spał Agrykola ze swym ojcem, widać było błękitne niebo.
Izdebka młodego kowala wyglądała również ubogo, jak izdebka Garbuski; jedyną ozdobą był przybity na ścianie portret Berangera, nieśmiertelnego poety, którego lud prosty we Francji kochał i szanował... za to, że ten rzadki genjusz sam lubił lud, oświecał go i opiewał jego sławę.
Ledwo dnieć zaczynało, a Dagobert i Agrykola już wstali. Ostatni tyle miał nad sobą władzy, iż ukrywał swój niepokój, choć rozważywszy to, co mówiła Garbuska, przyznawał jej zupełną słuszność.
Ostatnie zaburzenia na ulicy Prouvaires spowodowały aresztowania bardzo wielu osób, a znalezienie znacznej ilości egzemplarzy jego śpiewki o Dobrych Robotnikach u jednego z wykrytych naczelników spisku, mogło, w rzeczy samej, skompromitować młodego kowala. Jak powiedzieliśmy, ojciec nic nie wiedział o jego zmartwieniu.
Usiadłszy na łóżku przy Agrykoli, żołnierz, który, wstawszy ze świtem, ogolił się i ubrał z wojskową punktualnością, teraz ujął Agrykolę za ręce i, pełen radości, wpatrywał się w niego, nie mogąc się nacieszyć jego widokiem.
— Śmiać się będziesz ze mnie, moje dziecko — mówił do niego — ale ja niecierpliwie oczekiwałem dnia, ażeby ci się przypatrzyć... ażebym cię mógł widzieć tak, jak teraz... Bardzo dobrze... nic nie straciłem z nadziei... Inne znowu cieszy mnie głupstwo, mianowicie, że nosisz wąsy. Jakiby z ciebie był piękny grenadjer!... Czy nie miałeś chęci zostać żołnierzem?
— A matka?
— To prawda; a zresztą zdaje mi się, że minęły już czasy szabli.
— Tak, czasy heroizmu i sławy — odrzekł Agrykola; potem dodał: — czy wiesz, jak to dobrze i pięknie być twoim synem?...
— Czy pięknie... o tem nic nie wiem... ale cię kocham niezmiernie... A to dopiero początek... Ja jestem jak ów zgłodniały, który kilka dni nic nie jadł... Taki człowiek zwolna przychodzi do siebie... i zaczyna smakować... A ty możesz się spodziewać, że w tobie zasmakować będzie można... rano i w wieczór... codzień... Ale, słuchaj, ja nie chcę o tem myśleć: codzień... to mnie odurza... i już nie pojmuję...
Te słowa Dagoberta przykre wzbudziły uczucia w Agrykoli; zdawało się mu, że spostrzega w nich przepowiednię rozłączenia, jakie mu grozi.
— No i cóż, jesteś szczęśliwy? Pan Hardy zawsze jest dobry dla ciebie?
— On? — odrzekł kowal — on jest najlepszy, najsprawiedliwszy i najwspanialszy na całym świecie; gdybyś wiedział, jakich cudów dokonał w swojej fabryce, w porównaniu z innemi jest to raj.
— Doprawdy?
— Zobaczysz... jakie zadowolenie, jaka radość, jaka przychylność maluje się na twarzach wszystkich robotników, których zatrudnia, jak ochoczo... z jakim zapałem pracują dla niego.
— No! proszę! to jakiś czarownik ten twój pan Hardy?
— I jaki jeszcze czarownik, mój ojcze... on umie uczynić pracę miłą... Prócz tego zapłata bardzo słuszna; odstępuje nam część swoich zysków, stosownie do zdolności każdego i usilnej pracy; nie koniec na tem, kazał on jeszcze wystawić wielkie i piękne budynki, w których wszyscy robotnicy mogą mieć taniej, niż gdzieindziej, mieszkanie wesołe i zdrowe... stół wspólny... Ale sam zobaczysz!
— Słusznie to powiedziano, że Paryż jest krajem cudów. Nakoniec przybyłem tu... i nie opuszczę już ani ciebie, ani twej dobrej matki.
