Amaury de Leoville/Tom III/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Amaury de Leoville |
Data wyd. | 1848 |
Druk | Józef Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amaury |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Ten wieczór był najprzyjemniejszy i najprzykrzejszy dla Filipa, ze wszystkich wieczorów jakie w towarzystwie Antoniny przepędził. Antonina istotnie była nadzwyczaj grzeczna dla niego, i dla niego tylko. Rudolf nie przyszedł wcale, a Amory zasiadł zaraz do kart, i przegrywał z nadzwyczajną gorączką. Filip więc prawie sam jeden był z Antoniną; a ona nie gniewała się o to wcale....i owszem.
Niekiedy Amory ukradkiem spojrzał na Antoninę i na Filipa, i widział jak się uśmiechają, i rozmawiają po cichu, i za każdym takim rzutem oka przyrzekał sobie, że jutro nie będzie oszczędzał wcale przyjaciela swego Filipa.
Filip zapomniał prawie o pojedynku. Radość i wyrzuty gnębiły go. — Na cóż się zdało, że płakał nad szczęściem swojem — jego tryumf aż nadto był widoczny, musiał więc chcąc nie chcąc znosić go cierpliwie. Prawda, że kiedy Antonina uśmiechała się do niego, mówił sobie, że jutro może nieco za drogo zapłaci za uśmiech ten; prawda że za każdem miłosnem spojrzeniem sąsiadki, widział w dali dwa straszne oczy, któremi jak błyskawicą Amory rzucał na niego. A więc on, nic dobrego wyraźnie zdradzał pamięć biednéj nieboszczki!
Ale nareszcie wspomnienie Magdaleny w przeszłości, i zemsta którą mu groził Amory w przyszłości, wszystko to pomału zniknęło przed jego oczarowanemi oczyma, i on cały oddał się rozkoszy obecnego swego zwycięztwa.
Dopiero kiedy miał odchodzić, kiedy Antonina żegnając go wdzięcznie mu rączkę podała, wtedy dopiero Filip przypomniał sobie wszystkie okoliczności. Wtedy pomyślił, że być może po raz ostatni ją widzi; rozczulił się, i całując tę rączkę atłasową nie mógł się wstrzymać od kilku frazesów czułych i oderwanych.
— Pani! tyle dobroci.... szczęścia tyle.... Ach! jeśli mi los sprzyjać nie będzie, jeśli ulegnę jutro.... wymawiając imię twoje pani; czy nie poświęcisz mi pani nawzajem jednéj myśli — jednego uśmiechu.... westchnienia jednego?...
— Co pan mówi? pytała Antonina zdziwiona i postraszona zarazem.
Ale Filip ostatni raz kłaniając się, ostatni raz spojrzał na nią, i wyszedł tragicznie nie chcąc mówić więcéj, wyrzucając już sobie i tak, że powiedział za wiele.
Antonina, wiedziona wyłącznie niewieściem przeczuciem poszła tam, gdzie stał Amory z kapeluszem już w ręku, i rzekła mu:
— Jutro, pierwszy czerwca; nie zapomniałeś przypadkiem Amory, że mamy się widzieć u p. d’Avrigny?
— Nie, i owszem, rzekł Amory.
— A więc będziemy tam o 10éj jak zwykle?
— Tak o 10éj rzekł Amory roztargniony. Gdybym jednakże do południa jeszcze nie przybył, powiedz z łaski swojéj, p. d’Avrigny, żeby na mnie już nie czekał, bo mnie ważne interessa zatrzymały w Paryżu.
Te proste wyrazy były wymówione tak obojętnie, że Antonina blada i drżąca nie śmiała nalegać więcéj, ale zwróciwszy się do pana de Mengis prosiła go, aby z nią chwilkę chciał jeszcze pozostać. — Wtedy opowiedziała mu te pół-słówka Filipa, i tajemniczość jaką się okrywał Amory, i swoje powierzyła mu domysły. Hrabia porównywając wszystko to, z rozmową jaką rano miał z Amorym, sam także niejaką powziął obawę; ale nic nie mówił, aby nie przestraszyć Antoniny, i śmiał się nawet i obiecał jéj, że jutro zaraz zajmie się tą ważną sprawą, i będzie się widział z obu rostrzepańcami.
Nazajutrz w istocie wyjechał wcześnie i pobiegł naprzód do Hr. Amory; ale Amory, mówiono mu, wyjechał niedawno, konno, bez hałasu, nie mówiąc nikomu dokąd jedzie, w towarzystwie jednego tylko gruma anglika. Wtedy p. de Mengis kazał się wieść co prędzej do Filipa.
