„On“ (Przerwa-Tetmajer, 1906)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „On“ |
Pochodzenie | Na Skalnem Podhalu T. 3 |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Olbrzymi czarny niedźwiedź, urodzony i uchowany w Ciemnosmreczyńskim borze pod Hrubym Wierchem, w puszczy, gdzie słońce tylko po wierchowcach świerków świeciło, niemogąc przebić dachu splątanych ze sobą konarów i gałęzi, pod którym przemykały się w pogoni za sarną i jeleniem hordy krwawych wilków, torowały sobie drogę potężnemi łbami odyńce, a po którego wiązaniach ślizgał się cichy, zgubny ryś o złotawej sierci: pewnego wiosennego dnia usłyszał głosy nigdy dotąd nie słyszane. Zdumiony stanął i słuchał. Były to miarowe ciosy, twarde i głuche, budzące suche echo po sobie. Posuwały się od doliny w górę. I niedługo zadziwionym oczom niedźwiedzia ukazali się ludzie z siekierami w rękach, odrębujący na lewo i prawo gałęzie odwiecznych smreków, przez co czynił się za nimi długi chodnik. Było ich kilku, przez plecy mieli łuki i strzały w plecionych z łyka kołczanach, oraz sakwy z pożywieniem, u pasa proce i woreczki z kamykami. Gniewnem, strasznem okiem patrzał na nich niedźwiedź. Chciałby się był rzucić na nich, poszarpać ich i rozmieść poprostu na wiatr, a jednak jakaś trwoga zatrzymywała go w oddaleniu. A gdy poczęli posuwać się ku niemu bliżej, wydarł mu się z piersi pomruk zły i groźny, ale cofnął się w gąszcz, zaszył w nim i siadł podnosząc kufę do góry i wietrząc.
Już w parę dni potem, chodnikiem, przez cały las przeciętym, na polanę, gdzie rosły wysokie szczawy górskie, szerokich liści łopuchy i mnóstwo kwiatów i ziół, tak, że polanka mieniła się błękitnym, żółtym, czerwonym, fjoletowym i zielonym kolorem, przypędzili ludzie stada owiec i wołów, a wielkich, jak wilki i do wilków podobnych z wejrzenia siedm białych kudłatych psów w kolczatych obrożach szło obok, lub za niemi. Natychmiast z głazów poczęto klecić jatę, na głazach pozbijano żerdzie i pokrycie umoszczono z żerdek i odartych łub drzewnych, a na wierzchu poukładano ciężkie kamienie od wiatru.
Na około polany uczyniła się pustka. Pasające się tam dotychczas sarny i jelenie popierzchały, wilki podchodziły gęstwiną, nęcone widokiem owiec i wołów, ale bały się psów, zawsze czujnych juhasów, zbrojnych w daleko sięgające łuki i proce i ostre ciupagi i noże, a przedewszystkiem ognia błyskającego we dnie i w nocy z jaty, który nigdy nie gasnął. I dzikie szczeciniaste maciory, które tam żyły uprzednio szukając bulw ziemnych, stadka swoich warchlaków pouwodziły daleko i nawet mocne, odważne, a często zuchwałe i napastliwe odyńce nie zbliżały się ku polanie.
Z wysoka, z turni, z ponad dwóch stawów, co powyżej w dolinie wiecznie senne leżały, poglądały na nią ciekawe, szybkie kozice, w olbrzymich susach uciekając, gdy juhasi z owcami podwyższali się na upłazach, i tylko jedne orły skalne zakołysały się czasem na rozłożystych skrzydłach w przestrzeni, zaważyły i spadały, jak piorun na jagnię, które unosiły ze sobą, o ile nie dosięgła ich prędka pierzasta strzała, kamień z procy, lub śmigła rzucona przez juhasa ciupaga, warcząca w powietrzu w potężnych kozłach, nigdy nie chybna.
Wkrótce poogradzano dla owiec koszary ze strągami, obok pierwszej jaty wyrosło kilka innych, powstał szałas.
