Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część trzecia/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Po owej burzy wśród dnia, której zbliżanie tak dobrze sprzyjało zamiarom dusiciela względem Dżalmy, nastąpiła spokojna, pogodna noc. Tarcza księżyca rzucała taki blask, iż trudno nań było patrzeć; wznosił się wolno z poza okazałej masy ruin, leżących na wzgórzu, wśród gęstych lasów, o milę od Batawji. Szerokie kamienne podmurowania, wysokie mury z cegły, które czas powyszczerbiał, wielkie portyki zburzone, porośnięte ziołami, wydatnie odbijały się przy świetle, jakie w tej podrównikowej strefie miesza się, z czystym błękitem nieba.
Promień światła księżycowego, przedzierający się otworem portyku, oplecionego pnącemi się roślinami, oświecał dwa kolosalne posągi kamienne, stojące przy schodach, których spojenia i tafle okryte były trawą, mchem i krzewami. Ułamki jednego z tych posągów, pośrodku złamanego, leżały rozrzucone po ziemi; lecz drugi posąg, w całości zachowany, wyglądał okropnie...
Wyobrażał on stojącego mężczyznę, olbrzymiej wielkości; głowa na trzy stopy wysoka, wyraz twarzy straszny, źrenice z czarnego, błyszczącego kamienia, osadzone były w twarzy z siwego kamienia; usta szerokie, głębokie, szeroko otwarte; w ustach tych ptaki i gady założyły sobie gniazda, i przy świetle księżyca widać było, jak się tam szkaradnie roiły... Szeroki pas, z mnóstwem wyrobionych na nim znaków symbolicznych, otaczał tułów tego posągu, z prawego boku dźwigał on długi miecz; olbrzym ten miał cztery wyciągnięte ręce, a w nich trzymał głowę słonia, zwiniętego węża, czaszkę ludzką i ptaka, podobnego do czapli.
Tu i owdzie na murach z cegły, widać było całe jeszcze, czy już pokruszone, płaskorzeźby kamienne bardzo śmiałego dłuta; jedna z najlepiej zachowanych przedstawiała człowieka z głową słonia, o skrzydłach nietoperza, pożerającego dziecko. Nic okropniejszego nad widok tych zwalisk, otoczonych masami wielkich drzew, ruin, okrytych przerażającemi godłami, szczególniej kiedy się je oglądało przy świetle księżyca, wśród głuchej nocy.
Przy jednym murze tej starożytnej świątyni, poświęconej jakiemuś krwiożerczemu, tajemniczemu bóstwu jawańskiemu, stała, niezgrabnie zbudowana ze szczątków kamieni i cegieł, buda; drzwi jej, uplecione z prętów, były otwarte, a wychodzące z niej czerwonawe światło odbijało się na trawie, ziemię przed nią okrywającej.
Było w niej trzech ludzi, którzy siedzieli przy glinianej lampie, napełnionej olejem palmowym, w którym się palił knot z włókien kokosowych.
Jeden z nich, mający około lat czterdziestu, odziany był po europejsku; jego biała cera dowodziła, że należy do mieszańców, że urodził się z człowieka białego i z matki Indjanki.
Drugi — był tęgi Murzyn afrykański, z grubemi wargami, barczysty, na cienkich nogach; jego kędzierzawe włosy pokrywać zaczynał szron; odziany w gałgany, stał przy Indjaninie.
Trzeci spał rozciągnięty na macie w kącie budy.
Trzej ci ludzie prześladowani na stałym lądzie Indji, przy pomocy kontrabandzisty Mahala dostali się na wyspę Jawę.
W fizjognomjach ich malował się wyraz stanowczości wilka, zimna odwaga i, że tak powiem, spokojna egzaltacja, z której domyślić się można niezłomnej energji tych sekciarzy krwawej religji, gdyż ci trzej ludzie byli to trzej hersztowie dusicieli, którzy, ścigani na stałym lądzie Indji, uciekli na Jawę, dokąd ich przywiózł Mahal, kontrabandzista.
— Malajczyk nie wraca... — rzekł Metys. — Już kawał w noc; może go Dżalma zabił... gdy próbę na nim robił...
— Burza wyprowadziła z ziemi wszystkie gady, — mówił Murzyn, — może Malajczyk ukąszony został, i w tej chwili ciało jego stało się już siedliskiem wężów.
— Chcąc służyć Bohwanii, — rzekł Metys posępnie, — trzeba umieć gardzić śmiercią...
— I zadawać ją, — dodał murzyn.
Przytłumiony krzyk, a potem kilka niezrozumiałych słów, zwróciły uwagę tych dwóch ludzi; prędko obejrzeli się na śpiącego w kącie.
