Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część pierwsza/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Samuel roztworzył bramę, stanęli przed nim Gabrjel i Rodin. Ostatni zapytał żyda:
— Czy pan jesteś stróżem tego domu?
— Tak, panie — odrzekł Samuel.
— Ksiądz Gabryel de Rennepont, którego tu pan widzisz — rzekł Rodin, wskazując swego towarzysza — jest jednym z potomków Marjusza de Rennepont.
— A tem lepiej, panie — odrzekł żyd prawie mimowolnie, uderzony anielską fizjognonmją Gabryela.
Patrzał na księdza z pełnem poszanowania zajęciem, wkrótce jednak, spostrzegłszy, że to nabawiało Gabryela kłopotu, odezwał się:
— Notarjusz przybędzie dopiero o godzinie dziesiątej.
Gabryel spojrzał nań ze zdziwieniem i zapytał:
— Jaki notarjusz?
— To wszystko wyjaśni panu ksiądz d‘Aigrigny — podchwycił Rodin; a zwracając się do żyda, dodał: — Czy nie moglibyśmy gdzie zaczekać na notarjusza?
W kilka chwil potem Gabryel i Rodan wprowadzeni zostali przez Samuela do pokoju, który tenże zajmował na dole.
Rodin i Gabryel pozostali w pokoju sami.
Zamiast zwykłej łagodności, która twarzy młodego misjonarza nadawała wdzięk niewymowny, widniał na niej widoczny wyraz smutku i surowości. Od kilku już dni Rodin nie widział Gabryela, mocno więc uderzyła go zmiana w jego fizjognomji. Gabryel, jak zwykle, ubrany był w długą czarną sutannę, przy której mocniej jeszcze odbijała przezroczysta bladość jego twarzy. Po oddaleniu się żyda, rzekł do Rodnia poważnym tonem:
— Czy nareszcie powiesz mi pan, dlaczego już od kilku dni nie wolno mi było widzieć się z wielebnym księdzem d‘Aigrigny?... Jakiż ja mogę mieć w tem interes, aby się znajdować w tym domu?
— Niepodobna, abyś o tem nie wiedział — mówił Rodin, pilnie badając Gabryela. — Bo pocóż to przychodziła wczoraj twoja przybrana matka?... Czyż nie mówiła ci o pewnych papierach rodzinnych?
— Wcale nie — odrzekł Gabryel.
— A więc... twierdzisz, że nie po to przychodziła do ciebie wczoraj Franciszka Baudoin? — uporczywie powtarzał Rodin.
— Panie — rzekł młody ksiądz łagodnie, tłumiąc w sobie uczucie niecierpliwości. — Zapewniam pana, że prawdę mówię.
— Wierzę — odrzekł Rodin — Taką myśl nastręczyło mi tylko szukanie przyczyny, jaka skłoniła cię do przekroczenia rozkazu Wielebnego księdza d‘Aigrigny, zabraniającego ci wszelkiej styczności z osobami obecnemi.. Pozwoliłeś sobie przeciwko wszelkim naszym regułom zamknąć drzwi, które powinny być zawsze otwarte lub tylko przymknięte, aby nie było żadnej przeszkody do wzajemnego kontrolowania.
— Drzwi zamknąłem dlatego że chodziło o spowiedź.
— A cóż ją tak nagliło do spowiedzi?
— O tem dowiesz się pan, jak będę zdawał sprawę księdzu d‘Aigrigny, jeżeli ci pozwoli być przy tem obecnym.
Słowa te wyrzekł młody misjonarz tak dobitnie, że nastąpiło po nich dość długie milczenie.
Tak więc Gabryel nie wiedział wcale o rodzinnych związkach, łączących go z córkami marszałka Simom, i panną de Cardoville, z panem Handy, z księciem Dżalmą i z Leżynago; gdyby mu powiedziano, że jest spadkobiercą Marjusza Renneponta, mniemałby, że jest jedynym potomkiem tej rodziny.
Gabryel przypatrywał się pracy mularzy, wybijających zamurowane drzwi do domu.
