Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego |
Rozdział | XXII. „Między kolumny na niebie się kreśląc...“ |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatnia to była moja podróż z panem Zygmuntem i ostatni raz wtedy przeżyłem z nim kilkanaście szczytnych dni zagranicą. Był to niby sen. Podfilipski, wolny od swej misji cywilizacyjnej, wciągał jednak pełną piersią cywilizację i oddychał nią razem z upajającym zapachem słonecznych okolic Montecarlo. W jego rozmowie rzadko pojawiał się gryzący pierwiastek krytyki, tak cenny i potrzebny u nas, pozostała głównie czysta, niezamącona przeciwieństwami życia teorja i rozkoszna, pozbawiona hamulców, praktyka. Postawą, oczyma, głosem mówił ciągle: Tak się żyje! — Nie znaczy to jednak, by mnie gnębił żmudnym wykładem, albo oprowadzał po krajach tych, jak cicerone. W blasku jego twarzy, w pogodzie ducha odbijała się cudowna Riviera, jak w mądrem zwierciedle czarnoksiężnika, które obrazów nie powtarza, ale je tłumaczy.
Podczas naszego tam pobytu, chmury nie zebrały się ani razu nad morzem, nie przewiały szczytów szaremi mgławicami i nie obiegły nigdy czoła pana Zygmunta. Był pogodny, jak to niebo uśmiechnięte błękitem, słowa jego brzęczały, jak złoto, przelewające się przez ten kraj szczęśliwy — i tak panował moralnie nad otoczeniem swem, jak kopuły wielkiego kasyna panują nad spiętrzonym w tarasy wyniosłym brzegiem morza, gdzie afrykańska roślinność, przywalona i ujęta kamiennemi schodami, zdaje się walczyć z triumfem dzieł ludzkich i skłaniać przed nim swe palmowe czoła.
Poniewolnie wpadam w liryzm — bo też trzeba było widzieć Podfilipskiego w tej ramie i na tym piedestale.
Pamiętam nasz przyjazd. Już od Genui mieliśmy za towarzyszów pachnący upał i morze. Wrażenie to jest zawsze ogromne. Kiedy po zimie, spędzonej w północnym klimacie, po raz pierwszy zobaczysz Śródziemne morze w pogodny dzień, gdy zaśmieje się błękitna, drobna fala i zaiskrzy nieujętemi setnemi skrami, jak namiętne oczy kobiece, odrazu tracisz pamięć przeszłych dni, trosk i obowiązków. A zapach ten! Ile razy przystanie pociąg i możesz wyskoczyć z wagonu, wciągasz płucami jakby wino bardzo subtelne i czujesz, jak ci ten napój przechodzi w żyły, w krew. Nie wiem, co tam pachnie głównie? pomarańcze, róże, żywica cedrów, podwodne algi i mchy morskie?... zapewne — ale cały świat pachnie.
Przez te zapachy i kolory pędził nasz pociąg roziskrzonym rankiem, chowając się co chwila w tunele. Po każdem wyjściu z pod ziemi, uderzał nas nowy rysunek wysokich skał wybrzeża, których nagość żółtoczerwona gdzieniegdzie przebijała przez szatę z bogatych ogrodów i jasnych willi. Zatoki wyglądają aż sztucznie i nieprawdopodobnie; każda ma inne światło, inny sens malowniczy.
Jedyny to może dojazd do celu podróży, gdzie nie pilno podróżnemu dojechać. Widok bowiem, nawet z okien wagonu, jest tak piękny, tak coraz piękniejszy, że przez parę godzin masz uczucie zapadania w miły sen albo w rozkosz upojenia winem.
Nareszcie nad zatoką jeszcze błękitniejszą, na dwóch skałach jeszcze wspanialszych, ukazały nam się złociste dachy kasyna w Montecarlo i zamek książęcy w Monaco. Zadudniał jeszcze pociąg w paru tunelach i osadził się z całego prawie rozpędu przed dworcem.
— Montecarlo! — zabrzmiał kilkakrotnie okrzyk konduktorów.
— Czy uważa pan, jak konduktorowie krzyczą tu głośniej, niż na innych stacjach? Cieszą się nawet oni — rzekł pan Zygmunt.
Zatelegrafował już z Medjolanu o swym przyjeździe; czekał więc na nas portjer z Grandhotelu i powitał Podfilipskiego niskim ukłonem:
— Pan hrabia tego roku później do nas zjechał.
— A później. Jak się masz, mój stary?