— Nie, mój ojcze, nie rozstaniemy się nigdy — rzekł Agrykola, tłumiąc w sobie westchnienie — ja z matką będziemy się starali, abyś zapomniał o wszystkiem, coś ucierpiał.
— Ucierpiał!... kto ucierpiał?... przypatrz-no mi się dobrze, czy zobaczysz we mnie jakie cierpienie? Od chwili, kiedym tu stanął, czuję się młodszym o lat wiele. Ej! jak to ludzie przypatrywać się nam będą... Założyłbym się, że, widząc twoje wąsy czarne a moje siwe, zaraz powiedzą: to pewno ojciec z synem. Ułóżmy sobie, co dziś mamy robić; ty napiszesz do ojca marszałka Simon, zawiadamiając go, że wnuczki przybyły i że byłoby dobrze, gdyby przyśpieszył powrót do Paryża, gdyż idzie o bardzo ważny dla nich interes... kiedy ty będziesz pisał, ja tymczasem pójdę powiedzieć dzień dobry matce i sierotom; zjemy cokolwiek na śniadanie; matka pójdzie sobie na mszę, a my razem się przejdziemy.
— Kochany ojcze — odrzekł Agrykola w kłopocie — tego rana nie będę mógł ci towarzyszyć.
— Jakto, nie będziesz mógł? wszak to dziś niedziela?...
— Prawda, mój ojcze — rzekł Agrykola, wahając się — ale ja przyrzekłem przyjść rano do warsztatu dla dokończenia bardzo pilnej roboty... gdybym nie stanął, nabawiłbym kłopotu pana Hardy. Potem będę wolny.
— To co innego — odrzekł żołnierz, westchnąwszy z żalu — myślałem, że w twojem towarzystwie pokażę się pierwszy raz Paryżowi... dziś rano... ha! odłożymy to na później, bo robota to rzecz święta; ponieważ z niej ma utrzymanie twoja matka, to niech i tak będzie, przykre to i bardzo przykre... ale, nie, mówię niesłusznie... patrz, jak to prędko przywyknąć można do szczęścia... a ja gderam jak prawdziwy gderacz, i to gdy idzie o parę godzin opóźnienia przechadzki, ja, co przez osiemnaście lat zaledwie miałem nadzieję oglądać cię... i to nadzieję niezupełnie pewną...
I na pocieszenie żołnierz uściskał wesoło, serdecznie swego syna.
Dla kowala jednak nie po myśli były te pieszczoty, lękał się bowiem, aby lada chwila nie ziściły się obawy Garbuski.
— Teraz, kiedy mam czas — rzekł z uśmiechem Dagobert, — pomówmy o interesach, czy nie wiesz, gdziebym mógł znaleźć adresy wszystkich notarjuszów w Paryżu?
— Nie wiem... ale nic łatwiejszego.
— Bo widzisz, z polecenia matki, przesłałem bardzo ważne papiery sierot, do tutejszego notarjusza. Ponieważ miałem zgłosić się do niego za przybyciem do Paryża... zapisałem sobie jego nazwisko i adres w pugilaresie; ale ukradziono mi go w drodze... a że zapomniałem nazwiska, zdaje mi się więc, że gdybym je zobaczył na liście notarjuszów, pewnobym je sobie przypomniał...
Agrykola zadrżał, gdyż dwa razy zapukano lekko we drzwi. Mimowolnie przyszedł mu na myśl wydany rozkaz aresztowania.
Ojciec, obejrzawszy się, na usłyszany odgłos, nie spostrzegł wzruszenia syna, i rzekł silnym głosem:
— Proszę wejść.
Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Gabrjel.
Ubrany był w czarną sutannę i w okrągły kapelusz na głowie.
Poznać przybranego brata i rzucić się w jego objęcia, było to dla Agrykoli dziełem jednej chwili.
— Mój brat!
— Agrykola!
— Gabrjel!
— Po tak długiej niebytności znowu się oglądamy!...
To były słowa kowala i misjonarza, witających się we wzajemnym uścisku.
Dagobert, wzruszony i ucieszony temi braterskiemu uniesieniami, od łez wstrzymać się nie mógł.