Samuel wprowadził do pokoju księdza d’Aigrigny: Gabryel się odwrócił, Rodin się obrócił, Rodin zaś szepnął księdzu d’Aigrigny:
— On nie wie o niczem.
Pomimo robionej obojętności, twarz pana d’Aigrigny była blada, przebijał się w niej niepokój.
Gdy Gabrjel się odwrócił, odezwał się do niego przyjaznym tonem:
— Kochany synu, wiele mnie to kosztowało, żem ci do tej chwili odmawiał posłuchania; zapewnić cię jednak mogę, żem tak postąpił z tobą jedynie dla twego własnego dobra.
— Powinienem wierzyć waszej wielebności — odrzekł misjonarz, kłaniając się.
Ksiądz d’Aigrigny, w którego ręce złożył straszną przysięgę, łączącą go na zawsze z zakonem jezuitów, wywierał nań wpływ despotyzmu, ucisku i ustawicznego postrachu.
Po powrocie z Ameryki, Gabrjel pierwszy raz dopiero widział się z księdzem d’Aigrigny.
— Pragniesz, kochany synu, pomówić ze mną w bardzo ważnym przedmiocie?
— Tak, wielebny ojcze.
— I ja także chcę objaśnić cię o interesie wielkiej wagi i posłuchaj więc mnie naprzód... Lat temu blisko dwadzieścia — mówił czule ksiądz d’Aigrigny — spowiednik twej przybranej matki zwrócił się do mnie, za pośrednictwem pana Rodina, polecając cię mej uwadze, twój łagodny, skromny charakter i wczesne rozwijanie się władz umysłowych zasługiwały na troskliwe zajęcie się tobą; za mojem staraniem zostałeś przyjęty bezpłatnie do jednej ze szkół naszych; tym sposobem ulżyło się ciężaru zacnej kobiecie, która przyjęła cię pod swą opiekę, a dziecko, rokujące już tak dobre nadzieje, otrzymało wszelkie dobrodziejstwa pobożnego wychowania... Czy nieprawda, mój synu?
— Prawda, wielebny ojcze — odpowiedział Gabrjel, spuściwszy oczy.
— W miarę, jak podrastałeś, wyborne, rzadkie rozwijały się w tobie cnoty; byłeś przykładny; w naukach także szybkie robiłeś postępy. Byłem pewny, że będziesz zawsze wiernym synem kościoła. Nie omyliłem się w mej nadziei. Dowiedziawszy się, że twoja przybrana matka gorąco pragnie widzieć cię w stanie duchownym, szlachetnie odpowiedziałeś życzeniom zacnej niewiasty, której tyle byłeś winien. Stwórca sprawiedliwy w rozdawaniu swych nagród zaliczył cię w poczet wojujących członków naszego świętego kościoła.
Ksiądz d’Aigrigny mówił dalej.
— Kochany synu, wypadało mi skreślić ten krótki obraz przeszłości, aby przejść do tego, co następuje, gdyż idzie tu, jeśliby to było możebnem... o mocniejsze zaciśnięcie węzłów, które cię łączą z nami.
— A więc... wielebny ojcze... — żywo zawołał Gabrjel, przerywając mowę księdza d’Aigrigny — nie mogę... nie powinienem cię już słuchać.
I młody ksiądz zbladł, a po zmienionych rysach jego twarzy widać było, że wrzała w nim gwałtowna walka.
— Prawdziwie, kochany synu, mocno mnie zadziwiasz. Mój Boże!... Cóż ci się to stało!?
— Wielebny ojcze, już nie mam prawa do twej ufności pod względem interesów zakonu, bo niezadługo przedzieli nas pewno od siebie przepaść.
Trudno byłoby określić spojrzenia, jakie na te słowa d’Aigrigny i Rodin nawzajem na siebie rzucili; Rodin, wlepiwszy swe jaszczurcze oczki w Gabrjela, zaczął gryźć paznogcie; d’Aigrigny zbladł zżółkł; na czoło pot zimny mu wystąpił...
Myśl ta prawdziwie pogrążyła go w rozpaczy. Odpowiedział z wielką łagodnością:
— Mój synu, niepodobna mi uwierzyć, aby kiedy ciebie i mnie przedzielać miała przepaść...