— Dziękuję panu hrabiemu — trzymam się. A zdrowie pana hrabiego, czy jest na wysokości jego pięknego pozoru?
— Jak widzisz, mój przyjacielu.
— To wybornie. Luigi! bagaż tych panów!
Mówił prędko, swobodnie i dworsko zarazem, jak człowiek otrzaskany z największym światem.
Wsiedliśmy na stacji do windy osobowej, jeszcze parę razy ukłoniono się Podfilipskiemu, i po chwili stanęliśmy naprzeciw kasyna.
Pan Zygmunt, z umiarkowanym ruchem ręki i z uśmiechem, rzekł mi:
— Jesteśmy w domu.
Po dobrej godzinie, użytej na kąpiel i przebranie się, spotkałem pana Zygmunta na śniadaniu, które zjadłszy pośpiesznie, poszliśmy piechotą na główny plac przed domem gry.
Podfilipski już był ubrany, jak wszyscy, to jest jak najwytworniejsi z przechodniów: miał jasne flanelowe spodnie, trzewiki żółte z trzema żółtemi guzikami, kapelusz miękki z dużym brzegiem i jasny parasol od słońca. Mnie brakowało dużo do takiego kompletu, ale pan Zygmunt zaraz mi podał adresy i pożyczył nawet drugiego parasola.
Parasol był potrzebny, bo kwietniowe słońce prażyło, jak w lipcu. Jednak zieloność palm, mirtów i innych wielkich krzewów była świeża, cień jeszcze wiosenny, więc chłodzący, a od morza szedł leciutki powiew, głaszcząc niby wonnym puchem po twarzy.
Minąwszy dom gry, stanęliśmy na granicy tarasu, skąd widać ogród spadający ku morzu, szafirową zatokę i ogromną skałę Monaco, rzucającą gorący cień na fale.
Jeżeli sztuka wogóle ma być „zakątkiem świata, widzianym przez temperament“, krajobraz jest tem napewno. Ten najpiękniejszy chyba widok w Europie Podfilipski odczuwał także przez swój temperament i, jak zazwyczaj, oryginalnie. Nie był on marzycielem, ani artystą — był filozofem i dialektykiem: obraz ten oceniał przez porównanie.
— Co, panie — mówił — pyszne morze? Jak ładnie się mieni tam daleko, a tu znów ma po sobie zielone i rude plamy. To warto malować. To nie „Wisełka szara“, o której śpiewają nasze katarynki i którą bazgrzą pańscy malarze. A ta roślinność, te zbite ciemne masy liści, te szlachetne kształty palm i agaw — to nie nasze chude krzewy i monotonne drzewa!
— Jednak drzewa oliwne bardzo podobne do wierzb, a znowu nasze lasy mają swój urok, który temu nic nie uwłacza — odrzekłem.
— Co to za porównanie! Ale może pana to gorszy?
— Dlaczego ma mnie gorszyć? Ja ten krajobraz także kocham, bo jest piękny — co mi nie przeszkadza kochać i tamten.
Podfilipski przeszedł zaraz do wywodów ogólniejszych:
— Kiedy przebyłem dłuższy czas w Warszawie i na naszej prowincji, a potem przyjeżdżam tak nagle, bez przejść, do najpiękniejszych widoków i klimatów, mimowolnie cisną się do głowy porównania. Może to nawet być bolesne, ale tak jest. Nie dziw, że w tych uprzywilejowanych krajach skupia się i rozrasta cywilizacja. Czego tu brak? — niczego zgoła. Życie, najwytworniej urządzone, z całem bogactwem swych naturalnych wdzięków, buja tutaj, jak ta roślinność, mieni się, jak to morze, piętrzy się, jak te skały. U nas zaś — trudno tego wymagać wobec marnych warunków klimatycznych itd. Chociaż i my sami winni, bo mogłoby być lepiej. Dlatego to ja zawsze nawołuję.
Mówiąc to, zamyślił się i wzrok jego poleciał daleko na morze, jakby ku niewidzialnym wybrzeżom Afryki. I tam są ludy, potrzebujące cywilizacji...
Ocknął się i rzekł:
— Chodźmy zagrać w trente et quarante.
Wprowadził mnie do kasyna nawet bez karty wejścia. Wszyscy urzędnicy go znali, wszyscy witali radośnie lub z uszanowaniem. Ja wszedłem na jego odpowiedzialność.
Zaraz po przejściu progu sali gry doleciał nas szmer lekki, ponętny, który rozlega się tu wśród uroczystej ciszy — brzęk płaconego metalu.