W istocie było coś tkliwego w uczuciach tych dwóch młodzieńców, tak podobnych do siebie sercem, a tak się różniących powierzchownością, gdyż przy mężnej postawie Agrykoli jeszcze delikatniejszą wydawała się anielska fizjognomja Gabrjela.
— Ojciec uprzedził mnie o twem przybyciu — rzekł wreszcie kowal do swego przybranego brata.
— Spodziewałem się co chwila, że zobaczę się z tobą... a jednakże radość moja jest większa stokroć jeszcze, aniżeli myślałem.
— A moja kochana matka? — spytał Gabrjel serdecznie ściskając rękę Dagoberta — czy zastałeś ją zdrową?
— Tak, moje dziecko, a jej zdrowie stokroć się jeszcze pokrzepi, kiedyśmy ot wszyscy się zgromadzili... nic zdrowszego nad radość...
Potem, zwracając się do Agrykoli, który, zapominając o obawach, wpatrywał się w misjonarza z wyrazem niewymownego przywiązania:
— Patrz, twarz jak u młodej dziewczyny, a Gabrjel odważny jest jak lew... gdyż powiedziałem ci, z jakiem poświęceniem ratował córki marszałka Simon i jeszcze chciał i mnie ratować...
— Ale, Gabrjelu, cóż to masz na czole? — zawołał nagle kowal, który od kilku chwil przypatrywał się uważnie misjonarzowi.
Gabrjel, położywszy po wejściu kapelusz, stanął właśnie przed oknem, z którego żywe światło oświecało jego bladą, miłą twarz; teraz wyraźnie widzieć było można koliste znamię, ciągnące się ponad brwiami, od jednej skroni do drugiej.
Przy tylu rozmaitych wzruszeniach, wpośród tak prędko następujących po sobie przypadków po rozbiciu okrętu, Dagobert, podczas krótkiej rozmowy z Gabrjelem w zamku Cardoville, nie mógł spostrzec tego znamienia, które przerzynało czoło młodego misjonarza, ale teraz, zarówno jak Agrykola, wyrzekł zdziwiony:
— Ale w rzeczy samej... co to za znamię... masz na czole?...
— I na rękach... Patrz-no, ojcze, — zawołał kowal, chwytając rękę Gabrjela, którą ku niemu podniósł, chcąc go uspokoić.
— Gabrjelu... kochane moje dziecko, wytłómacz nam to... Kto cię tak zranił? — dodał Dagobert.
I, wziąwszy rękę misjonarza, obejrzał ranę, jakby chirurg-znawca i dodał:
— W Hiszpanji, jeden z moich towarzyszów przywiązany był do krzyża na rozstajnych drogach, gdzie go tak zostawiono, żeby umarł z głodu i pragnienia... miał on podobne znaki na rękach...
— Prawdę mówi mój ojciec... Widać, żeś miał ręce przebite... mój bracie — wtrącił Agrykola, boleśnie wzruszony.
— Proszę was... nie zważajcie na to — odrzekł zarumieniony Gabrjel. — Udałem się z Misją do dzikich ludów w Góry Skaliste; oni mnie ukrzyżowali. Już zaczyniali zdejmować mi skórę z czaszki, gdy... Opatrzność wybawiła mnie z ich rąk.
— Biedne dziecko, byłeś więc bezbronny? nie miałeś dostatecznej eskorty? — rzekł Dagobert.
— Nie wolno nam nosić żadnej broni — odpowiedział Gabrjel z łagodnym uśmiechem — i eskorty nigdy nie mamy.
— A twoi towarzysze, ci, co byli z tobą, czemuż cię nie bronili? — zawołał popędliwie Agrykola.
— Bracie, sam jeden byłem...
— Sam jeden?...
— Tak, sam jeden, z przewodnikiem.
— Jakto! poszedłeś sam do tego barbarzyńskiego ludu? — powtórzył Dagobert, nie mogąc dać wiary temu, co słyszał.
— To wspaniale! — rzekł Agrykola.
— Wiary nie narzuca się przemocą — odpowiedział Gabrjel z prostotą — samo tylko przekonanie rozszerzyć może miłość chrześcijańską między tymi dzikimi ludźmi.