— W rzeczy samej, jest temu lat blisko dwanaście, wielebny ojcze — mówił Gabrjel poważnie — odkąd za staraniem twojem wszedłem do szkoły jezuitów... Wszedłem z ufnością. Ale jakże zachęcano ten szacowny instynkt dzieciństwa?... Tegoż samego dnia, w którym przybyłem, rzekł do mnie przełożony, wskazując mi dwoje dzieci nieco starszych ode mnie: „Oto są towarzysze, szczególniej dla ciebie przeznaczeni; zawsze wszyscy trzej razem będziecie wychodzili; reguła zakonna nie dozwala rozmowy między dwoma; reguła także wymaga, abyś pilnie słuchał, co mówić będą twoi towarzysze, a następnie mógł mi wszystko powtórzyć, bo te kochane dzieci, mimowoli, mogą mieć złe myśli; a jeżeli będziesz kochał swych towarzyszów, ostrzeżesz mnie o ich złych zamiarach... lepiej jest zapobiec złemu, aniżeli je potem karać“.
— Mój synu, takie są w istocie — rzekł d’Aigrigny — reguły naszych szkół.
— Wiem o tem — z żalem odpowiedział Gabrjel — tak więc w trzy dni potem, ja, biedne, uległe i łatwowierne dziecko, śledziłem naiwnie mych towarzyszy, podsłuchując, zatrzymując w pamięci ich rozmowy i donosząc o wszystkiem przełożonemu, który mi winszował mej gorliwości... Była to niegodziwość, jaką mi nakazywano... a z tem wszystkiem, Bóg mi jest świadkiem, sądziłem, że dopełniam uczynku pobożnego... kiedym pewnego dnia zawinił przekroczeniem reguł domu, rzekł mi przełożony: „Moje dziecię, zasłużyłeś na surową karę; ale będzie ci ona darowaną, jeśli zdołasz odkryć takie przewinienie w którym z twoich towarzyszów; kiedy schwytasz ich na uczynku i ściągniesz na nich zbawienną karę, odniesiesz stąd dwojaką korzyść: bo wyświadczysz im wielką przysługę, a powtóre, sam unikniesz zasłużonej kary, która ci za twoją gorliwość o dobro bliźniego zostanie odpuszczoną“.
— Mój synu — odrzekł d’Aigrigny — to wszystko zgodnem jest z przyjętemi zasadami w naszych szkołach, gdzie wszyscy nawzajem kontrolują się bez uszczerbku dla przyjaźni i wzajemnej miłości, dla większej chwały Pana Boga.
— Wiem o tem; tak to w imię wszystkiego, co jest najświętszem u ludzi, zachęcano mnie do złego!
— Kochany synu, takie odezwanie się do mnie... jest wielce nieprzyzwoitem. Przykro mi, gdy zmuszony jestem przypomnieć ci, mój synu, że nam winien jesteś wychowanie swoje.
— Takie też były jego owoce, mój ojcze — odrzekł Gabrjel. — Stałem się donosicielem dlatego, aby uniknąć zasłużonej kary... A taka była moja wiara, pokora i ufność, iż przyzwyczaiłem się z całą niewinnością i z największą gorliwością do pełnienia tej podwójnie haniebnej roli. Pewnego razu, dręczony niewyraźnemi skrupułami, ostatniemi popędami szlachetnego natchnienia, zadałem sam sobie pytanie: czy pobożny cel, jaki wyznaczono tym donoszeniom, był dostatecznym do uniewinnienia mnie z moją wątpliwością zwierzyłem się przełożonemu; odpowiedział mi, że nie powinienem roztrząsać tylko poprostu słuchać, i że na niego samego tylko spada odpowiedzialność za moje uczynki.
— Mów dalej, mój synu — rzekł ksiądz d’Aigrigny, — niestety! słuszne miałem powody, nie chcąc pozwolić ci udać się do Ameryki.