Miał on najwyżej lat trzydzieści, twarz koloru żółto-miedzianego, ubrany w białą z grubego muślinu suknię, w mały, żółto-czerwony zawój na głowie; należał do czystej rasy indyjskiej.
Zdawało się, że jego niespokojny sen przerywały jakieś przykre marzenia; obfity pot lał się mu po twarzy, zmarszczonej przerażeniem; marząc, gadał; gadał prędko, urywanym głosem, a przytem rzucał się konwulsyjnie.
— Zawsze ten sen, wciąż majaczy o tym człowieku! — rzekł Metys do Murzyna.
— Co za człowiek?
— Czy nie przypominasz sobie, jak pięć lat temu okrutny pułkownik Kennedy... kat na Indjan, przybył nad brzegi Gangesu, aby polować na tygrysy we dwadzieścia koni, cztery słonie i pięćdziesiąt sług?
— Tak, tak, — rzekł Murzyn, — a my, trzej łowcy na ludzi, my lepsze wykonaliśmy łowy; z końmi, słoniami swymi i zgrają sług Kennedy nie dostał tygrysa... a my upolowaliśmy swego, — dodał z szyderskim uśmiechem. — Tak, tak, Kennedy, tygrys w ludzkiej postaci, wpadł w naszą łapkę, a bracia dobrego uczynku ofiarowali tę piękną zdobycz Bohwanii.
— Jeżeli sobie przypominasz, w chwili, kiedyśmy ostatni raz zaciskali około szyi Kennedego zmoczoną chustkę, ujrzeliśmy w pobliżu jakiegoś wędrowca... trzeba było pozbyć się go... Od owego czasu, — dodał Metys, wskazując Indjanina, — pamięć o tym człowieku ściga go we śnie.
— Ściga go?
— Nawet na jawie, — rzekł Metys, spoglądając na Metysa, z miną dającą do myślenia.
— Słuchaj, — odrzekł tenże, wskazując Indjanina, który zaczynał mówić przerywanym głosem: — słuchaj go, ot już powtarza odpowiedzi owego podróżnego, kiedyśmy mu przekładali, że umrze, albo służyć z nami będzie dobrej sprawie... jak silne wywarło to na nim wrażenie!
Istotnie, Indjanin przez sen prowadził głośno jakieś tajemne badanie, w którem kolejno zadawał pytania i odpowiadał na nie.
— Podróżny, — mówił, — co znaczy ta czarna pręga na twem czole? ciągnie się ona od skroni do skroni; zły to znak; twoje spojrzenie smutne, jak śmierć... Czy byłeś już kiedy ofiarą? chodź z nami... Bohwanja mści się za ofiary. Ty cierpiałeś?
— Tak, wiele cierpiałem...
— Dawno?
— O! od bardzo dawna.
— Cierpisz jeszcze?
— Ciągle.
— Cóż myślisz uczynić temu, kto na cię godził?
— Litować się nad nim.
— Chcesz oddać wet za wet?
— Chcę oddać miłość za nienawiść.
— Cóż więc masz w sercu?
— Miłość.
— Któż ty jesteś, co dobrem za złe płacisz?
— Jestem ten, co kocha, co cierpi i przebacza.
— Bracie... czy słyszysz? — rzekł Murzyn do Metysa, — nie zapomniał, co mówił przed śmiercią podróżny.
— On jest opętany, — odpowiedział Metys, — wiesz, jak przywidzenie ściga go... Słuchaj-no... jeszcze mówi... Jaki blady?...
W rzeczy samej Indjanin, ciągle dręczony snem, mówił dalej:
— Podróżny... jest nas trzech, wszyscy jesteśmy odważni, śmierć jest w naszem ręku, widziałeś, jakeśmy poświęcili się dla dobrego uczynku. Przystań do nas... lub giń... giń... giń... ach! jakie spojrzenie... o! nie patrz tak na mnie...
Przy tych ostatnich wyrazach, Indjanin nagle się poruszył, jakgdyby oddalić chciał coś zbliżającego się do niego i zerwał się.
Wtedy, ocierając ręką czoło, zroszone potem, obejrzał się wkoło obłąkanym wzrokiem.
— Bracie... zawsze ten sam, — odezwał się do niego Metys. — Na odważnego łowcę ludzi... za słaba jest twoja głowa... Szczęściem, że twoje serce i ręka są mocniejsze...
Indjanin przez chwilę nic nie odpowiadał, zakrył sobie twarz rękami, potem rzekł:
— Dawno już... nie śnił mi się ten podróżny.