— A gdy nie można ich przekonać? — spytał Agrykola.
— Ha! mój bracie... to się umiera za wiarę... litując się nad tymi, którzy ją odrzucają... choć tak dobroczynną jest dla ludzkości.
Po tej odpowiedzi, wyrzeczonej z rozrzewniającą prostotą, nastąpiło na chwilę głębokie milczenie.
Dagobert zanadto znał się na odwadze, żeby nie umiał ocenić tego bohaterstwa, zarazem spokojnego i poświęcającego się, i również jak syn, patrzył na Gabrjela z podziwem i uszanowaniem.
Gabrjel słuchał bez okazywania udanej skromności, jakby zgoła był obcy uczuciom, jakie wzbudzał i dlatego, zwracając się do żołnierza, zagadnął:
— Cóż więc myślisz?
— Co ja myślę — zawołał żołnierz — oto myślę, że po trzydziestu latach wojny... sądziłem, że jestem tak odważny, jak nikt... a tu znajduję teraz nauczyciela... a tym nauczycielem ty jesteś...
— Ja... co przez to rozumiesz... cóżem takiego uczynił?
— Dla Boga! czy wiesz, że to są blizny męstwa — tu weteran chwycił w uniesieniu ręce Gabrjela — że te blizny są tak chwalebne... są chwalebniejsze od naszych... choć my jesteśmy wojakami z profesji...
— Tak... słusznie mówi ojciec — zawołał Agrykola i dodał z uniesieniem: — Otóż to księża... Jakże ja ich kocham, pokora chrześcijańska, miłość, odwaga!...
— Nie wychwalaj mnie tak... proszę cię — rzekł zakłopotany Gabrjel.
— Ciebie wychwalać... — odrzekł Dagobert — słuchajcież no... kiedy ja szedłem w ogień, czy to ja szedłem sam? czy nie widział mnie mój kapitan? czy nie było tam mych kolegów... czy w braku odwagi nie miałem miłości własnej, która dodawała bodźca; pomijając okrzyk wojenny, zapach prochu, odgłos trąb, huk armat, zapał mego konia, który djabelnie pode mną wyskakiwał, a wreszcie czułem wtedy Cesarza, czułem, że mnie pochwalą za ranę, dadzą krzyżyk... Dzięki temu wszystkiemu, uchodziłem za zucha... za tęgiego zucha... a czy nie sto razy większy zuch z ciebie, dziecko moje, bo ty sam jeden poszedłeś, bezbronny, aby stawić czoło nieprzyjaciołom sto razy sroższym od tych, z którymi my spotykaliśmy się, my szwadronami, z szablami i pistoletami w ręku, z towarzyszeniem granatów i kartaczów?
— Kochany ojcze — zawołał kowal — jak to pięknie, gdy mu tak oddajesz sprawiedliwość!...
— Ach! mój bracie... dobrocią swą dla mnie podwyższa on to, co samo przez się jest naturalnem.
— Naturalnem... dla takich jak ty śmiałków, tak — rzekł żołnierz — ale takich śmiałków jest mało...
— Och! tak, bardzo mało,bo takie męstwo jest najszacowniejsze, ze wszystkich męstw — wtrącił Agrykola.
— O! tak, ty wiesz, że spotkać cię może śmierć prawie pewna, i idziesz sam z krucyfiksem w ręku, dla opowiadania chrześcijańskiej miłości bliźniego między dzikimi; oni chwytają ciebie, męczą ma torturach, a ty oczekujesz śmierci bez skargi, bez okazania nienawiści, bez gniewu ani zemsty... z wyrazem przebaczenia na ustach... z uśmiechem.... I to pośród lasów, sam jeden, bez żadnej nadziei ocalenia; i jeszcze ukrywasz rany pod tą czarną suknią... Zaiste, słusznie mówi ojciec, że ty jesteś najmężniejszy...
— A co więcej — dodał Dagobert — on za to nie spodziewa się nagrody, bo, jak wiesz, mój synu, ran jego nie okryje nigdy szata biskupia.
— Nie jestem ja tak bezinteresowny, jak się wydaję — odezwał się Gabrjel do Dagoberta z miłym uśmiechem — jeżeli będę godzien, wielka czeka mnie nagroda na tamtym świecie.
