Amaury de Leoville/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Amaury de Leoville | |
Data wyd. | 1848 | |
Druk | Józef Tomaszewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Amaury | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
AMAURY
DE
LEOVILLE
PRZEZ
ALEXANDRA DUMAS
TOM I.
WARSZAWA,
w Drukarni Józefa Tomaszewskiego
przy ulicy Bielańskiej Nr 600
1848.
|
Na początku maja 1838 roku, koło 10-téj godziny z rana, otworzyła się brama domu, przy ulicy Maturins położonego, i wyjechał z niéj młody człowiek na pięknym bułanym koniu, którego nogi cienkie i nieco przydłuższa szyja, wydawały pochodzenie angielskie. Z téj saméj bramy tegoż samego pałacu, w przyzwoitéj odległości wyjechał lokaj, ubrany czarno, na rasowym równie koniu; jednakże oko znawcy dojrzałoby w nim mniéj czystéj krwi niż w pierwszym wierzchowcu.
Na pierwszy zaraz rzut oka, łatwo można było odgadnąć, że jeździec ten był z liczby młodzieży, którą zwyczajem anglików, w języku świata nazywają lwami. Był to młody człowiek, mogący mieć lat 23 lub 24. Ubiór jego prosty ale wyszukany, zdradzał w nim te nawyknienia arystokrackie, które we krwi już mieć potrzeba, bo żadne wychowanie stworzyć ich tam nie może, gdzie ich natura nie dała. Potrzeba także dodać, że fizjonomja dziwnie zgodnie odpowiadała ułożeniu i kształtowi ciała: bo trudnoby wymarzyć coś bardziéj eleganckiego i delikatnego jak twarz jego otoczona czarnemi włosami i faworytami, napiętnowana charakterem szczególnéj znakomitości, blada bladością młodzieńczą, bez połysku. — To też ten młody człowiek, potomek jednej z najznakomitszych familij z czasów monarchji, zwał się starém imieniem; a imiona takie codziennie bardziéj nikną, i wkrótce znajdziesz je tylko w historji: zwał się Amory de Leoville.
Teraz jeśli od uwag zewnętrznych przejdziemy do wewnętrzniejszych, od obrazu oblicza do obrazu głowy i serca, jeżeli odmalowawszy powierzchowność zapragniemy rzeczywistych bardziej rysów, przekonamy się, że pogoda twarzy jest bezpośrednim wypływem pogody młodego serca. Ten uśmiech, co się od czasu do czasu na jego ustach pojawia, odpowiada marzeniom duszy jego — to uśmiech ulubieńca fortuny. Idźmy więc w ślad za tym człowiekiem, tak szczodrze obdarzonym przez los, co dostał od razu w podziale urodzenie znakomite i majątek, młodość i piękność, znaczenie i szczęście — bo on jest bohaterem naszéj powieści.
Wyjeżdżając od siebie, puścił on konia małym kłusem, i dojechawszy ciągle tym samym krokiem do bulwaru, minąwszy ulicę Magdaleny, puściwszy się po przedmieściu Ś. Honorjusza, wjechał na ulicę Angouleme. Tam lekkiem poruszeniem powstrzymał nieco konia a oczy jego dotąd błędne i obojętne, zaczęły się nieco mocniej wpatrywać w jeden punkt ulicy, w którą wjeżdżał właśnie. Punkt ten, był to cudowny pałacyk położony między podwórcem pełnym kwiatów i zamkniętym sztachetą, a obszernym ogrodem, które codzień chętniéj w przemysłowym Paryżu ustępują miejsca tym massom kamieni, bez powietrza, bez przestrzeni, bez zieloności, co wcale niewłaściwe zwą się domami. Kiedy do tego przybyli miejsca, koń zatrzymał się sam przez się, jakby za dawném idąc przyzwyczajeniem; ale pan jego rzuciwszy długie spojrzenie na dwa okna, których zasłony hermetycznie zsunięte niepozwlały nic dojrzeć zupełnie — ruszył daléj; ale nie raz jeden zwrócił wtył głowę, nie raz jeden zapytał się zegarka, czy doprawdy nie nadeszła jeszcze godzina, która miała mu, widać, otworzyć bramy tego mieszkania.
Odtąd naszemu młodzieńcowi wyraźnie szło oto tylko, aby czas zabić co najzręczniej. Naprzód wstąpił do Lepaża, rozbił kilka lalek, przeszedł do jajek, od nich znowu do mniejszych jeszcze celów. — Wszelkie popisywanie się ze zręcznością obudzą miłość własną. — Chociaż więc strzelający nie mógł mieć innych widzów oprócz posługujących chłopców, jednak ponieważ on strzelał doskonale, a oni, niemając co robić, zgromadzili się w okół i patrzyli na niego, dla tego zeszło mu takim sposobem blisko trzy kwadranse czasu. — Potem siadł na koń, ruszył kłusem drogą ku laskowi i w kilka minut był już w alei Madryckiéj. Tam spotkał jednego ze znajomych, rozmawiał z nim ostatniem polowaniu i o zbliżających się wyścigach w Chanhlly, co mu znowu zajęło z pół godziny. Wreszcie koło bramy Saint-James napotkali trzeciego, który od trzech dni wrócił ze Wschodu, i on im z takiém zajęciem opisywał życie, jakie prowadził w Kairze i Konstantynopolu, że jeszcze godzina upłynęła bez zbytniej niecierpliwości. Ale kiedy ta już godzina wybiła, nasz bohater nie mógł wytrzymać dłużéj; żegnając swych przyjaciół puścił konia cwałem, i nie zatrzymując się ani zmieniając prędkości, jednym tchem wrócił na róg ulicy Anguleme, który wychodzi na Elizejskie pola. Tam stanął, spojrzał na zegarek, a zobaczywszy że pokazuje pierwszą godzinę, zsiadł z konia, rzucił cugle swemu słudze, zbliżył się do domu, przed którym zatrzymał się był rano, i zadzwonił.
Jeżeli Amory doświadczał jakiej obawy, obawa ta, była bezzasadną zupełnie; bo po uśmiechu, co się kolejno ukazywał na ustach sług, od stróża, co mu kratę otworzył aż do lokaja siedzącego w przedsieni, można było wnosić, że młody hrabia dobrze jest znajomy w tym domu. To też kiedy zapytał się, czy P. d’Avrigny jest u siebie, służący przypuszczając, ze mu wolno pominąć pewne ceremonie w postępowaniu, odpowiedział: „Nic Panie Hrabio, ale damy są w małym salonie“ — Następnie znowu, kiedy służący chciał pójść wpierw i oznajmić jego przybycie, Amory dał znak, że i to nie jest potrzebne, i sam, świadom drogi, udał się małym korytarzem, na który wychodziły wszystkie drzwi, i po chwili stanął przededrzwiami salonu, które, że były nieco otwarte, dozwoliły jego oku przeniknąć w wnętrze pokoju. Przez chwilę stał na progu.
Dwie młode dziewice mogące mieć po lat 18 lub 19, siedziały prawie naprzeciw siebie i haftowały w jednych krośnach; tym czasem u oku siedziała stara guwernantka, angielka; przed nią leżała otwarta książka ale oczy Mistress Brown zwrócone były na jéj dwie wychowanice. Bo też nigdy malarstwo, ta królowa sztuk, nie stworzyło cudniejszej gruppy nad tę, jaką tworzyły te dwie piękne głowy zbliżone do siebie, których charakter tak był odmienny, że rzekłbyś Rafael postawił je obok umyślnie, aby mieć przed oczyma dwa typy zarówno wdzięczne, chociaż sprzeczne ze sobą. Jedna z nich blondynka, blada, z długiemi włosami w loki angielskie zawiniętemi, oczy miała błękitne, szyję może nieco przydłuższą. Patrząc na nią sądziłeś, że to jest wątła i przezroczysta dziewica Ossjana, stworzona na to tylko, aby się unosić wśród mgły, którą wiatr północny pędzi na czoła nagie gór Szkocyi, albo chłodne równiny Wielkiej Brytanii. Było to jedno z tych zjawisk pół ludzkich, jakie Szekspir tylko widywał i rzez moc genjuszu swego w rzeczywistości ubrał sukienki; cudowne to utwory, których nikt nie przewidział przed jego urodzeniem, do których nikt nie doszedł po jego śmierci, którym on słodkie podawał imiona Ofelii, Kordelii albo Mirandy.
Druga przeciwnie, miała włosy czarne, i podwójny ich warkocz oplatał twarz rumianą; oczy jéj błyszczące, usta z purpury, ruchy żywe i pewne. Widok jéj przypominał jedną z tych dziewic, z twarzą śniadą słońcem italskiem, które Boccacio zebrał w willi Palmieri, aby słuchały wesołych powiastek Dekameronu. — Wszystko w niéj tchnęło życiem i zdrowiem, a dowcip nie mogąc wydobyć się przez usta, igrał w jéj oczach; i smutek jéj — bo najweselsza twarz ma swoje pochmurne chwile — smutek nie mógł zasłonić wyrazu wiecznie śmiejącego się oblicza: po za smętnością domyślałeś się uśmiechu, jak domyślasz się słońca poza letnim obłokiem.
Takie były te dwie dziewice, które, jakeśmy rzekli, siedząc naprzeciw siebie, nachylone nad jednemi krosnami, wyrabiały piękny bukiet kwiatów; ale i tu pozostały wierne charakterowi swemu: jedna tworzyła białe lilije i blade hyacynty, druga ożywiała świetnemi barwy tulipany i gwoździki.
Amory w milczeniu przypatrywał się im minut kilka, poczem otworzył drzwi. Na szelest jaki zrobił, obie dziewice odwróciły się i wydały okrzyk nieznaczny, niby dwie podchwycone gazelle; tylko lekki ale przelotny odcień karminu ukazał się na licu blondynki, gdy towarzyszka jéj zbladła nieznacznie.
— Widzę, żem źle zrobił niekazawszy się oznajmić, rzekł młodzieniec zbliżając się żywo do złotowłosej dziewicy i niezwracając uwagi na jéj przyjaciółkę, bom cię przestraszył Magdaleno. Daruj mi, ale ja jeszcze uważam się za syna przysposobionego P. d’Avrigny i postępuje sobie w tym domu zupełnie tak, jakbym miał prawo należeć jeszcze do niego.
— I dobrze robisz Amory, odpowiedziała Magdalena, a zresztą, sądzę nie umiałbyś robić inaczej, choćbyś chciał; w sześć tygodni nie można się pozbyć nawyknień lat ośmnastu; ależ przywitaj się z Antoniną......
Amory podał z uśmiechem rękę brunetce.
— Przepraszam cię, rzekł, kochana Toni, ale musiałem naprzód wytłumaczyć się z mojéj niegrzeczności przed tą, którą nabawiłem strachu. Słyszałem głos Magdaleny, i pobiegłem do niéj.
Potem obracając się do guwernantki.
— Mistress Brown! rzekł, dzień dobry!
Anton na uśmiechnęła się ściskając rękę młodzieńca, ale w uśmiechu jéj był mały odcień smutku, bo właśnie myślała sobie, że i ona podobnie Magdalenie na widok młodzieńca okrzyk wydała, ale go Amory nie słyszał.
Mistress Brown nic nie widziała albo raczéj widziała wszystko, ale wzrok jéj ślizgał się po powierzchni tylko rzeczy.
— Nie usprawiedliwiaj się jéj Panie Hrabio, rzekła: i owszem, dobrzeby częściej robić to co zrobiłeś, choćby dla tego, aby oduczyć to piękne dziecko od téj lękliwości bezzasadnej i tych drżeń nagłych.
Wiesz pan zkąd to pochodzi? — z jéj marzeń. Ona stworzyła sobie świat osobny, i zamyka się w nim, kiedy tylko nie utrzymuje się jéj w święcie rzeczywistym. Co się tam dzieje w tym święcie? ja nic nie wiem; ale to wiem dobrze, że jeżeli tak dłużej potrwa, to nareszcie ona musi świat jeden dla drugiego poświęcić, a wtedy marzenia jéj staną się życiem, a życie będzie jéj marzeniem.
Magdalena podniosła na młodzieńca długie i słodkie spojrzenie, i niby mówiła mu tém spojrzeniem: Ty wiesz Amory o czém ja marzę w mych marzeniach. Antonina widziała to spojrzenie, stała przez chwilę zamyślona, potem zamiast siąść do krosienek, siadła przy fortepianie i puściła palce po klawiszach, grając z pamięci fantazję Talberga.
Magdalena wzięła się do roboty, Amory siadł przy niéj.
— Co to za męka, kochana Magdaleno, rzekł z cicha, że teraz tak rzadko sami i wolni być możemy....
Czy to przypadek tak rzeczy składa, czy to jest rozkaz wyraźny twego ojca?
— O! ja nic nie wiem, mój drogi, odpowiedziała dziewica, ale wierzaj mi, ja równie na tem cierpię jak ty. Kiedyśmy mogli widzieć się co dzień, co godzina, nie czuliśmy szczęścia naszego; i tutaj jak wszędzie, potrzeba było ciemności aby za słońcem zatęsknić.
— Ale czy nie mogłabyś powiedzieć Antoninie albo przynajmniéj dać jéj poznać, że zrobiłaby nam wielką łaskę, gdyby też czasami zabrała tę dobrą pannę Brown. Wszak ona pozostaje z nami więcéj z przyzwyczajenia, jak przez roztropność jaką; z resztą, nie dostała, sądzę wyraźnego rozkazu pilnowania nas.
— Nie raz mi to przychodziło do głowy, mój Amory, ale nie wiem, co za uczucie mię wstrzymuje. Kiedy tylko otwieram usta chcąc mówić o tobie z Antoniną, głosu mi brak zupełnie; a jednak nic bym jéj nowego nie powiedziała. Ona Wie dobrze, że cię kocham.
I ja to wiem także Magdaleno, ale potrzeba mi abyś mi to głośno mówiła. Słuchaj! — kiedy cię widzę, jestem szczęśliwy; ale zda mi się, że wołałbym się pozbawić tego szczęścia nawet, aniżeli widzieć cię w obec ludzi obcych, zimnych, obojętnych, którzy każą ci hamować głos, układać twarz twoją; i nawet teraz, w téj chwili, niepodobna wypowiedzieć jak przykre wrażenie sprawia na mnie ten przymus.
Magdalena wstała uśmiechając się z lekka.
— Amory! rzekła, pomożesz mi zebrać kwiatków w ogrodzie i oranżeryi; zaczęłam robić bukiet, wczorajsze kwiaty mi zwiędły, chciałabym mieć świeże.
Antonina powstała żywo.
— Magdaleno! rzekła, porozumiewając się z dziewicą, nie powinnaś wychodzić wcale; dziś tak pochmurno i chłodno; pozwól mi, ja pójdę po kwiatki i postaram się, żebym się za nie wstydzić nie potrzebowała.
— Moja kochana Panno Brown, mówiła daléj, bądź tak dobra, idź do pokoju Magdaleny i weź bukiet, który znajdziesz pani na stoliku w japońskim wazonie, i przynieś mi go do ogrodu, bo muszę patrząc na niego taki sam drugi ułożyć. Po tych słowach Antonina wyszła przez okno duże tworzące drzwi, i po schodkach zbiegła do ogrodu; a tymczasem Mistres Brown, która z resztą niedostała żadnego szczególnego rozkazu co do młodych dwojga łudzi, a wiedziała jakie ich łączyły związki od dzieciństwa, wyszła bocznemi drzwiami, nierobiąc żadnéj uwagi. — Amory patrzał za odchodzącą guwernantką, i widząc wreszcie, że sam jest z Magdaleną, ujął jéj rękę.
— „Nareszcie droga Magdaleno, mówił jéj z wyrazem gorącej miłości, nareszcie jesteśmy sami na chwilę. — Duszo moja, spiesz się, patrz na mnie, powiedz mi, że mnie kochasz zawsze; bo doprawdy, od czasu dziwnéj zmiany ojca twego w postępowaniu ze mną, zaczynam wątpić o wszystkiem. O! bo ja — ty wiesz że cię kocham!
— O tak, rzekła ona, westchnąwszy radośnie, jak się wzdycha, kiedy pierś szczęściem wzbierze, tak mów mi, że kochasz mię, bo zdaje mi się, że będąc tak słabą, jak jestem, twoją tylko żyję miłością; patrzaj Amory, kiedy ty jesteś przy mnie oddycham lekko, i czuję siłę w sobie niezwykłą; ale nim przyjdziesz, albo gdy już odejdziesz duszno mi — brak mi powietrza; a ciebie tak często niema od czasu jak przestałeś mieszkać z nami! — I kiedyż będę miała prawo nie opuścić już ciebie, ciebie tchnienie moje, duszę moją!
— Słuchaj Magdaleno, niech się stanie co chce, dziś wieczór jeszcze, napiszę do twojego ojca.
— I cóż się stać może? chyba to, że piany naszego dzieciństwa urzeczywistnią, się nareszcie! Kiedyś skończył lat 20 a ja 15, czyż od tego czasu nieprzywykliśmy uważać siebie za przeznaczonych sobie nawzajem? — Napisz śmiało do mego ojca Amory, zobaczysz, że nie oprze się twemu listowi i proźbom moim gorącym.
— Clhciałbym być równie pewnym jak ty Magdaleno; ale doprawdy, od niejakiego czasu twój ojciec dziwnie się zmienił dla mnie — Postępując przez lat 15 ze mną jak z synem własnym, pomału doszedł do tego, że mnie za obcego zupełnie uważa, nieprawdaż? — A i ty, któraś mię prawie za brata przedtem uważała, teraz czyś nie krzyknęła, kiedym wszedł bez oznajmienia?
— Ach! to był okrzyk radości, mój Amory; nigdy mię nie znajdziesz nie przygotowaną, zawsze czekam na ciebie; ale jestem tak słaba, tak nerwowa, że wszystkie uczucia moje zdradzają się przez ruchy niezwykłe. — Nie uważaj na to, mój kochany; postępuj ze mną jak z tym kwiatkiem, którysmy dręczyli, pamiętasz.. wtedy, dla zabawy, niemyśląc o tém, że i mi ma życie jak i my, że mi to cierpienie sprawia, być może. I ja jestem jak on. Twoja obecność obdarza mie szczęściem jakiegom doświadczała w dzieciństwie bawiąc się na kolanach matki mojéj. Bóg biorąc mi ją dał ciebie, abyś jéj miejsce zastąpił. — Jéj winnam pierwsze życie, tobie drugie. — Ona mi dała życie ciała, tyś mi dał życie duszy. —Jeżeli chcesz Amory abym się częściej tak odradzała, patrz na mnie często, mój drogi!
— O! zawsze, zawsze, wołał Amory, chwytając rękę dziewczyny, i przyklejając do niéj gorące usta. — O Magdaleno! ja kocham, kocham Ciebie!
Ale uczuwszy ten pocałunek biedne dziecko, wstało drżące, gorączkowe, i kładąc rękę na sercu:
O! nie tak, nie tak! — rzekła. Twój głos zbyt jest namiętny, wstrząsa całem jestestwem mojem. Usta twoje palą mię. — Oszczędzaj mnie, mój drogi. Przypomnij sobie biedny kwiatek; chodziłam wezmą zobaczyć go.. już nie żył.
— Dobrze więc Magdaleno, dobrze — będzie jak chcesz. — Usiądź, kochanie, pozwól mi siąść na téj poduszce, u nóg twoich; a ponieważ miłość moja przykrość ci sprawia, będę mówił z tobą po bratersku, szczerze — serdecznie; — i przestanę na tém. — O! dzięki Bogu! — Lica twoje przybierają zwykły swój kolor; nie mają już tego blasku dziwnego, który mię zatrwożył w téj chwili, ani téj strasznej bladości, co je kryła, kiedym przyszedł. — Lepiéj ci? — dobrze Ci? Magdaleno, siostro moja, kochanko moja!
