Ad astra/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ad astra |
Podtytuł | Dwugłos |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nie wiedział sam, czy od długich godzin, czy może wieczność całą oblegały go nieprzeniknione zwoje tumanów, tak samo, jak on, wspinających się szerokim żłobem lodowym ku górze. Szły one wszystkie od południa, z rodańskiej doliny, i trącane nierównymi atakami wiatru nacierały masą bezwładną na stoki owych puszcz białych, z których wychyla się Jungfrau i groźny grzbiet Finsteraarhornu. Miejscami tłoczyła się mgła w kłębach tak gęstych, że w każdą wklęsłość i rozpadlinę lodnika wnikała biel płynna, przysłaniająca teren tuż przed okiem wędrowca. Miejscami powstawały w niej przerwy znaczniejsze, gdy wicher, tłukąc się o skały ościenne, przypadał do lodu i, zakotłowawszy na dnie śniegowic, rozpędził precz mleczne odmęty. Wtenczas wychodziły na jaw szersze płaty fantastycznie poszarpanego lodowca, który od strony wielkiego Aletschu walił w dół gigantycznymi złomami — a w rozwidnionem powietrzu rozsypywały się podarte strzępy mgły w deszcz drobnych, lśniących igiełek.
Ale ten, który «w głębinę własnej duszy chciał wcielić duszę całej przyrody», nie odczuwa ani spiętrzonego nad nim chaosu dzikich lodów, ani ukłuć, jakie mu zadają rozmiotane zasypy szronów, ani nawet szuka dla siebie żadnej określonej drogi. Pragnie wydostać się gdzieś najwyżej, najdalej...
I zamknięty w ten jeden ruch woli, zmaga się z pewnym spokojem, a jednak upornie i zawzięcie, ze straszliwą grozą swojej wędrówki.
I rzeczywiście, torem, którym żaden tubylczy przewodnik iśćby nie śmiał, krawędzią lodowych upłazów, głębią ślizkich rozpadlin, wiotkimi pomostami śniegu, skrzepłego w łuk ponad przepaście, wznosi się bezustannie w górę. Dawno już przebył szorstki Telligrat, ominął martwą szybę jeziora, które jeżyło się gdzieś pod nim ostrzami wmarzniętych wysp lodowych, i chciałby zdeptać ten wzrost podniebny, któremu niema końca. Za każdem zdobytem piętrem odradzają się nowe złoża, nowe grzbiety, nowe bryły, nastroszone, jak głownie zlodowaciałej hydry. Tu i owdzie chwytać się może kamieni, tkwiących gęsto w lodzie od wymulonej moreny; albo przylgnąwszy do gładkiej jak szkło ściany ułomiska, żelazem kuć musi wyższe szczerby i stopnie. To znów oskard w lód wbity jest mu jedynem oparciem. Zrzadka ustaje na chwilę, aby otrzeć pot, zalewający mu czoło, lub przetrzymać gwałt krwi szumiącej warem na skroniach; lecz ostre ciągi miałów powietrznych smagają go, jak bicze, i podżegają do nowych zapasów. Głazów coraz mniej, śnieg i lód coraz czyściejsze, fale mgły bardziej rozwiewne, przejrzyste. Od pochylonych stogów białych zwieszają się ciężkie kotary, z ziaren śnieżnych ulepione przez prąd jednostajniej i równiej wiejący. W architekturę mórz skrzepłych i staczających się w mgliste otchłanie kładą się coraz częstsze i coraz potężniejsze konchy świeżego śniegu. Nikną też jary złowrogie, wąwozy otwarte prostopadle w lodzie, rozpękane — zda się — aż do wnętrza globu, istne cmentarze ofiar zuchwalstwa albo zapału; wypełnia je i zaciera białą dłonią śnieg.
