Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XXI. Nach Monaco!
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
NACH MONACO!

Tyle rozmaitych wspomnień ciśnie mi się do głowy z powodu Podfilipskiego, tyle z nim i przez niego widziałem, że z reminiscencyj ułożyłbym całe nasze szare życie, przeszyte, jak promieniem, jasną myślą pana Zygmunta. Nie mogłem go ani naśladować, ani za nim podążyć, korzystałem jednak prawie bezwiednie z jego światła. Nietylko nauczyłem się wiele od niego bezpośrednio, ale impuls jego słów i czynów podniecał mnie do refleksji, do zadumania się nad nim i nad życiem wogóle. Nawet, gdy go zabrakło na ziemi, myśl jego, wciąż jeszcze żywa, nie opuściła mnie i — jeżeli to pożytek — włożyła mi pióro do ręki. Staram się wyrozumieć, dać do zrozumienia innym wysoką jego teorję życiową, odbijam ją, jak umiem, na tych skromnych kartach.
Widzę znów dzisiaj pana Zygmunta w podróży, w wagonie kolei wiedeńskiej. Jedziemy razem zagranicę przez Wiedeń, Pontebbę, Sanpierdarenę, Ventimiglię — na Rivierę. Przeczuwamy już zapach pomarańcz, kwiatów zwieszonych z kamiennych tarasów i morza.
Tymczasem jednak mijamy liczne warsztaty kolejowe i kominy fabryczne, domy o nagich, gęsto oknami podziurawionych ścianach, gdzie mieszkać musi być tak źle i smutno, — potem sady czarne i mgłą zasnute w tej porze roku, nieponętne wille podmiejskie — dopiero bowiem wyjechaliśmy z Warszawy.
W przedziale nie jesteśmy sami: naprzeciw nas siedzi jegomość w średnim wieku, skromnie ubrany, i czyta gazety.
Jesteśmy w doskonałych humorach: paszport w porządku, kredytywa jest, trochę francuskiego złota w kieszeni, kilkadziesiąt guldenów austrjackich i banknot włoski na przejazd przez północne Włochy.
— Cóż, panie — rzecze Podfilipski — nie kręci się panu łza w oku na pożegnanie rodzinnej strzechy?
— Wyznaję ze wstydem, że nie.
— Ze wstydem? a to co znowu?
— No tak — tłumaczyłem się — niby wstydzić się niema powodu... żeby tylko ten Bismark nie był nas przeklął swym sławnym „witzem“...
— Wie pan, że mnie to zastanawia. Nie, że Bismark w przystępie złośliwej werwy wyprawił nas do Monaco, ale jaką potęgę mają nad nami frazesy, te brzmiące hasła, które są tylko literaturą, i to ludową, przeznaczoną dla mas bezmyślnych. Zupełnie, jak pierwotne przepisy religijne, o których niedawno mówiliśmy, albo sławetne teorje o altruizmie, które mają — jak każdy idjota — dobrą reputację. Tymczasem świat, jak stał od wieków na egoizmie jednostek, tak i teraz stoi. Jeden czynnik równoważy walkę egoizmów — to właśnie frazes i hasła, czyli działanie wybitnych indywiduów na zacną, gruntowną ciemnotę mas. Bez tego działania walka wróciłaby do pierwotnego stanu bójki na pięści i zęby. Dlatego też hasła potrzebne są bardzo, ale nie obowiązują nas, panie!
Jegomość, czytający w kącie, opuścił gazetę i dość bystro spojrzał na Podfilipskiego. Pan Zygmunt nie dawał się jednak łatwo stropić. Rozmawiał dalej po francusku, mówił zaś tym językiem wybornie, znając wszelkie subtelności mowy klasycznej i paryskiej gwary.
— Gdybym trochę więcej dbał o popularność u nas, poddawałbym się pozornie większej ilości tych frazesów i haseł. Ale co u nas zrobić z popularnością, nawet gdyby się ją posiadało? Dać się wybrać na radcę dyrekcji szczegółowej Towarzystwa Kredytowego? — albo zyskać przywilej, że o moich przyjazdach i wyjazdach będą pisali w Kurjerze?... Pan Z. P., znany nasz... filantrop, udaje się do Nizzy dla poratowania zdrowia. — Co?
Parsknął śmiechem.