Pan Zygmunt przystanął, podniósł palec do ucha i, nasłuchując, jak brzęczy złoto, szepnął do mnie:
— Słyszy pan ten ciągły puls? — To tętni krew świata.
Sezon był jeszcze w pełni i trzynaście stołów gry funkcjonowało od południa do północy.
W sali było gorąco, zapach piżma przeważał nad innemi licznemi woniami. W tłumie międzynarodowym, otaczającym stoły, poznałem odrazu kilkanaście mniej i lepiej znajomych twarzy. Były między niemi rozradowane i nerwowo ściągnięte, wszystkie zaś skupione, opanowane przez bezowocne i niepodobne do rozstrzygnięcia pytanie: jaki kolor lub jaki numer wyjdzie?
Działy się ciągle rzeczy nadzwyczajne: tu numer 5 wyszedł na rulecie trzy razy z rzędu przeciw wszelkim rachunkom prawdopodobieństwa; tam cała talja trente et quarante była czarna z wyjątkiem środkowej jednej karty... Opowiadano to sobie cicho po kątach w różnych językach, z zaiskrzonemi oczyma, albo ze zniechęconym ruchem ręki i przekleństwem.
A złoto brzęczało ciągle i monotonny, podniesiony głos krupjerów zachęcał do stawiania, albo ogłaszał wynik gry.
Do sal, oświetlonych zgóry, wchodziło światło, jak do pracowni malarskiej. Rysy grających były przez to podkreślone ostremi cieniami, stawały się wymowniejsze. Na niektórych twarzach starych kobiet wyraz chciwości dochodził do tragicznego natężenia. Niektóre ręce, ściągające złoto, miały pozór szponów. Stoły, otoczone podwójnym wiankiem graczów, siedzących i stojących, wyglądały jak wielkie podłużne owoce, które obsiadły różnokolorowe owady: grube czarne żuki i pstre motyle. Poza nimi krążyły jeszcze tęczowe panny, od jednej zwartej kupy do drugiej. Gdy który żuk odpadł od kupy, obładowany łupem, otaczały go panny jedwabnym szelestem.
Przyciszone szmery rosną gdzieniegdzie w krótki hałas. Jakiś ogromny murzyn w kraciastem ubraniu i jaskrawej koszuli, stara się wytłumaczyć angielsko-francuską gwarą, że mu krupjer zabrał wygrane pieniądze; przechyla się przez szereg grających, cięży na ramieniu jakiegoś wytwornego pana, gniecie kapelusz jakiejś pani i czarną łapą wskazuje na stole miejsce, gdzie położył stawkę. Wytworny pan jest księciem krwi z domu panującego; skrzywił się, strzepnął rękaw od surduta i rzekł dwa słowa do krupjera, który natychmiast wypłacił murzynowi żądaną sumę.
Znowu ciszę przerywa tylko brzęk złota i monotonny głos krupjerów.
Przypadkowo opróżniło się przede mną krzesło przy stole. Usiadłem i zacząłem grać. Widziałem jeszcze długo przed sobą rozmaite twarze; przechodzili znajomi z najrozmaitszych światów. Podfilipskiego straciłem już dawno z oczu. Powoli opanował i mnie ten rodzaj chwilowego obłędu, czy wyjdzie czarna, czy czerwona? Krążyły mi w głowie wypróbowane i niewypróbowane systemy. Z pokłutego szpilką biletu mego sąsiada, który znaczył serje czarne na lewo, czerwone na prawo, starałem się odgadnąć „ducha talji“ i, gdy rzeczywiście udało mi się wygrać kilka razy z rzędu, myślałem, żem tego „ducha“ odgadł. Jednak za piątym razem przegrałem cały zysk poprzedni. Grałem dalej z rozmaitem powodzeniem. Twarze migały mi już tylko w oczach. Brzęk złota, szepty, głos krupjera, zlały się w jeden szmer, przygrywający idjotycznemu wysiłkowi myśli: czarna czy czerwona?
Poczułem na ramieniu silną dłoń czyjąś. Stał za mną pan Zygmunt i pytał po polsku:
— Czy pan wygrał, czy przegrał?
Nie wiedziałem dokładnie, przeliczyłem sztuki złota i okazało się, że mam tyle tylko, ile wyjąłem z kieszeni.
— To wyjdźmy stąd — rzekł Podfilipski. — Jeżeli, grając przez dwie godziny, nic pan nie wygrał, niech pan wstanie i będzie zadowolony, że nie przegrał. Nie trzeba nigdy grać tutaj długo.