Powłoka jego pod wpływem mrozu ściągnęła się i stężała; zdoła unieść ciężar jednego ludzkiego ducha. Czasem tylko usunie się pod naglącą stopą i opadnie lawiną szklistych otoczaków. A czasem zajęknie pod naciskiem stopy lub pod klingą kilofu, jak pękające szkło. Zresztą i ona jest martwą. Skoro przecież świst wiatru złamie się i na chwilę umilknie, z pod grubych warstw śniegu i z bezdeni lodów dobywa się nieraz głos przytłumiony, szelest chrapliwy lub łkanie łzawych strumieni, dźwięczących o granit i przelewających się spodami. Jak gdyby ta ziemia pod ochronnym pancerzem kryształu nie leżała martwa, ale miała krew ciepłą, krążącą w żyłach ukrytych, albo jakby usnąwszy, wyśniła sobie oblicza głębokich tajemnic, poczem ocknęły się w niej łzy wewnętrzne na smutny widok tych twarzy.
Przed Rodowskim wyłania się nagle z pod lodu wielka pochyłość skalnego calca, ogromna płyta warstw młodszych, uławiconych jednostajnie. Na ich tle blado-płowem rzucają się w oczy rumieńce rdzawych odcieni. Zdaje się, że ten grunt, obnażony z całunów, płakał ongi krwawo pod ironią mrozu i słońca, i że to ów płacz przysechł mu do jagód śladem ohydnym.
Przez środek ciągnie się wązka ścieżka, smuga zwartego srebra. Jeszcze łzy!
Poniżej gubiła się ta figura płowa i krwawa, przecięta srebrną blizną w nieokreślonych wądołach, w sińcach lodu i czczości oparów.
Gdyby Rodowskiemu pojawił się teraz cherub rozskrzydlony świetliście i zapytał: dokąd idzie? odgarnąłby pewno z drogi swej szarfę promieni i szedłby naprzód, w głąb dzikiej krainy, gdzie grunt spoisty i twardy snuje od wieków sen śmierci i milczenia...
Minęła pierwsza godzina południa, gdy stanął na kryształowej przełęczy, wysterczającej jak resztka zatopionego okrętu ponad niezmierne rozłogi lodowców. Jest nakoniec w strefie gór najdumniejszej; sięga tak prawie wysoko, jak śnieżne kirysy i hełmy górskich herosów, trzymających wszystko pod sobą, a nad sobą mających już tylko firmament. Ten biały świat apokaliptyczny wyjęty jest z doczesnych dziejów ziemi, i na wyniosłości kilku tysięcy metrów przygniata ją niezmiernem brzemieniem, jak strącony w locie wycinek wieczności. Tysiącem wytrysków, bałwanów, załomów, rozpościera się chaos zimnych pustyń, obszar farb białych, zielonych, sinych i jeszcze kir odsłonięty najstromszych skał.
Na powierzchni nieruchomych mórz jeżą się całe lasy słupów, wieżyc, jakieś maszty i kadłuby flot zastygłych w boju, wywijają się łuki opadłe na zgięte kolumny, jakieś lśniące arkady wstrzymują swe upadki nad ciemnią rozwartych czeluści. Owdzie podnoszą się miarowo stopnie lodozwałów i mają pozór wschodów prowadzących do nieba; na każdym zaś tarrasie i wschodzie wytryskują stromizmy poszczerbionych okopów, baszt strzelistych, redut, barykad, tłoczą się zagadkowe torsy i bujne kontury postaci tajemniczych, a strasznych. I wszystkie te posady i wieże, kopce i brogi, lasy i potępione floty, noszą na sobie piętno klęski i zniszczenia. Wszystkie wyrosty lodów strącone są lub podcięte, każdy kształt rozpada się i kruszy, każdy gmach, każda twierdza zdobyte, każdy statek strzaskany. Jakież żywioły potykały się tutaj w buntach rozszalałych? Jakież nawałnice poorały tę arenę wyrokiem doszczętnej zagłady! Jakichże rozgromów świadectwem są te pola zdruzgotanych ruin, przywalone zamiecią śniegu! Jednak bardziej złowrogą od grzmotu kataklizmów jest nieruchomość i cisza, panujące tu dziś. Sądy skończone. Nic się tu już nie dzieje.