Odźwierny domu stał na progu i opowiadał właśnie swemu przyjacielowi, a na prośbę p. de Mengis zaczął da capo, o tém, jako przed godziną może p. d’Auvray wyszedł z swojém patronem, jak ta poważna osoba nie pęk stęplowych papierów dziś niosła, ale parę szpad w jednym, i pudełko z pistoletami w drugim ręku; jak wtedy kazali zawołać dorożki i Auvray skoczył do szanownego powozu wołając na dorożkarza: Do bulońskiego lasku, alleja de la Muette.
P. de Mengis takiż sam rozkaz dał swemu woźnicy, który puścił konie galopem.
Ale było już po wpół do ósméj dobrze, a spotkanie naznaczone, było na 7mą.
W istocie o samej siódmej, Filip i patron jego, którego wybrał na świadka, przybyli na umówione miejsce, wtedy właśnie kiedy Amory zsiadł z konia, a jego przyjaciel Albert wysiadał z pięknego kabryoletu.
Przyjaciel Filipa znał się nieco na tego rodzaju sprawach, i dla tego właśnie sam przyniósł broń swoją, dowodząc, że Filipowi jako obrażonemu służyło prawo użycia własnéj broni.
Albert nie przeczył zupełnie, bo Amory uprzedził go, żeby na wszystkie wymagania przeciwników chętnie przystawał: łatwo więc umówiono się. Stanęło na tém, że mieli bić się na szpady, że do tego użyją broni Filipa.
Poczém Albert wyjął kilka cygar, ofiarował jedno grzecznie patronowi, a kiedy on przyjąć nie chciał włożył je znowu do kieszeni, zapalił swoje i rzekł Amoremu:
— A więc już wszystko przygotowane, będziecie się bić na szpady, polecam ci tego biedaka.
Amory skłonił się, położył na ziemi kapelusz, tużurek, kamizelkę i szelki; Filip zrobił toż samo przez proste naśladowanie; podano Filipowi obie szpady, wybrał sobie jedną, jak gdyby laskę wybierał; drugą podano Amoremu, który przyjął ją bez przesady ale z ukłonem eleganckim.
Potem oba przeciwnicy zbliżyli się ku sobie; skrzyżowano obie szpady w sześciu calach od końca, świadkowie odstąpili jeden na prawo, drugi na lewo mówiąc:
— Daléj! panowie.
Filip nie unosił się wcale, i stanął niezgrabnie ale odważnie; ale od pierwszego razu Amory wytrącił mu szpadę, która wywracając kozły odleciała na 10 kroków w bok.
— Czy doprawdy tak jesteś mocny Filipie? spytał Amory; tymczasem Filip patrzał co się z jego szpadą wyrabia.
— Ha! przepraszam mocno, odpowiedział Filip, alem uprzedził o tém.
— To weźmy pistolety, rzekł Amory, przynajmniéj siła będzie równa.
— Weźmy pistolety, rzekł Filip, który w istocie był gotów na wszystko.
— Ach! rzekł Albert aby cokolwiek chociaż powiedzieć, czy w saméj rzeczy chcesz bić się daléj Amory?
— Spytaj się Filipa.
Albert powtórzył pytanie zwracając je do przeciwników.
— Jakto? czy chcę? rzekł Filip, naturalnie, że chcę. Jestem obrażony, i jeżeli Amory nie przeprosi mię....
— A więc mordujcie się! rzekł Albert; robiłem co mogłem, aby przeszkodzić krwi rozlewowi, nie mam nic do wyrzucenia sobie przynajmniéj.
Wtedy skinął na gmina, i kazał mu potrzymać cygaro; sam miał ponabijać pistolety.
Tymczasem Amory chodził w szerz i wzdłuż ścinając ostrzem miecza swojego główki astrów i jaskiezu.
— Słuchaj Albercie, rzekł Amory, obracając się nagle rozumie się, że ten pan jako obrażony ma pierwszy strzał.
— Dobrze, rzekł Albert, i kończył nabijanie zaczęte, a tymczasem Amory ścinał główki kwiatkom.
Kiedy przygotowania były skończone, zaczęto umawiać się o warunki. Zgodzono się, że oba przeciwnicy stanąwszy na 40 kroków od siebie będą mogli zrobić po 10 kroków każdy i tym sposobem zostanie odległości między niemi 20 kroków.
To postanowiwszy, sekundanci wsadzili dwie laski w ziemię na znak gdzie wstrzymać się należało, ustawili walczących w przyzwoitéj odległości, dali każdemu pistolet w rękę i stanąwszy nie daleko nich, każdy z właściwéj strony, klasnęli trzy razy w rękę, i za trzeciem klasnięciem przeciwnicy postąpili ku sobie.
Zaledwo cztery kroki zrobili, pistolet Filipa wystrzelił. Amory ani drgnął, ale Albert upuścił cygaro i chwycił za kapelusz.