Zbyt rzadko słuchałem cennych rad Podfilipskiego. Tym razem jednak wyszedłem z nim z sali, a nawet z kasyna. Pan Zygmunt wypowiedział jeszcze parę uwag o grze:
— Gra w Monte Carlo jest bardzo ciężką pracą. Jest tutaj wprawdzie wyborny poniter, bank, który trzyma do znacznego maximum i ciągle, ale jest znów szansa banku, czyli gruby podatek, płacony przez nas, mniej więcej półtora procent od każdej stawki. To daje bankowi corocznie kilkadziesiąt miljonów i tej szansy przeciwko sobie gracz znieść nie może przez dłuższy czas, nawet przy wielkiej „wenie“. Wypróbowałem mniej więcej wszystkie racjonalne sposoby (nie systemy gry, bo te są dla idjotów), ale sposoby rachowania swoich pieniędzy, to, co się nazywa la tenue au jeu. Jedyny możliwy jest następujący, notabene przy dłuższym pobycie: Wprowadzić do swego codziennego budżetu niewielką kwotę na przegraną, tak, jak się przewiduje codzień obiad, hotel albo teatr. Być bezwarunkowo na to przygotowanym, że się codzień tę kwotę przegra. Naprzykład grać dziesięć dni po sto franków na dzień — uczyni to tysiąc franków na cały pobyt. Te sto franków codzień stawiać byle jak, wszystko jedno; tylko nigdy nie postawić ani pięciu franków więcej. Zwykle tę drobną sumę pan przegra; nie można nawet długo się nią bawić. Ale raz na dziesięć razy może pan wpaść w wenę i wygrać kilka tysięcy. Jeżeli się to zdarzy, odłożyć połowę wygranej już jako kapitał nietykalny, a do końca pobytu można resztę wygranej dodać do dziennych stawek. Tylko broń Boże, nie grać nazajutrz całą wygraną sumą. Tu trzeba mieć zasady twarde. Gra się z machiną, trzeba się stać machiną.
Przechodziliśmy nad morzem, cicho układającem się do wieczornego snu. Oddech jego był trochę świeższy, niż za dnia; oddalenia poczęły barwić się metalicznie.
— Tym rachunkiem (nie systemem) — ciągnął dalej Podfilipski — udało mi się raz w przeciągu miesiąca, z ryzykiem maximum sześciu tysięcy franków, wygrać ośmdziesiąt cztery tysiące. To już jest coś — pozycja w rocznym budżecie, nawet w majątku. Ale wogóle gra tutaj jest tylko niebezpieczną i kosztowną zabawą. Zupełnie co innego gra w klubach, z indywiduami znajomemi i po większej części — słabszemi.
— Słabszemi w technice gry? — zapytałem.
— Nie. I to się zdarza, ale na to trudno nawet liczyć. Mówię zresztą o prawdziwej grze, o hazardowej, której każdy nauczy się w przeciągu godziny. „Słabszemi“ nazywam indywidua mniejszej siły woli. Do gry trzeba mieć żelazną, nieubłaganą wolę, prawdziwy charakter.
Zamilkł. Jedyny to raz w życiu mówiłem z nim dłużej o teorji gry.
— A dzisiaj, jak panu poszło? — zapytałem.
Machnął ręką:
— Ech, klepałem przez godzinę, stojąc na miejscu. Wygrałem tam coś: podróż, pierwszy dzień pobytu — i nasze dwa parasole. Pozwoli pan sobie ofiarować ten, który pan nosi.
Dotychczas chowam tę pamiątkę. Przypomina mi słońce z Monte Carlo, a symbolicznie i pana Zygmunta, który miał zawsze coś wspólnego ze słońcem.
— Pójdziemy teraz na obiad — już blisko ósma.
Wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie jest słynna na cały świat kuchnia panów Noël et Pattard.
W restauracji było tak rojno, że nie znajdywaliśmy wolnego miejsca. Ale sam pan Noël (czy też Pattard?), spostrzegłszy Podfilipskiego, powitał go uroczyście i wskazał osobny stolik na cztery osoby, ubrany kwiatami, zarezerwowany dla stałego i dostojnego gościa.
— Kogóż nam pan jeszcze przeznacza za towarzyszów? Są cztery nakrycia.