Śnieg grzebie i zakrywa przeszłość. Zapada w wąwozy i jamy, na gruzach wznosi świeże piramidy, siada na bloki granitu, rozrzucone po lodowych grzbietach, wokół zaciąga swe połyskliwe całuny — jedyny władca mogilnego królestwa.
W każdej stronie horyzontu dźwignęły się z łona białych pustkowi pasma i grzbiety skał, budowy i cielska przeogromnych wierzchołków. Krawędzie ich, znów poszarpane i rozprute, skamieniały gestem odwagi lub rozpaczy; na karkach ich złożyska nowych lodów; bioder ich znów śnieg się ima, wyciągając fałdy nowych, ukośnych draperyi. Gdzieniegdzie wystąpi ściana głazów czarniejszych, gdzieniegdzie ze stosu błędnych kamieni sterczą iglice nagie, bez lodowych koron. Granic ów świat nie ma żadnych. Bo dołem słaniają się chmury ciężkie, przywalając głębie, z których świat ten wyrasta; a na skłonach wznoszą się ogniwa pasem coraz dalszych, widnieją nowe turnie, rozednione błękitnie.
Dołami i w kotlinach hasają jeszcze wichry popędne i borykają się z sobą wśród chmur, ale na wysokościach jest spokój. Chyba że silne żagle orkanu wyśmigną się aż pod eter i runą na flanki czubatów: wówczas ze ścian prostopadłych porywają się płachty śnieżycy, zamącą powietrze burzą białych kwiatów i rozpraszają się po lodniku, grając jak szkło. Milczą atoli niebiosa i wiszą nad szczytami szczytów w nieruchomej bladości. Na niebie stoi słońce, matowe i bez aureoli, słońce, widz obojętny, o którem śpiewa Kalewala, iż nic się przed niem nie skryje. Gdy z obsłon jego wytryśnie więcej światła, powierzchnia martwych niw poczyna błyszczeć jak zwoje falującego atłasu, śniegołomy ciskają kaskadami brylantów, a na rozrębach lodu jawią się ognie zielone. Poczem znów tarcza przygasa, atłas ćmi się i mroczy, lody szczerzą się sino i ciszy krajobrazu nie trąca jaskrawy gwar promieni. Od czoła ciemnych olbrzymów, na których zastygły zygzaki dawnych gromów, rozluźniają się krepy cieniste, płyną powoli, jak myśli, i wsiąkają jak smutek w rzeźbę białych warstw.
I tutaj, między bytem świata a duchem człowieka wiążą się nici spójni ostatecznej.
Któż kiedy z górnych wędrowców pamięta: skąd przyszedł? po co wyszedł? gdzie był początek jego drogi?
Czas ziemski i wieczność nieziemska ważą się tu na szali, kładąc na siebie po bratersku skrzydła. Tak czasem się ważą pamięć i niepamięć, pamięć ulotna i wyższa niepamięć, zawisłszy razem na promyku duszy.
Dusza ludzka zna dwa tylko stany: jest polem walki lub pobojowiskiem. Przez duszę Rodowskiego tyle już walk przegnało huraganem zniszczenia, że chciałby ją przykryć białą warstwą śniegu, choć bólu już nie pamięta.
Oczy jego, kaleczone mrozem i rażone odblaskiem, odróżniają jeszcze tylko ton ogólnej bieli. Poza tem otoczył go już głuchy zmierzch. I w głuchym tym zmierzchu przez rozfalowane potopy skrzepłej białości, przez zaspy otchłanne i przez szkliste, przepastne wiszary, z wysiłkiem ostatnim, z mozołem niewysłowionym, zapuszcza się coraz dalej, dalej...