— Co to się stało? spytał Filip, którego niepokoił kierunek kuli jego.
— Stało się mój panie, rzekł Albert kładąc palec w dziurę przebitą w kapeluszu, że jeżeliś celował do mego kapelusza, toś trafił doskonale, jeżeli zaś nie, to djable jesteś niezgrabny, mój panie.
— Co u djabła tam pleciesz! zawołał Amory, na wpół przestraszony, na wpół śmiejący się mimowolnie.
— Mówię, że ja powinienem strzelać do tego pana a nie ty, bo zdaje mi się, że on ze mną się pojedynkuje. Daj mi pistolet, niech się to dzieciństwo raz skończy.
Wszyscy zwrócili oczy na biednego Filipa, który złożywszy ręce przepraszał Alberta tak szczerze, ale zarazem tak komicznie, że nie podobna było wstrzymać się od śmiechu.
W téj samej chwili kareta, wyjechawszy z bocznej allei pędziła w kierunku pojedynkujących się; Hrabia de Mengis na poły wychylony z powozu wołał: Wstrzymajcie, panowie wstrzymajcie! Amory i Filip poznali od razu jego głos.
Amory rzucił pistolet daleko, i zbliżył się do Alberta, on znowu przysunął się do Filipa. Filip trzymał ciągle pistolet w ręku.
— Dajże mi tę broń, rzekł mu kolega jego, przecież jest prawo przeciw pojedynkom.
I wyrwał pistolet Filipowi, który ciągle przepraszał Alberta, chociaż go tamten już dawno nie słuchał wcale.
— Dalibóg! panowie, rzekł Hrabia de Mengis zbliżając się, szczególnie muszę biegać z waszéj przyczyny. Ale Bogu dzięki, przybywam wczas, sądzę; chociaż słyszałem wystrzał już.
— O! tak, mój Boże, to ja panie Hrabio, rzekł Filip, ja się nie znam wcale na broni, przycisnąłem niechcący cyngiel, widać przed czasem, i małom nie zabił pana Alberta, którego istotnie bardzo przepraszam.
— Jakto więc pan się strzelasz z tym panem? pytał Hrabia.
— Nie! z Amorym; ale kula przekręciła się widać w lufie, i nie wiem jakim sposobem celując do niego, trafiłem w pana Alberta.
— Panowie, rzekł Hrabia, sądząc że czas przemówić nieco poważniej w téj sprawie, panowie, pozwólcie mi pomówić nieco z panem Amorym i Filipem.
Patron się skłonił, dandy zapalił inne cygaro, i oba oddalili się na strong. Hrabia, Amory i Filip pozostali we trzech.
— Ach! doprawdy panowie, mówił wtedy pan de Mengis, co znaczy ten pojedynek? czyż natośmy się zgodzili Amory? O cóż się bijecie przez Boga, a jeszcze ty Amory z twoim przyjacielem, Filipem.
— Strzelałem się z p. Filipem, bo p. Filip obraził Antoninę.
— A pan P. Filipie o cóż biłeś się z Amorym?
— Bo Amory mię obraził.
— Obraziłem pana dla tego, żeś kompromitował Antoninę i że p. de Mengis uprzedził mię...
— Za pozwoleniem p. Filipie, rzekł Hrabia, tylko kilka słów powiem Amoremu.
— I owszem p. Hrabio.
— Ale się pan nie oddalaj, wnet będę mówił i z panem.
Filip skłonił się i oddalił na kilka kroków.
— Nie zrozumiałeś mię Amory, powiedział de Mengis, oprócz Filipa któś inny kompromitował także pannę Antoninę.
— Kto inny! zawołał Amory.
— Tak, i ten kto inny, to ty! Filip kompromitował ją chodząc piechotą, a ty Amory jeżdżąc konno wiecznie pod jéj oknami.
— Co pan mówisz! zawołał Amory czyż mógł kto sądzić, że ja mam jakie widoki względem Antoniny?
— Nie tylko mógł, ale sądził tak dalece, że mój synowiec uważa pana za jedynego rzetelnego pretendenta do ręki panny Valgenceuse i że ustępuje przed tobą a nie przed Filipem.
— Przedemną panie! wołał Amory osłupiały, przedemną! I mogli myśléć.....
— No! i cóż w tém wszystkiém dziwnego.
— I pan mówisz, że ustępuje przedemną?....
— Tak, chyba, że wyraźnie oświadczysz, że żadnych nadziei ani myśli nie masz względem panny Antoniny.