Zdala, z kosodrzewin, pozierał ku polanie niedźwiedź. Mieszkało ich tu w Ciemnych Smreczynach kilkanaście, tu się pasły, mnożyły i wychowywały, ztąd czyniły wyprawy na owsy zielone w lecie i złociste w jesieni ku wsiom ponad Wagiem, tu przesypiały snem zimowym zimę, przechodząc czasem ku Wierchcichej popod Kopy, ku Rybiemu i w inne doliny, rojne od pobratymców. Panowały niepodzielnie i absolutnie w górach. Łoś o rosochatych łopatach mieszkający poniżej, zmykał ciężko, gdy tylko na ślad ich łapy natrafił, potworne tury o czołach twardych, jak głaz, a sile powodzi, nie pasały się wysoko i toczyły walki tylko z dolinnemi niedźwiedziami, po lasach. Stare, błyskające długiemi kłami odyńce farkały i kłapały zębami, ale przysiadając na zadach pod wykrotem, gotowały się tylko do obrony, nie napadając same, a wilki, gdy bandą szły, a były głodne, mogły być niebezpieczne tylko na nizinie, gdzieby drzewa nie rosły. Zresztą wygłodzone i do szaleństwa zuchwałe bywały tylko w zimie, kiedy niedźwiedź dobrze ukryty spał.
Nie było zatem rywala i jedynie miłość wypełniała góry rykiem walczących samców, podobnych do burz walczących. W całych Ciemnych Smreczynach, a może w całych Tatrach, niebyło groźniejszego niedźwiedzia. Siwą miał okowę na szyi, łeb, jak kępa, sierć czarną, lśniącą, a kiedy się wspiął na zadnie łapy, wyglądał jak drzewo. Najstraszliwszy był ze wszystkich.
On też pierwszy ubił wołu osiadłym na polanie juhasom. Ubił go w biały dzień, zabłąkanego daleko w kosodrzewinach, a uderzył tak potężnie, że wół od jednego zamachu za łeb padł martwy z przetrąconym rdzeniem, nie zdążył nawet ryknąć i zguby jego nawet nie dostrzeżono na razie. Dopiero zlatujące się na ścierwo orły, sępy, jastrzębie, sokoły i sowy rozliczne, sprowadziły juhasów, którzy znaleźli już tylko kości.
Ośmielony napadł na innego wołu, w stadzie. Stado pierzchło w przestrachu, nadbiegły jednak z ujadaniem psy, za nimi z krzykiem z ciupagami w rękach wolarze. Niedźwiedź rozdarł najśmielszego psa, rzucił głazem ku ludziom, ale uciekł.
Od tego czasu zaczęła się walka, bo i inne niedźwiedzie podchodziły pod woły, lub napadały owce. Nocami zwłaszcza i psy i juhasi pilnować musieli, bo rysie skradały się gęstwiną, a wilki wyły dookoła, odpowiadając zaciekającym się od szczekania owczarkom. W powietrzu z ptakiem drapieżnym, na ziemi z drapieżnym zwierzem rozpoczęła się walka na zabój. Ale juhasi poznali już, że największe szkody, najśmielsze napady wykonywa ten wielki niedźwiedź z siwą okową na karku, „on“.
Jego zaś wściekłość brała na psy i ludzi. Nieraz cały szereg dni przeszedł, że nie dało się ani jednego wołu zwalić, ani jednej owcy porwać. Przypadł niespodziany wczesny śnieg jesienny, tak gruby, że pokrył krzaki drugich borówek i bruśnic, obłamał i zasypał czerwone gałęzie skorusz, trawy pogrzebał — nastał głód. Większość juhasów z wołami i częścią owiec zeszła do wsi, obiecując sobie powrócić, gdy śnieg staje; zostało tylko paru ze stadem owiec, które zamknięte w koszarze żywiono nakoszonem za lata sianem. Przy nich były tylko dwa psy.
W noc ciemną i mroźną, pełną wichru ze śniegiem, wypadł „on“, jak burza z chmur, z pomroków leśnych, runął, jak lawina, urwana w upłazie, na polanę i gnał, jak potok z przewzbranego deszczem jeziora ku koszarowi. Wybiegły naprzeciw niego psy, ale nie zważał na nie, a one też tylko z daleka ujadały. Jednym susem przesadził płot koszara i gruchnął na zbite w kupę, rozpaczliwie beczące owce.
Prędzej, niż pomyśleć można, bił i ciskał na kupę. Nie pił krwi, nie pochłaniał mięsa, tylko bił i bił, grzmotał łapami i ciskał poza siebie. Zapamiętał się w tej rzezi okropnej; mordował i mordował.
Usłyszeli hałas psów i bek owiec juhasi, ale nie mogli biec na ratunek. Pod mokrym śniegiem gasły ze sykiem porwane z ogniska głownie, w ciemności bali się zaś przybliżyć, a ich krzyki nie odstraszały niedźwiedzia. „On“, „on“ powtarzali z rozpaczą, gdy „on“ szalał w koszarze, jak szaleje płomień w ciemnej stodole, pełnej słomy i suchego zboża. Gdy przez rozwalony płot owce wydarły się z koszara i wartogłowe ze strachu popędziły na oślep w sto stron; niedźwiedź począł pić z najcieplejszych krew, począł łykać wyszarpywane płaty mięsa z ciekącem od krwi runem. W końcu porwał jedną sztukę i w skokach przepadł w lesie.