— Czyż on nie umarł? — rzekł Metys, wzruszając ramionami. — Czyż nie ty sam okręciłeś mu zmoczone płótno koło szyi?
— Tak... — odrzekł Indjanin.
— Alboż nie wykopaliśmy dla niego dołu, obok dołu Kennedego? Czy nie zagrzebaliśmy go podobnie, jak kata angielskiego, w piasku, między krzakami? — rzekł Murzyn.
— Tak, wykopaliśmy dół, — zawołał Indjanin. — Ja dotykałem się jego zimnych rąk, a przecież, rok temu, gdy byłem w bramie miasta Bombay i pod wieczór czekałem na jednego z braci naszych... Słońce zajść miało za pagodę, stojącą w zachodniej stronie na wzgórzu; wszystko to jeszcze dobrze pamiętam; siedziałem pod drzewem figowem... wtem słyszę wolne, ale śmiałe stąpanie, oglądam się... to był on... wychodził z miasta.
— Przywidzenie, — odparł Murzyn, — zawsze toż samo przywidzenie!
— Przywidzenie, — dodał Metys, — ani podobieństwa do prawdy.
— Nie zapomina się rysów twarzy człowieka, którego się zabiło... nadto poznałem go bardzo dobrze po owym czarnym znaku, który mu przedziela czoło; on to był, na chwilę przeląkłem się i z miejsca ruszyć się nie mogłem... wzrok mój był błędny... on stanął, wlepił we mnie oczy spokojne, smętne i łagodne... to on! — zawołałem, składając ręce niechcący. „Ja to jestem — odpowiedziałem swym słodkim głosem, — bo wszyscy, których pozabijałeś, odzyskują życie tak, jak ja“: I wskazał na niebo. „Naco zabijać? Słuchaj... idę z drugiego końca świata... do kraju wiecznych śniegów... Czy będę tam, czy tu, na ziemi ognistej, albo na lodowatej, zawsze będę ten sam, ja! Tak samo dzieje się z duszami tych, których dusisz... czy one będą na tym, czy na tamtym święcie, w tej, czy innej powłoce... zawsze dusza będzie duszą... nie dasz sobie z nią rady... Nacóż zabijać“...
Smutnie potrząsnął głową... odszedł., wolnym krokiem za wzgórze pagody.
Patrzyłem za nim, nie mogąc ruszyć się z miejsca; w chwili, kiedy słońce zachodziło, zatrzymał się na szczycie wzgórza... jego wysoka postać przez chwilę widniała jeszcze, a potem znikł za górą. — O! to był on — dodał ze drżeniem, po długiem milczeniu. — To był on!...
Nigdy nie zmieniło się opowiadanie Indjanina, często bowiem mawiał swym towarzyszom o tym cudownym przypadku.
Na to jego, zawsze jednakowe, opowiadanie zachwiało się nareszcie ich niedowierzanie, czyli raczej zaczęli dochodzić naturalnej przyczyny tego zdarzenia napozór nadludzkiego.
— Być może, — rzekł Metys po chwili zastanowienia, — że węzeł, zaciskający szyję podróżnego, zahaczył się i że pozostało mu cokolwiek tchu, a gdy doszło do niego powietrze przez chrust, którym przyrzuciliśmy go, odzyskał życie.
— Nie, nie, — odpowiedział Indjanin, wstrząsając głową. — Ten człowiek nie z naszego jest pokolenia...
— Co ty mówisz?
— Teraz wiem...
— Wiesz?
— Tak, wiem, jego wzrok smutny i łagodny, gdy padał pod naszymi ciosami, był piekielną ironją, gdyż liczba ofiar, którą synowie Bohwanji poświęcili od tylu wieków, niczem jest w porównaniu z niezmierną liczbą trupów, którą ten straszny wędrowiec pozostawia za sobą w swym zabójczym pochodzie.
— On! — zawołali Murzyn i Metys.
— Słuchajcie — rzekł Indjanin tonem poświadczenia, który zdziwił jego towarzyszów. — Słuchajcie i drżyjcie... Gdym spotkał tego wędrowca w Bombaj... powiedział mi, że szedł z Jawy i że odchodzi ku północy... Nazajutrz miasto Bombaj spustoszone zostało przez cholerę... a po niejakim czasie słychać było, że ta straszna klęska najprzód powstała... na Jawie.
— To prawda... — zawołał zamyślony Metys.
— Słuchajcie mnie jeszcze, — mówił znowu Indjanin, — podróżny powiedział mi: idę na północ... do kraju wiecznych śniegów... Cholera... poszła także na północ... przeszła przez Maskat, Ispahan, Taurys... Tyflis... dostała się do Syberji...