Młoda dziewica, padła raczéj nie siadła na krzesło, oparta na ręku, pochyliła naprzód głowę osłoniętą długiemi jasnemi włosami; a końce ich igrały z czołem młodzieńcza. — I tchnienie jéj mieszało się z tchnieniem kochanka.
— Tak, tak, mówiła, Amory! ja blednę i rumienię się według téj woli. — Tyś dla mnie tem, czem słońce dla kwiatów.
— Oj! co to za upojenie, ożywiać cię, wzrokiem swojem wlewać siłę — słowem jednem! Magdaleno, kocham cię, kocham!
I była chwila milczenia i zdało się, że dusze obie w oczach się zbiegły. Jedną rażą lekki szelest dał się słyszeć z tyłu. — Magdalena podniosła głowę, Amory obróci! się. Pan d’Avrigny, stał za niemi, i patrzał na nich surowo.
— Mój Ojcze! zawołała Magdalena, pochylając się w tył.
— Mój drogi Opiekunie, rzekł zmięszany Amory, powstając i kłaniając się.
P. d’Avrigny nic nie odpowiedział, zdjął z wolna rękawiczki, położył kapelusz na krześle i nieruszywszy z miejsca, po chwili milczenia, która się godziną męki młodym wydała, głosem przerywanym rzekł: „Jeszcze tu jesteś Amory? — Wiesz co, zostaniesz bardzo zręcznym dyplomatą, jeżeli będziesz daléj uczył się polityki w buduarach, i jeśli będziesz badał potrzeby i korzyści narodu patrząc na haftowanie; niedługo poszlą cię niezawodnie na Ambasadora wprost, do Petersburga albo do Londynu, jeżeli będziesz zgłębiał myśli Talejrandów i Meternichów w towarzystwie młodej pensjonarki.
— Panie! rzekł Amory, a w jego głosie mieszała się miłość synowska z obrażoną dumą, może być, że w oczach pana zaniedbuję nieco naukę stanu do jakiego podobało się i mię przeznaczyć, ale Minister nigdy się na moją opieszałość nie skarżył, a wczoraj, kiedym mu czytał robotę, jaką mi powierzył....
— Minister ci powierzył robotę? a jaką? o czem? o założeniu drugiego Jockéj — klub, o zasadach boxów i fechtowania, o prawidłach, polowania w ogólności i jego szczególnych rodzajach? Jeżeli tak jest, to nie wątpię — że był zadowoliły z twej pracy.
— Ależ, mój kochany Opiekunie, mówił Amory z lekkim uśmiechem, pozwól mi zrobić uwagę, że wszystkie te przyjemności, którym, jak mi zarzucasz, zanadto się oddaję, z ojcowską prawie troskliwością zalecałeś mi sam; robienie bronią i konna jazda, mówiłeś mi nieraz, są przy językach obcych którymi mówię, dopełnieniem wychowania dobrze urodzonego człowieka XIX wieku.
— Tak, wiem to dobrze, mój Panie, kiedy się z tego robi rozrywkę po pracy poważnéj, nie zaś kiedy się im poświęca tę pracę. — Ach! doskonałym jesteś typem ludzi naszego czasu, którym się zdaje, że wszystko wiedzą, niczego się nie ucząc; którzy posiedziawszy godzinkę w Izbach z rana, godzinkę w Sorbonnie popołudniu, godzinkę w teatrze wieczorem, uważają się za Mirabeau, za Cuvier, za Geoffroy; sądzą o wszystkiem z wysokości geniuszów swoich, i rzucają pogardliwe swoje salonowe zdania na szale, na któréj ważą się losy świata! — Minister chwalił Cię wczoraj, mówisz? bravo! żyj temi świetnemi nadziejami, zbywaj te pyszne pochwały, a gdy przyjdzie dzień wypłaty zbankretujesz niezawodnie- — Ponieważ mając lat 23, zasłonięty przez wygodnego Opiekuna, ujrzałeś się doktorem prawa, magistrem sztuk, umieszczonym przy poselstwie; ponieważ chodzisz na bale dworskie w mundurze, którego kołnierz złotem świeci; ponieważ ci obiecano krzyż legii honorowej, tak samo może, jak obiecują wszystkim, co go niemają — dla tego zdaje ci się, że wszystko zrobione, i trzeba czekać tylko na los szczęśliwy założywszy ręce. Jestem bogaty, mówisz sobie, a więc mogę pozostać nieużytecznym; i przez to piękne rozumowanie twój tytuł szlachecki służy ci za patent lenistwa!..
— Ależ mój Ojcze kochany, zawołała Magdalena, przestraszona rosnącym ciągle ogniem słów Pana d’Avrigny, co też ty mówisz? Nigdy nie mówiłeś tak do niego.
— Panie, Panie, jąkał Amory.
— Tak! mówił Pan d’Avrigny nieco spokojniej ale z większą jeszcze goryczą, wyrzuty moje bolą cię, tém bardziéj, żeś na nie zasłużył, nie prawdaż? A jednak trzeba ci się przyzwyczaić do nich, jeżeli chcesz daléj prowadzić to życie bez celu, jakiem żyjesz teraz; albo musisz wyrzec się widoku opiekuna kwaśnego i wymagającego. — O! od wczoraj dopiero, usamowolniony jesteś mój kochany. Mój stary przyjaciel Hrabia Leoville zostawił mi opiekę nad tobą. Stosunki nasze prawne ustały już, ale moralny związek łączy nas jeszcze. Dla tego powinienem cię uprzedzić, że w tych czasach zawichrzeń, kiedy majątki i honor zależą od kaprysu tłuszczy albo zamieszania pospólstwa, na siebie tylko liczyć potrzeba, i że przy wszystkich twoich milionach i hrabiostwie, ojciec familii, dobrze położony w towarzystwie, odmówiłby ci ręki swej córki — i zrobił by rozsądnie: bo twe triumfy na wyścigach i stopnie twoje w Jockejclub zbyt słabą dają rękojmię.
Pan d’Avrigny uniósł się słowy własnemi, stąpał wielkiemi kroki, nie patrząc ani na córkę drżącą jak listek, ani na młodzieńca co stał, marszcząc brwi gniewne: — Amory, którego zaledwo uszanowanie od wybuchu powstrzymało, poglądał to na Pana d’Avrigny rozjątrzonego, to na Magdalenę osłupiałą równie jak on sam, bo oboje niemogli pojąć przyczyny gniewu.
— Ale nie pojąłeś-że, ciągnął daléj P. d’Avrigny, zatrzymując się przed młodą parą, oniemiałą od tego nieczekanego gniewu, niepojąłeś więc, mój Amory, dla czegom cię prosił, abyś dłużéj z nami nie mieszkał? Wszakże nieprzystoi młodemu człowiekowi mającemu imię i majątek, trawić czas marnie na gawędce z młodemi dziewczętami; wszakże to co uchodzi w 12 roku, staje się śmiesznem w 23 — i zresztą przyszłość córki mojéj — choć niema nic wspólnego z twoją przyszłością — może równie jak twoja ucierpieć na tych ciągłych wizytach.
— O! Panie, Panie! zawołał młodzieniec, miéj-że litość nad Magdaleną! widzisz dobrze, że słowa twe ją zabijają.
Wrzeczy saméj Magdalena, bielsza od posągu, padła nieruchoma na krzesło, bo straszne słowa ojca ugodziły ją w serce.
— Moja córko, moja córko!... wołał P. d’Avrigny blednąc równie jak ona — córko moja! — Ach! to ty ją zabijesz Amory!...
I skoczył do Magdaleny, wziął ją na ręce swoje, jak dziecię, i uniósł do blizkiego pokoju — Amory chciał iść za nim.
— Zostań Pan, rzekł zatrzymując go we drzwiach; zostań! rozkazuję Ci.
— Ale, mówił Amory załamując ręce, ona potrzebuję pomocy.
— To cóż? rzekł P d’Avrignv, nie jestemże lekarzem?
— Przepraszam Pana, wyjąknął Amory, ale ja sądziłem.... ja niechciałbym się oddalić nie dowiedziawszy się...
— Dziękuje, ślicznie dziękuję mój drogi, za troskliwość. — Ale bądź spokojny — Magdalena zostanie z ojcem, a ja nie odnmówię jéj starań. A więc bądź zdrów — do widzenia.
— Do widzenia! rzekł młodzieniec.
— Do widzenia! odpowiedział P. d’Avrigny zimno poglądając, i pchnął nogą drzwi, które się zawarły za nim i za Magdaleną.
Amory pozostał na miejscu nieruchomy, w rozpaczy. W téj chwili usłyszał dzwonek; wołano służącej — i Antonina weszła z Panną Brown.
„Boże! zawołała Antonina, co tobie jest Amory? zkąd ta bladość i smutek? gdzie Magdalena?
— Umiera — Umiera! wołał młodzieniec. Idź, idź Panno Brown! idź do niéj ona potrzebuję twéj pomocy.
— Mistress Brown pobiegła do pokoju, który jéj wskazał Amory.
— Ale dla czegóż ty nie wejdziesz? rzekła mu Antonina.
Bo mię wypędził! zawołał Amory.
— Kto taki?
— On! P. d’Avrigny, ojciec Magdaleny!
I wziąwszy kapelusz wybiegł jak szalony z mieszkania.
Wchodząc do siebie Amory, zastał jednego z przyjaciół, co czekał na niego. Byłto młody Adwokat, z którym razem chodził do szkoły, później na kursa prawa i razem magistrowali się. Był on prawie tego samego wieku co Amory: posiadał niezależny majątek, dochodzący do dwudziestu tysięcy franków dochodu, ale pochodził z familii plebejuszowskiéj, bez żadnéj świetności historycznej: zwał się Filip Auvraj.
Amory, uprzedzony przez lokaja, o tych odwiedzinach niewczesnych, chciał udać się wprost do swego pokoju, pozwalając Filipowi czekać, dopóki mu się podoba. Ale Filip byt tak dobry chłopiec, że Amory pomyślił, iż nie należałoby się tak z nim obchodzić. Wszedł więc do małego gabinetu, do którego wprowadzono już jego przyjaciela. Ujrzawszy go Filip wstał i poszedł ku niemu.
— Do licha, mój kochany, rzekł młody Adwokat, czekam na ciebie może z godzinę; zacząłem już rozpaczać i miałem wyjść, co zresztą zrobiłbym już dawno, gdybym nie przyszedł prosić cię o bardzo wielkiej wagi przysługę.
— Mój Filipie rzekł Amory, wiesz jak cię lubię, nie obrazisz się więc tem, co powiem: przegrałeś w karty, albo masz pojedynek? — bo tych tylko dwóch rzeczy odkładać nie można.
— Masz zapłacić dziś — czy masz się bić jutro? — W obu razach mój woreczek i osoba moja są na twe usługi.
— Nie! rzekł Filip, idzie tu o rzecz daleko ważniejszą, ale widocznie nie tak nagłą.
— W takim razie, mój kochany, powiem ci, że w téj chwili wszystko się we mnie przewraca. Zaledwo myśli chwytać mogę. I wszystko cobyś mi powiedział, mimo całą przyjaźń dla ciebie, byłoby zupełnie na próżno.
— Biedny, rzekł Filip, to może ja z méj strony mogę co dla ciebie uczynić?
— Nie! chyba odłożyć na dwa lub trzy dni, zwierzenie, jakie miałeś mi zrobić, i zostawić mię sam na sam z nieszczęściem, które mi się przytrafiło.
— Tyś nieszczęśliwy! — Amory nieszczęśliwy!.. mając jedno z najpiękniejszych nazwisk i majątek jeden z najpiękniejszych we Francyi? Bydź nieszczęśliwym — mając sto tysięcy liwrów dochodu, będąc Hrabią de Leovile! — Doprawdy! przyznam Ci się, trzeba żebyś mi sam to powiedział, inaczej nie uwierzyłbym wcale.
— A jednak, tak jest mój kochany; tak! jestem nieszczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy! — i zdaje mi się, że kiedy nasi przyjaciele są nieszczęśliwi, potrzeba ich zostawić sam na sam z ich nieszczęściem. — Słuchaj — jeśli nie rozumiesz tego, to chyba nigdy nie byłeś w nieszczęściu.
— Czy rozumiem czy nie, to wszystko jedno; kiedy mnie o co prosisz, wiesz dobrze Amory, że chętnie to robię czego żądasz. — Chcesz żyć sam, biedny przyjacielu — więc żegnam cię.
— Adieu, rzekł Amory, padając na krzesło;— później, kiedy Filip wychodził.
— Filipie, rzekł, powiedz służącemu, że nie jestem w domu dla nikogo, i że mu zabraniam wejść póki go sam nie zawołam. Niechcę widzieć żadnej postaci ludzkiej.“
Filip dał znak przyjacielowi, że wypełni jego zlecenia i zrobiwszy to oddalił się, szukając na próżno w głowie swéj, co za dziwna okoliczność mogła sprowadzić na jego przyjaciela taki napad gwałtowny mizatropii.
Amory, będąc sam, oparł głowę na obu rękach starając się przypomnieć sobie, w czém mógł zasłużyć na gniew opiekuna. Ale jakkolwiek troskliwie pytał pamięci, nie mógł nic znaleźć w niéj, coby mu objaśniało ten gniew niespodziewany, co nagle spadł na niego; a przecież w jednéj chwili całe życie jego ubiegłe, dzień po dniu, stanęło w myśli jego.
Amory, powiedzieliśmy, był obdarzony szczodrze pod każdym względem. Natura stworzyła go pięknym, udatnym, odznaczającym się. Ojciec umierając, zostawił mu starożytne imię, (które nabrało monarchicznego blasku w wojnach cesarstwa) i majątku blisko półtora miljona. Majątek ten oddany był w ręce P. d’Avrigny, znakomitego lekarza, którego dawna przyjaźń łączyła z starym Hrabią; i Amory wiedział że Opiekun zręcznie kieruje majątkiem, bo wkrótce o jedną trzecią go powiększył. — Ale niedość tego, że P. d’Avrigny starannie się zajmował pieniężnemi sprawami swego wychowańca. On sam czuwał nad wychowaniem jego, jak nad własném dziecięciem. Zatem poszło, że Amory wychowany obok Magdaleny, a tylko trzema czy czterema latanii od niéj starszy, przywiązał się do téj, co go swym bratem nazywała, i pokochał miłością więcéj niż braterską tę, którą długo za siostrę uważał tylko. To też od lat młodzieńczych, te dzieci dwoje, w niewinności dusz swoich, i w czystości serc swoich, postanowiły nie opuścić się nigdy. — Miłość niezmierna jaką P. d’Avrigny, po śmierci żony (zmarłej w 22 roku na piersiową chorobę), córce swéj oddał, jedynemu po niéj dziecięciu, sprawiała, że ani na chwilę młodzi ludzie nie wątpili o jego przyzwoleniu, tem bardziéj, że Amory widział z jak ojcowskiem d’Avrigny jest dla niego uczuciem. — Wszystko więc kołysało w nich nadzieję jednéj i téj samej przyszłości; i to było wiecznym przedmiotem ich rozmowy, odkąd poznali jasno serca swoje. Częsta nieobecność P. d’Avrigny, który cały swój czas musiał poświęcać chorym, szpitalowi, którego był dyrektorem, i Instytutowi którego był członkiem, pozwalała im budować te cudowne z kart pałace; a pamięć przeszłości i nadzieja na przyszłość dawała tym gmachom napowietrznym pozorną trwałość granitowych budynków. W takim usposobieniu więc Magdalena skończyła lat 17, Amory 22, gdy humor P. d’Avrigny zwykle łagodny i pogodny, zmienił się nagle. Zpoczątku myślano, że powodem téj zmiany charakteru, była śmierć siostry ukochanej, która zostawiła córkę, w tém co Magdalena wieku, jéj przyjaciółkę nieodstępną, towarzyszkę nauk i wesołych zabaw. Ale dni, ale miesiące upływały, a twarz P.d’Avrigny, zamiast wypogodzić się z upływem czasu, chmurzyła się coraz bardziej. — I, dziwna rzecz, prawie zawsze gniew ten spadał na wychowańca i czasami, niewiedzieć jak i dla czego zwracał się na Magdalenę, na to dziecię ukochane, której P. d’Avrigny poświęcił cały skarb miłości, jaką może tylko zawierać serca matki. Późniéj przez dziwactwo podobne, żywa i wesoła Antonina stała się ulubienicą P. d’Avrigny i po Magdalenie odziedziczyła prawo wypowiedzenia mu zawsze wszystkiego, co czuła. Oprócz tego, P. d’Avrigny chwalił ją bezustannie przy Amorym, i nieraz dał mu zrozumieć, że byłoby mu po myśli gdyby Amory wyrzekłszy się projektów, jakie sam d’Avrigny niegdyś tworzył dla niego i swéj córki, zwrócił myśl swą ku siostrzenicy. Bo Antonina po śmierci matki mieszkała u P. d’Avrigny, i zdawać się mogło, że wuj więcéj jest do niéj przywiązany, niż do własnego dziecięcia. Jednakowoż, Amory i Magdalena, zaślepieni nawyknieniem, w tych wszystkich dziwactwach P. d’Avrigny widzieli tylko skutki chwilowych przykrości, nie zaś boleści jakiej rzeczywistéj; pozostali więc przy dawnéj zupełnéj poufałości. — Dnia jednego, jak dzieci, igrali biegając w koło billardu. Amory chciał odebrać kwiatek, Magdalena dać mu go niechciała. Nagle drzwi się rozwarły i P. d’Avrigny się ukazał.
— Co to? rzekł z tą goryczą, którą zaczynano czuć w jego słowach, co to znów za dzieciństwa? Czyż masz jeszcze lat 10 Magdaleno; — a ty czy masz 15 lat jeszcze Amory? Czy ci się zdaje, że biegasz po kląbach Leovillskiego zamku? po cóż chcesz odebrać kwiatek Magdaleny, którego ci słusznie nie daje? Sądziłem, że to tylko pasterze i pasterki opery popisują z takiemi sztukami choreograficznemi; musiałem się omylić.
— Ale mój Ojcze, ośmieliła się rzec Magdalena, która sądziła z razu, że P. d’Avrigny żartuje, ale spostrzegła że i owszem niebyt nigdy bardziéj poważnym — ależ mój ojcze — wczoraj jeszcze......
— Co wczoraj było, nie idzie zatem żeby miało być dziś, Magdaleno! rzekł sucho d’Avrigny; poddawać się tak przeszłości, jest to zrzekać się przyszłości; a kiedy tak chętnie robisz to, coś robiła dawniéj, w saméj rzeczy mam wielką ochotę spytać się, dla czego porzuciłaś cacka i lalki dziecięce? Jeżeli sama niewidzisz, że z wiekiem obowiązki i postępowanie się zmienia, ja będę musiał przypominać ci to nie raz.
— O! mój drogi Opiekunie, rzekł Amory, zda mi się zbyt jesteś dla nas surowy; powiadasz, że jesteśmy zanadto dziećmi — a przecież nieraz sam do mnie mówiłeś, że jedną z wad wielkich naszego czasu jest to, że dzieci dorosłych ludzi rolę grają.
— Mówiłem ci to mój Panie? — to się ściągało być może do tych zbiegów szkolnych, co szeroko o polityce rozprawiają, do tych Richelieu dwudziestoletnich, co udają zimnych i znudzonych, do tych poetów w zawiązku, co odczarowanie jak dziesiątą czczą muzę. — Jeżeli nie jesteś wewnętrznie dojrzałym — zachowaj przynajmniéj powierzchowność. — Zresztą przyszedłem pomówić z tobą o rzeczach ważnych. — Magdaleno! możesz odejść. — Magdalena wyszła, rzucając na ojca piękne, błagalne spojrzenie, które niegdyś rozbrajało cały gniew jego; ale P. d’Avrigny bezwątpienia przypomniał sobie teraz, za kim te piękne oczy prosiły — i został jak był, zimny i gniewny.