— Ba! — odrzekł pan Noël (czy też Pattard?) z jednym z tych francuskich giestów, nie dających ująć się w słowa, — myślałem, że panowie nie zechcą jeść sami; chciałem przewidzieć wszystkie zachcianki (j’ai voulu tout prevoir jusqu’à vos fantaisies).
— Jest pan najuprzejmiejszy z gospodarzy.
— Panie hrabio! wykształciłem się, usługując Polakom...
Służący, świadek tych względów, okazywanych Podfilipskiemu przez pryncypała, ułożył chytrą swą i wytartą twarz w słodki uśmiech i polecał nam, jak znawca, niektóre potrawy i wina.
Zanim podano obiad, Podfilipski rzekł mi:
— On ma słuszność: dlaczego mamy jeść sami? Poczekaj pan. Widziałem w sali gry jedną starą przyjaciółkę, aktorkę z „Folies dramatique“. Chodzi ze śliczną osóbką, której nie znam, ale która, jako typ, kogoś przypomina — zobaczy pan. Jeżeli tylko jedzą obiad same...
Zakręcił się po salach, ukłonił się kilka razy, poczem znikł na chwilę i ujrzałem go wchodzącego innem wejściem w towarzystwie dwóch kobiet.
Przedstawił mnie i rzekł do mnie po polsku:
— Siądźmy tyłem do sali, bo są tam znajome panie z Warszawy, którym kiedyś (oby jak najpóźniej!) będziemy musieli złożyć uszanowanie. Zresztą mnie wszystko jedno. Tu jesteśmy na prawach europejskich, a zobaczy pan, jakie interesujące kobiety.
— O, njé po polsku! — rzekła starsza.
Zaczem rozmawialiśmy po francusku. Starsza, już przejrzała, ale pięknej postawy i rysów, wyglądała na to, czem była: na sprytną aktorkę. Młodsza, zwłaszcza zdaleka, przypominała rzeczywiście trochę Falbankę. Ten sam wzrost i kibić, to samo uczesanie i kolor włosów; ale była bez porównania śmielsza, wygadana i nie patrzyła, jak tamta, prosto w oczy.
Ażeby ułatwić rozmowę, i ażeby każdy miał mniej więcej wyobrażenie, z kim je obiad, Podfilipski przedstawił mnie, jako „poetę“, a aktorka powiedziała, że „jej młoda przyjaciółka studjuje życie przed oddaniem się zawodowi artystycznemu“. Były to już jakieś informacje.
Gdyby nie pewna śmiałość form i wyrażeń, obie te panie mogłyby ujść za osoby dobrego towarzystwa. W każdym zaś razie starsza była bardzo wykształcona w kierunku literacko-artystycznym i na gruncie francuskiej literatury ledwo jej mogłem dotrzymać placu. Znała też Heinego, Dickensa, Tołstoja, Ibsena, Sudermana — Bóg wie kogo! W dyskusji trzeba ją było brać na serjo, bo mówiła rzeczy dobrze pomyślane i z przekonaniem. Młodszej brakowało tej erudycji, ale brakowało też i lat; utrzymywała się jednak, nie ziewając, przy rozmowie. Przy kawie, obie panie wpadły w doskonały humor, i literatura poszła w kąt. Po obiedzie te panie poszły grać, niby za nas, bo naszemi kilku luidorami. Najęliśmy je więc grzecznie na rozmowę przy obiedzie.
— Widzi pan — rzekł Podfilipski, nalewając sobie ostatni kieliszek koniaku — naumyślnie dla pana zaprosiłem te dwie, żeby panu pokazać „gatunek“. Czy to nie są kobiety kompletne? Ładne, dobrych form, wesołe, oczytane, nawet rozumne — o ile kobieta rozumną być może. Przecie pan ledwo nie skapitulował, jak zaczęła dowodzić, że Teofil Gautier, nie zaś Baudelaire był pierwszym dekadentem... A nawet w gruncie to dobra kobieta — taka sobie przyjaciółka, kolega; nie okpi cię, nie wyzyska, da chwilę rozrywki. Ja tam nie widzę żadnych wewnętrznych różnic między temi, a „damami ze świata“. Są różnice zewnętrzne: urodzenie, pozycja dziedziczna lub nabyta, czyli poprostu — wena. Powiem nawet panu, że kto lubi kobietę, to jest: kogo zajmuje to ładne stworzenie ze wszelkiemi wdziękami i narowami, więcej się nauczy z dzisiejszej naszej rozmowy, niż z psychologicznych bzdurstw, uprawianych po warszawskich buduarach. A żeby pan tę słyszał, jak się rozgada w innym kierunku, to niczem „Vie parisienne“. A! i jeszcze ma talent: rysuje karykatury — i jeszcze drugi: świszczę wybornie. No widzi pan! — żeby jej tylko dodać powierzchowność młodszej — byłaby idealna. Z czego wynika, że z dwóch kobiet półświatowych można złożyć jedną światową, czyli że pierwsze są od drugich o połowę mniej warte. Robię dla pana to ustępstwo.