Nazajutrz płacz i lament napełnił polanę. Niedość że wyżej trzydziestu owiec pobił „on“; mnóstwo pochwytały wilki, gdy się rozpierzchły, co po śladach poznać było można; mnóstwo zapodziało się tak, że nawet odgadnąć nikt nie mógł, co im drogę zaszło. „On“ zrujnował szałas do szczętu i z płaczem, klątwami, złorzeczeniami i odgróżkami z resztą żywych i zdrowych owiec, które się zegnać udało, uciekli juhasi do wsi, zamknąwszy pobite owce w jednej z jat i obwarowawszy ją i zaparłszy kołami i głazami, nim by przybyli liczniej po skóry i mięso. Ale „on“ czuwał. Tejże samej nocy uderzył na jatę z towarzyszami, rozeprali głazy, rozmietli kłoty, koły i żerdzie i wyprawili sobie ucztę, od której krwawych strzępów pełną była dolina. I gdy w trzy dni później, za ciepła, powrócili wolarze i owczarze popod Hruby Wierch, zastali zdruzgotaną jatę i wszystko mięso pożarte.
— „On“...
— „On“...
Rozzuchwalone tem powodzeniem niedźwiedzie dzień i noc trapiły pasterzy, że wielu się zarzekało, powróciwszy w jesieni do domów, że tam już nie pójdą następnej wiosny, a straszna sława „jego“ rozniosła się kręgiem koło Tatr.
„On“ zaś tryumfował. W blasku księżyca gdzieś w uboczach Gołych Wierchów stawał do czarnego głazu podobny i patrzał z wysoka na puste doliny. I czuł się jeden potężny i niezrównany, jak halny wiatr, albo piorun, którym nic nie wyrówna. I w jesiennem późnem słońcu przewalał się po aksamitnych uzłoconych upłazach, po ogromnych błyszczących trawach, podobny do kłody smrekowej, sam jeden najpotężniejszy, jak głusza zimowej nocy, albo mróz ranny, który wszystko w lód ścina. I puste milczące lasy znowu były jego niepodzielnem księstwem. Posępny, kolosalny uginał barami konary przekraczając potworne zbutwiałe kłody, albo płynął wśród jesiennych wybujałych traw, czerniąc się wśród nich grzbietem, jak ciężko ładowna łódź na ruchomej fali. Wędrówki jego napełniała słodka pamięć klęsk, które zadał, zwycięztwa i pogromu. Królestwo jego, od wieków przez przodków mu przekazane, znowu stało się wyłączną jego własnością. I uderzył, jak skała w szczytach urwana na wściekłego tura, który się z nizinnych borów popod Krzywań przybłąkał. Ujrzał go tur zbiegającego w dół między wielkiemi, staremi, rzadko rosnącemi smrekami, pochylił łeb o strasznem czole i bodących rogach, zaryczał krótko, gardłowo i rozstawił szeroko przednie nogi, zapierając się zadniemi w grunt. Tak stanął do mostu, na który kra uderza, podobny. Atoli szybciej, niż złamany wichrem smrek na ziemię się wali, runął nań niedźwiedź i łapą w kark go uderzył. Bluznęła krew bystro, jak z otworu źródła, na którym kamień ciężki leżący jeleń w pędzie racicą strąci. Potworny bek wyrwał się z gardzieli zwierza i równie, jak dwie lawiny głazów z dwóch przeciwnych skał lecące zetrą się z sobą w kotlinie, kamienie spiętrzą się w mury, a huk wypełni przestwory; tak oni z rykiem zwarli się ze sobą. Ale mocne, śmiertelne czoło tura ugodziło w pustkę; niedźwiedź uchylił się i powtórny raz zadał w kark wroga, wyrywając płat mięsa, który odwalił się od kadłuba, jak kęs drzewa piorunem z pnia oddarty. I cios za ciosem ponawiał straszliwy napastnik, unikając ciężkiemi, ale szybkiemi skokami rogów i czoła byka. Wreszcie ów, uchodząc śmierci, zawrócił i cały czerwony od posoki i olbrzymie jej bluzgi na mchy i gałęzie, o które się ocierał, rzucając, rozpaczliwym biegiem uciekać począł, tętniąc, jak gdyby młoty uderzały w ziemię. Ale stary milczący las nieruchomo patrzał na tę walkę.