Pozostawszy sam z Amorym, P. d’Avrigny chodził czas niejaki wszerz i wzdłuż pokoju, nic nie mówiąc; Amory wodził za nim trwożliwemi oczyma; nareszcie zatrzymał się d’Avrigny przed młodym człowiekiem — a twarz jego nie straciła nic surowości i mówił: — „Bydź może dawno już powinienem był powiedzieć ci to, co zaraz usłyszysz; bydź może, żem się opóźnił. — Młody człowiek jak ty, mający lat 21. w żaden sposób nie może zostawać w jednym domu z dwiema pannami, których nie jest krewnym zupełnie. — Bezwątpienia, kosztuje mię to wiele rozstać się z tobą i dla tego tak długo zbierałem się powiedzieć ci, że to rozstanie się było koniecznem. Ale dziś, byłoby błędem z méj strony niedarowanym, gdybym dłużej się ociągał. Nierób mi więc napróżno uwag, nie gotuj zarzutów; twoje syllogizmy nie przekonają mnie; postanowiłem — i nie postanowienia nie zmieni.
— Ale mój dobry, mój kochany opiekunie, rzekł Amory, drżącym głosem, ja sądziłem, żeś ty się tak przyzwyczaił widzieć mię blisko siebie i nazywać swym synem, że nareszcie uważałeś mię za członka familii twojéj albo przynajmniej zostawiałeś mi nadzieję, że kiedyś do niéj należeć będę. — Czyżem cię obraził — bez wiedzy mojéj? — Czyż mię już więcej nie kochasz, że mię na takie wygnanie skazujesz?
— Moje dziecko, rzekł P. d’Avrigny, ja myśliłem, że obowiązkiem moim było zdawać ci tylko rachunki z mojéj opieki; a ponieważ one są w zupełnym porządku, — niceśmy sobie wzajemnie nie winni.
— I owszem! Panie, odpowiedział Amory; ja przynajmniej, nigdy nie powiem, abym był w stanie wypłacić się z długu, jakim na siebie zaciągnął. Ty byłeś mi ojcem przewidującym, i czułym, wychowałeś mię, zrobiłeś tém czém jestem dziś; a cokolwiek mam w głowie i sercu — to od ciebie jest; byłeś dla mnie wszystkiem, czem człowiek może być dla człowieka: opiekunem; ojcem, nauczycielem, przewodnikiem i przyjacielem; przedewszystkiem więc słuchać cię powinienem, i będę słuchał oddalając, się ztąd. — Żegnam Cię. mój ojcze; może kiedy wspomnisz o synu twym...
Po tych słowach Amory zbliżył się do P. d’Avrigny, ujął go, prawie gwałtem za rękę, ucałował ją i wyszedł.
Nazajutrz kazał się oznajmić P. d’Avrigny, niby obcy już człowiek, i oświadczył mu, głosem pewnym, przy którym dziwnie wyglądały oczy łzami błyszczące, że najął mały dom przy Ulicy Mathurins, że rzeczy jego już przeniesiono i że przyszedł pożegnać się z nim. Magdalena była tam — schyliła głowę, biedna lilija zwarzona mroźnym wiatrem ojcowskiego kaprysu; a kiedy ukradkiem spojrzała na kochanka i podniosła głowę, ojciec ujrzał, że była bladą nadzwyczaj — i zadrzał.
Wtedy bezwątpienia pomyślił, że jego fantazya nie wytłumaczona musi się nieznośną córce wydawać; i zdało się, że surowość jego nieco się zmniejszyła, bo podając rękę młodzieńcowi rzekł:
— Amory, ty się mylisz, ja się nie gniewam na ciebie! to rozstanie się nie jest wygnaniem. I owszem, dom mój niech i nadal twoim domem będzie; ile razy zechcesz przyjść do nas, mile widziany będziesz. — Promień radości, który błysnął w pięknych omdlałych oczach Magdaleny, i uśmiech co się wił po bladych jéj ustach, były nagrodą dla P. d’Avrigny. — Ale Amory, jak gdyby przeczuwając, że zwolnienie to zrobił d’Avrigny dla córki-li swojej, skłonił się nisko Opiekunowi, pocałował w rękę Magdalenę, z takim smutkiem w sercu, iż zdało się że boleść przewyższała wtedy miłość samą, — i wyszedł. Od tego też czasu, mianowicie od téj chwili rozstania, młodzi ludzie pojęli do jakiego stopnia kochali się wzajem, do jakiego stopnia jedno dla drugiego koniecznem było. I doświadczyli kolejno, tego pragnienia widzenia się po matem rozstaniu, tego dreszczu mimowolnego przy spotkaniu się znowu, i smutku bez przyczyny — i radości nagłej i wszystkich symptomatów téj choroby serca, której na imię miłość. A bystre oko P. d’Avrigny nie puściło mimo ani jednéj z oznak tych, i nieraz zdało się, że żałuję, iż pozwolił młodemu człowiekowi bywać w swym domu. — Wtedy właśnie miała miejsce scena, którąśmy opisali.
Wszystkie te wypadki, tak jakeśmy je tu przedstawili czytającym, stawały przed oczyma młodzieńca; ale badając wspomnienia swoje nie mógł doszukać się w nich przyczyny téj nagłej zmiany. Jedna tylko myśl mogła jako tako logicznie wytłumaczyć na postępowanie Opiekuna. Amory, uważając związek swój z Magdaleną za rzecz zadecydowaną, nie mówił o nim P. d’Avrigny. Otóż P. d’Avrigny mógł myśleć, że wychowaniec jego, mimo że mieszkał u niego, mimo że później bywał często w domu jego, inne ma zupełnie plany od tych, które się P. d’Avrigny z początku wydały. Wnosił więc Amory, że jego milczenie obraziło miłość własną ojca; zatrzymał się na téj myśli, i postanowił uroczyście napisać do P. d’Avrigny prosząc go o rękę córki. — | wziąwszy pióro do ręki, następujący list napisał.
— Panie!
Mam lat 23, nazywam się Amory de Leoville; imię moje jest starożytne, szanowane na radach, wsławione na wojnach. Po śmierci Ojca i Matki jako syn jedyny, odziedziczyłem blisko trzy miliony majątku, co mi przynosi prawie sto tysięcy dochodu, to wszystko dał mi przypadek bez mego przyłożenia się; wszak dość jest wyliczyć to po prostu: mogę jednak spodziewać się, że z podobnym majątkiem, z takiém imieniem, i pomocą tych, co mnie kochają, mogę dojść do wysokiego stopnia w zawodzie jaki sobie odebrałem — w zawodzie dyplomacji.
Mam zaszczyt upraszać Pana o rękę Panny Magdaleny d’Avrigny, córki Pana.
Mój drogi opiekunie!
Oto jest list urzędowny do P. d’Avrigny, list ściśle napisany jak cyfra, suchy jak fakt; teraz pozwól dziecku twemu przemówić do ciebie z całą duszy wdzięcznością, z całem uczuciem serca.
Kocham Magdalenę, i zdaje mi się, że i ona mię kocha; jeżeliśmy nie uczynili ci przedtem tego wyznania, to dlatego tylko, wierzaj mi, żeśmy się sami dobrze nie rozumieli. — Nasza miłość wzrastała tak wolno, objawiła się tak niespodzianie, że podchwyciła nas jak uderzenie piorunu wśród dnia bez chmury. Wychowałem się przy niéj, pod twojem okiem jak i ona, i nie postrzegłem kiedy z brata zmieniłem się w kochanka. Natychmiast dowiodę ci, że to co mówię prawdą jest. — Pamiętam doskonale zabawy dzieciństwa naszego, któreśmy przeżyli obok siebie w pięknéj twéj villi Ville-d’Avraj, pod okiem dobréj naszéj Mistress Brown. — Mówiłem Magdalenie ty, ona nazywała mię po prostu Amory, biegaliśmy po obszernych alejach, w głębi których zachodziło słońce cudowne; tańczyliśmy pod wielkim kasztanem parku w piękne wieczory lata; a w dzień bawiliśmy się pływając po stawie, albo chodząc po lesie, bez końca. Kochany Opiekunie — to były czasy błogie! I dla czegóż połączeni w jutrzence życia naszego mielibyśmy się rozłączyć, nie doczekawszy nawet południa? Dla czegóźbym nazywając się synem, twoim, nie mógł być w rzeczy samej? Dla czegóż, Magdalena i ja niemielibyśmy wrócić do dawnych naszych nawyknień? Dla czegóż nie miał bym jej mówić ty, dlaczego nie miałaby mię nazywać Amorym? — To mi się tak prostem zdaje, że lękam się, i tysiące przeszkod sam tworzę. Ale czyż one istnieją rzeczywiście, kochany opiekunie, czy istnieją? — Może powiesz, żem zbyt młody i płochy; ale jestem przecież czterema latami od niéj starszy; a ta płochość nie jest potrzebą życia mego; owszem z natury nie jestem płochy, a jeżeli jestem teraz niekiedy, to dla tego, żeś mi tak rozkazał. — Ale tych wszystkich przyjemności sztucznych zrzeknę się, jeżeli chcesz, na jedno słowo twoje, na jedno skinienie Magdaleny: — bo ja ją kocham tyle, ile szanuję Ciebie. Ja uczynię ją szczęśliwą — przysięgam Ci! a im młodszy jestem tém więcéj będę miał czasu ją kochać. Mój Boże! życie moje do niéj należy — życie całe. — Ty wiesz dobrze, ty co ją ubóstwiasz, że kto kocha Magdalenę, to już na zawsze. Bo jakże możnaby przestać ją kochać? Myśl sama szalona jest. — Dość ją widzieć, dość patrzeć na jej piękność, dość zajrzeć do jéj duszy, i zobaczyć te skarby dobroci, wiary, miłości i niewinności, jakie ją zdobią. — Nie! nie ma drugiej takiej kobiéty na ziemi, a dla mnie niebędzie drugiego Anioła w niebiesiech. O! mój opiekunie, mój Ojcze, ja ją kocham duszą całą! — Piszę do ciebie, jak mi słowa przychodzą, bez porządku, bez ciągu, bez uwagi — powinieneś ztego już przekonać się, że ją kocham do szaleństwa.
Powierz mi ją, ojcze drogi, pozostań z nami i bądź przewodnikiem; nie opuścisz nas, będziesz czuwał nad szczęściem naszem. A jeśli kiedy ujrzysz łzę w oczach Magdaleny, łzę smutku i boleści, i kiedy tego smutku, téj boleści, ja będę przyczyną — weź broń jaką chcesz, i skrusz mi czaszkę, albo ugodź w serce — a uczynisz sprawiedliwość, i zrobisz dobrze.
Ale nie! nie obawiaj się wcale. Magdalena płakać niebędzie. I któżby miał odwagę wielki Boże! być przyczyną płaczu tego anioła, tego dziecięcia, co tak słabe, tak miłe a wątłe, że je draśnie przytwarde słowo jedno, że je zazdrosna myśl zabija! O! to byłaby nikczemność, mój Boże! a ty wiesz, kochany opiekunie, że ja nie jestem nikczemny przecież.
Twoja córka będzie szczęśliwą mój ojcze. Patrz, nazywam się Ojcem mym, to także miłe nawyknienie, którego nie zechcesz mię pozbawić; a przecież od niejakiego czasu, ukazujesz mi oblicze surowe, do któregom nie przywykł. Ty gniewasz się na mnie, żem ci dawniéj nie wyjawił tego, co dziś piszę, nieprawdaż? — Ale mi się zda — je usprawiedliwię się z tego łatwo, a środka do tego, tyś sam mi dostarczył.
Gniewasz się na mnie, bo sądzisz, żem nieszczerze dość postępował z tobą, ponieważ skrywałem przed tobą, niby grzech jaki, tę miłość, która nie mogła, nie powinna obrażać ciebie? dobrze! — Czytaj w sercu mém, tak jak Bóg w niem czyta, i powiedz czy winien jestem. — Co wieczór, wiesz to dobrze, zapisuję czyny i myśli dnia całego; jest to zwyczaj, do któregoś mię włożył z dzieciństwa; bo i ty sam przy całem zajęciu, nie uchybiłeś mu ani razu. — Stanąwszy oko w oko z samym sobą, sądzimy się tak codzień, i codzień lepiej się znamy. — To myślenie skierowane w jeden cel, ta krytyka własnego postępowania, nadaje czynom pewność, życiu ciąg jeden. — Naśladując przykład twój, do dziś postępowałem podobnie, i cieszę się z tego dziś więcej niż kiedy, bo będziesz mógł czytać w otwartej księdze duszy mojéj — a tam niema kłamstwa. W tém zwierciadle ujrzysz miłość moję, obecną wiecznie, ale niewidzialną mniej samemu; bo doprawdy, wtedy dopiero poznałem o ile Magdalena drogą mi była, kiedyś mnie z nią rozłączył; i w chwili w któréj widziałem, że stracić ją mogę, uczułem dopiero ile ją kocham. A kiedy mię poznasz, jak ja znam siebie samego, powiesz, czym na twój szacunek zasłużył.
Teraz, ojcze drogi, jakkolwiek ufny w te dowody i twoje przywiązanie, z niecierpliwością jednak bolesną czekam wyroku, jaki wydasz o mojéj przyszłości, bo przyszłość moja, w twoim ręku jest teraz. — Miéj litość — nie rozbij mi jéj, błagam cię — jak błagałbym Boga samego. O! gdybym mógł wiedzieć teraz, życie czy śmierć mi oznajmisz? — Noc jedna, godzina jedna, jak długą się niekiedy wydaje!
Żegnam Cię kochany opiekunie! oby Bóg sprawił, żeby uczucie ojca złagodziło surowość sędziego. Żegnam cię; wybacz gorączce mojéj, nieporządek listu tego daruj mi. Zacząłem go od zimnych w sprawie poważnej wyrzeczonych wyrazów, ale chcę skończyć głosem płynącym z głębi serca mojego, który powinien znaleść oddźwięk w sercu twojem: — kocham Magdalenę, mój Ojcze, i umarłbym chyba, gdybyś ty, albo Bóg chciał mię z nią rozłączyć kiedy!
Twój przywiązany i wdzięczny wychowaniec.
Napisawszy to, Amory wziął dziennik, w którym co dzień zapisywał swoje myśli, uczucia i wypadki życia. — Zapieczętował wszystko razem, na pakiecie położył adres P. d’Avrigny, i zadzwoniwszy na sługę, rozkazał mu zanieść ten list natychmiast według adresu.
A potem czekał i serce mu biło mocno, bo wątpił, bo się obawiał.
W téj samej chwili, kiedy Amory pieczętował swój list P. d’Ayrigny wychodził z pokoju córki, i szedł do swego gabinetu. — Był blady i drżący; ślady głębokiej boleści widocznie rysowały się na twarzy. Zbliżył się do stołu pokrytego książkami i papierami, i oparłszy głowę swą na rękach obu, przez czas niejaki marzył gorzko; — później wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju widocznie pomieszany; zatrzymał się przed biurkiem, wyjął z kieszeni klucz mały, i kilka chwil obracając go w palcach, otworzył nim nareszcie biurko, wydobył zeszyt papierów i poszedł do stołu. Ten zeszyt byłto dziennik jego, w którym podobnie jak Amory, P. d’Avrigny, co dzień zapisywał co mu się przytrafiło. — I stał — a oparłszy się ręką o stół, czytał ostatnie wyrazy w wilię skreślone; — wreszcie, jak gdyby, nad sobą triumfując bolesne jakie uczynił postanowienie, siadł, wziął pióro w drżącą rękę, i po chwili wahania się, tak pisał
piątek 12 Maja 5ta po południu.
„Bogn dzięki, Magdalena ma się lepiej — śpi; kazałem zamknąć wszystko w jéj pokoju, i przy blasku nocnej lampy widziałem, że twarz pomału nabiera koloru życia, że oddech uspokojony regularnie wznosi jéj piersi. — Wtedy ucałowałem czoło jéj wilgotne a palące, i wyszedłem na palcach. Antonina i Mistres Brown, są przy niéj — będą miały o niéj staranie. A ja, sam na sam ze sobą potępiać się muszę.
„ — Tak — byłem niesprawiedliwy, postąpiłem okrutnie. Tak! — ugodziłem bez litości w dwa czyste i niewinne serca, które mię jeszcze kochają: przezemnie córka moja zemdlała z boleści, wątłe dziecię, które lada tchnienie obala. — I po raz drugi wygnałem wychowańca z domu mego — syna najlepszego przyjaciela, dziecko tak dobre, ze teraz nie wie nawet ile ja jestem złośliwy. — I dla czegóż to wszystko?
„Dla czego? nie śmiem wyznać przed sobą samym. Jestem tu, z piórem w ręku, i na tych kartkach, na których składam wszystkie myśli m<oe, tego napisać nieśmiem. I dlaczegóż ta złośliwość, dla czegóż tyle barbarzyństwa w postępowaniu z osobami, które kocham przecie? Bo jestem zazdrosny! — Nie wszyscy mię zrozumieją, wiem to dobrze, ale może ojciec, który mię pojmię; jam zazdrosny o córkę moją, o tę miłość, którą obdarza innego, o jéj przyszłość, o jéj życie zazdrosny jestem.
„Smutno to jest tak mówić, ale to prawda. Najlepsi nawet ludzie, a każdy za takiego się ma, w głębi duszy swój chowają tajemnice sromotne i myśli straszliwe; znam je tak dobrze jak Pascal. Jako lekarz, niejedno serce badałem na śmiertelnej pościeli, niejedno rozbierałem sumienie; ale wytłumaczyć się z swojem własnem to może najtrudniej. Kiedy rozmyślam o tém, tak jak teraz, w swoim gabinecie, a więc zdala od niéj, z zimną rozwagą — obiecuję sobie, że się zwyciężę, wyleczę; — ale niech znowu ujrzę namiętne Magdaleny spojrzenie na niego rzucone, niech pomyślę, że w sercu dziecka mego, które tak kocham, drugie już tylko zajmuję teraz miejsce — wszystkie postanowienia za nic! dziki instynkt ojcowskiego egoizmu budzi się nagle, i ja się zaślepiam, szaleję, wpadam w wściekłość.
„A przecież to bardzo naturalną jest rzeczą, że oni się kochają: on ma lat 23, a ona 19. — Oboje młodzi, piękni oboje.....
Niegdyś, kiedy Magdalena dzieckiem była, milion razy z roszkoszą myśliłem o tym ich związku. Teraz doprawdy, pytam się sam siebie, czy myśląca istota, czy człowiek, którego nazywają znakomitym w nauce, może postępować jak ja?
„Nazywają mię znakomitym człowiekiem! — dla tego, że mi się udało zbadać nieco więcéj tajemnic organizacji człowieka; że po biciu pulsu poznać mogę mniéj więcéj — każdą chorobę; żem wyleczył takich, których inni, mniéj jeszcze odemnie świadomi mieli za nieuleczonych. Ale każcie wyleczyć najmniejszą boleść moralną — zobaczycie całą nieudolność nauki mojéj, zobaczycie jak duma moja musi schylić nisko swe czoło.
„Z resztą czyż niema innych chorób, które żartują z całej mądrości ludzkiej. — A taż choroba straszna, która mi zabiła ukochaną kobietę, matka Magdaleny?