— Co innego zyskać sobie potrzebną reputację w pewnym kierunku, być uważanym za powagę, czy to w salonie czy na giełdzie, czy nawet w pewnej specjalności technicznej albo sportowej. To nie popularność, tylko wyrobienie sobie stanowiska, jako opory do działania. Ale być kochanym, na rękach noszonym, naszym, — dziękuję za łaskę.
Nasz towarzysz podróży wyszedł z przedziału. Podfilipski był w wybornem usposobieniu, rzekł mi więc:
— Poskandalizujemy trochę tego pana. Wygląda na jakiegoś łyka warszawskiego. Może fabrykant makaronu i chodzi mu o popularność jego firmy? może jaki szlagon, kandydat na radcę, — a może nawet jaśnie wielmożny sam pan radca? Wszystko jedno. Mamy zdania niezależne i potrafimy je poprzeć. Niech się trochę pozżyma. A kiedy mu złość przejdzie, może co i zapamięta z naszej rozmowy i zapadnie mu w mózg jakie ziarnko... Ridendo castiga mores! Czy tak się to mówi, panie, bo już trochę wyszedłem z łaciny? Aha — ma przy sobie jakieś książki i gazety. Zobaczmy... Gazeta Polska“ z odcinkiem Sienkiewicza. No, to każdy czyta — to nic nie znaczy. „Kurjer Warszawski“ — znowu nic nie wiadomo. „Sprawozdanie z Towarzystwa popierania przemysłu i handlu“. Dobrze. Jakaś książka niemiecka... coś o mące, krochmalu... A co? nie mówiłem? fabrykant makaronu! A to co znowu? — Dziennik posiedzeń Rady Państwa w Wiedniu... W tem także musi być coś o cłach odnośnych do makaronu...
Tymczasem jegomość uchylał już drzwi od przedziału, ale nie śpieszył się; pan Zygmunt miał czas położyć papiery na miejscu i rozpocząć perorę tak, jakby jej nie był przerwał. Mówił teraz po polsku:
— Co innego jeszcze zyskać sobie mir i zaufanie u ludzi swojej sfery: człowiek potrzebuje towarzystwa. Ale co o mnie w głębiach swej duszy myśli taki a taki fabrykant makaronu, albo pan Apolinary z hrubieszowskiego — to mi jest najzupełniej obojętne. Skoro się tych łudzi potrzebuje, wystarczy mój patent należenia do pewnej kategorji towarzyskiej, lub opinją człowieka znającego się na interesach.
— Jegomość w szarem ubraniu nie poruszył się już z miejsca. Pan Zygmunt sypał jeszcze przez pewien czas ogólniki, trochę wyzywające i skierowane do mniemanego fabrykanta, ale wkrótce znudziła go zupełnie bierność słuchacza. Poczęliśmy rozmawiać o różnych innych rzeczach i osobach.
— Jestem bardzo zmęczony — mówił Podfilipski — tym długim pobytem w Warszawie, w Cisowie i we wszelkich miejscach, które nasze są. A wie pan, co mnie najbardziej męczy? Obcowanie z ludźmi, którzy są tak fatalnie pod każdym względem wychowani. Nie mówię jednak teraz o formach towarzyskich — i tych wielki brak — ale o innem, wyższem, filozoficzno-społecznem wychowaniu. Przecie u nas niepodobna gadać z ludźmi, nawet skądinąd niegłupimi. Jeden panu wyjedzie z tradycją, już dawno osądzoną i skazaną przez historję — jak Tomasz naprzykład; drugi całe swe zdolności poświęci archeologji przedhistorycznej; trzeci wystąpi z zasadami takiej przedpotopowej moralności, której nietylko on do siebie, ale nikt w obecnych czasach zastosować nie jest zdolny. W każdym kraju są takie oryginały, u nas zaś jest dziewięćdziesiąt na sto, i to pomiędzy ludźmi wykształconymi, bo gmin poprostu nie żyje, nie myśli, nie istnieje. Jak rzadko spotyka się u nas ten rozpowszechniony gdzieindziej typ człowieka nowożytnego sfer wyższych, który umie żyć, nie kłócąc się z systemem istniejącym, nie szuka rzeczy niepodobnych, a zato z dostępnych układa sobie dzień, rok i przekonania ku swej wygodzie, rozkoszy i wewnętrznemu zadowoleniu.