— No, to co innego... ale krzyżyk tak dobrze wydałby się na twojej sutannie, jak na moim mundurze.
— U was nie nagradzają prostych księży — rzekł kowal — nie dla nich są biskupstwa; a jednakże, kochany ojcze, gdybyś wiedział, ile to jest cnoty skromnej i męstwa nieznanego w tej klasie, którą u nas we Francji nazywają niższem duchowieństwem... między owymi skromny sługami ołtarza po parafjach! Nieprawdaż, Gabrjelu?... Nie zaprzeczysz mi, a napewno będziesz tego zdania, mój bracie, gdyż, jak mawiałeś, całem twojem życzeniem było mieć małe probostwo na wsi, tam bowiem zdziałać można wiele dobrego...
— Moje życzenie zawsze jest jednakie — rzekł smętnie Gabrjel — lecz na nieszczęście...
Potem, jakgdyby oddalić chciał od siebie niemiłe myśli i skierować rozmowę na inny przedmiot, rzekł, zwracając się do Dagoberta:
— Wierz mi, bądź dla siebie sprawiedliwszym, nie poniżaj swej odwagi zbytniej podwyższeniem mojej... odwaga twoja jest wielka, gdyż po bitwie okropny musi być dla dobrego serca widok poległych ludzi...
— Ach, i teraz mrowie przechodzi po mnie, skoro o tem wspomnę — rzekł Dagobert. — Ale powiedz, jakże to uratowałeś się od śmierci?
Na to pytanie Dagoberta, Gabrjel zadrżał i tak widocznie zarumienił się, iż żołnierz rzekł do niego:
— Jeśli nie wolno ci, lub jeżeli nie możesz odpowiedzieć na to moje zapytanie... wystaw sobie, że ja nic nie mówiłem.
— Nie mam nic do ukrywania, ani przed tobą, ani przed bratem... — odrzekł misjonarz zmienionym głosem. — Tylko trudnoby mi było wytłómaczyć ci należycie, czego sam dobrze nie pojmuję...
— Jakto? — podchwycił zdziwiony Agrykola.
— Bezwątpienia — odparł Gabrjel, rumieniąc się — musiało to być złudzenie zmysłów, w ostatniej chwili, gdym oczekiwał śmierci... mój osłabiony umysł mylił się pozorami... jak mogła owa kobieta...
— O jakiej to kobiecie mówisz? — przerwał kowal ze zdziwieniem.
— Kobieta cię ocaliła? — dodał Dagobert, również bardzo zdziwiony.
— Tak, — odpowiedział Gabrjel, zamyślony — kobieta młoda i piękna...
— A któż ona była?... zagadnął Agrykola.
— Nie wiem... kiedym ją zapytał... odpowiedziała mi: jestem siostrą cierpiących.
— A skąd przybyła? dokąd dążyła? — pytał Dagobert, którego to szczególnie zajmowało.
Idę tam, gdzie cierpią... odpowiedziała mi — mówił dalej misjonarz — tam, gdzie śnieg leży wiecznie..
Agrykola pojąć nie mógł, jak się stało, i zapytał:
— Jakim więc sposobem ta kobieta przybyła ci na pomoc?
— Agrykolo, — odezwał się łagodny głos za drzwiami — chcę z tobą pomówić i to w tej chwili...
Kowal poznał głos Garbuski i pobiegł otworzyć..
Młoda dziewczyna, zamiast wejść, cofnęła się o krok w ciemny korytarz i rzekła niespokojnym głosem.
— Mój Agrykolo, od godziny już rozwidniło się, a ty jeszcze nie poszedłeś... jaka to nieroztropność! ja dawałam baczność na dole... na ulicy... Nic dotąd nie widziałam, czegoby się wypadało lękać... ale mogą nadejść lada chwila.. zaklinam cię... idź co prędzej, idź do panny Cardoville... niema ani chwili czasu do stracenia.
— Gdyby nie przybył Gabrjel, jużbym był wyszedł, ale czyż mogłem odmówić sobie przyjemności pomówienia z nim przez chwilę?