„Tak! — wystawcie sobie: — żona umiera, młoda i piękna, kochająca i kochana — i jako jedyną pociechę i nadzieję ostatnią zostawia ci Anioła, obraz swój, niby swą duszę odmłodniałą, niby piękność swą rozkwitającą. — I przywiązujesz się do téj radości jedynéj, i całujesz drobne rączęta, co cię na téj ziemi utrzymują. — Przyszłość twoja stracona — ale masz innę, która po niéj nastąp niby ciąg dalszy — i możesz być jeszcze szczęśliwy szczęściem jakie uczynisz. — To téż całe twoje istnienie zlewa się z istnieniem tego miłego i wątłego stworzenia, i tchnienie jego, zda się, piersi ci wznosi. — To też świat ten, co bez twego dziecięcia byłby ci straszną pustynią, ożywia się obecnością jego, okrywa się kwieciem pod drobnemi jego stopami. — Od dnia, w którym umierająca matka powierzyła ci je, ani na chwilę nie tracisz go z oczu; i wednie, kiedy się bawi wesoło, i w nocy, kiedy zasypia spokojnie, twój wzrok na niem spoczywa. — Co chwila badasz tchnienie, badasz i puls jego; każda bladość lica cię przestrasza, każdy rumieniec nagły trwoży. — Gorączka jego pali ci arterye, i kaszel jego rozdziera ci piersi; a śmierć — to widmo straszliwe, które na drodze życia towarzyszy nam, niewidzialne dla innych jedno dla nas nieszczęśliwych lekarzy — śmierć dotknięciem jednem może zniszczyć kwiat twój i tchnieniem jednem zabić nadzieję twą. — I mówisz widmu temu: — weź mię, a pozwól żyć dziecięciu! I śmierć się oddaliła, nie dla tego, że usłuchała słów twych, ale że czas jéj nie przyszedł. A w miarę jak się oddalała, czułeś jak odradzałeś się sam; a za jéj zbliżeniem znowu — niknąłeś z dzieckiem swojem.
„Ale niedość, że córka twa wrócona do życia, potrzeba ją stworzyć dla świata. Jest piękna, to trzeba, dodać wdzięku jéj piękności; i dobroci jéj trzeba nadać kierunek, i myśl trzeba w pewien rozminąć sposób. I co godzina, co chwila wznosisz budynek myśli jéj, kształtujesz serce. I ubóstwiasz ją i trzeba, aby inni ubóstwiali ją równie: — Dla innych ledwo się chwieje na nóżkach — dla ciebie chodzi już. — Dźwięk najmniejszy jéj głosu — to mowa doskonała dla ciebie; — a ledwo zacznie składać syllaby — słuchasz jak cudownej deklamacji. — I zniżasz się sam — aby być maluczkim jak ona, i dziwisz się, że powiastki dziecinne mają więcéj ponęty niż Homer.
„Jaki znakomity uczony, jaki poeta wielki, jaki mąż stanu, chodząc z tobą po ogrodzie, rozprawia ci o oderwanych pojęciach nauki, rozwija wzniosłe teorye poezyi, przedstawia najsubtelniejsze rachuby polityki. I zdaje mu się, że słuchasz uważnie mowy jego, bo kiwniesz czasem głową i niby rozważasz jego kombinacye, teorye, rachuby. Biedny polityk! biedy uczony, biedny poeta! ani słyszysz tego co mówi, bo patrzysz za ukochanem dziecięciem, co igra w sąsiedniej allei, i myślisz o tym przeklętym stawie, w który wpaść może biegając, albo o świeżości wieczoru, która zaziębić ją może.
„Bo przypominasz ciągle sobie, że matka jéj w 22 roku życia umarła na tę chorobę co nieprzebacza nigdy.
„Jednak Magdalena twa wzrasta, myśl jéj rozjaśnia się, i wyobraźnia się rozwija, — i rozumie cię kiedy jéj mówisz o poetach, o wdziękach natury o Bogu. I kocha cię już, nie instynktownie tylko. Kiedy przechodzi, już ją chwalić zaczynają w około. Ale jéj na niczem zbywać nie powinno. Wszak potrzeba aby była bogatą? — Dla ciebie nic nie potrzeba, — ale musisz mieć wszystko dla niéj. A więc do pracy! dla niéj stań się ambitnym i skąpym, i z sławy twej zrób dla niéj wieniec i z trudów twoich zbierz dla niéj skarb. — Procent jaki kraj wierzycielom od papierów zapewnia, jest niepewny; to jéj kup piękną wioskę: parę lat pracy i będzie ją miała. Ale bogactwa nie dosyć — potrzeba dla niéj przepychu; przy takich malutkich nóżkach, które zaledwie ją unieść mogą, potrzeba jéj powozu. To będzie cię kosztowało miesiąc oszczędności — czy warto o tém mówić nawet! — A jeżeli czujesz się słabym na ciele, biedny ojcze, powiedz jéj niech popatrzy na ciebie; a jeśli się czujesz słabym na myśli — powiedz jéj niech się uśmiechnie do ciebie. — Teraz, kiedy już ma wioskę i powóz — potrzeba jéj klejnotów. Bo czyż jest ojciec jaki coby żałował duszy i ciała, byle córka jego najozdobniéj ubraną była? Za każdą zmarszczkę czoła możesz jéj kupić perłę, a za rubin każdy zapłacisz jednym włosem siwym twéj głowy; jeszcze kilka kropel krwi — a całe pudełko klejnotów gotowe. — I za kilka lat życia twego, córka będzie ci jaśniała jak królowa. — Z resztą wszystkie te usiłowania i starania i trudy przyjemnością są dla ciebie — a na nagrodę niedługo poczekasz. Jeszcze kilka miesięcy i z dziecka będzie kobieta. A co to za radość widzieć, że myśl jéj pojmuje wszystkie myśli twoje i serce jéj czuje całą miłość twoją!
„Odtąd ona będzie ci przyjaciółką, powiernicą, towarzyszką; i owszem będzie więcéj niż to wszystko, bo żadne ziemskie uczucie nie może wmieszać się do miłości waszéj wzajemnéj; — ona — to Anioł, któremu Bóg pozwolił objawić się oczom twoim. Tak! jeszcze nieco cierpliwości, i będziesz zbierał, coś posiał, i oszczędności twoje stokrotny ci procent dadzą, i boleści twoje w nieskończoną się zamienią radość.
„Wtedy to, jakiś obcy człowiek przechodzi, widzi córkę twoją, szepnie jéj słów parę po cichu, i po tych słowach kilku, ona go kocha więcéj niż ciebie; porzuci ciebie dla obcego człowieka, i obcemu odda życie swoje — które twojem jest życiem. — Jest to prawo natury; natura patrzy naprzód. A ty!.... ty — strzeż się pisnąć słówko; ściskaj z uśmiechem rękę zięciowi twemu, to jest temu; co cię okradł z szczęścia całego, bo inaczej powiedzą o tobie: To Sganarell, co nieobce aby jego córka Lucinda poszła za klitandra.
„Bo Molier zrobił straszliwą z tego komedję miłość lekarzem, w któréj, jak wszędzie u Moliera, wesołość to maska, co zasłania twarz łzami zalaną. Ach! co znaczą te mowy kochanków o zazdrości? Czemże jest szaleństwo Maura z Wenecji przy rozpaczy Brabantio i Sachett’y? — Kochankowie! — czyż oni żyli 20 lat ciągle życiem bóstwa swojego? Czyż stworzywszy je raz, tracili tysiące razy i ocalali znowu? czyż ona jest dla nich jak dla nas ojców, ich krwią, ich duszą, ich córką? — Córką! w tém wszystko jest powiedziane. Zdradzi ich dla innego, i wołają głosem wielkim: to zbrodnia! ależ ona nas zdradziła już przed tém dla nich — i to uważają za rzecz bardzo prostą. A! jeszcze niepowiedziałem, co najstraszliwszem jest w tém wszystkiem. — Naszéj boleści i opuszczenia niczem nagrodzić nie można; — tracą kochankowie miłość, zostaje im obecność i przyszłość. A ojcowie! — ojcowie żegnają się z przyszłością, z obecnością, z przeszłością, ze wszystkiego. Kochankowie są młodzi — ojcowie są starzy. — Dla nich to pierwsza namiętność, dla nas to ostatnie uczucie. Mąż oszukany, kochanek zdradzony, tysiące innych wynajdzie; dla tysiąca miłości późniejszych zapomni o pierwszéj miłości.
„Ojciec — skąd innéj dostanie córki?
„I ci młodzi sentymentalni ludzie śmią boleść swą równać z naszą boleścią. — Gdzie kochanek zabija — Ojciec siebie poświęca; ich miłość z dumy jest — nasza z poświęcenia; oni kochają żonę lub kochankę dla siebie; my córki nasze kochamy dla nich samych.
„A jednak przyjmijmy i tę ostatnią ofiarę najokrutniejszą, bodaj śmiertelną; niech żaden egoizm niekazi we mnie tego uczucia świętego, boskiego i pełnego poświęceń, — uczucia miłości ojcowskiéj. Im bardziéj dziecię nasze odwraca się od nas, tém więcej zwracajmy się do niego, i im obojętniejsze jest, tém lepsi bądźmy dla niego; więcéj róbmy! kochajmy kogo ona kocha, oddajmy ją temu, co ją nam porywa. — Niech ona będzie wolna — a ja zostanę ze smutkiem moim.
„Czyż nie tak robi Bóg, — który kocha tych, co go nienawidzą, który jest ojcem miłującym?
„Tak — za trzy miesiące Amory zaślubi Magdalenę, chyba... O! mój Boże, mój Panie! nie śmiem pisać więcéj!....
I w rzeczy saméj po tych wyrazach pióro wypadło z rąk Pana d’Avrigny, westchnął i opuścił głowę na ręce.
W téj chwili drzwi gabinetu się otworzyły, weszła młoda dziewica, i zbliżywszy się na palcach do P. d’Avrigny, przez niejaki czas patrzała na niego ze smutkiem dziwnie odbijającym od śmiejącego oblicza, potem dotknęła lekko ramienia jego.
Pan d’Avrigny zadrzał i podniósł głowę.
— Ach! to ty moja dobra Antosiu, rzekł, cieszę się, że cię widzę.
— Czy za chwilę powiesz to samo wujaszku?
— I dla czegóż bym miał zmienić się dla ciebie moję dziecię?
— Bo przychodzę cię połajać nieco.
— Ty — mnie!
— Tak, ja.
— A wczemże zasłużyłem na naganę — mów...
— Mój wuju, to co ci mam powiedzieć bardzo wielkiéj jest wagi.
— Doprawdy!
— Tak wielkiej wagi, że nie śmiem...
— Ty Antosiu moja ukochana, nie śmiesz do mnie mówić; cóż masz mi powiedzieć takiego?
— Mój wuju, to się nie zgadza ani z moim wiekiem ani z położeniem.
— Nic nie znaczy Antonino; mimo wesołość twą wiem żeś myśląca; mimo płochość całą, nieraz okazałaś najwięcej rozsądku z nas wszystkich; mów, szczególniej jeżeli to może się ściągać do Magdaleny.
— Właśnie, mój Wuju, chciałem ci mówić o niéj.
— Dobrze, cóż więc mi powiesz?
— Mam ci powiedzieć mój dobry Wuju — O! przebaczysz mi, prawda? Mam ci powiedzieć, że zbyt kochasz Magdalenę — ty ją zabijesz....
— Ja — zabiję ją! — Mój Boże — co ty mówisz?
— Mówię, mój wuju, że lilja twoja, jak ją nazywasz, jest blada i wątła i że między tą podwójną miłością, zwiędnie, zniszczeje...
— Nie rozumiem Cię, Antosiu — rzekł P. d’Avrigny.
— O! i owszem rozumiesz, rzekła Antonina, zarzuciwszy oba ramiona na szyję doktora O! tak, ty mię rozumiesz, choć mówisz co innego..... a rozumiem cię doskonale....
— Ty mię rozumiesz — ty? zawołał P. d’Avrigny, z wyrazem podobnym do przestrachu.
— Rozumiem!
— Niepodobieństwo!
— Mój drogi wuju, odrzekła ona (a mówiąc uśmiechnęła się tak smutnie, że trudno pojąć jak jéj różowe usta mogły się do takiego uśmiechu ułożyć) mój drogi wuju, dla wzroku tych, co kochają nie ma serca zamkniętego: ja czytałam w sercu twojém.
— I jakież uczucie w niém spostrzegłaś?
Antonina patrzała przez chwilę na niego z pewném wahaniem.
— Mów, powiedział d’Avrigny; czyż nie widzisz że jestem jak na torturach?
Antonina zbliżyła usta do ucha P. d’Avrigny i rzekła mu po cichu.
— Jesteś zasdrosny!..
— Ja! krzyknął P. d’Avrigny.
— Tak, mówiła daléj, i ta zazdrość robi cię złośliwym.
„O mój Boże, zawołał P. d’Avrigny pochylając głowę o mój Boże! — a ja myślatem że Ty tylko Boże i ja znamy tę straszną tajemnicę.
— I cóż jest tak okropnego w tém wszystkiem mój wuju? — prawda, że zazdrość brzydka namiętność, ale ją można pokonać....
I ja także byłam zazdrosną....
— Ty — czego?
— Tak, ja, rzekła spuszczając oczy; zazdrosna byłam, że mię Amory pozbawiał siostry: Im kiedy on był przy niéj, nie miała ani jednego dla mnie spojrzenia.
— A więc doświadczyłaś tego co ja?
— Tak, tego samego, albo prawie tego. — alem pokonała zazdrość moję, bo przychodzę powiedzieć ci mój wuju, że oni kochają się namiętnie; trzeba połączyć ich, bo umrą inaczej.
P. d’Avrigny potrząsał głową i nie mówiąc słowa, wskazał na ostatnie wiersze, które tylko co napisał i Antonina przeczytała głośno:
„Tak, za trzy miesiące Amory zaślubi Magdalenę, chyba. — O mój Boże, mój Panie! nie śmiem pisać więcéj...
— Uspokój się mój Wuju, rzekła Antonina, ani razu niezakasłała.
— O mój Boże! zawołał P. d’Avrigny, poglądając na siostrzenicę z głębokiem podziwieniem, o mój Boże! ona odgadła wszystko, wszystko pojęła.
— Tak, mój dobry, mój kochany Wuju, pojęłam wszystkie skarby przywiązania, wszystkie bogactwa miłości serca twego. Ale powiedz mi, czyż nie jest konieczną rzeczą, aby Magdalena kiedykolwiek za mąż poszła, i opuściła nas? — a kiedy to koniecznie nastąpić musi, nie lepiéjże jest, iż kocha jego zamiast, żeby innego kochać miała? Czyż jéj szczęście ma być nieszczęściem dla nas, i czyż możemy jéj mieć za zbrodnię radość jéj. Nie! i owszem niech będą szczęśliwi — szczęśliwi razem. Nie pozostaniesz jednak sam jeden kochany wuju, Ojcze mój: ja będę przy tobie, ja córka twéj biednéj siostry! A ja cię kocham, i nikogo prócz ciebie kochać nie będę, i nie opuszczę cię nigdy. Nie zastąpię ja prawda Magdaleny, ale będę prawie twą córką, nie bogatą jak Magdalena, nie piękną jak ona, córką któréj kochać nie będą — bądź pewny, a choćby ją i kochano, ona nikogo miłością nie obdarzy; przysięgam ci na to. — Ja poświęcę ci życie nie, ja cię będę pocieszała — a dla mnie, ty będziesz pociechą.
— Ale czyż Filip d’Avray nie kocha ciebie, czż i ty go niekochasz?
— Ach mój wuju zawołała Antonina z wyrazem wyrzutu, Ach! jakżeś mógł myśleć....
— Dobrze, dziecko moje, niemówmy więc o tém. Tak. zrobię, co mi mówisz; i zresztą sam już postanowiłem był to zrobić; ale przynajmniéj potrzeba, aby Amory wytłumaczył się... Gdybyśmy się téż zawiedli! gdyby on nie kochał Magdaleny?
— O! nie omyliłeś się wuju mój — tak! on ją kocha! ty wiesz o tém dobrze, tak dobrze jak ja.. P. d’Avrigny zamilkł, bo w głębi serca swego zgadzał się zupełnie z Antoniną. — W tym samym czasie drzwi gabinetu otworzyły się, i Józef powiemy sługa P. d’Avrigny, oznajmił mu, że służący P. Dr. Amory de Leoville, prosi o pozwolenie oddania listu od Pana swego.
P. d’Avrigny i Antonina pojrzeli na siebie, a wtem spojrzeniu widać było, że wiedzą naprzód, co się w tym liście zawiera. — Następnie z widocznem przymusem, któremu towarzyszył tęskny uśmiech Antoniny:
— Józefie, rzekł p. d’Avrigny, przynieś mi ten list, a służącemu powiedz, żeby poczekał na odpowiedź.
W pięć minut, potem list był w ręku P. d’Avrigny, który patrzał nań w milczeniu, nie mając siły złamać pieczątki.
— Dalej! odważnie mój wuju, rzekła Antonina, rozpieczętuj i czytaj.
P. d’Avrigny usłuchał, machinalnie odpieczętował, przeczytał z wolna raz i drugi i oddał list Antoninie; ale ona go odsunęła ręką.
— O! mój wuju, rzekła, ja wiem, co on mógł napisać.
— Nie prawdaż, rzekł p. d’Avrigny z goryczą, odpowiadając jak szekspirowski Polonius: words words, words; — słowa — słowa — słowa!
— Więceś słowa tylko znalazł w tym liście? zawołała Antonina, wyrywając go z rąk wuja i przebiegając oczyma.
— Tak — słowa, mówił P. d’Avrigny, ale za pomocą słów tych ci piękni twórcy frazesów, ci doskonali wielbiciele metafor, wydzierają nam serca córek naszych, nam, którzy je kochać tylko umiemy. I dla tej to właśnie retoryki i one idą za nimi.
— Wuju mój, rzekła poważnie Antonina, miłość, jaką Amory kocha Magdalenę jest prawdziwa, prawa i szczera. 1 ja przeczytałam ten list, i ręczę Ci, że z serca pochodzi.
— A więc, Antonino?
Antonina podała mu pióro; P. d’Avrigny wziął je i napisał to tylko:
— A dla czego nie dziś wieczór? spytała Antonina, czytając w miarę jak P. d’Avrigny pisał.
— Bo to byłoby za dużo znowu wzruszenia na dzień jeden; powiedz jej tylko, żem do niego napisał dziś wieczór, i że ty sądzisz, iż powinien przyjść jutro.
I zawoławszy służącego oddał mu odpowiedź, na którą kazał mu był czekać.
Nazajutrz Magdalena wstała razem ze słońcem i z ptakami, to jest ze słońcem i ptakami Paryża — o 9téj z rana. Zadzwoniła na służącą i kazała otworzyć kno. — Gęsty jaśmin, okryty kwiatami cały, piął się po ścianie, i nieraz ona puszczała długie jego ramiona do pokoju, który się zapachem jego napełniał. Jak wszyscy nerwowi Magdalena lubiła bardzo mocne zapachy, które jéj przecież szkodziły. — I teraz Magdalena żądała swego jaśminu.
Antonina przeciwnie w prostym muślinowym szlafroczku, już po ogrodzie chodziła. To zdrowie doskonałe, którem się zawsze cieszyła było przyczyną, że pozwalano jéj to, co było wzbronione Magdalenie. Magdalena, w łóżku, dobrze okryta i zasłonięta od zimna, musiała kwiaty sprowadzać do siebie. — Antonina żywa, zdrowa doskonale, biegła do kwiatów, jako ptaszek polny, nie lękając się ani chłodu poranka, ani rosy wieczornej. 1 tego jednego mogła jéj zazdrościć Magdalena, z resztą piękniejsza i bogatsza.
Ale tą rażą, Antonina niebiegała od kwiatka do kwiatka, jak motylek lub pszczółka, ale poważnie po alejach chodziła, zadumana, prawie smutna. — Magdalena, unosząc się na łóżku patrzała na nią przez chwilę, z niejaką niespokojnością; potem kiedy Antonina znikła jéj nieco z oczu, przybliżywszy się do domu, i znowu ukazała się oddalając w głąb ogrodu, Magdalena rzuciła się na łóżko i westchnęła.
— Cóż jest kochanej mojej Magdalenie? spyta P. d’Avrigny, który widząc, że córka się obudziła wszedł po cichu, i widział tę lekką walkę zazdrości z dobrocią swej córki.