Te rzeczy słyszałem już od pana Zygmunta, więc nie podtrzymywałem rozmowy, ale on myślał dalej głośno i przez skojarzenie pojęć doszedł od wychowania we właściwem znaczeniu, do wychowania młodzieży.
— Jak może być dużo ludzi wyrobionych w tym zapleśniałym kącie świata, skoro młodzież sfer wyższych tak się wychowuje? Jakie skończy kursa szkolne, to jest dużo mniej ważne, niż pytanie, gdzie uczy się żyć. Szczęśliwe kraje, z których nie wyjeżdżając, przebyć można całą serję doświadczeń życiowych, — ale u nas stan jest jeszcze tak smutny, że człowiek, który do lat trzydziestu nie wyjechał z kraju na czas dłuższy, jest prawie skazany na dozgonną pospolitość. Niepodobna przez pół życia żywić się samemi kartoflami i mieć dobrze wyrobione mięśnie.
Tutaj wystąpiłem z taką wątpliwością:
— Niezaprzeczenie, podróże, odbyte rozumnie, kształcą bardzo umysł, ale przy naszych słabych charakterach istnieje znów niebezpieczeństwo egzotyzmu, albo też moralnej, a nawet rzeczywistej ekspatrjacji. Gdyby to się rozmnożyło...
— Niech się rozmnoży — rzekł pan Zygmunt — odnajdziemy się gdzieś zawsze. Ja to ciągle mówię, naprzykład Fredowi, że powinien dłużej posiedzieć zagranicą.
— Boi się rodziców — nadmieniłem.
— To niech przestanie się ich bać — jest już przecie pełnoletni. Oto jest właśnie sytuacja typowa. Młody człowiek bardzo zdolny, mający szczęście do ludzi, rwący się do życia i obdarzony różnemi osobistemi i stanowemi przywilejami, trzymany jest na uwięzi przez starych, którzy reprezentują także pewne dodatnie nasze cechy, ale też i dziwaczne przesądy. Żyć w kraju i dla kraju! — to brzmi niby pięknie, a w samem zdaniu jest prawie contradictio in adjecto. Żeby wiedzieć, jak żyć, trzeba już koniecznie wyjrzeć z naszej budy. Można do niej powracać, naprawiać ją na wzór innych, widzianych podczas zewnętrznych wędrówek — ale żyć w niej bez przerwy znaczy — razem z nią pleśnieć. Wracam do wspomnianego przykładu. Fred kieruje się na wielkiego pana, czyli na człowieka, który powinien być wzorem dla innych. Musi więc znać i salony paryskie, i pola wyścigowe angielskie, i polowania na Śląsku; musi poznać i porównać wyższe sfery wszystkich krajów, nabrać ich przeciętnych pozorów i przekonań, musi znać la grande vie i różne jej gorączkowe komplikacje — co mu nie przeszkadza bywać po uniwersytetach, uczyć się socjologji, prawa, czego chce. Ale nie uniwersytet jest szkołą życia, tylko obracanie się w najgorętszych wirach cywilizacji, picie u źródeł jej najwyższych wyskoków. Ja nie żartuję, panie, ja mówię prawdę. — Przez bulwary paryskie płynie nauka szersza, mądrzejsza i bardziej przenikająca, niż z katedr Sorbony, albo uniwersytetu w Berlinie. Nie walczę ja przeciw nauce ścisłej i formularnej, tej jednak nabyć można wszędzie; ale doświadczać, uczyć się empirycznie i z prawdziwą korzyścią można tylko tam...
Wskazał palcem kierunek, w którym biegł nasz pociąg.
Wyraziłem znowu niektóre wątpliwości:
— Ten sposób wychowania dla bardzo małej liczby jest dostępny. Jest zaś inna strona wychowania, nawet szerszego, o którem pan mówi — poznać potrzeby własnego kraju. A tego młody człowiek zagranicą nie nauczy się.
— Nauczy się ogólnych potrzeb, wymagań i wykończeń życia — to więcej znaczy.
— Może dla jego osobistej przyjemności, ale nie dla pożytku, któryby mógł przynieść na miejscu, gdzie mu przeznaczono żyć.
Pan Zygmunt spojrzał na mnie z nieopisanym wdziękiem: w uśmiechu jego twarde przekonanie walczyło z przyjazną pobłażliwością. Rzekł mi:
— Nawrócę pana chyba dopiero zagranicą. A tymczasem zbliżamy się do niej i troska o te wszystkie drobne sprawy miejscowe będzie dla nas wkrótce czemś oddalonem, zapomnianem. Jutro będzie pan ze mną w raju.