Pamięta jeszcze, że to, co go przytłoczyło głazem nieruchomym, było niegdyś czemś bardzo wiotkiem i nikłem, prostym podmuchem zwątpienia, widziadłem smutku, atomem goryczy; niemniej wszakże nie umie sobie uprzytomnić, kiedy to było i nie wie, jakim sposobem przemieniło się w ciężar tak wielki, że chyba jedna wieczność mogła go urodzić! Przeżywa w nim wspomnienie pewnych potęg życia, które pobudziły się kiedyś od ech bijących z odległej krainy i wcale nie szły zgodnie z mądrą resztą jego ducha. Potem posplątywały się te potęgi w bolesne widziadła, obfite w zawody, w samotność, w zwątpienia i w świątyniach myśli sprawiały zgiełk urągliwy, szarpały go, gnębiły, gryzły mu serce; a mordowane twardym orężem, podnosiły się znowu, aż opowiły go w tęcze żałobne bez końca, od których marły w nim nerwy, mózg, wola i wiara w siebie, i sama możność istnienia. Nie wie, co się z temi potęgami stało: czy zniszczył je ciężar owego głazu, czy może one same głazem się zwaliły, gdyż nie czuje odtąd ani samotności, ani cierpienia, ani jakiegokowiek zawodu, ani żadnej z tylu przelicznych rzeczy, które uświadomiły się w nim niegdyś, pod działaniem bólu. Nie pamięta również, jakiemi były świetne, drogocenne budowle, tworzydła jego samoistnej władzy, które zatraciły się wszystkie bez śladu. Było to podobne do katastrofy lawin, lecących z gór na piękne doliny, lecz dawno cofnęło się na odległe tło duszy, mdłe i bierne.
Duma jego prysła mu w dłoni, jak marna bańka mydlana. Rzecz to zupełnie błaha i niepotrzebna, podobnie jak on sam niepotrzebny jest nikomu. Więc lepiej, że jest tu sam, i że odejdzie jak najdalej, najdalej...
Tak się w nim ważą pamięć i niepamięć, a im trudniej i niespokojniej serce mu w piersiach uderza, tembardziej wnętrze jego istoty wyrównywa się, uspokaja, obojętnieje, blednie. Czy miał kiedy dążenie jakie, i do czego dążył? czy patrzył w cele fałszywe i czy zmylił drogę? czy zabrakło mu czego do ukończenia dzieł życia? czy połknęła je i zamknęła się nad niemi gardziel nicestwa? czy co po nim zostanie? czy wydobędzie kto z toni te porzucone klejnoty i przerobi je na monetę zdawkową dla tłumu? czy zawołają za nim: sława! sława! sława! lub własność jego rozkradną pomiędzy siebie łakomi odkrywcy? czy istniejemy po to, aby, jak orły zbyt chyże, rozbijać się o skały, albo po to, by na paśmie nierozpoznawalnych przeznaczeń przesuwał nas Bóg, którego dłoń jedna oznacza przeszłość, a druga przyszłość? czy on sam pada ofiarą jakichś żywiołów możnych a pominiętych, które dosięgły go w zawieruchach losu i węgiel bólu rzuciły w szkarłat serca? Wszystko to takie mu obojętne, jak bezdenna zawierucha białego kwiecia, przez którą usiłuje się przekopać. Nie troszczy się o mistykę krajobrazu i linii, na całun nieba nie chce zarzucać własnego sklepienia, nie uderza go groza niedopowiedzianych tajemnic, nie szuka żadnych łączników między losem swoim a porządkiem kosmicznym, prowadzącym słońce przez niebo, od wschodu do zachodu. I w niego wrócił spokój. Nic się w nim już nie dzieje. Nie huczą w nim zygzaki piorunów, od których pękają myśli, jak skałom — czoła.
Tylko męczą go jeszcze szare dymy tęczy i plączą się bezustanku tuż przed nim, przysłaniając wzrok. Chciałby je myślą rozerwać, odpędzić; ale nie może, nie może.