— Mój ojcze — Antonina bardzo jest szczęśliwa! ona jest zupełnie wolna — a ja w wiecznej żyję niewoli. — Słońce w południe dla mnie za gorące, powietrze z rana i wieczór za zimne. I na cóż mi się przydadzą nogi moje, które tak by chciały pobiegać sobie. — Ja zupełnie jestem jak ten kwiat w cieplarni, co wiecznie żyć musi sztuczném powietrzem. — Czyż jestem chora, mój ojcze?
— Nie, moja Magdaleno, aleś ty słabej budowy i delikatnej; dobrześ powiedziała, jesteś jak kwiat, który biorą do cieplarni — ale też kwiaty takie są najdroższe, najmilsze. Z resztą czegóż pragnąć mogą? Czyż nie mają tego wszystkiego, co inne? Czyż nie cieszą się widokiem nieba? czyż nie ogrzewa ich ciepło słoneczne? prawda, że to wszystko przez szybę okna, ale ta szyba broni od wiatru i deszczu, który łamie inne kwiaty i niszczy.
— Ach! mój ojcze, wiele jest prawdy w tém, co mi mówisz; ale jabym wołała być ogrodowym fiołkiem, albo polną stokrotką jak Antosia, aniżeli tą drogą rośliną, ale wypieszczoną i słabą. Patrz — włosy jéj na wiatr rozpuszczone, i wiatr ten musi oświeżać jéj czoło; a moje — patrz ojcze — jak pali.
I Magdalena ujęła rękę ojca i przyłożyła ją do czoła.
— Właśnie, moje drogie dziecko, właśnie dla tego, że twoje czoło cię pali, boję się, aby to zimne powietrze nie zaziębiło go. — Postaraj się, aby marzenia serca twego nie rozpalały ci czoła, a ja ci pozwolę, jak Antosi, biegać z rozpuszczonemi włosami, na wolném powietrzu; albo jeżeli chcesz już koniecznie wyjść z twej cieplarni i żyć w ogrodzie, zawiozę cię na Hyery, do Nicy, do Neapolu, i tam w jednym z tych trzech rajów, gdzie złote jabłka rosną, dam ci wolność zupełną, pozwolę robić, co zechcesz.
— A... a... rzekła Magdalena, patrząc na ojca, a on pojedzie z nami?
— Bez wątpienia, ponieważ jego obecność tak ci potrzebna.
— I nie będziesz się gniewał na niego, jak wczoraj niedobry ojcze!
— Nie! — widzisz, że żałuję za grzech mój, kiedym napisał do niego, aby przyszedł.
— I dobrześ zrobił; bo gdyby mu zabroniono mię kochać, to by on kochał Antoninę; a gdyby on kochał Antoninę o! to jabym umarła z boleści.
— Nie mów mi o śmierci, Magdaleno, rzekł P. d’Avrigny ściskając rękę córki; kiedy mówisz o śmierci, z uśmiechem takim, chociaż ja wiem, że żartujesz, zdaje mi się, że widzę dziecko, co się bawi bronią ostrą i zatrutą.
— Ale i ja nie chcę także umrzeć, mój ojcze; wierzaj — zanadto jestem szczęśliwa. Z resztą ty jesteś pierwszym lekarzem w Paryżu i niepozwoliłbyś umrzeć swej córce.
P. d’Avrigny westchnął.
— Mój Boże! rzekł, gdybym miał taką władzę jak mówisz, moję dziecię, miałabyś jeszcze matkę — ale czemuż tracisz czas w łóżku? Wkrótce dziesiąta, a niesiesz, że Amory ma przyjść o 11téj?
— O i owszem, wiem mój Ojcze, ale zawołam Antosi, to będę gotowa wnet. — Ty mię zawsze nazywasz wielkim leniuchem — mój ojcze!?
— Prawda.
— Bo widzisz ojcze, w łóżku tylko zupełnie dobrze mi jest. — Inaczej czuje zawsze jakieś zmęczenie albo boleść.
— Cierpiałaś więc w tych dniach Magdaleno? i nie mówiłaś mi nic?
— Nie! mój ojcze; z resztą wiesz dobrze, to czego ja doświadczam, to nie jest cierpienie; ton niemoc głucha i gorączkowa, a czasami — ale nie teraz, — teraz ty jesteś przy mnie i Amory wkrótce przyjdzie. O! teraz jestem szczęśliwa i zdrowa...
— O! patrz — rzekł P. d’Avrigny, otóż i twój Amory.
— Gdzie? — W ogrodzie z Antoniną. — Musiał się omylić w godzinie, rzekł z uśmiechem P. d’Avrigny; napisałem mu o 11, musiał przeczytać o 10téj.
— W ogrodzie z Antosią? rzekła podnosząc się Magdalena — Tak, prawda; mój ojcze, zawołaj Antosi, proszę Cię: ubiorę się, będę potrzebowała jej pomocy.
Za chwilę, Antonina weszła, i P. d’Avrigny oddalił się, zostawiając je same. W pół godziny Antonina znowu była sama, a P. d’Avrigny i Magdalena czekali w tym samym saloniku, w którym odegrała się scena dnia poprzedniego — czekali póki Amory nie przyjdzie. Wkrótce oznajmiono P. Hr. de Leoville.
Amory wszedł.
P. d’Avrigny poszedł ku niemu z uśmiechem na ustach, Amory podał mu rękę bojaźliwie, a P. d’Avrigny ująwszy ją, poprowadził go do swej córki, która patrzała na to z podziwianiem, i rzekł:
— Magdaleno! przedstawiam Ci Hr. Amory de Leoville, twego przyszłego męża; — Amory! mówił daléj zwracając się do młodzieńca, to Magdalena d’Avrigny, twoja przyszła żona.
Magdalena wydała okrzyk radosny, Amory padł na kolana przed ojcem i córką, ale wnet powstał, bo ujrzał, że Magdalena się zachwiała; P. d’Avrigny zaledwo miał czas podsunąć krzesło, Magdalena usiadła uśmiechająca, ale gotowa zemdleć za chwilę. Wszystkie wstrząśnienia tak silnie działały na tę wątłą organizacyę, a radość równie jej była niebezpieczną jak boleść.
Magdalena otwierając oczy, ujrzała kochanka swego u nóg swych, i uczuta ojca uściśnienie. — Amory całował ręce jej; ojciec nazywał ją najsłodszymi imionami. Pierwszy jej ratunek był dla ojca, ale pierwsze spojrzenie dla kochanka.
A oni oba byli zazdrośni.
— Jesteś więźniem moim na cały dzień, mój kochany wychowańcze, rzekł P. d’Avrigny; będziemy we troje tworzyli projektu na przyszłość, jeśli wszelako zechcecie ojca srogiego przypuścić do waszej poufałości.
— A więc mój dobry ojcze, rzek Amory, bo teraz wszak mi wolno Cię tak nazywać, a więc ja przeczułem, że przyczyną zimnego ze mną obejścia się ostatniemi czasy, byt brak zaufania w tobie?
— Tak, tak, mój kochany, rzekł P. d’Avrigny z uśmiechem; tak, tak, już wszystko skończone. Przebaczam wam waszą skrytość, pod warunkiem że mi przebaczycie mój zły humor. A więc teraz ja niegdyś wyrodny tyran i wy niewdzięczne i nieposłuszne dzieci — teraz myślmy o tém tylko, żebyśmy się kochali wzajemnie.
A kiedy już rzeczy do tego doszły, trzeba było oznaczyć czas zaślubin. Z początku Amory był bardzo nalegający, i na każdą zwłokę głośne wydawał okrzyki; ale pomału, pewny szczęścia swego, zgodził się na powody P. d’Avrigny. Zresztą i p. d’Avrigny bronił się dobrze. „Świat, mówił on nie lubi aby go niespodzianie podchwycono, a szczególniéj w podobnéj okoliczności, i za swoje zadziwienie płaci zwykle oszczerstwem.“
Potrzeba z resztą była, aby p. d’Avrigny miał czas przedstawić go, jako zięcia swojego. Amory przystał na to, ale żądał, aby przedstawienie miało miejsce jak można najprędzej. Postanowiono więc, że przedstawienie odbędzie się za dni 8, a ślub za dwa miesiące.
Na wszystko to zgodzono się w obec Magdaleny. — Ona nie rzekła ani słowa, ale nie puściła też mimo ani słowa, z tego co mówiono, — i rumieniąc się, niespokojna, młoda dziewica była czarująca swoim radosnym blaskiem. — Z tém szczęściem było jéj tak pięknie! Oczy jéj, to na Ojca to na kochanka poglądały, — i cudownym wdziękiem i pięknością swą czarowały ich obu. Kiedy wszystko skończone było P. d’Avrigny wstał — i dał znak wychowańcowi, żeby poszedł za nim, a zwracając się do Magdaleny:
— Sprobój teraz chorować, zepsute dziecko, rzekł; to zemną już będziesz miała do czynienia.
— O! mój ojcze uzdrowiłeś mię dziś zupełnie, rzekła, i będę silna i zdrowa na wieki. Ale dokąd mi go zabierasz?
— Przykro mi to, ale nieobecność jego konieczna; — po miłosnej poezyi następuje proza małżeństwa; ale uspokój się drogie dziecię, choć oddalamy się, nie przestaniemy jednak myśleć o twém szczęściu.
— To już idźcie, rzekła Magdalena, która zrozumiała o co chodzi.
— Bądź spokojna, Magdaleno, nie długo tam będę, rzekł Amory, korzystając z kilku kroków jakie P. d’Avrigny naprzód zrobił, — i ucałował piękne jej włosy.
W samej rzeczy pozostawało ułożyć warunki przedślubnej umowy. P. d’Avrigny znał doskonale majątek swego pupilla, bo nim zarządzał i podwoił go prawie; Ale Amory nie miał wyobrażenia o majątku swego teścia. Majątki jednak oba były równe prawie: P. d’Avrigny dawał milion posagu swej córce.
Amory posłyszawszy o téj summie, której nie spodziewał się jéj wcale, sądził, że odkrył prawdziwą przyczynę dla czego P. d’Avrigny, po cichu sprzeciwiał się miłości jego. Być może pragnął on znaleźć dla Magdaleny człowieka, jeżeli niebogatszego, to przynajmniéj takiego, którego znaczenie byłoby większe, a położenie towarzyskie już ustalone, a nie mające się dopiero ustalić kiedyś, jak jego. — 1Izastanowił się nad tém, bo to mu się wydało bardzo logicznem. — Z resztą usunął wnet z głowy te wsteczne myśli; w przeszłość zwracają się ci tylko, dla których przyszłość zamknięta; ale ci dla któréj ona otworem stoi, rzucają się naprzód.
Wszystkie te szczegóły trwały blisko pół godziny, poczem P. d’Avrigny, widząc niecierpliwość przyszłego zięcia, ulitował się nad nim, i pozwolił mu wrócić do Magdaleny.
Magdalena była w ogrodzie, Amory zastał samą Antoninę w salonie. Ujrzawszy go, młoda dziewica chciała się oddalić, ale myśląc, że gdyby się oddaliła w ten sposób nie rzekłszy ani słowa, mogłoby się zdawać, iż nie dzieli wcale szczęścia jego, zatrzymała się i zwracając się do niego z miłym uśmiechem rzekła:
— I cóż, kochany Amory, oto żeście zupełnie szczęśliwi — nieprąwdaż?
— O! zupełnie, kochana Antonino, i chociaż mogłem nieco wnosić z słów twoich rano, nieprzewidywałem wcale tego co nastąpiło. — A ty! rzekł dalej Amory, sadzając ją na krześle, kiedyż tobie będę mógł powinszować?
— Mnie Amory, a czego’?czyż sądzisz, że będziesz mógł mi czego kiedy winszować?
— Męża, męża! sądzę. Wszak ani twój ród, ani wiek, ani piękność nie pozwalają ci zostać wieczną panną.
— Mnie Amory? rzekła Antonina. Słuchaj, co ci powiem. Dziś uroczysty dzień jest dla Ciebie, i na długo Ci będzie pamiętny. — Słuchaj więc, ja nie pójdę za mąż nigdy! W téj odpowiedzi młodéj dziewicy było coś bardzo głębokiego i pewnego, i Amory zadziwił się nie mało.
— O! doprawiły! rzekł, chcąc w żart obrócić te projekta, gdybyś to komu innemu powiedziała, mógłby ci wierzyć jeszcze — ale ja, co znam szczęśliwego człowieka, który zmieni postanowienia twoje......
— Wiem, co chcesz powiedzieć, rzekła z tęsknym uśmiechem Antonina; ale mylisz się Amory; ten o którym mówisz, nie myśli bynajmniej o mnie. Bo i ktoby chciał wziąść sierotę bez majątku? — z resztą i ja też nie pragnę nikogo.
— Bez majątku? rzekł Amory, tego nie mów. Siostrzenica P. d’Avrigny, siostra Magdaleny, nie jest bez majątku. Masz dwakroć posagu Antonino, a w teraźniejszych czasach, nie jedna córka para Francji zaledwo ma trzecią część tego.
— Mój wuj szlachetne ma serce, rzekła Antonina, wiem o tém dawno, i nie potrzeba było tego nowego dowodu; ale tém ci bardziéj strzedz mi się wypada niewdzięczności. On będzie mieszkał sam jeden; ja zostanę przy nim, jeśli mię zechce zatrzymać przy sobie. A po nim, przyszłość moja Bogu się należy tylko.
Antonina mówiła to z takiem przekonaniem, że Amory pojął, iż na teraz przynajmniéj nie można było żadnego uczynić zarzutu. Wziął ją za rękę i uścisnął czule, bo ją kochał jak siostrę. — Ale Antonina usunęła rękę żywo. Amory odwrócił się domyślając, że nie bez przyczyny to zrobiła. Magdalena stała we drzwiach i patrzała na nich blada, jak róża śnieżysta, którą zerwała w ogrodzie, i z gustem właściwym młodym tylko dziewczętom, przypięła do włosów.
Amory pobiegł do niéj.
— Co tobie, moja piękna Magdaleno, rzekł jéj, co tobie? jesteś cierpiąca? — takaś blada?
— To nic Amory, nic, odpowiedziała; Antonina raczéj jest chora, spojrzyj tylko na nią!
— Antonina jest smutna; pytałem się jéj o przyczynę smutku tego, rzekł Amory. — Może ty wiesz co? dodał po cichu; powiada, że nie pójdzie za mąż nigdy. — Potem ciszej jeszcze rzekł: może kocha kogo?
— Tak, odpowiedziała Magdalena, z szczególnym wyrazem, tak, w istocie Amory, sądzę żeś odgadł, kocha kogoś. Ale mówmy głośniej i chodźmy do niéj, bo uważasz, nasze szeptania męczą ją jak tortura.
I w rzeczy saméj zdało się, że Antoninie źle się robiło. Oboje więc zbliżyli się do niéj, ale nie mogli skłonić jéj, żeby siadła; pod pozorem pisania listu, udała się do swego pokoju. — Po oddaleniu jéj, Magdalena wolniej odetchnęła. I zaczęli tworzyć plany przyszłości swojéj. I marzyli o podróżach do Włoch, o wiecznym ze sobą pobycie, i o tych słowach miłości, zawsze tych samych, — a nowych zawsze; — i tém wszystkiem mieli się cieszyć nie po długich latach czekania, ale za dwa maluczkie miesiące, co przelecą błyskawicą — boć przecież codziennie widzieć się mieli, jak teraz.
I czas w rzeczy samej biegi szybko, bo już oto noc się zbliżała a Magdalena i Amory sądzili, że chwilę dopiero byli z sobą.
Zadzwoniono na obiad. Wtedy P. d’Avrigny i Antonina weszli każde przez inne drzwi, każde z uśmiechem na ustach. — Amory siedział u nóg Magdaleny; ale już P. d’Avrigny nie gniewał się na niego jak wczoraj, tylko patrzał przez chwilę nagruppę jaką tworzyli, potem zbliżył się ku nim wyciągnął do nich obie ręce mówiąc: Moje dzieci, moje kochane dzieci!
Antonina zaś czy to umiejąc władnąć sobą, czy li też prosto idąc za popędem zmiennego humoru, była wesoła, dowcipna, doskonała; choć obojętny kto, mógłby łatwo w téj wesołości nagłej do strzedz nieco gorączki. Ale Magdalena i Amory tak byli zajęci sobą, że nie mieli czasu badać uczuć cudzych, i zapominali się w swym egoizmie. Tylko czasami Magdalena trącając kochanka przypominała mu obecność ojca. — Wtedy tylko słowo młodéj dziewicy jakie, uogólniało rozmowę, ale wkrótce panujące uczucie górę brało. — Takie zatopienie się w sobie samych, tém dotkliwiéj czuć dawało biednemu starcowi ofiarę, jaką dzieci jego czynili z siebie, obdarzając go spojrzeniem, słowem, pieszczotą jaką, niby jałmużną.
To też P. d’Avrigny nie mógł znaleść w sobie dość odwagi, aby patrzeć jak Magdalena, za zgodą narzeczonego, wydzielała mu po cząstce przywiązania swego ku niemu. O 9téj pod pozorem zmęczenia nocy poprzedniej, oddalił się zostawiając ich dwoje z Panną Brown; ale nim się oddalił poszedł do córki, wziął ją za rękę, i nieznacznie puls policzył. — Wtedy twarz jego zasępiona, rozjaśniła się radością nagłą i niewymowną: krew Magdaleny biegła spokojnie i regularnie. Arterya nie pokazywała żadnéj oznaki wzruszenia, a piękne jéj oczy przezroczyste, co nieraz paliły ogniem gorączki, w téj chwili jaśniały szczęściem jedynem.
Potem zwrócił się ku młodzieńcowi, przycisnął go do serca szepcąc:
— O! gdybyś ty ją mógł ocalić!
I radosny szczęściem, które dorównywało prawie szczęściu młodéj pary, oddalił się do gabinetu, aby zapisać do dziennika swego wrażenia dnia, tak rozmaite, a tak ważne.
Wkrótce potem i Antonina oddaliła się także; ale ani Magdaleną ani Amory nie postrzegł jéj nieobecności, i sądzili zapewne, że jeszcze jest z niemi, kiedy o 11téj godzinie Mistres Brown, zbliżyła się do nich i przypomniała Magdalenie, że P. d’Avrigny nigdy jéj nie pozwalał czuwać dłużej. Pożegnali się więc, obiecując sobie nazajutrz dzień równie rozkoszny.
Amory wrócił do siebie najszczęśliwszy z ludzi; przeżył on dzień szczęścia zupełnego, a człowiek dwóch takich dni w życiu swém nie naliczy; przeżył dzień, którego nic nie zepsuło, nic nie zamroczyło, którego wszystkie wypadki mijały szybko jak czas, i zlały się w jedną harmonijną całość, niby szczegóły cudownego krajobrazu, który znowu łączy się niewidzialnie z niebieskim sklepem. Ani jedna zmarszczka nie naruszyła gładkich wód dnia tego; ani jedna plama nie zbrudziła czystych wspomnień, co na wieki pozostać po nim miały.
Dla tego też, Amory wrócił do siebie prawie przestraszony szczęściem tak wielkiem, i szukał i przewidywał z któréj strony pierwsza nadpłynie chmura, co zaciemni to niebo promienne, — ale szukał na próżno.
Słodkie marzenia były dalszym ciągiem dnia szezęścia, któryśmy starali się opisać. Amory obudził się, usposobiony jak najlepiéj do przyjęcia swego przyjaciela Filipa, którego mu służący oznajmił, gdy tylko zadzwonił.
W istocie Amory przypomniał sobie wnet, że onegdaj Filip był u niego żądając, jak mówił, jakiejś przysługi. — Ale on, zajęty jedynie myślami swemi, niezdatny do niczego zgoła innego, na inny dzień tę sprawę był odłożył. Otóż Filip, z punktualnością, która stanowiła tło jego charakteru, przyszedł dowiedzieć się, czy Amory był w lepszem usposobieniu dnia tego, niż był onegdaj.