— To prawda... — zawołał zamyślony Metys.
— I ta plaga — odrzekł Indjanin, — nie postępowała więcej nad dwie do trzech mil na dzień... tyle, co człowiek przechodzi... Nie pokazywała się nigdy... razem we dwóch miejscach... lecz postępowała zwolna zawsze, jak chód człowieka...
Na to osobliwsze podobieństwo, dwaj towarzysze Indjanina spojrzeli na siebie w osłupieniu...
Po chwili milczenia przerażony Murzyn rzekł do Indjanina:
— I ty sądzisz, że ten człowiek?...
— Ja sądzę że człowiek, któregośmy zabili, przywrócony został do życia przez jakieś piekielne bóstwo... tej strasznej klęski... i sieje wszędzie śmierć... od której sam jest zabezpieczony... Czy przypominacie sobie, — dodał Indjanin z posępnem uniesieniem, — pamiętajcie... ten straszny wędrowiec przeszedł przez Jawę; wychodził z miasta Bombay, cholera panowała w Bombay; udał się na północ... cholera za nim na północ...
To mówiąc, Indjanin — głęboko się zamyślił.
Murzyn i Metys pogrążyli się w zadumie. Indjanin prawdę mówił co do szczególnego pochodu cholery.
Mowa Indjanina mocne sprawiła wrażenie na jego towarzyszach, ludziach dzikich, których złość i zaraza strasznych nauk, przywiodły do nieustannej chęci czyli monomanji zabójstwa.
Tak, dowiedzione to jest, że w Indjach było stowarzyszenie zbrodniarzy, ludzi, którzy zabijali bliźnich bez przyczyny, bez namiętności... Zabijali dlatego tylko, żeby zabijać... dlatego, że w tem rozkosz jakąś znajdowali... zabijali dlatego tylko, żeby życie na śmierć zmienić... ażeby z ludzi żyjących czynić trupy, jak sami zeznali przy jednem badaniu... Myśl człowieka nie posiada mocy do pojęcia przyczyny tak potwornych zjawisk...
Jakie okoliczności, jakie pobudki doprowadzić mogły ludzi do tego, że się poświęcili służbie śmierci. Ma się rozumieć, podobna religja mogła zakwitnąć w takim kraju, w którym, jak w Indjach, gnieździ się najokropniejsze, najbardziej poniżające niewolnictwo. Taka religja nie jest niczem innem, jak tylko doprowadzoną do ostatecznego stopnia nienawiścią względem rodu ludzkiego.
Na osobliwszą uwagę zasługuje fakt, że w tem stowarzyszeniu węzeł tajemniczy łączy wszystkich członków pomiędzy sobą, oddalając ich od innych ludzi; dusiciele mają swoje prawa, swoje zwyczaje; wspierając swych towarzyszy, dopomagają jeden drugiemu, gotowi życie poświęcić dla współbraci; lecz niema dla nich ani ojczyzny, ani rodziny, zależą ani od ponurej, niewidomej, tajemniczej władzy, której posłuszni są bezwarunkowo, ślepo, i z woli jej rozpraszają się w różne strony, ażeby „robić trupy“.
Przez chwilę więc wszyscy trzej pozostali w głębokiem milczeniu.
Księżyc nie przestawał przyświecać, a przy bladem jego świetle malowały się wielkie cienie okazałych zwalisk, gwiazdy błyszczały na niebie, coraz to szybko przebiegając, niknęły; mały wietrzyk szeleścił gęstymi liśćmi bananów i palm.
Postument olbrzymiego posągu wspierał się na szerokich flizach, na wpół pod gęstymi krzakami ukrytych.
Nagle jeden z tych flizów zdawał się zapadać.
Bez żadnego hałasu zrobił się otwór, a z niego do połowy ciała wyszedł mężczyzna w mundurze, obejrzał się uważnie wokoło siebie i słuchał.
Widząc, jak światło lampy, z budy wychodzące, migotało w trawie, wrócił się, dał znak, a wtem on i dwaj żołnierze wyszli w największej cichości, ostrożnie po schodach z owego podziemia i skradali się między ruinami.
Przez jakiś czas poruszające się ich cienie podały na część murawy, oświeconej światłem księżyca, potem znikły za ścianą zwalisk.
W chwili, kiedy wielki fliz zapadał się napowrót w swe miejsce, widzieć było można głowy wielu innych żołnierzy, ukrytych w tym otworze.
Metys, Indjanin i Murzyn, ciągle zamyśleni w budzie, nic nie spostrzegli.