Zaś niedźwiedź zapragnął słońca po boju. Przeszedł więc dolinę Niefcyrki ponad doliną Młyniczną przez grań od Hrubego Wierchu i tam, pod przełęczą, w niezmiernej wysokości, leżąc między progami skalnemi na rozpalonej trawie, grzał się w słońcu, spoglądając w swej dumnej samotni na szeroki kraj ludzki tam nizko... I nie było żadnego więcej zwierzęcia tam, na wysokości. Stadka kozic, gwiżdżąc na trwogę, pomknęły w szalonych rzutach w niedostępne, czarne krzesanice, ponad im tylko niegroźne otchłanie i niewielki jastrząb trzepotał skrzydłami w błękitnem powietrzu, czatując na siedmiobarwne, długodzióbe motyle skalne.
Nadeszła zima, a z nią zimowy sen. „On“ spał pod wykrotem kędyś w Hlińskiej Dolinie, ale ludzie radzili o „nim“. Bo żal im było nie powracać na traworodną Ciemnosmreczyńską polanę, a przytem nurtowała ich serca chęć krwawej zemsty. I gdy wiosna nadeszła, kilkunastu ludzi, dobrze zbrojnych w łuki, noże i topory, z łopatami w ręku i z zębatemi żelazami, zaopatrzonemi w grube łańcuchy, ruszyło wyciętą percią w góry.
Ujrzał ich obudzony już niedźwiedź i znowu chęć w nim zawrzała rzucić się na nich i rozmieść ich po lesie i znowu jakaś trwoga popchnęła go wstecz, w gęstwinę. A jednak czuł, że cienkiej skoruszyny łatwiej nie łamie, kiedy ją chyli, aby owoce jej pożreć, niż zmiażdżyłby każdego z tych ludzi. I już, już porywała go żądza krwi runąć ku nim i powstrzymywał go jakiś niepojęty lęk. Ha! gdyby który zbliżył się ku niemu, gdyby natarł na niego... Podarty w sztuki okrwawiłby kosodrzewinę... Oko w oko spojrzeć człowiekowi, zblizka, tuż, tuż, to była najnienawistniejsza chęć „jego“, najpełniejsza dyszącej krwią zajadłości. Ale natrzeć nie śmiał, czuł jakąś siłę obcą, nieznaną, niepojętą w człowieku, mimo, że był dla jego ramion jak giętkie gałęzie krzaków malinowych.
I przyszli znów na halę z wołami i z owcami juhasi. Przyszło ich więcej, przypędzili więcej wołów i owiec i psów przyprowadzili dwunastu. A szli z hukaniem, śpiewem i muzyką, napełniając góry dźwiękiem gęśli, brzęczącem beczeniem kobzy, daleko biegnącym świstem piszczałek i rozległem wyciem długich trombit. Szli tak, jakby pragnąc odstraszyć zwierza i naprzód ogłosić zajęcie w posiadanie, zdobycie i utrwalenie swej władzy na Ciemnosmreczyńskiej polanie.
Bo ci z nich, którzy przybyli tu uprzednio, pokopali doły głębokie z niezmiernym trudem w skalistej ziemi, poczynili na nich wiązania z nawleczonych gałęzi i konarów i pokryli je mchem, aby stały na zdradzie wilkom i pozakładali żelaza na niedźwiedzie.
Ale „on“ zaraz pierwszego dnia po wygonie wołów, w samo południe wypadł z kosodrzewu, ogromnego siwego wołu upatrzywszy. Wół wczas zoczył potwora, zaryczał ze śmiertelnej trwogi i zadarłszy ogona uciekać począł, dognany jednak, mimo wściekłego ataku trzech psów, które nadbiec zdążyły nieopodal będąc, padł pod ciosami łap nieodpartych. Dwa jeszcze psy biegły z pomocą i siedmiu wolarzy, — „on“ cofnął się od zdychającego wołu w gęstwinę, ale dał znać, że jest, że panuje i odpowiedział na tryumfalne wejście w jego królestwo.
Walkę podjął i że nie zesłabł; pokazał.
I w pewną ciemną dżdżystą noc postanowił ponowić napad w sam środek polany, na koszary z owcami. Aliści nagle przy wyjściu z kosodrzewu straszliwy ból przeszył mu boki i w zadnią nogę wpiły mu się z dwu stron śpiczaste długie żelazne zęby oklepca. Ryknął boleśnie i szarpnął nogę, atoli żelaza nie puściły, a gruby łańcuch i ogromny kłot drzewa z brzękiem, chrzęstem i łoskotem powlekły się za niemi. Rycząc, począł się miotać i szarpać, niemogąc się uwolnić, niemogąc cofnąć, bo półkola żelazne, łańcuch i kłot zawadzały o każdą gałęź i każdy sęk kosodrzewiny.