Amory tak byt szczęśliwy, że chciałby aby tém szczęściem jego cały świat się radował. I kazał natychmiast wprowadzić Filipa i czekał go z obliczem wesołem.
Ale, jak na przekor Filip wszedł krokiem mierzonym, poważny nadzwyczaj. — Ubiór jego był czarny, rękawiczki białe, chociaż była dopiero 9 godzina.
Czekał, póki służący nie wyjdzie; a zobaczywszy, że już się oddalił zupełnie:
— No! mój kochany Amory, rzekł tonem uroczystym, czy masz dziś więcéj chęci dać mi posłuchanie, niżeli onegdaj?
— Mój Filipie, odpowiedział Amory, źle robisz jeżeli się gniewasz za tę małą odwłokę, boć łatwo mogłeś widzieć onegdaj, że mi się prawie przewróciło w głowie wtedy; — wybrałeś złą godzinę i cała rzecz. Dziś przeciwnie przychodzisz w sam raz. A więc witaj mi dzisiaj; siadajże i rozwiń przedemną tę ważną sprawę, która ci tyle powagi i sztywności dodaje.
Filip niby się uśmiechnął, i jak aktor, co niepeny skutku jaki sprawi, nabiera tchu nim rozpocznie jaką tiradę rzekł:
— Proszę cię Amory, pamiętaj o tém, że jestem adwokatem, a zatem masz słuchać mię cierpliwie; nie będziesz mi przerywał ani mi odpowiadał, póki nie skończę; z mej strony, ja obiecuję ci, że mowa moja nie potrwa dłużej kwadransa.
— Strzeż się, rzekł Amory śmiejąc się, zegar stoi naprzeciw mnie — jest dziesięć minut na jedenastą.
Filip dobył zegarka, porównał go z tamtym zegarem z komiczną powagą, która mu z resztą była właściwa i odwracając się do przyjaciela rzekł:
Twój zegar spieszy się 5 minut.
— Czyś tylko pewny tego, odpowiedzią! Amory śmiejąc się ciągle, czy nie ty czasem się spóźniasz. Wiesz mój biedny Filipie, żeś bardzo podobny do tego, co przyszedł na świat dniem później, i nie mógł nigdy złapać dnia tego.
— Prawda, rzekł Filip; wiem, że to mój zwyczaj albo raczej mego niezdecydowanego charakteru. że nie mogę w porę nic zrobić, bo mię zawsze kto uprzedzi. Ale tą razą, Bogu dzięki, spodziewam się, że wcześnie przychodzę.
— Strzeż się! bo jeżeli będziesz tracił tak czas na gadaniu, inny użyje go na swą korzyść, i tą razą znowu będziesz musiał należeć do maruderów.
— A wtedy ty będziesz winien, bom przecież prosił Cię, abyś mi nieprzerywał, a chwała Bogu wtrąciłeś się jakeś tylko mógł najprędzéj.
— Mów więc, już słucham. Cóż mi masz powiedzieć?
— Opowiem ci zdarzenie, które znasz tak dobrze jak ja; muszę jednak zacząć od niego, aby dojść do wypadku, jakiego żądam.
— Ba! mój kochany, odpowiedział Amory, zdaje się, że powtórzymy scenę Augusta z Cyntią. — Myślisz może, że złe jakie zamiary przeciwko Tobie knuję?
— Otóż już drugi raz przerywasz mi Amory, mimo obietnicy; a potem powiesz, żem mówił dłuzéj aniżelim przyrzekł, i będziesz się gniewał.
— Nie mój kochany, przypomnę sobie tylko, że jesteś Adwokatem.
— Nie śmiejmy się Amory! kiedy idzie o rzeczy ważne, trzeba poważnie słuchać.
— Patrzaj! rzekł Amory opierając się na łóżku, i przybierając minę najobojętnéj poważną, tak dobrze? — z taką więc twarzą będę słuchał całej twej mowy.
— Amory, mówił Filip na wpół poważny przedsiewzięciem swojém, na wpół żartobliwy mimowoli, przypominasz sobie pierwszy rok kiedyśmy chodzili na prawo. Wychodziliśmy z kollegium oszlifowani tylko co filozofią; mądrzy jak Sokrates, rozumni jak Arystoteles. Hippolyt pozazdrościłby nam serc naszych, bo gdybyśmy pokochali jaką Aricyę, to marzeniem chyba nadziemskiem. Na pierwszym z prawa examinie, trzy gałki białe, Symbol czystości naszej, wynagrodziły gorliwość i pracę, uradowały familje nasze.
Ja, mój kochany, byłem wzruszony cały pochwałami professorów i błogosławieństwem rodziców, i wierzyłem, że umrę jak Śty Anzelm, w dziewiczej sukience. — Ale zapomniałem o djable, o miesiącu Kwietniu i o 18 latach moich; zatem poszło że ten piękny plan, gwałtownie się wstrząsnął niedługo.
Aż dotąd, z okien moich, widziałem tylko dwa okna, za któremi niekiedy ukazywała się kwaśna twarz obrzydliwej kreatury, istny typ hiszpańskiéj ochmistrzyni. — Była to stara, szkaradna, wrzaskliwa baba. Jedynym jéj towarzyszem był pies brzydki jak ona; i kiedy się okno przypadkiem otworzyło, wyciągał na niem swe łapy i poglądał na mnie przez długą ich szerść, zabłoconą. Obrzydziłem sobie i psa i panią. — I staranność z jaką zamykałem okno, i zasuwałem rolety, niezawodnie nie mało się przyczyniła do tego, żem tak świetnie wystąpił, w roku zeszłym, w zawodzie Kujasa i Delvincourt’a.
„Pewnego dnia, a było to jakoś koło Marca, z radością ujrzałem tablicę sześć cali wysoką, a na stopę szeroką, na której czytałem te pocieszające słowa: pokój i gabinet od kwietnia do najęcia.”
„Jasna rzecz, że mogę pozbyć się sąsiadki, i że jakieś przecie ludzkie stworzenie zastąpi miejsce téj strasznej baby, która od dwóch lat szpeciła mi widok. Czekałem więc niecierpliwie pierwszego kwietnia.
„31 — Marca odebrałem list od mego poczciwego wuja, od tego samego co mi zostawił 20 tysięcy dochodu, list w którym zapraszał mnie, abym nazajutrz przyjechał do jego Villi d’Enghien. — Nazajutrz miała być niedziela. Ponieważ nieco zostałem w tyle w kursie nauk tygodniowym, pracowałem znaczną część nocy, aby w poniedziałek dogonić ciebie i innych kolegów. Zatem poszło, że zamiast wstać o 7 rano wstałem o 8; zamiast wyjechać o 8 wyjechałem o 9, i zamiast przybyć na miejsce o 10 przybyłem dopiero o 11.
„Kończono właśnie śniadanie.
„Opóźnienie to, jak możesz wnosić, nie odjęło mi apetytu. — Siadłem do stołu, obiecując wszystkim, że ich dogonię; ale jakkolwiek dobrze się wziąłem do tego, i jakkolwiek moje szczęki czynnie pracowały, całe towarzystwo jednak skończyło wcześniej. — Dzień był cudowny, a ponieważ miano zamiar przejechać się po jeziorze, powiedzieli mi więc, że nim ja skończę pójdą się nieco przejść na szosę, a potem siądziemy razem na łódkę. — Zostawiono mi 10 minut, i ja obrachowawszy się, oświadczyłem im, że więcéj nie będę potrzebował czasu.
„Ale zapomniałem o kawie; usłużna kucharka nie zostawiła jéj na stole bojąc się, aby nie ostygła, ale postawiła na ogniu i podała mi gorącą zupełnie.
„Pozostawiłem sobie 2 minuty na jéj skonsumowanie, i w zwyczajnym stanie rzeczy więcej nie potrzeba było wcale. Ale dzięki niezwykłemu cieplikowi, musiałem dmuchać z 17i minuty i jeszcze kawa tak bytu gorąca, że znowu 1½ minuty musiałem użyć na jéj wypicie.
„Spóźniłem się więc całe 60 sekund.
„Na nieszczęście w towarzystwie tém znajdował się matematyk, to jest jeden z tych ludzi, u których wszystko wyrachowane jest jak na kampusie, wszystko idzie jak zegarek, a zegarek zawsze ze słońcem. — Po 10 więc minutach, które mi dano, wydobył swój chronometr, oświadczył towarzystwu, że ja się spóźniam, wsadził wszystkich w łódkę i zaczął ją odwiązywać.
„W téj samej chwili, stałem już na progu drzwi i jednym rzutem oka pojąłem żart, jakim mi grozili: chcieli mię wyraźnie pozostawić na szosse. — Wziąwszy więc nogi za pas, przyleciałem nad brzeg wtedy właśnie, kiedy czółno odpływać zaczęło; zaledwo 4 stopy oddzielały mię od niego, zdawało mi się, że odemnie zupełnie zależy, przemienić śmiechy z jakiemi mię przyjęto, w okrzyk tryumfu. Przypomniawszy sobie więc wszystkie prawidła gymnastyki, skoczyłem — i wpadłem w jezioro...
— Biedny Filip! zawołał Amory, szczęściem pływasz jak ryba.
— „To mi też pomogło. Ale nieszczęściem było w wodzie 2 czy trzy stopnie niżej zera; dostałem się do brzegu dzwoniąc zębami, a tymczasem mój Matematyk rachował, ile linij potrzeba było, abym był skoczył na brzeg łódki zamiast w wodę. — Kąpiel zimna, w pewnych okolicznościach jest bardzo niezdrowa, wiesz o, tém. I dreszcze moje zamieniły się na gorączkę, która mię zatrzymała trzy dni w Eughien. — Trzeciego dnia wieczorem doktór powiedział mi, żem wyleczony zupełnie, a wuj zrobił uwagę, że dłuższy pobyt na wsi może mi zaszkodzić co w examinie.
„Wróciłem więc do Paryża, i około 10 wieczorem — byłem znowu w stancyi swojej, przy Ulicy Szczygléj.
„Ale nimem poszedł do siebie udałem się do twego mieszkalni. Ciebie nie było w domu. Szczegół ten zapomniałem z początku; dobrze żem sobie przypomniał.
— Ale do czegóż chcesz dojść u licha, z tém wszystkiem?
— Zobaczysz zaraz. Szanując twoją nieobecność, czy też sen twój, poszedłem spać. Spałem jak reconwalsscent, i nazajutrz obudziło mię szczebiotanie ptaków dość głośne. Zdało mi się, że jestem na wsi. A ponieważ szczygieł, którego imieniem moja ulica nazywała się, już bardzo dawno nie żyje, albo jest tylko bajką, zacząłem więc, otworzywszy oczy, szukać zieloności, kwiatów, i skrzydlatego śpiewaka, (jak mówi V. Debile), którego dźwięczny głos do mnie dochodził. I z wielkiem podziwieniem znalazłem to wszystko. Znalazłem nawet więcej jeszcze, bo przez okno, u którego zapomniałem zapuścić, rolety, ujrzałem w pośród lewkonij i krzaków różanych, niby w ramkach cudownych, śliczną gryzetkę, jaką kiedy spotkać można, która sentymentalnie zielem jakiemś pokrywała klatkę. — W tej klatce mieszkało pięć czy sześć ptaków rozmaitego gatunku; były tam, Czeczotki, kanarki, szczygły, które dzięki widać łagodnéj władzy, co rządziła niemi, mimo różność rass, żyły w najlepszej zgodzie.
„Był to prawdziwy obraz Mieris’a.
„Wiesz, że lubię obrazy. Przez całą więc godzinę cieszyłem się tym widokiem, który mi się o tyłe zdał więcej pociągającym, o ile obrzydła mi ta stara baba i jej stare psisko, na którą przez dwa lata patrzeć musiałem. — Podczas nieobecności mojej, Tizifona widać ustąpiła miejsca ślicznej gryzetce.
„Tegoż samego dnia, postanowiłem zakochać się szalenie w mojej miluchnéj sąsiadce, i przy pierwszéj sposobności dać jéj poznać to postanowienie.
— Widzę już, do czego dążysz, rzekł uśmiechając się Amory. — Ale sądziłem, żeś już zapomniał, o tym małym wypadku w którym nieszczęśliwie stanąłem ci na przeszkodzie, — i jakoś uprzedziłem Cię kilką dniami.
— O! i owszem, mój kochany Amory. Ponieważ ja doskonale pamiętam wszystkie te szczegóły, a ty nie wiesz o nich może, pozwolisz mi, że opowiem ci je, abyś poznał całą wielkość twojego względem mnie przewinienia.
— Ba! to może już przyszedłeś mię wyzwać na pojedynek za przeszłość?
— Nie! i owszem, przyszedłem żądać od ciebie ważnej przysługi. A dla tego opowiadam ci całą tę historyę, abyś zrozumiał, że nie tylko przyjaźń niezmienna, co nas łączy, powinna ci kazać zrobić dla mnie to, o co cię będę prosił, ale jeszcze chęć wynagrodzenia uchybień popełnionych.
— Dobrze wróćmy do Florencji.
— A! Ona się nazywała Florencja! zawołał Filip, śliczne imię. A wiesz że nie wiedziałem dotąd jej imienia. Wróćmy więc do Florencji, jak mówisz. Uczyniłem zatem dwa postanowienia, jakem ci to powiedział w swoim czasie i miejscu. Dwa postanowienia! to było wiele dla mnie, bo wiesz dobrze, że na jedno nie łatwo się decyduję; chociaż i to prawda, że kiedy raz co postanowię, to zrobić muszę. — Pierwsze z tych postanowień zasadzało się na tém, aby się szalenie zakochać w sąsiedzce; i to było łatwiejsze, i wprowadziłem je też w wykonanie tego samego dnia. Drugie było, aby objawić jej płomienie moje przy pierwszéj sposobności, i to nie tak łatwo wykonać można było.
„Naprzód potrzeba było znaleźć tę sposobność, następnie odważyć się z niéj korzystać.
„Przez dni trzy wciąż śledziłem ją; pierwszego dnia, z pozafiranki: bałem się przestraszyć ją ukazując się zbyt nagle; drugiego dnia przez szyby, bom się nie mógł zdobyć na to, aby otworzyć okno; trzeciego dnia już przez otwarte okno.
„Postrzegłem z radością, że moja śmiałość nieprzestraszała jéj.
„Trzeciego dnia pod wieczór dojrzałem, że zapinała kalosze i narzucała szalik na ramiona; widocznie miała zamiar wyjść.
„To była właśnie oczekiwana chwila, i ja gotów byłem iść za nią. Na prędce zrobiłem sobie plan: miałem ją zatrzymać, gdybym się notabene ośmielił, ofiarować jéj me ramie, pójść z nią tam dokąd szła, a przez drogę wyliczyć jéj wszystkie okropne męczarnie, jakie mi sprawia jej zadarty nosek, jej uśmiech i białe ząbki.
„Wziąłem więc laskę, kapelusz, surdut, i zlazłem z piątego piętra mojego; ale jakkolwiek szybko starałem się odbyć tę operacyę, kiedym wyszedł na Ulicę, ona była o 30 może kroków odemnie. Musiałem więc ją dogonić. Ale rozumie się, w sposób przyzwoity, zbliżając się pomału, aby się nie zlękła. — Na ulicy. Ś Jakóba, jużem zyskał 10 kroków; na rogu Ulicy Rasyna miałem już 20; nareszcie na Ulicy Vaugirard, byłbym ją niezawodnie dopędził, aż tu jedną razą, skoczyła przez próg bramy, weszła na podwórze, przebiegła je i poszła na schody, których ostatnie nawet stopnie, mogłem widzieć z ulicy. Przez chwilę miałem myśl pilnować jej śladów, i poczekać na nią na podwórzu; ale właśnie stróż zamiatał, i stróż ten nabawił mię trwogi. Niezawodnie spytałby się mnie dokąd idę, jabym nie wiedział, co mu odpowiedzieć, bo nawet nie wiedziałem imienia mojej pięknéj gryzetki. — Musiałem więc czekać na ulicy, i zacząłem wartę, która mi raz na zawsze obrzydziła gwardyę narodową. — Przeszła godzina, dwie, pół trzeci godziny przeszło, a bożyszcze myśli moich, nieukazywało się wcale. Miałżebym przestraszyć lękliwą gazellę?
„Tymczasem zbliżała się noc; a ja nie miałam ani tajemnicy ani cnoty Jozuego, aby zatrzymać słońce. — Aż tu, przy blasku lampy, co oświecała schody, dojrzałem suknię mojego zbiega; ale zarazem widziałem i koniec płaszcza jakiegoś mężczyzny, którego okuta laska sztukała po stopniach schodów. — Czy to był jej brat? — mógł być i kochanek! Przypomniałem sobie prawidło mędrca; w wątpliwości wstrzymaj się — i wstrzymałem się.
„Gryzetkai jej kawaler, przeszli o 4 kroki odemnie, nie spostrzegłszy wcale; taki gęsty byt już mrok. — Ten wypadek zmienia moją taktykę; podobne okoliczności mogły się częściej wydarzyć. Z resztą w głębi serca mego wyrzucając sobie słabość taką, mówiłem sobie, że ta odwaga, którą zdala od niéj szafowałem, mogła mię łatwo opuścić, gdybym się zbliżył. Lepiej więc było napisać list.
„I zasiadłem zaraz do stolika, z zamiarem wykonania tego nowego planu.
„Ale napisać list miłosny, rzecz nie tak łatwa; tém bardziéj, kiedy od niego miało zależeć wyobrażenie sąsiadki o mnie, a tém samem, prędsza lub wolniejsza droga do jéj serca. Zresztą pisałem po raz pierwszy.
„Większą część nocy pisałem na brudno;odczytałem nazajutrz, niepodobała mi się zupełnie. Napisałem po raz drugi, i trzeci, nareszcie zdobyłem się na list taki:
Filip wyciągnął z pugilaresu brulion listu, i czytał
„Widzieć ciebie, jest to kochać Cię. — Ja cię widziałem i kocham. Cu rano widzę Cię, jak karmisz ptaszki, szczęśliwe, że im tak piękna rączka żywność podaje; jak podlewasz róże, nie tak różowe jak usta twoje, i lewkonje, nie tak wonne jak oddech twój.
„I te kilka chwil, napełniają myślami o tobie dni moje, marzeniami o Tobie nocy całe.
„Pani! Nie wiesz kto ja jestem, ja nie wiem zupełnie kto Pani jest; ale kto cię widział bodaj chwilkę jedną, łatwo domyślić się może, jak czuła i ognista dusza, kryje się pod taką powierzchownością. — Myśl twoja bezwątpienia tak poetyczna jest, jak wdzięki twoje; i sny twoje, są niezawodnie takie cudowne jak spojrzenia. Szczęśliwy, kto mógłby urzeczywistnić te słodkie marzenia; bezbożny, ktoby odważył się rozbić te śliczne ułudy!
Prawda! mówił daléj Filip zadowolony z siebie samego, prawda, żem nieźle wcale naśladował styl naszego czasu?
— Właśnie miałem ci to powiedzieć, rzekł Amory, gdybyś mi niezabronił przerywać Ci wcale
Filip czytał daléj:
„Widzisz więc Pani, — że ja znam Ciebie.
„A tobie Pani, czy jaki tajemniczy głos nie szepnął, że tam, niedaleko, na przeciw zaraz, nieco wyżéj, pewien człowiek młody, posiadacz niezłego majątku, ale sam i opuszczony na tym świecie, potrzebuje serca, coby go pojęło, pokochało. Że aniołowi, coby zstąpił z niebios dla uzupełnienia bytu jego, oddałby swą krew, i życie, i duszę swoją by oddał; bo miłość jego niebyłaby wcale kaprysem równie bluźnierczym jak śmiesznym, ale ubóstwianiem codzienném, co godzinném, wieczystém. — Jeżeliś mię Pani nie widziała, niedomyślałaś się przynajmniej?