— Widać, że chciała Opatrzność, abym w tym kraju dziewiczym, żyznym i szczęśliwym, oświecony osobliwszym trafem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, jasno przejrzał nareszcie! — zawołał misjonarz. — Tak jest, w Ameryce, pośród niezmiernych pustyń, które przebiegałem... na widok takiej wspaniałości i wielkości uczyniłem przysięgę... Zaraz, wielebny ojcze, wytłómaczę się z owej przysięgi; ale wierz mi, dzień ów, w którym lękać się i potępiać musiałem to, co tak długo błogosławiłem i czciłem, był dla mnie bardzo nieszczęśliwym, strasznym....
— Znam twoje dobre serce, mój kochany synu; mam nadzieję, że utwierdzimy twoją wiarę, zachwianą nieszczęściem i rozproszymy chmury, które wzrok twój zaćmiły...
Kiedy ksiądz d’Aigrigny tak mówił, Rodin stanął, dobył z kieszeni pugilares i coś w nim napisał. Gabrjel coraz więcej bladł i bardziej był wzruszony. Wielkiej potrzeba mu było odwagi, żeby tak mówić.
Mówił dalej zmienionym głosem:
— Zalecano mi ciągle unikać wzroku tego, kto do mnie mówił, abym tem lepiej ukrył wrażenie, które zdziałać mógł na mnie swemi słowy, abym ukrywał wszelkie moje uczucia, abym na wszystko uważał i wszystko około siebie podsłuchiwał? Tak doszedłem do lat piętnastu. Ponury, milczący i trwożliwy, w głębi tego smutnego, cichego i zimnego domu, poznałem, że coraz bardziej zamykano mnie przed miłym i swobodnym światem; cały czas zajmowały mi zawiłe, bez związku, bez żadnego pożytku nauki i mnóstwo drobiazgowych ćwiczeń i formuł. Zamiast owych Boskich słów Zbawiciela: Kochajcie się nawzajem... wpajać chciano: Nie ufajcie jedni drugim... Mówionoż nam kiedy słowo o rodzinnym kraju? o obowiązkach obywatela? Nie... o nie, bo na te słowa bić zaczyna serce, a właśnie u nas nie wolno bić sercu... Przyszło do tego, że już nic nie czułem; od sześciu miesięcy nie widziałem ani przybranej matki, ani brata; nareszcie przyszli do kolegjum... Kilka lat wcześniej byłbym ich przyjął z zapałem radości i rozrzewnieniem. Tym razem oczy moje pozostały suche, a serce zimnem; moja matka i brat odeszli ode mnie zapłakani; przecież ten widok żalu uderzył mnie... zawstydziłem się wtedy mej zimnej nieczułości, która opanowała mnie od chwili jak zamieszkałem w tym grobie, który nazywa się szkołą jezuicką. Przerażony, chciałem z niego wyjść, dopóki jeszcze starczyło siły... Wtedy, mówiłem ci, Wielebny ojcze, o wyborze stanu... gdyż w owych to krótkich chwilach przebudzenia, zdawało mi się, że słyszę w dali brzmiące życie czynne, płodne, pracowite, niezależne, życie podzielane z przyjaciółmi, z rodziną... Wtedy to, Wielebny ojcze, powiedziałeś mi, że moja matka miała tylko jeden cel, jedno życzenie, życzenie...
— Widzieć cię w stanie duchownym, mój synu — dokończył ksiądz d’Aigrigny.
— Dosyć, mój ojcze — przerwał Gabrjel tonem oburzenia — przykro mi jest słuchać cię podającego fałsz za prawdę: Franciszka Baudoin nigdy nie miała tej myśli... Wczoraj, mój ojcze, powiedziała mi wszystko. I ja i ona byliśmy oszukani.
Surowo odparł ksiądz d’Aigrigny:
— Słowom twej przybranej matki więcej wierzysz, aniżeli mnie?... co mniemasz o...
Wielebny ojciec nie mógł dokończyć.
Wszedł Samuel i rzekł:
— Mężczyzna jakiś już w starszym wieku chce mówić z panem Rodinem.
— To ja, panie — odrzekł zdziwiony Rodin. Nim wyszedł z żydem, podał księdzu d’Aigrigny kartkę zapisaną ołówkiem.
Ksiądz d’Aigrigny i Gabrjel pozostali sami.