Przez cały nasz dwutygodniowy pobyt pan Zygmunt był w równie doskonałym humorze. Nawet teorja jego stawała się lżejszą, mniej kategoryczną. Nawet spiżowa jego filozofja roztańczyła się po miękkim kobiercu, rozesłanym wszędzie w tych krajach przepychu.
Tylko wobec gry stał twardo przy zasadach. Te jego zasady nie tańczyły, lecz zbite w szereg szły codzień do krótkiej utarczki z potworem, ziejącym złotem — i wychodziły zwycięsko. Raz tylko jeden, pod koniec mego pobytu, powiedział mi:
— Dzisiaj pierwszy raz przegrałem.
— Ile?
— Jak zawsze — dzienną stawkę.
— A ileż ona teraz wynosi?
— Dwa tysiące trzysta sześćdziesiąt franków.
Z tego wniosłem, że pan Zygmunt grubo wygrał, bo wiem, że zaczął od pięciuset franków dziennie.
Życie mijało łagodnie, ślizgało się aksamitnie. Późny ranek wdzierał się do naszych sypialni z zapachem ziemi i morza; przez otwarte okno spoglądało się, mrużąc oczy, na piękny, rozjaśniony świat. Potem dzień był zawsze czemś okraszony — czy weną w ruletę, czy powodzeniem w strzelnicy gołębi, czy wesołością obiadu, czy pięknością jakiegoś zachodu, a stale — niezrównaną kompanją pana Zygmunta.
Dzień mego wyjazdu zbliżył się tak szybko, że miałem wrażenie wieczoru, zapadającego po jednym, długim dniu. Wyjeżdżałem na noc do Paryża.
Pamiętam ostatni wieczór.
Gdy mówię: ostatni, nie jest to tylko zakończenie opisu mojej wycieczki, ale i wspomnień osobistych o Zygmuncie Podfilipskim. Żył jeszcze dwa lata potem, ale nie wrócił do kraju i ja go już nie spotkałem.
Po obiedzie, zjedzonym we dwójkę z nim, wyszliśmy na plac przed kasynem. Ja byłem milczący i on niewiele mówił. Chodziliśmy naokoło dywanów kwiatowych, oświetlonych z trzech stron snopami światła. W restauracjach było pełno, u drzwi kasyna także tłum i na placu wielu przechodniów.
Dwie równoległe aleje z palm, idące w górę, aż do białego gmachu „Crédit Lyonnais“, na którym spoczywało pełne światło księżyca, były pogrążone w przezroczystym cieniu.
Poszliśmy wolno w górę jedną z tych palmowych alei.
— Tak — rzekł Podfilipski — tu życie doszło do wspaniałego rozrostu. I moraliści, którzy sarkają na to piękne miejsce świata, są poprostu śmieszni nietylko dla tych, którzy ich mają sobie za bajbardzo, ale dla filozofa. Jakto? mnie ma być zakazany podniosły epikureizm, albo innym chociażby niższy sybarytyzm? Co to jest najprzód zakazany? Pytam, przez kogo i w jakim celu? Pomijam pytanie: przez kogo? bo słucham tylko powagi obowiązującego prawa, inne zaś prawa sam sobie dyktuję. Więc w jakim celu?
Przecie każdy myślący człowiek rozumie, że jesteśmy przeznaczeni do użycia rozkoszy świata, nie do zaparcia się jej. Tylko pierwotne, ponure filozofje uciśnionych narodów, jak pierwszych chrześcijan, wymyśliły sobie na pociechę umartwienia ciała i to jeszcze w oczekiwaniu szczęśliwej wieczności, dla osiągnięcia tejże. Wychodzi więc na to: przecierpię tu i poczekam trochę, aby mi było potem długo dobrze. Każdy pragnie, aby mu dobrze było i skoro tylko gdzie dorwie się do kieliszka wina, pije, a kielichy goryczy oddala od siebie. Tak już człowiek jest stworzony, czyli jego wewnętrzna istota tak jest zbudowana. To rzecz oczywista.