I toczyła się powoli czarna dżdżysta noc ponad nim, nad jego rykiem strasznym, wyciem przerażonych wilków i zawziętem ujadaniem psów, które oblegały zdala miejsce jego nieszczęścia. Czasem z śród chmur, wyjrzał posępny wiszący w otchłani niebotyczny cień skały, jakby ciekawej: co się dzieje tam na dole, gdzie coś żyje, rodzi się i umiera...
I nastał świt. Blade światło rozlało się po dolinie i natychmiast ludzie wyszli z szałasu z łukami, toporami i maczugami w ręku i ostrożnie, powoli, z ujadającemi psami przed sobą, poczęli podchodzić w górę. I stanęli w zdumieniu, albowiem ujrzeli „jego“, bo go poznali po rozmiarach i siwej okowie na szyi, może na jakich ośm wysokości ludzkich z żelazem, łańcuchem i klotem między konarami potężnego smreka, gdzie z bólu, rozpaczy i wściekłości szalony wylazł, naokół zaś powyrywane z korzeniami drzewka, pokruszone, podruzgotane, potrzaskane pazurami i zębami gałęzie, pomiażdżone krzaki kosodrzewu, powydzierane z ziemi głazy, ciężkie, jak młyńskie kamienie.
Stali i patrzyli zdumieni, nie śmiejąc się zbliżyć.
— „On“...
— „On“...
Wtem jeden pochylił się, podjął kamień, napiął procę i puścił cięciwę. Wnet uczynił to drugi, a inni naciągnęli trzymane w gotowości łuki. Grad strzał i kamieni począł bić w konary, w pień i w niedźwiedzia. Wówczas runął on na dół, aby rzucić się na ludzi, runął krwawy, pokaleczony, z tkwiącemi w ciele kilku pociskami. I poskoczył ku czeredzie napastników. Cofnęły się naprzód psy, zaskomlawszy i pierzchły, a wraz cofnęli się gwałtownie ludzie. Pozostał tylko jeden wysoki i szeroki w barach Góral, ze szpikulcem żelaznym nasadzonym na grubem drzewcu bukowem. Ten stał, wsparłszy trzon o głaz i nastawiwszy ostrze.
Wlekąc żelaza w podrzutach przypadł ku niemu „on“, a gdy już był na kilka kroków, wspiął się, aby łapą przednią w głowę uderzyć i nabił się na nastawione ostrze piersiami.
I wtenczas zblizka pojrzał w oczy człowieka. Wtem topór ciśnięty przez jednego z juhasów zawarczał w powietrzu i wciął mu się w czaszkę za uszami. Zaraz drugi ugodził go w kark, trzeci w jedną z łap przednich. Także rzucane z ręki kamienie poczęły grzmocić mu w ciało. I zwalił się na bok z ostrzem w piersiach, łamiąc drzewce ciężarem upadku.
Człowiek uskoczył, natomiast nadbiegły psy i za nimi ludzie. Dwa rozżarte kundysy wyzionęły życie z głuchym przeraźliwym jękiem pod „jego“ paszczą. Strzały jednak, siekiery, maczugi, kamienie, ciskane z coraz bliższa, wytoczyły zeń tyle krwi, że stało mu się ciemno w ślepiach i bezwład opanował mu członki. Widział tylko, jak przez mgłę, posuwającego się ku niemu owego wysokiego, szerokiego w barach Górala, który mu spisę pod pierś podstawił i uczuł wstrząsający całem jego jestestwem straszliwy cios maczugi w czoło, pod którym głowa spłaszczyła mu się na ziemi.
I jeszcze przenikliwy, niedozniesienia, przeraźliwy ból rozwarł mu ciemne prawie ślepia; to przewalonemu już na wznak drągami jeden z juhasów pruł długim nożem brzuch i wypuszczał wnętrzności.
I wtenczas znowu ujrzał ludzi zblizka nad sobą.
Ciemne Smreczyny zostały opanowane, a „jego“ potworną skórę, rozpiętą na wbitych w ziemię kulikach suszyło słońce.
PRZYPISKI:
koszar — miejsce ogrodzone płotem dla owiec.
strąga — miejsce ogrodzone w koszarze, gdzie się owce doi.
trombita — dawny instrument.
„On“ — nazywali niedźwiedzia strzelcy i pasterze. Unieśmiertelnił tę nazwę Sabała.