Cóż stało się z myślą jego? z tą myślą czujną, szybką i ogromną, z myślą człowieka, w którego ustach najpowszedniejszym był wyraz «nieskończoność».
Jakież orkany zawodów i gromy zamętu rozniosły ją po wszechświecie? Niekiedy dotknięta promykiem światła lub krótkim szelestem lodowych okruchów, drży jeszcze ta myśl i dżwięczy nad żałobą zmierzchu, jak drobny owad złocisty, zrywający się do lotu, ale wnet słabnie i zamiera cicho, nie dawszy ani bólu, ani przebaczenia. Więc znów się gmatwa przędza szarej tęczy i ociąga się po nim coraz dotkliwszym ciężarem; wreszcie zaczyna wirować coraz gwałtowniej, snując się z niewidzialnego kłębka coraz grubszym cieniem, aż wreszcie zakuła go w obręcz potężną, która musiałaby się otrzeć o wszystkie oceany bytu, aby wytoczyć się kiedyś sama ze siebie. Tymczasem skrzepło mu niebo w martwą bryłę światła i nigdyby nie zdołał przez nie się przebić. Wszak nie jest słońcem. Z tęczy szarej nie wyjdzie... i może stopniowo w niej uśnie. Zresztą wszelka myśl o przyszłości jest mu natrętna. Chce tylko iść naprzód coraz dalej...
I coraz nowe pochłaniają go wąwoziste rozdoły, coraz głębiej zasypują mu drogę miazgi śnieżnych zatorów, coraz niedostępniejsze zwały i kry zgruchotanego lodu łyskają przed nim w sińcach szmaragdowych, a stronami, poza rumowiskiem szarych albo zrudziałych kamieni, biegną łańcuchy skał coraz innych, smugą kiru wybuchające w błękity.
Na dalekiem niebie trwał jeden mglisty, zapomniany obłok. W powietrzu leżał przepych melancholii i tęsknoty...
Gdy Rodowski już osłabł, dzień mimo wczesnej godziny miał się ku schyłkowi. Tarcza słoneczna spłynęła poza horyzont, natomiast w kierunku obszarów Aletschu, między poziomem śnieżnego stopu, a długą ławą odegnanych chmur, wykształcił się pas barwy ceglastej i szybko rozszerzał się, gęstniał, podnosząc pozornie całą wstęgę obłoków ku górze.
Szeregi Alp, widniejące na wyniosłych kulisach, zaczęły przesycać się mrokiem, i gdy zachód przeszedł z tonów rdzawych w różowe, rzeźbiły się zarysem coraz wyraźniej błękitnym. Kiedy zaś poświata słoneczna, przewinąwszy skalę wspaniałych kolorów, stała się niebawem płonącą czerwienią, profile gór ubrały się w płaszcze ciemno-granatowe i zgasły.
Rodowski, chociaż uczuł, że słabnie, dotarł pod sklepienie gładkiej wydmy zaklęsłej i czas jakiś na tafli lodowej bezczynnie spoczywał. Nie zdawał się pojmować tej okrutnej tragedyi, która jego, więź blasków i wykwit ludzkości, porzucała dziś tutaj samotnie i nadaremnie, w dziczy dla zwierząt najdzikszych za srogiej, na twardym lodzie, pod zimnem niebem... Dopiero gdy mnożące się ciągle krótkie a urywane przeloty wiatrów, roznosząc po pustyni zamróź wieczorną, wstrząsnęły go pierwszym dreszczem oziębienia, wzrok na szeroką panoramę obrócił i wtenczas przebiegł go dreszcz ponowny. Przeraziły go ujrzane nagle dziwy horyzontu. Wstęga chmur zamigotała mu w gasnących oczach sceneryą Alp nowych, stworzonych z rumianego lodu, opartych o Alpy ziemskie i wzdętych ogniami; a nad niemi, zamiast słońca, ukazał mu się niespodziany demon powietrza, zimny i straszny sierp księżyca. Cienki, ostry i prawie biały, przybity był na stropie bardzo głębokim i ciemnym, pionowo i nieruchomo. Matrwy i nieruchomy, posiadał jednak pełną moc nad ziemią i nad atmosferą, nad światem szczytów miedzianych i sinych. Pośród tych lodów mieszkają groźne tajemnice! Jak przenikliwie sinieją wszystkie wytryski i zwaliska tej mroźnej obieży, a krawędzie i szczeliny świecą się przejrzyście... Turnie kamienne są już teraz bliższe i wyższe, a rzucają na śniegi cień taki twardy, niezłomny i ciężki, jak góry na umarłych planetach. Kamienie milczą i nikomu nic nie mówią o sobie.