— Gabrjel jest tu? — spytała Garbuska z przyjemnem zdziwieniem, gdyż, jak to już wspomnieliśmy, wychowała się z nim i Agrykolą.
— Tak, — odpowiedział kowal — od pół godziny jest u nas...
— Jakże będę szczęśliwa z zobaczenia go także! — odrzekła Garbuska. — Przyszedł pewno wtedy, kiedy zeszłam do twej matki, aby zapytać, czy nie będę potrzebna tym dwom panienkom... ale one tak się utrudziły, iż śpią jeszcze... Franciszka prosiła mnie, abym ci oddała ten list do twego ojca... dopiero odebrałam go.
— Dziękuję ci, moje dziecię.
— Teraz, kiedy się już widziałeś z Gabrjelem... nie zatrzymuj się już... pomyśl... jakie byłoby zmartwienie dla twego ojca, gdyby w jego obecności przyszli cię aresztować... ach! niech Bóg broni.
— Słusznie mówisz... muszę pośpieszyć się.. przy nim i przy Gabrjelu niechcący zapomniałem o wszystkiem...
— Idź prędko, a może za parę godzin, jeśli panna Cardoville wyświadczy ci tę łaskę, powrócisz, zupełnie już spokojny...
— Dobrze mówisz... tylko jeszcze kilka minut i biegnę.
— Ja idę dalej czatować przy drzwiach, gdybym co spostrzegła... pośpieszę, aby ostrzec; ale nie zatrzymuj się długo.
— Bądź spokojna...
Garbuska zbiegła co żywo na dół, aby wyglądać na ulicę, Agrykola zaś wrócił do swej izdebki.
— Ojcze, — rzekł do Dagoberta, — oto list, matka prosi, abyś go przeczytał; dopiero co go odebrała.
— Ach! dobrze! przeczytaj go za mnie, mój synu.
Agrykola czytał co następuje:

„Pani!

„Dowiaduję się, że generał Simon powierzył jej mężowi wielkiej wagi interes. Chciej więc pan, skoro jej mąż przybędzie do Paryża, prosić go, aby się udał do mego biura w Chartes, bez najmniejszej zwłoki, obowiązany jestem doręczyć jemu samemu, a nie komukolwiek innemu, papiery niezbędnie potrzebne do interesów generała Simon.

„Durand, notarjusz w Chartes“.

Dagobert patrzył na syna ze zdziwieniem i rzekł;
— Któżby to mógł zawiadomić tego pana o mojem przybyciu do Paryża?
— Może to jest ów notarjusz, którego adres zgubiłeś i któremu posłałeś papiery — zauważył Agrykola.
— Ale on nie nazywa się Durand i pamiętam dobrze, że to był notarjusz w Paryżu, a nie w Chartes... Ale — dodał żołnierz, nieco się zastanowiwszy — jeżeli, ma bardzo ważne papiery, które mnie tylko samemu oddać powinien...
— Zdaje mi się, że wypada ci, ojcze, udać się tam jak najprędzej — wtrącił Agrykola, prawie kontent z okoliczności, która oddalała ojca niemal na dwa dni, gdy w tymże czasie los jego w ten lub w inny sposób może być rozstrzygnięty.
— Dobrze radzisz — odparł Dagobert.
— Czy to sprzeciwia się twoim zamiarom? — zapytał Gabrjel.
— Tak, trochę, moje dziecię, gdyż myślałem, że z wami przepędzę dzień.. ale obowiązek przedewszystkiem. Przejechałem całą Europę... nie będę się więc lękał podróżować z Paryża do Chartes, gdy tego wymaga ważny interes. We dwa dni wrócę. Ale to rzecz osobliwsza. Niech mnie kaci porwą, jeśli się spodziewałem, że będę musiał opuścić was i udać się do Chartes! Szczęściem, że zostawiam Różę i Blankę przy mej zacnej żonie, a Gabrjel ich anioł, jak one go nazywają, będzie także im towarzyszył.
— Na nieszczęście niepodobna mi będzie tego uczynić — odparł smutnie misjonarz. Przyszedłem, aby zobaczyć się z wami i znowu pożegnać.