Tu Filip zatrzymał się po raz drugi spoglądając na Amorego, niby pytając, jak mu się ten drugi peryod podobał? Amory pochwalił kiwnięciem głowy, i Filip ciągnął daléj:
„Przebacz mi więc Pani, żem niemógł oprzeć się gwałtownej żądzy objawienia ci tych głębokich i niezmiennych uczuć, jakie sam widok twój we mnie wzbudził. Przebacz mi, żem wyjawił przed tobą tę miłość skromną a namiętną, która odtąd życiem jest dla mnie. — Nie obrażaj się wyznaniem serca, które cię szacuje; a jeżeli uwierzysz szczerości poświęcenia tego serca, pozwól mi pójść, i nie zimnym już listem, ale żywym głosem wyrazić ci ile w tém sercu jest szacunku, ile uczucia dla ciebie. Pozwól mi Pani, oglądać z bliska bóstwo moje. — Nie żądam żadnéj odpowiedzi, o! nie, nie mam tyle zarozumienia; jedno słowo Twoje, skinienie — a ja pobiegnę, padnę do nóg twych Pani — i pozostanę tak na wieki.
Ulica Saint-Nikolas-de Chardonneret, na piątem piętrze; — w te drzwi u których wisi zajęcza łapka.
— Rozumiesz mię Amory? nieżądając niby odpowiedzi, co byłoby może zbyt śmiało, położyłem jednak mój adres, bo nareszcie moja piękna sąsiadka mogła się zmiękczyć tym biletem, i odpowiedzieć nań niespodzianie.
— Bez wątpienia odrzekł Amory, doskonała ostrożność.
— Jednak wcale nieużyteczna, jak to zaraz zobaczysz. — Skończywszy ten list zręczny i płomienisty, trzeba było tylko doręczyć go jéj. Ale jak? jaką drogą? Przez miejską pocztę? Nie wiedziałem imienia bóstwa mojego. Oddać przez struża, ofiarując jakie kilka groszy? — Alem słyszał o strużach, których przekupić niepodobna. Przez faktora? to byłoby nieco za prozaicznie, i może niezbyt bezpiecznie: mógłby się zjawić, w obecności jéj brata. — Bo widzisz, zawyrokowałem, że to jéj brat ją wtedy odprowadzał. — Przez chwilę miałem myśl, powierzyć Tobie całą tę trudną sprawę; ale ponieważ wiedziałem, że w tych rzeczach daleko jesteś śmielszy, balem się żebyś się nie śmiał ze mnie. Ztąd poszło, że napisawszy list, zapieczętowawszy go i położywszy na stole, dwa dni przemyśliwałem nad trudnem mojém położeniem.
„Nareszcie, wieczorem, trzeciego dnia, korzystając z nieobecności mojéj pięknéj, siadłem w oknie, i zapuściłem oba oczy w głąb jéj mieszkania, którego okna były otwarte na oścież. I patrząc ujrzałem, jak liść z jéj róży oderwał się, i uniesiony wiatrem przeleciał przez ulicę i uderzył w okno, o piętro niżej odemnie.
„Żołądź, co spadła na nos Newtona, odkryła mu tajemnicę systematu Świata. Liść różany, niesiony wiatrem, naprowadził mię na środek kommunikacyi, którego oddawna szukałem. List mój okręciłem więc koło laski laku, i rzuciłem ją zręcznie przez Ulicę, z mojej stancyi do stancji sąsiadki; potem wzruszony takim zbytkiem odwagi, zamknąłem co prędzej okno i czekałem.
„Ale zaledwo dokonałem tego zuchwałego czynu zadrżałem na myśl, jakie skutki może za sobą pociągnąć. Gdyby sąsiadka wróciła z bratem, i gdyby podjął mój list — byłaby straszliwie zawstydzona. —
„Czekałem więc, zakryty firankami, z sercem pełnym trwogi. — Wkrótce ujrzałem ją — na szczęście była sama jedna — odetchnąłem! Przeszła dwa czy trzy razy po stancyi, lekka, skoczna jak zwykle, niewidząc listu wcale; ale przypadkiem nastąpiła na niego, schyliła się i podniosła. —
„Serce mi biło, mało niepękło — porównywałem się z Lauzuném, Richelieu, Lowelasem. — Jakiem ci powiedział wieczór był już, zbliżyła się więc do okna chcąc przekonać się naprzód z której strony Ulicy mógł się zjawić u niéj ten list, następnie, chcąc go przeczytać.
„Zdawało mi się wtedy, że właśnie nadeszła stanowcza chwila; że najlepiej ukazać się jéj i obecnością swoją uzupełnić wrażenie jakiegom się spodziewał po liście. Otworzyłem więc okno. Na szelest ten sąsiadka zwróciła się w moją stronę patrzała to na mnie, to na mój list; wtedy ja gestem wymownym, dałem jej poznać, że jestem autorem pisma. Złożyłem ręce, niby prosząc ją, aby czytała. — Zdało się, że się wahała przez chwilę, nareszcie zdecydowała się.
— No co?
— Na to, aby przeczytać — rozumie się. Widziałem, jak paluszkami odwijała list mój, jak na mnie poglądała znowu, i uśmiechała się, i zaczęła czytać i uśmiechała się ciągle, i czytała dalej i parsknęła nagle od śmiechu.
„Ta wesołość zbiła mię z początku nieco z tonu. Ale ponieważ przeczytała list od jednego końca do drugiego, przy końcu więc czytania niejaka nadzieja wstąpiła w serce moje. — W tém patrzę, chce go podrzeć. — Tylko com nie krzyknął; ale pomyśliłem sobie, że bez wątpienia, obawia się, aby brat jej nie znalazł go czasem i dla tego tylko dopuszcza się względem listu mego, tego aktu zbytniej ostrożności.
„To mi się zdało rozsądnem i pochwalałem to; ale potem znowu wydało mi się, że z niepotrzebną wcale zawziętością darła mój papier. Na cztery kawałki podrzeć — dobrze; na ośm — ujdzie jeszcze, ale na 16, ale na 32, ale na 64, ale podrobić go na cząstki zaledwo dojrzane — to już było dzieciństwo; ale zamienić go prawie na atomy — to było okrucieństwo; A przecież ona to zrobiła! a kiedy już cząstek niepodobna było dzielić na mniejsze, otworzyła dłoń i puściła na przechodzących cały ten deszcz elegijacki. Potem roześmiawszy mi się po raz drugi, otwarcie, prosto w oczy, zamknęła okno. Tym czasem zuchwały powiew wiatru, przyniósł mi urywek mego listu i jaki jeszcze wystaw sobie, mój kochany! ten sam, na którym było napisane: Śmiesznym wszystkiemi głoskami.
„Małom nie oszalał ze złości; — ale ponieważ, zresztą ona temu ostatniemu wypadkowi wcale nie była winna, za który mógłbym tylko mieć żal do jednego z 4 głównych wiatrów, zamknąłem więc okno z nadzwyczajną godnością i zacząłem rozważać nad środkami zwyciężenia tego oporu, niesłychanego w szlachetnem zgromadzeniu gryzetek.
W pierwszych planach moich widać było naturalnie rozdrażnienie, w jakiem byłem. — Były to najokropniejsze kombinacye, postanowienia najdziksze. — Przed myślą moją na prędce przesunęły się tę wszystkie katastrofy miłosne, co tyle strachu narobiły na świecie, od Otella aż do Antony. Ale nie mogąc poprzestać na żadnej, postanowiłem przetrwać noc w gniewie moim, na zasadzie zdania: noc przynosi radę. — I w istocie, nazajutrz przebudziwszy się byłem szczególnie spokojny. Moje projekta gwałtowne ustąpiły miejsca postanowieniem daleko łagodniejszym i skończyło się na tém, że miałem czekać do wieczora, iść do niéj, zadzwonić, wejść, zaniknąć drzwi za sobą na zasówkę, rzucić się jej do nóg, i żywym głosem, namiętnie, powiedzieć to, com wczoraj był napisał. Gdyby mną wzgardziła — ha! wtedy możnaby uciec się do środków ostatecznych.
„W planie dosyć było odwagi, ale autor planu jéj nie miał. Wieczorem doszedłem odważnie, aż do schodów mojej infantki, — ale zatrzymałem się tam. Nazajutrz wszedłem aż na drugie piętro, alem jeszcze prędzej zeszedł, nie puszczając się dalej. Na trzeci dzień byłem już na jej piętrze, i na tém ograniczyła się odwaga moja; byłem jak Cherubin, nie śmiałem ośmielić się.
„Wreszcie czwartego dnia poprzysiągłem sobie raz na zawsze z tem skończyć wreszcie, nazywając się już tchórzem, niedołęgą, gdybym miał zrobić tak jak dni poprzednich.— Poszedłem do kawiarni, wypiłem sześć filiżanek czarnéj kawy jedna po drugiéj, i nabrawszy zuchwałości za te trzy franki, przeleciałem wszystkie piętra, i gorączkową dłonią, nie zostawiając sobie czasu do rozwagi i namysłu, pociągnąłem za sznurek.
„Na odgłos dzwonka tylko com nie skoczył na sam dół schodów, ale przysięga zatrzymała mię. Słyszałem zbliżające się kroki.... Otworzono mi. Wpadłem do przedpokoju ciemnego, obróciłem klucz we drzwiach, i głosem dosyć pewnym jak na to okropne położenie zawołałem: Pani!.. .. Ale ledwom to wymówił czułem jak mię ujęła jakaś męzka ręka, i ciągnąc do drugiej stancyi przyprowadziła przed tę, któréj szukałem. Dziewczyna na widok mój powstała uprzejmie, a mój przyjaciel Amory, mówił do niéj:
„Przedstawiam Ci kochanie, mego przyjaciela Filipa Auvray; dobry z niego chłopiec, mieszka naprzeciw ciebie, i oddawna już pragnie poznać się z Tobą.
— Resztę wiesz, mój kochany Amory, zostałem z 10 minut, w waszem miłem towarzystwie, a przez cały ten czas nic nie widziałem, nic nie słyszałem, bo mi w obu uszach dzwoniło straszliwie, i zdało mi się, że jakaś mgła mroczy mi wzrok. Potem podniosłem się, wybełkotałem słów kilka i oddaliłem się, wśród wybuchów śmiechu panny Florencji i nowych zaprosili na przyszłość.
— No i po cóż było przypominać całą tę awanturę, mój kochany? — Gniewałeś się na mnie, nawet dość długo, wiem o tém, ale sądziłem, żeś mi później przebaczył.
— W istocie przebaczyłem, mój kochany; ale przyznam ci się, że przebaczenie było zupełne dopiero wtedy, kiedyś mię wprowadził do domu opiekuna swego, — i kiedyś mi przyrzekł uroczyście, że na przyszłość, zrobisz mi wszelką przysługę, jaka tylko będzie w twej mocy. Otóż widzisz, Amory. Chciałem ci przypomnieć naprzód winę twoją, później ci przypomnę obietnicę.
— Mój Filipie, rzekł Amory wesoło — za winę żałuję; o przyrzeczeniu pamiętam, i czekam tylko sposobności zadość uczynienia?
— Dzień właśnie nadszedł, rzekł uroczyście Filip.
— Słuchaj Amory kocham........
— Ach! ba! wołał Amory, doprawdy?
— Tak, mówił daléj Filip, doktorskim tonem, ale tą razą, nie o dziecinnéj ja mówię miłości. Miłość moja jest prawdziwa, głęboka i długotrwała, skończy się chyba z życiem.
Amory uśmiechnął się: myślił o Antoninie.
— I przyszedłeś mię prosić mówił, abym był tłumaczem uczuć twoich. Drżę na myśl samą. Ale nic nie szkodzi — mów daléj. Jakże się ta miłość zjawiła w tobie, i kto ję rozniecił w twem sercu?
— Kto? O! to już nie gryzetka, Amory, którą można szturmem zdobyć, ale szlachetnego rodu dziewica, z którą może mię chyba złączyć związek święty i nierozerwany. Długi czas nie obciąłem powiedzieć tego, nawet tobie, najlepszemu memu przyjacielowi;.... ależ, nareszcie, choć nie szlachcic, jestem z dobrej i uczciwej familii. — Mój Wuj umierając zeszłego roku zostawił mi 20 tysięcy dochodu i dom d’Eughien. Odważam się więc i przychodzę do Ciebie, Amory, jak do przyjaciela, do brata, który jakieś sam wyznał, ma nagrodzić mi dawne przewinienie, przychodzę prosić cię, abyś zechciał przemówić za mną do twego opiekuna, prosząc o rękę panny Magdaleny.....
— Magdalen)! wielki Boże! co ty mówisz mój biedny Filipie — zawołał Amory.
— Mówię odpowiedział Filip ciągle uroczyście, że przychodzę prosić Ciebie, mego przyjaciela i brata, który jakieś się przyznał, ma wynagrodzić mi dawne uchybienia, abyś przemówił za mną do opiekuna twego, prosząc dla mnie o rękę panny.....
— Magdaleny?
— Tak jest......
— Magdaleny d’ Avrigny?
— No! tak!
— A więc nie w Antoninie jesteś zakochany?
— Nigdy mi to na myśl nie przyszło.
— A więc kochasz Magdalenę?
— Magdalenę, i przychodzę prosić Cię.....
— Ależ nieszczęśliwy! zawołał Amory, znowu zapóźno przychodzisz, ja ją także kocham.
— Ty!
— Tak. i.....
— I cóż?
— Prosiłem wczoraj o jéj rękę i otrzymałem ją.
— O rękę Magdaleny?
— Tak.
— Magdaleny d’Avrigny?
— Bezwątpienia.
Filip uchwycił się obiema rękami za głowę, jak apoplexyą tknięty; później ogłuszony, osłupiały, bezrozumny, powstał chwiejąc się na nogach, chwycił machinalnie za kapelusz i wyszedł nie rzekłszy ani słowa.
Amory tknięty współczuciem, chciał z razu pobiedz za nim. Ale właśnie wybiła dziesiąta, i przypomniał sobie, że o 11 Magdalena będzie czekała na niego.
Przynajmniéj nie opuszczę córki mojej; pozostaną przy mnie, na to już się zgodzili; albo raczéj ja zostanę przy nich, i pójdę dokąd oni pójdą, będę mieszkał, gdzie oni zechcą. — Chcą przepedzić zimę we Włoszech. Ja przez bojaźliwą ostrożność podałem im tę myśl — napiszę prośbę do króla, aby mię uwolnił od obowiązków nadwornego swego lekarza, i pojadę z niemi. — Jestem dosyć bogaty, kiedy Magdalenie na niczem nie zbywa......Bo i cóż dla mnie potrzeba? — Jeżelim cokolwiek zostawił u siebie, to dla tego jedynie, abym jéj miał co dać jeszcze. Wiem, że odjazd mój wielu ludzi zadziwi, zechcą mię zatrzymać w imię nauki, przypomną mi całą klientelę jaką opuszczam. — Ale cóż mnie to wszystko obchodzi? — Nad córką przedewszystkiem czuwać powinienem: jest to nie tylko dla mnie szczęściem, ale i powinnością świętą. Dzieci moje nie obejdą się bezemnie. Będę ich kassyerem. Bo trzeba, aby Magdalena błyszczała, przepychem tak jak błyszczy przed innemi pięknością, i ich majątek wystarczyć temu powinien. Najmiemy pałac w Neapolu na Villa-Reale, ku południowi zwrócony. I moja Magdalena zakwitnie tam, jak krzew na rodzinną przeniesiony ziemię. Będę im urządzał bale, będę prowadził ich dom, będę wreszcie ich intendentem. Uwolnię ich od wszystkich materyalnych starań życia. Będą mogli być szczęśliwi i kochać się — a i to ileż czasu pochłonąć może.
Nie dosyć na tém; chcę także, aby ta podróż na którą oni patrzą jak na przyjemność tylko, posłużyła ambicji młodego dyplomaty naszego. Nie mówiąc mu ani słowa, wyjednałem wczoraj dla niego u ministra posłannictwo tajemne w sprawie wielkiéj wagi. I całego doświadczenia zebranego przez 30 lat obcowania ze znakomitymi ludźmi, i całéj znajomości ludzi, jakiej nabyłem przez 30 lat badając fizyczną i moralną strony człowieka, wszystkiego tego nie będę szczędził dla niego w téj sprawie. Nie tylko będę mu w niéj pomagał, ale sam zrobię wszystko. Będę siał za niego, — on — niech już zbiera tylko. Słowem, ponieważ majątek mój, moje życie i myśli do córki należą, oddając mu ją, tem samem oddałem mu i to wszystko.
Będę żył cały przez nich i dla nich; za to niech mam tylko prawo widzieć niekiedy uśmiech Magdaleny, słyszeć głos jéj, patrzeć na jéj radość i piękność.
Nie opuszczę jéj — to moja jedyna pociecha, to powtarzam sobie co chwila, o tém myślę ciągle, aby nie zapomnieć przypadkiem. Porzucę Instytut, i Klientów, i Króla, który już przysyłał dziś dowiedzieć się, czym nie chory czasem. Żal mi tylko szpitalów. Inni moi chorzy są bogaci, łatwo innego wziąść mogą lekarza; ale ktoby miał staranie o biednych gdybym ja do nich nie poszedł?
A jednak, jadąc z córką moją, muszę i ich nawet opuścić.
Są chwile, w których pytam siebie, czy mam w saméj rzeczy prawo to zrobić.
Ależ, dziwnem by było, gdybym miał poświęcać się dla kogo innego, przed dzieckiem własnem!
Trudno uwierzyć do jakiego stopnia umysł osłabnąć może. Najoczywistsze rzeczy — wątpliwemi się wydają. Będę prosił kogo, aby mię przez ten czas zastąpił — i tym sposobem oddalę się spokojniejszy.
W istocie oni są tak weseli, że radość ich odbija się na mej nawet twarzy; tak są szczęśliwi, Że szczęście ich i mnie ogrzewa. Czuję ja, że miłość jéj ku mnie, winienem tylko zbytniéj dla niego miłości; ale są chwile w których, ja, biedny zapomniany, uwodzę się nią, tak jak słuchając komedyi uwodzimy się opowiadaniem które, wiemy dobrze, jest tylko zmyśloną powiastką. Dziś on przyszedł z twarzą tak radosną, że widząc jak idzie - przez podwórze, wstrzymałem się przededrzwiami córki prawie, aby nie potrzebował powściągać swej radości w obec mnie. W życiu tak mało jest chwil podobnych, że grzechem jest liczyć je innym.
W kilka minut potem chodzili po ogrodzie.
Ten ogród, to ich raj. Tam są samotni, a jednak nie sami; bo tam są drzewa, po za któremi mogą uścisnąć sobie ręce, i są jeszcze zakręty w których mogą zbliżyć się ku sobie. Ukryty za firanką okna mego, patrzyłem na nich, i po za lilij krzakami widziałem, jak ich ręce szukały się wzajem, jak wzrok tonął we wzroku.
I byli pełni życia i kwiatu, jak wszystko, co ich otaczało. O wiosno! tyś młodością roku!
O młodości tyś wiosną życia!
A jednak, wzruszenia te, chociaż ze szczęścia są, napełniają mię trwogą. Magdalena jest tak wątła, że upada od zbytku szczęścia, jak inni pod ciężarem boleści. Czyż kochanek jéj będzie miał dla niéj troskliwość Ojca? czyż będzie mierzył jak ja, wiatr, by nie szkodził drogiéj owieczce bez runa? czy dla wątłego i delikatnego kwiatu, stworzy atmosferę ciepłę wonnę, gdzie by słońce nie paliło, i burze nie grzmiały? Ten namiętny młodzieniec z uczuciem swem i obłędem miłości, w jednym miesiącu, może zniszczyć cierpliwe dzieło moje lat 17stu. Ale tak być musi; ty czółno moje łomkie pójdziesz na taką burzę straszliwę! szczęściem ja Ci będę sternikiem, ja Cię nie opuszczę.