Śmiertelnie pusto i śmiertelnie zimno.
Tymczasem tęcze z popiołu przędą się i przędą, wychodzą z pod tafli przezroczego szkliwa, czy raczej dymią z głazów i z księżyca, a wszystkie wiją się ku niemu i chcą go w dół zepchnąć ze ślizkiego progu. I gdy się stara tę ćmę upartą rozpędzić, spostrzega wysoko, ale tuż nad sobą, ponad śnieżnym okapem, na kolosalnym nasypie lodów, łomów, śnieżyc, rzut ogromnego cienia. Cień przeolbrzymi, kolos czarnej góry, siedzący naprzeciw sierpiastego księżyca. Znane nazwiska zatliły mu w pamięci. Może to wierzch Agassiza — a może kres najwyższy, głownia ciemnego Aaru? Nie wie, nic nie wie, jednak z tego właśnie cielska biorą się wszystkie koła cieni. Ściekają z nigo strugi, leją się fontanny, buchają całe rzeki ciemności. I zajmą cały świat. Ta postać przykuwa go do siebie. W ciemnych wysokościach rysuje się jej twarz. Ludzka nie ludzka, twarz bóstwa, czy zwierzęcia; wielka, potężna, bez mięśni i bez oddechu — a wszystko wiedząca. Pod skamieniałą brwią drążą się oczy bez wzroku... Sfinks! Tkwiący na wyżynie tytan zakrzepły, zabity mrozem... albo byt wyższej potęgi, bez czucia i bez snu. Pod rzutem jego cienia rwą się i toną zachodnie zorze, księżyc ginie i znika, ziemia cała kładzie się do grobu, przed tem obliczem, twardem — jak śmierć!
Teraz i on rozumie, że to już akt ostatni.
— Śmierć! Oczywiście, cóż może nastąpić innego, niż śmierć? Jednak jest mu źle bardzo, mróz kąsa mu ciało, członki ciężą, czuje się bardzo zmęczonym, w uszach dzwonią jakieś odległe wołania, czuje potrzebę snu i spokoju.
Zapomina o Sfinksie, którego łapy nad głową jego w lód się zaryły. Nęci go sen i przyzywa śmierci, bo przecież po to jedynie tu przyszedł, aby zbadać tajemnicę sąsiedztwa tych dwojga.
I oto nagle, w świecie, przeistoczonym w jedno arcydzieło rozpaczy, dzieje się rzecz straszna, żywiołowa. Kędyś, od wyniosłego kolosu-góry, wszczął się jęk i łoskot padających granatów, i wnet zawrzał szeroki okrąg atmosfery, jakby od huku tysiąca armat piekielnych, z których naraz wyrzucono pociski. Cały też chaos mas, błyszczących, ciężkich, a chyżych jak piorun, zakotłował w powietrzu i wnet rzuciły się za nim kłęby śnieżnych orkanów. Jak gdyby pół nieba zwaliło się na szczyty i glob rozpadał się w kawały pod siłą ciosu...
Kawał spadzistego lodowca, podgryziony przez mróz i przeważony śniegiem, runął wraz z brzemieniem swem do przepaści, rwąc skałę, miażdżąc spiętrzone lody, sadząc przez śnieżne zagony, i grzmiąc w rozpędzie upadku ogromnem echem pustkowia.