Zdaje się więc, że wino płynie tu, że można go się napić, że dla rozkoszy ciała nie brak niczego?
Ale nie wyłączam ja wcale potrzeb duchowych, a także nie twierdzę, żeby Monte Carlo było uniwersytetem, akademją, albo szkołą życia dla niedorosłych. Jednak dla myśliciela ile tu nauki! Patrz pan...
Stanęliśmy blisko gmachu „Credit Lyonnais“, na górze. Długa perspektywa między palmami spadała od nas prosto po kobiercach kwiatów na wielkie drzwi kasyna, na plac zalany światłem i tłumem.
— Patrz pan! — W tym złotym domu wre ciągle, przez cały rok, walka o rozkosz życiową, walka otwarta, namiętna, ze wszystkiemi odcieniami charakterów, temperamentów i fluktuacjami szczęścia; — walka ostrzejsza, wyrazistsza, niż gdziekolwiek, międzynarodowa, krwawa i przepyszna. Czy to nie studjum? A te wszystkie ostatnie zdobycze praktyczności, dobrobytu, zastosowania technicznego intelektu do rozkoszy życia — czy to nie nauka? A te koncerty wyborowe i teatry, a ta architektura tytaniczna czasów nowożytnych, krzesząca skały na tarasy, budująca miasta w jednym roku, miażdżąca naturę młotem i prochami ku naszej uciesze — czy to nie sztuka?
Był jakby natchniony. Jego długi cień padał między dwa cienie palm, a postać wzorowała się silnie na jasnem tle „Credit Lyonnais“. Odstąpiłem od niego parę kroków i przyglądałem się, jakby przeczuwając, że po raz ostatni go widzę.
— Ja lubię zdawać sobie szczerze sprawę z rzeczy — ciągnął dalej — i tu lubię tę wszędzie rozlaną szczerość. Ci ludzie naprawdę się bawią a nawet przegrani nie zajmują się tutaj, jakby kto mógł sądzić z korespondencyj naszych gazet, strzelaniem sobie w łeb. Czy pan kiedy słyszał w Monte Carlo inny wystrzał, jak do gołębi? Ci Anglicy, albo inni, są naprawdę bogaci, nie tak, jak nasi posiadacze pięciuset włók, na których jest miljon długu. Ci panowie są naprawdę panami — te kobiety są naprawdę kobietami, choćby towarzyszki naszego pierwszego obiadu. To nie jest nasze marne, trwożliwe życie, przykryte kilku płaszczykami, łatanemi z frazesów, nie jest nasza dwulicowa maleńka cnota, ani są nasze zgryźliwe zasady, — to jest pełne, gorące, rozpędzone życie nowożytne, jak kurjer, złożony z samych wagonów pierwszej klasy, którym pan za pół godziny pojedzie do Paryża.
Jakby słuchał ech swej ognistej przemowy, oparł się oburącz o laskę i podniósł oczy na księżyc.
Światło niby bladego dnia przesycało powietrze, na białych murach błękitne, na piasku alei zielonawe, a szare na ogrodach oliwnych, spływających po stokach gór. Ciężki, prawie płynny zapach eukaliptusów wlewał się nam do piersi. W oddaleniu nad nami buchało ognisko kasyna, a jeszcze dalej, na granicach świata, leżało senne morze.
W tej chwili pan Zygmunt wydał mi się tak lirycznie usposobionym, że zacząłem mówić wiersze:
W gajach, gdzie księżyc przez drzewa oliwne
Przegląda blado, jak słońce sumienia,
Chodziłem z tobą...
Ale on nie lubił czuć ani myśleć cudzemi słowami, więc zanim jeszcze dokończyłem:
Między kolumny na niebie się kreśląc,
Staliśmy jak dwa sny...
przerwał mi, chociaż przyznał, że dobry wiersz.
Zeszliśmy milcząc z naszego księżycowego stanowiska.
Na dworzec kolejowy schodzi się aż do podnóża skały, do morza. Pan Zygmunt nie odprowadzał nigdy nikogo na kolej, uważając to dla obu stron za pozbawione wdzięku.
Pożegnaliśmy się więc na placu: on na schodach wielkiego kasyna pogrążał się coraz wyżej w światło, ja zstępowałem w cień.
I duch jego wtedy odszedł ode mnie.
Tu kończą się wspomnienia moje o Zygmuncie Podfilipskim.