— Nie! panie, rzekł Amory widocznie powściągając sam siebie, ja zrobię lepiéj daleko, niech pan się na mnie spuści zupełnie. — Ja długo myśleć nie lubię i jeszcze dziś przekonasz się pan, czy byłem godny jego zaufania i rady, jaką zdaje mi się, udzieliłeś mi pan w téj chwili.
I Amory kłaniając się Hrabiemu chciał odejść.
— I cóż Amory, zaczął znowu Hrabia, idziesz już, i nie powiesz ani słowa do Filipa.
— Prawda rzekł Amory, muszę go przeprosić.
— Proszę pana, rzekł Hrabia do Filipa.
— Mój kochany Filipie, mówił Amory, kiedyś już strzelał do mnie, a przynajmniéj w tę strong gdzie ja stałem, teraz mogę ci powiedzieć, że z całego serca żałuję, żem cię obraził.
— E! mój przyjacielu, zawołał Filip, ściskając jego rękę, Bóg widzi żem nie pragnął twojéj śmierci; oczywisty dowód, żem trafił w kapelusz świadka twego; chociaż i za tę niezręczność żałuję szczerze.
— No! to co innego, miło mi słyszeć te wasze słowa. Teraz uściśnijcie się za ręce i niech się wszystko zakończy.
I ścisnęli się z uśmiechem.
— Panie Hrabio, rzekł Amory, zdaje mi się, pan chciał mówić z samym Filipem. — Oddalam się więc wypełnić postanowienie moje.
Amory odszedł z wolna jako człowiek, co czuje całą wagę postanowienia swojego; kilku słowy podziękował Albertowi, siadł na koń i poskoczył galopem.
— A teraz kiedyśmy sami, rzekł Hrabia do Filipa, powiem panu po cichu, że p. de Leoville słusznie zrobił panu uwagę, że postępowanie pana kompromitowało Antoninę. Niechby się jeszcze jeden zdarzył wypadek taki jak dzisiejszy, a wątpię bardzo, czy Antonina przy całéj piękności i majątku mogłaby dostać męża, nawet.
— Panie Hrabio, rzekł Filip, tylko co przyznałem się do winy, i teraz gotówem powtórzyć toż samo; aleja wiem jak naprawić to złe, którem wyrządził. — Ja, panie Hrabio, namyślam się nim co przedsięwezmę, ale jak co raz postanowię, niezawodnie do skutku doprowadzę. Panie Hrabio, mam zaszczyt pożegnać go najuprzejmiéj.
— Ale cóż pan chcesz zrobić? pytał p. de Mengis zatrwożony tą poważną miną Filipa, i bojąc się czy pod tą powagą nie kryje się jakie dzieciństwo znowu.
— Będziesz pan zadowolony ze mnie, oto, co mogę teraz panu powiedzieć.
I kłaniając się nizko oddalił się, zostaw ująć p. de Mengis w zadumieniu.
— Mój drogi, mówił Filip do swego towarzysza, musisz mi wielką wyrządzić przysługę, pójdziesz piechotą do rogatek, ztamtąd omnibusem pojedziesz, a dorożkę zostawisz mi tutaj, bo mam dużo dziś jeszcze zrobić kursów. Spodziewam się po twojéj przyjaźni, że mi nie odmówisz téj łaski.
— Ho! panie, rzekł Albert trzymając ciągle pistolet w ręku, czy pan myślisz tak odejść nie pozwoliwszy wystrzelić do siebie?
— Ach! prawda, rzekł Filip, przepraszam pana, zapomniałem zupełnie. Gdyby pan zmierzył odległość....
— Nie trzeba, rzekł Albert, dobrze pan stoisz; tylko się pan nie ruszaj.
Filip widząc, że Albert mierzy do niego, wyprostował się jak żerdź.
— E! oh! co pan robisz! krzyknęli razem p. de Mengis i patron, rzucając się ku Albertowi.
Ale ledwo kilka kroków zrobili, Albert strzelił, i kapelusz Filipa toczył się już po trawie, przebity właśnie w tém samem miejscu, gdzie Filip trafił Alberta.
— A teraz panie Auvray, rzekł śmiejąc się elegant, a teraz kwita z nami; możesz pan odjechać, jeśli chcesz.
Filip nie dał sobie tego dwa razy powtarzać; podniósł kapelusz, skoczył do dorożki, powiedział słów parę dorożkarzowi po cichu, i poleciał. Wtedy Albert zbliżył się do patrona, ofiarował mu cygaro i miejsce w kabryolecie. Prawnik przyjął obie propozycje; a ponieważ powóz był na drugim końcu allei, pożegnawszy więc Hrabiego i odeszli wziąwszy się pod ręce.
— Do prawdy, mówił do siebie p. de Mengis idąc do swojej karety, sądzę dalibóg, że pokolenie co po nas nastąpi, to istne pokolenie waryatów.