Długo z tarrasów coraz niższych, ze stoków coraz bardziej oddalonych rozlegał się stukot rozszalałej masy, huk brył pękających, jak petardy, głuchy grzmot porywanych lawin, dudnienie głazów i świszczący grad drobnych kamieni...
Placówka Rodowskiego w połowie roztrącona, w połowie zasypana miazgą przelatującej lawiny.
W nim budzą się z ogłuszenia zachowawcze, po pradawnych przodkach odziedziczone, instynkty, i przełamują chorą niemoc nerwów. Słaba cząsteczka ludzkości, zbłąkana w mateczniki zagłady, drży teraz jak pisklę zranione, i kwili, próbuje odgarnąć śniegi i skarży się matce przyrodzie. I zaraz na pomoc przychodzą dwie podniety życia: ból i pamięć istnienia.
Zamarzłe krople znoju rażą mu ogniem rozpalone skronie. Serce bije jak młotem i cierpi pod każdą falą krwi. Strwożone ciało domaga się ratunku od mózgu i rozkazuje mu działać. Więc z letargu ciemności wstają myśli, jak rój słabiuchnych iskierek, mrowią się opuszczonym torem i starają się skupić nad życiem w kaganek jednolitego światełka. Za niemi zaś podnosi się rój inny, drobne kruszyny uczuć i zalewają kaganek oliwą żalu.
I wnet kleci się cały obraz życia. Matka, młodość, szczęście, ona, przyszłość... Matka — umarła; młodość — nie wróci; przyszłość? wszak teraz życie się kończy. Więc znów jest przy nim goniec szybkonogi, gość niewzywany, gość odtrącany — smutek. Dławi mu gardło, gniecie piersi, ściska za serce. A serce cierpi, a piersi bolą, jak otwarta rana.
Chciał wylecieć ponad innych: a kona zabity lawiną własnych myśli...
Dlaczego opuścili go wszyscy? — Czuwa nad nim, bez snu i bez czucia, brzemię złowieszczej góry, z twarzą Sfinksa, nieruchomo i bezlitośnie. Poniżej wyzierają z poza wirchów moreny nagie zębate grzbiety granitów, czarne jak noc. Lodowce mienią się sino... Czy serce jego nie umiało kochać?
Nikt po nim płakać nie będzie. Matka, ta słodka, nie żyje. Ojciec — obcy! Kochanka? Nie miał żadnej; owa jedyna, która z oddali nęciła go, jak złota gwiazda — nie może dla niego nic i sama ginie... Ach! ona byłaby mu może krynicą radości i siły, ale jak kwiat mistyczny, zwiędła tam daleko, pod tchnieniem jego zimnej mądrości, zanim ją ujrzał...
Tacy, jak on, muszą mieć moc i dumę schodzić ze świata samotnie.
Wargi mu zaschły, strawiony organizm omdlewa za odżywczym napojem. Pragnie pić, pić...
Więc drżącą, zziębniętą ręką, zbiera obsiadające go szrony, z utęsknieniem szuka napoju, jednej kropli napoju. Wtedy płatek szeleszczący, który bez wejrzenia zabrał ze sobą z niżu, wpada mu w dłonie.
Podnosi twarz, patrzy, poznaje znaki. Stamtąd! Od niej!
Ale w źrenicach powstają mu lamy złociste i wykwitają koła czerwonych płomieni. Więc wspiera głowę o kryształy lodu, przymyka oczy, chce chwilkę spocząć, zgasić płomienie — i płakać...
Na śnieżnych ruinach siedzi wieszczka biała, pochyla czoło i szlocha. Kto ją ukrzywdził? Z serca jej zwisa łańcuch roztargany i świeci purpurą krwi...
Z szelestem padającego szronu idą po śniegu trzody białych łani i patrzą mu w oczy dyamentami łez...
Wokół zapada mrok.