Czy go kto znał, czy nie znał — lubił, czy nie lubił — musi go cenić. Nie czyny jego głośne, nie aureola pojedyńczej jakiejś, dla wielu często wątpliwej, zasługi — narzuca go społeczeństwu naszemu, jako bohatera dni przebrzmiałych. Podfilipski przez to samo, że żył, zasłużył się społeczeństwu. Nie mógł się bowiem ruszyć, ani ust otworzyć bez przyniesienia jakiegoś pożytku. Komu? — zapyta czytelnik — Jeżeli można odpowiadać tak ogólnie, rzekłbym: sensowi życia.
Zasługi jego realne, które sam wymieniał, jak wprowadzenie do kraju obcych kapitałów, udział w rozwinięciu sportu, a nawet misja jego cywilizacyjna, wyrażona w błyszczących aforyzmach i stosownych do chwili przemowach — są niczem w porównaniu do jego zasługi głównej i niespożytej — przykładu. Ten jego pożytek jest tak obfity w plony, że choć Podfilipski żyć przestał docześnie, cień jego błądzi i unosi się ponad nami.
Nie wiem, czy myśmy go w siebie wchłonęli, czy on wiekuistym podszeptem kładzie nam w uszy swe namowy — dość, że żyje między nami, w nas — i to jest właśnie nieśmiertelność, ta ciągłość myśli między zgasłym człowiekiem, a światłością, która go przeżyła.
Ile razy zobaczę człowieka, który po wielorakich tajemniczych doświadczeniach wybił się z ciemności i stanął na widnem miejscu, równy wszystkim, ba, nawet wyższy od wszystkich, —
Ile razy dostrzegę powodzenie tej umiejętności życia, zasadzającej się na przytomnym obrocie ręki w danej chwili, na giętkości przekonań moralnych i społecznych, —
Ile razy między nasz tłum szary zamiesza się zesłaniec, otoczony blaskami Zachodu i zadumany problematycznie nad naszą nędzą, —
Ile razy spotkam niepodległego rycerza cywilizacji, walczącego z gminnemi uczuciami przyjaźni, miłości, altruizmu, — a na czole jego wyczytam szczytny indywidualizm, —
Ile razy wreszcie stwierdzę uzasadnioną pogardę dla naszych barbarzyńskich zwyczajów, nierozumnej tradycji i wszelkich rzeczy, które jego nie są, —
przypomina mi się Podfilipski.
Tak jest — żyje, krąży jeszcze ponad nami. Nie sądzę, aby się kiedy wcielił tak doskonale w jedną osobę, jak w postać ś. p. Zygmunta, ale z wielu ludzi dałby się jeszcze odtworzyć — nie przepadł.
Jednak ten człowiek składany, sztuczny i fikcyjny nie zastąpi tamtego, który żyć przestał. Pomyślmy jeszcze o tamtym.
Taki żal zdejmuje po jego śmierci, tak go brak na wszelkich polach życia krajowego!
Kto go bowiem zastąpi w tej ozdobności szat, układu i giestu, w tej wytwornej harmonji form towarzyskich, którą możnaby przeciwstawić starożytnej elegantiae?
Kto go zastąpi we wpływie na okrasy życia, jak sport, literatura i sztuka, na których to polach, radą i wymową, zasiał ziarna przyszłych rozwojów?
Kto nam da przykład tej siły woli, skierowanej ku gromadzeniu środków materjalnych, któremi kraj zbogacał?
Kiedy będziemy mieli takiego przedstawiciela naszych wyższych sfer zagranicą, który, surowy dla nas, niósł przecie do obcych świadectwo o nas przez sam urok swej postaci fizycznej i moralnej?
Jaki księgozbiór, jaki uniwersytet zdoła zastąpić tę żywą szkołę życia, którą on darmo otwierał dla otoczenia swego? — tę lekką pozornie filozofję, zastosowaną do najdrobniejszych i najszczytniejszych jego, a przeto i naszych potrzeb?
Ile smutnych zasadniczych rozmyślań!
Ale innym trybem poszła moja praca o nim. I nawet lepiej, żem go nie ujął w martwy system, któryby nigdy nie zdołał wyczerpać jego wartości, jeżeli nie utylitarnej, to filozoficznej. Skromne moje opowiadania posłużą może przyszłym poetom, historykom i filozofom. Może ten Sokrates znajdzie swego Platona, ten Odysseus swojego Homera.
Ja nie wystawiłem mu pomnika. Nie łudzę się nawet, żem to uczynił. Zaledwie poniosłem na grób jego równiankę, ze wspomnień uwitą.