Zauważyłem dopiero teraz, że nasz towarzysz podróży przestał czytać i zasunięty w kąt wagonu, wpatrywał się dość pilnie w Podfilipskiego.
Na stacjach pogranicznych poddaliśmy się nudnym formalnościom paszportowym i rewizyjnym. Pomimo tych zajęć, zwróciły uwagę naszą niektóre oznaki uszanowania, oddawane nieznajomemu, którego mieliśmy przez cały czas za niemego świadka rozmowy.
— Kto to może być taki? — pytał Podfilipski. — Dowiemy się przy oddawaniu paszportów.
Ale paszport zwrócono mu bez wymienienia nazwiska, zato z wojskowym ukłonem. Po rewizji w Szczakowej znaleźliśmy się znowu w jednym przedziale z nieznajomym.
Teraz chodziło na dobre Podfilipskiemu o wiadomość, kto to taki; postanowił więc przerwać kilkugodzinne milczenie naszego towarzysza i grzecznie zaproponował mu, jeżeli jedzie do Wiednia, abyśmy wzięli we trzech duży przedział sypialnego wagonu.
— Dziękuję panu — odrzekł nieznajomy — zmieniam pociąg w Trzebini.
— To pan jest mieszkańcem Galicji?
— Przepędzam tu pewną część roku. Wolnoż mi się wzamian spytać, czy pan jest Polakiem? — równie uprzejmie zapytał nieznajomy.
Zdziwiony Podfilipski odpowiedział:
— Naturalnie...
A tamten pan kiwnął parę razy głową, jakby się dowiedział wszystkiego, co wiedzieć pragnął; wyprostował się i znowu zapadł w swą nieruchomość. Ani słowa więcej nie usłyszeliśmy od niego.
W Trzebini, opuszczając nas, dotknął zlekka czapki, milcząc. Przesiedliśmy się do sypialnego wagonu, ale Podfilipskiego nurtowała nieprzeparta już chęć dowiedzenia się, kim jest nasz zagadkowy towarzysz. Spostrzegłszy go raz jeszcze na peronie i widząc, że szwajcar nisko mu się kłania, zawołał natychmiast tego szwajcara:
— Mój przyjacielu — kto to jest ten pan, który tam idzie?
— Ten w szarym płaszczu? To książę Janusz Zbarazki z Waru.
— O! psiakrew... — zwrócił się do mnie Podfilipski ze znacznem na twarzy rozczarowaniem.
Przez chwilę nawet nic nie mówił i oddawał się nieprzyjemnym przypomnieniom, wreszcie rzekł:
— Omyliłem się. Ale bo też i wygląda... Powiedziało się trochę rzeczy niepotrzebnych. Już ten dziennik posiedzeń Reichstagu powinien był mnie ostrzec... Zdaje mi się, że jest tam posłem... no i stryjem Freda. Tak — pomyliłem się. Jak to nigdy nie można być dosyć ostrożnym!
Jedyny to, zdaje się, raz stwierdziłem lapsus, który się zdarzył panu Zygmuntowi. Przytaczam go tutaj dla prawdy historycznej moich wspomnień, dla interesującej zasadniczej rozmowy, a także dla podniesienia taktu pana Zygmunta.
Niech mnie czytelnik źle nie rozumie i nie poczyta mi za ironję, że wobec pomyłki towarzyskiej mówię o takcie. Trzeba było widzieć szczere jego zmartwienie i szczere przyznanie się do winy. Pośliźnięcie się na tej ścieżce savoir vivre’u, po której tak dawno stąpał, bolało pana Zygmunta, jak wielkiego chirurga boli szkodliwe drgnięcie ręki, raz jeden w przeciągu całej karjery wydarzone.
Dbał przytem o księcia Zbarazkiego, choć go nie znał: człowiek ten należał do ulubionych przez niego, a nawet istotnie do najwyższych pod każdym względem sfer. Jakkolwiek Podfilipski mało co sobie robił z opinji publicznej, chciał mieć uznanie „u swoich“. Martwiło go też niewłaściwe zastosowanie teorji do słuchacza.
— Teorje moje nie są nigdy absolutne — mawiał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.