— Jakto pożegnać się?... — zawołali razem Dagobert i Agrykola.
— Tak.
— Czy znowu idziesz na inną misję? — zapytał Dagobert. — To niepodobna!
— Nic wam na to odpowiedzieć nie mogę — odrzekł Gabrjel, tłumiąc westchnienie — lecz od tej chwili, aż do pewnego czasu... nie mogę, nie powinienem przychodzić do tego domu...
— Cóż to, moje dziecko — rzekł żołnierz wzruszony — jak uważam, w twojem postępowaniu jest coś zakrawającego na przymus... Znam ja się na ludziach... ten, którego nazywasz swoim przełożonym, i którego przez jakiś czas widziałem, po rozbiciu w zamku Cardoville... brzydko wygląda, i przyznam ci się, niebardzo jestem kontent z tego, że cię widzę pod takim kapitanem.
— W zamku Cardoville! — zawołał kowal, zdziwiony tem podobieństwem nazwisk, — czy to w zamku Cardoville przyjęto was po rozbiciu?
— Tak, mój synu, czemuż cię to dziwi?
— Nie, mój ojcze, a pan tego zamku czy mieszka w nim?
— Nie, bo kiedy o niego pytałem rządcę, chcąc mu podziękować za gościnność, jaką nam okazano, powiedział że osoba, do której należy zamek, mieszka w Paryżu.
— Jakie osobliwe podobieństwo — pomyślał Agrykola — czyżby to ta panna była właścicielką zamku, co nosi jej imię?...
Potem, przypomniawszy sobie przyrzeczenie, uczynione Garbusce, rzekł do Dagoberta:
— Daruj, mój ojcze, już późno... a ja miałem być w fabryce o godzinie ósmej...
— Dobrze, dobrze, moje dziecko... Dajmy więc pokój wszystkiemu, póki nie {{Korekta|powrócę z Chartes. Ucałuj mnie jeszcze raz i biegnij...
Od chwili, gdy Dagobert wspomniał Gabrjelowi o przymusie, biedny misjonarz zamyślił się... W chwili, gdy Agrykola zbliżył się dla uściśnięcia mu dłoni i żegnał go, Gabrjel rzekł doń głosem poważnym i tonem stanowczym, który zdziwił kowala i żołnierza.
— Kochany bracie... pozwól powiedzieć sobie jeszcze kilka słów... Ja właśnie przyszedłem oświadczyć ci, że za kilka dni... będę potrzebował ciebie, i ciebie także, mój ojcze... Pozwól mi nazwać cię tem mianem — dodał Gabrjel wzruszonym głosem, zwracając się do Dagoberta.
— Jakto! cóż to jest? — zawoła kowal.
— Tak — odpowiedział Gabrjel — będę potrzebował rady i pomocy... dwóch ludzi zacnych, odważnych... mogę na was obudwu rachować, nieprawdaż? w każdej chwili... którego bądź dnia... na wezwanie moje przyjedziecie?
Dagobert z synem spojrzeli po sobie w milczeniu, zdziwieni tonem głosu Gabrjela... Agrykola uczuł, jak mu się serce ściskało... a gdyby został uwięziony wtedy, gdy brat zażąda jego pomocy. Co tu począć?
— O każdej godzinie, w nocy, czy w dzień, moje dziecko możesz rachować na nas — rzekł Dagobert równie zdziwiony, jak przejęty mową misjonarza — masz ojca i brata... użyj ich...
— Dziękuję, dziękuję — odrzekł Gabrjel — uszczęśliwiacie mnie...
— Wiesz ty co? — zawołał żołnierz, — gdyby nie ta suknia twoja, sądziłbym, że idzie o pojedynek... o pojedynek na śmierć... tak uroczyście do nas przemówiłeś!
— O pojedynek?... — odparł misjonarz ze drżeniem — tak... będzie może szło o pojedynek, nadzwyczajny... straszny, do którego potrzeba dwóch świadków takich, jak wy, ojcze i bracie...
W kilka chwil potem Agrykola, coraz bardziej niespokojny, spiesznie poszedł do panny Cardoville, dokąd i my zaprowadzimy czytelnika.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.