O! gdybym się rozstał z tobą, biedna moja Magdaleno, coby się stało z życiem mojém?
Wiem, żeś słaba, dziecię moje, i miałbym Cię ciągle przed oczyma cierpiącą, zbolałą.
Któżby ci mówił co dzień, co chwila: Magdaleno, słońce południa zbyt pali! Magdaleno wieczorny wiatr już za chłodny; — Magdaleno! okryj głowę twoję — weź szal na siebie. Nie! — on będzie cię kochał, i o miłości swéj myśleć będzie tylko, ja będę myślal o tém, abyś nam żyła.
Niestety! Otóż raz jeszcze, marzenia moje się rozwiały; otóż jeszcze dzień jeden, w którym wstając czekałem radości — ale Bóg posłał smutek.
Amory przyszedł dziś rano, wesół i radosny jak zwykle. Jak zwykle zostawiłem ich samych z panną Brown, i poszedłem do mych obowiązków. Cały dzień myśliłem z rozkoszą o tém, że dziś wieczór oznajmię mu poselstwo otrzymane dla niego, i moje projekta na przyszłość. Kiedym wrócił biła piąta, i mieliśmy siąść do stołu. Amory już wyszedł, aby wrócić wcześniéj zapewne. Ale widać było, że dopiero co odszedł. Cały blask szczęścia, błyszczał jeszcze na twarzy Magdaleny. Biedne, dobre dziecię! — nigdy jeszcze nie miało się tak dobrze, powiada. Omyliłem się więc! może miłość ta, któréj się lękałem tak bardzo, była przeznaczoną na wzmocnienie téj słabej budowy“? Natura ma przepaści do których nie wedrze się najwprawniejsze oko, i myśl najpotężniejsza. Siadła do fortepianu; ja chodząc po ogrodzie słyszałem dźwięk sonaty, i ta melodija, co mi od córki méj przychodziła, napełniała serce lubością. Słuchałem może przez kwadrans. I chodząc ciągle, na umyślnie, tom się oddalał to zbliżał do tego źródła dźwięków.
Na końcu alei, zaledwie słyszałem muzykę i tylko wysokie noty przebiegały przestrzeń, i dolatywały uszu moich, mimo odległość. — Wtedy się znowu wracałem i wchodziłem jak w krąg czarowny harmonii a kilka kroków w innym kierunku postawionych oddalało mię od niego nanowo. Przez ten czas noc się zbliżała, i ciemności pokrywały wszystko.
Jedną razą muzyka ustała. Uśmiechnąłem się: Amory przybył.
Szedłem ku salonowi, ale inną aleją, ciemną, co szła wzdłuż muru. Na téj alei, zastałem Antoninę na ławce, samą, zadumaną. Od dwóch dni chciałem z nią pomówić. Zdało mi się, że czas był stosowny — i zatrzymał się przed nią. Biedna Antonina, mówiłem do siebie, bezwątpienia, ona będzie nieco psuła nam trojgu życie, jakie sobie obiecywałem. Uczucia serdeczne i tak poufałe, najmniejszych nie lubią świadków; bez niéj podróż nasza dalekoby mogła być przyjemniejszą. Ale nie chciałem jéj samej zostawić tutaj. — Można by to biedne dziecko zostawić, chyba szczęśliwe i otoczone temi samemi uczuciami, którym Magdalena, Amory i ja mamy szczęście nasze być winni. Kocham ją, kochałem siostrę moję, i nie mogę inaczej postąpić. To też przygotowawszy wszystko dla Magdaleny — i dla niéj przygotowałem wszystko.
Ujrzawszy mię, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę ku mnie.
— I cóż mój wuju? rzekła, nie powiedziałam Ci, że będziesz szczęśliwy ich szczęściem? i cóż? czyż szczęście ich niedotrzymało Ci słowa. Czyż nie jesteś szczęśliwy?
— Prawda! moje dziecko, rzekłem jéj, ale nie dość na tém, abym ja i oni, byli szczęśliwi. Potrzeba jeszcze, abyś i ty szczęśliwą była.
— O! ja? mój wuju, mnie już dobrze; cóż mi potrzeba? ty mię kochasz jak ojciec; Magdalena i Amory kochają mnie jak siostrę, czegóż mogę żądać więcej?
— Kogoś, coby Cię kochał jak żonę, dziecko moje — i takiego ja Ci znalazłem.
— Wujo! rzekła Antonina, a tonem swej mowy niby prosiła mię, abym nie mówił daléj.
— Słuchaj mię Antonino, odpowiedziałem, a potem powiesz mi swe zdanie.
— Mów, wuju.
— Znasz P. Juljusza Rajmond?
— Tego młodego prawnika, któremu powierzasz swe interessa wszystkie?
— Właśnie. Jak Ci się zdaje?
— Doskonały — na prawnika, mój wuju.
— No! nie żartuj Antonino. — Masz wstręt do niego?
— Mój wuju! tylko Ci, co kochają mogą doświadczać tego przeciwnego uczucia. — Kiedy się żadnego nie kocha, wszyscy są obojętni zarówno.
— Otóż, kochana Antonino, p. Rajmund był wczoraj u mnie, i jeżeliś ty na niego niezwróciła uwagi, on widział Cię dobrze. P. Rajmond należy do tych ludzi, dla których wszystko otwarte, bo przyszłość całą mają w swym ręku. Otóż on chce podzielić tę przyszłość z tobą; wie że masz dwakroć posagu — i —
— Mój wuju, przerwała Antonina, to tak jest piękne, i szlachetne, że nim daléj mówić będziesz, muszę Ci podziękować przedewszystkiem. P. Rajmond między ludźmi swego powołania, jest rzadkim wyjątkiem. Ja cenię to; ale zdaje mi się, żem już oświadczyła Ci, wuju mój, że jedynem mojém życzeniem byłoby zostać przy tobie. Inne, go szczęścia nie pojmuję, i taką sobie przyszłość wybieram. Chyba, że mi sam inną przeznaczasz!.
Chciałem nalegać, chciałem jéj pokazać korzyści, jakieby mieć mogła z tego związku. Człowiek, któregom jej przedstawiał, jest młody, bogaty, szanowany — ja, wszak wiecznie żyć nie będę? co robiłaby bez opieki, bez podpory?
Ona słuchała mię spokojnie a gdym skończył — rzekła:
— Mój wuju, powinnam Cię słuchać jak Ojca i Matki, bo oni umierając zostawili mię zupełnie pod twoją opieką. Rozkazuj więc — ja będę posłuszna; ale nie chciéj mię przekonać, bo w takim usposobieniu głowy i serca, w jakiem jestem, jeżeli mi wolność zostawią, odmówiłabym każdemu, ktoby ręki mojej żądał, bodaj był milionowy, bodaj xiąże!
A w głosie jéj i w ruchach było pewności tyle, że łatwo pojąłem, iż nastawać dłużej, byłoby to, jak mówiła, nie przekonywać ale rozkazywać. Upewniłem więc ją, że będzie wiecznie mogła według swojéj woli rozrządzać ręką i sercem, i rozwinąłem jéj wszystkie plany, które za chwilę miałem przedstawić moim dzieciom.
Powiedziałem jej, że będzie nam towarzyszyła w podróży, i że zamiast we troje, będziemy żyć szczęśliwie we czworo, i cała rzecz.
Ale ona pokiwała głową, i rzekła mi, że dziękuje mi z całego serca, ale nie pojedzie z nami.
Wtedy zacząłem nalegać.
— Słuchaj wuju mój, rzekła mi, Bóg co rządzi losami ludzi, przeznaczył szczęście dla jednych, a drugim zostawił smutek. — Moim udziałem jest samotność. W przeciągu lat piętnastu straciłam ojca i matkę, sama nie mając jeszcze 20. — Nie lubię hałasu, ruchu długiej podróży, i szybko mijającego widoku miast i narodów. Pozostanę sama z panną Brown. Będę na was czekała w Paryżu. Z domu wyjdę chyba do kościoła albo do ogrodu, i za powrotem zastaniecie mię na tém samem miejscu, gdzieście mię zostawili, z tym samym spokojem w duszy, i tym samym uśmiechem na ustach; a i ten spokój nawet bym stracić musiała, gdybyś ty mój dobry wuju, chciał przemienić tryb życia mojego; ono właśnie takim być powinno, jakim jest.
Dałem jéj pokój, ale pytałem się sam siebie, przez chwilę, co za przyczyna być mogła, że Antonina wśród świata zakonnicą być chciała, i pragnęła mieszkanie swoje zamienić na celę klasztorne — ona, dziewiętnastoletnia dziewczyna, piękna, dowcipna, często wesoła, mając do tego wszystkiego dwakroć sto tysięcy posagu!
Ale zresztą, co mi tam było do tego? i dla czegóż traciłem czas badając niewytłumaczone kaprysy młodéj dziewczyny? Dla czegóż pocieszałem ją, żałowałem, dodawałem odwagi, dla czegom zaraz nie poszedł do salonu?!
I Bóg wie, jak długo zostałbym z tą długą córką moją, gdyby ona zmieszana zapewne wzrokiem mojém, lękając się nowych zapytań, nie prosiła mię sama o pozwolenie oddalenia się do siebie.
— Nie! dziecię moje, rzekłem, zostań tu, ja pójdę. Ty moja kochana Antonino możesz śmiało zostać w ogrodzie wśród nocy. Chciałbym bardzo, aby Magdalena była tak zdrowa jak ty.
— O mój wuju, zawołała Antonina powstając, przysięgam ci w obec tych gwiazd, co na nas patrzą, wobec księżyca, co tak ślicznie świeci, przysięgam ci, że gdybym mogła, natychmiast bym zdrowie moje Magdalenie oddala. Bo lepiejby było stokroć, abym ja raczéj narażona była na te niebezpieczeństwa ciągłe, ja biedna sierota, — aniżeli ona szczęśliwa wszystkiém a nadewszystko szczęśliwa miłością!
W głosie jéj było tyle czucia, tyle prawdy, że wątpić grzechemby było. I uścisnąłem ją.
Siadła — a ja poszedłem ku salonowi.
Gdym na pierwszy wstępował wschodek, słodki głos Magdaleny, jak głos anioła, rozjaśnił smęńtność moję. Zatrzymałem się, nie aby posłuchać co mówią, ale by samym dźwiękiem głosu pocieszyć się. W tém kilka słów wpadło mi do ucha. Nie dość już było słuchać; chciałem słyszeć.
Okno wychodzące na ogród było otwarte i firanka była zapuszczona dla chłodu wieczora, a po za firanką widziałem cienie dwóch głów nachylonych ku sobie.
Rozmawiali po cichu. Słuchałem.
A słuchałem niemy, nieruchomy, bez władzy, bez tchu, bo każde ich słowo, padało mi na serce, niby krople mrozem ścięte.
— Magdaleno, mówił Amory, co to za szczęście dla mnie będzie widzieć Cię ciągle i co dnia; a po nad głową twoją widzieć piękne niebo Neapolu i Sorrenty, równie cudne i wdzięczne jak twoje oblicze.
— Tak, Amory mój drogi, odpowiedziała Magdalena, piękny to kraj, i piękne to niebo, gdzie pomarańcza dojrzewa ale twa miłość w któréj cały raj szczęścia jaśnieje, stokroć dla mnie jest piękniejsza.
— O mój Boże! rzekł Amory wzdychając, a w westchnieniu znać było małą niecierpliwość.
— Cóż Ci takiego? spytała Magdalena.
— Dla czegóż potrzeba, aby każde szczęście miało cień swój, choćby najlżejszy?
— Co rozumiesz przez to?
— Że Włochy byłyby dla nas istnem Eldorado, że powtarzał bym ci: tam, tam to kochać trzeba, tam tylko czuje się życie; — ale jedna rzecz będzie smuciła miłość naszą....
— I jaka? proszę Cię.
— Boję się powiedzieć Ci Magdaleno.
— No! powiedz mój drogi.
— Widzisz, mnie się zdaje, że do zupełnego szczęścia potrzeba, abyśmy mogli być zupełnie sami; mnie się zdaje, że miłość jest uczucie tak delikatne i święte, że obecność trzeciego, ktokolwiek on jest, warzy ją i zabija; mnie się zdaje, że aby się oddać sobie zupełnie, zlać się niejako w jedno tylko, — nie potrzeba być nawet we troje!....
— Nie rozumiem Cię Amory.
— O! ty wiesz dobrze...
— Czy dla tego tak mówisz, że ojciec mój ma z nami pojechać? ale zważ tylko, co by to była za niewdzięczność, gdybyśmy mu choć cokolwiek domyślić się dali, że obecność jego możebyć nam przeszkodą do szczęścia, które jemu winniśmy przecie. Mój ojciec to nie ktoś obcy, nie trzeci — to jedna trzecia część nas obojga. Bo on nas kocha, Amory, i my również powinniśmy go kochać.
— Dobrze! rzekł Amory, z lekką obojętnością, dobrze! ponieważ inaczej sądzisz odemnie, zapomnij, com ci powiedział, i nie mówmy lepiej o tém więcéj.
— Mój drogi! rzekła żywo Magdalena, gniewasz się na mnie! ależ ja obrazić ciebie nie chciałam. Czyż nie wiesz o tém, ty złośliwy zazdrośniku, że nie tak się kocha ojca jak kochanka?
— O! mój Boże, rzekł Amory, ja wiem dobrze to wszystko, ale miłość ojców nie jest tak zazdrosna i wyłączna jak nasza. Twój ojciec przyzwyczaił się widzieć cię co dzień — i cała rzecz. Dla mnie widzieć Cię — to niezwyczaj, to potrzeba! Ech! wszakże Biblia, ten wielki głos ludzkości, powiedziała już 2500 lat temu: I opuścisz ojca twego i matkę twoją, i pójdziesz za mężem twoim.
Chciałem im przerwać, chciałem zawołać, że Biblia powiedziała także o Racheli: „I nie chciała pocieszoną być, bo dzieci jej nie były z nią.“
Ale byłem jakby przybity do miejsca, byłem nieruchomy i niemy; jakieś bolesne zadowolenie przejęło mię, gdy córka mię broniła; ale zdało mi się, że nie dość było bronić, że powinna była oświadczyć mu, że potrzebowała koniecznie mieć mię przy sobie, tak jak ja jej potrzebowałem i spodziewałem się, że powie to.
Ona odpowiedziała:
— Tak, tak, Amory, być może masz słuszność poniekąd, ale nie możemy uniknąć obecności ojca. loby mu straszną boleść sprawiło, jestem przekonana. Zresztą, jeśli on w pewnych chwilach krępować może nieco uczucia nasze, w innych znowu będzie nam pomagał i uzupełniał nam myśli.
— Nie, nie Magdaleno! odpowiedział Amory, nie łudź się wcale. Czyż będę mógł w obec P. d’Avrigny powiedzieć Ci jak teraz, że kocham ciebie? — A kiedy pod cieniem tych pomarańcz, o których mówiliśmy, chodzić będziemy, albo po nad brzegiem jeziora błękitnego i czystego jak zwierciadło, nie we dwoje ale we troje, czyż będę mógł objąć cię rękami memi, albo błagać ust twoich o pocałunek, którego mi dotąd odmawiają? Czyż będę mógł, kiedy on z tyłu iść będzie? Czyż powaga jego nie spłoszy naszej radości? Czyż on może zrozumieć w tym wieku dziecięce nasze uniesienia? Zobaczysz, zobaczysz Magdaleno jaki cień rzuci twarz jego surowa na radość naszą! — Tymczasem gdybyśmy sami byli w podróżnej karecie, według woli, mówilibyśmy ze sobą i znowu byśmy milczeli — patrząc i rozmawiając oczyma tylko. Z ojcem twoim nigdy nie będziemy wolni. Trzeba będzie milczeć, kiedy będziemy mieli ochotę rozmawiać; trzeba będzie mówić, kiedy wolelibyśmy milczeć znowu. A rozmawiać trzeba będzie zawsze jednym tonem, zawsze poważnie. Z nim nie będzie już żadnych wypadków w podróży, żadnych śmiałych wycieczek, żadnych przyjemnych inkognito; wiecznie bity gościniec, wiecznie prawidła, ceremonie. O! zrozumiej mię dobrze Magdaleno! Ja czuję dla ojca twego całą wdzięczność i szacunek, ja kocham go nawet, ale czyż towarzysz podróży powinien szacunek tylko w nas wzbudzać? Powiedz mi, czyż ciągła baczność na najdrobniejsze szczegóły nie sprawia przykrości w podróży? — Możeś ty, kochana Magdaleno, i nie myśliła o tém wcale, przy twej miłości dla niego, przy twéj naiwności dziecięcéj. Ale teraz, widać z twéj twarzy, że zastanawiasz się; a im więcej rozważać to będziesz, tém więcej przekonasz się, że ja się nie mylę; i że kiedy troje podróżuje razem, to przynajmniej dwoje się nudzi.”
Z bolesnem uczuciem czekałem na odpowiedź Magdaleny; po kilku chwilach milczenia rzekła wreszcie:
— No dobrze! Amory, przypuściwszy nawet, że zgadzam się z tobą, powiedz mi, jak sobie postąpić? Podróż już zadecydowana; ojciec wszystko już do niéj przygotował dla nas i dla siebie. Choćbyś miał słuszność w tém, co mówisz, to teraz już za późno. I zresztą, któżby miał serce powiedzieć biednemu ojcu, że obecność jego przykrość nam sprawia? Może ty Amory? Bo w każdym razie, ja się niepodejmuję tego bynajmniéj.
— Ba! ja wiem to wszystko, i to właśnie do rozpaczy mię przywodzi. P. d’Avrigny, człowiek tak znakomitych zdolności, tak przenikliwy i uważny, który tak doskonale czyta w księdze naszej materyalnéj organizacji, powinienby umieć przeniknąć i myśli, aby nie wpadać w tę wieczną manię starych ludzi, narzucania się ciągłego młodym. Nie chcę cię obrazić obwiniając go, ależ doprawdy nie jestże to przykre zaślepienie ojców, co nie umieją odgadnąć dzieci swoich, i zamiast zostawić ich uczuciom wiekowi właściwym, chcą gwałtem nagiąć do zwyczajów i pragnień swoich lat? Ot! podróż nasza naprzykład, byłaby cudowna, gdyby nie ta fatalna....
— Ciszéj! przerwała Magdalena kładąc palec na ustach jego, ciszej niedobry! nie przestaniesz-że tak mówić!? Słuchaj mój Amory, nie mogę ci mieć za złe wymagań, które mi twej miłości dowodzą, ale....
— Ale uważasz je za niedorzeczne, rzekł Amory, nieco w złym już humorze.
— Nie, odpowiedziała Magdalena, nie, złośniku; ale mówmy ciszej, bo to co ci powiem, tak mi się zdaje bezbożnem, że sama siebie usłyszeć boje się; (i w saméj rzeczy zniżyła nieco głos) i owszem, nie tylko mi się nie wydają niedorzecznemi żądania twoje, ale ja podzielam je wcale; ale niechciałam ci wyznać tego, bom nie chciała wyznać sama przed sobą. Ale cóż chcesz mój najdroższy, będę cię tak pięknię prosiła, będę ci tak często mówiła, że cię kocham, iż nareszcie potrzeba, abyś i ty coś dla mnie uczynił, i abyś poddał się temu, czego zmienić nie można, tak jak ja się poddaję!
Jużem nie pragnął słyszeć więcéj. To ostatnie słowo przedarło się do serca mego, niby zimny sztyletu ostrz. A więc ja zaślepiony samolub, widziałem, że Antonina zawadzała mi, a nie postrzegłem, że i ja byłem dla nich zawadą!...
Zresztą reakcya była gwałtowna i zupełna. Smutny ale spokojny szedłem do salonu, a stukając umyślnie po wschodkach, uprzedziłem ich o mém przybyciu.
Magdalena i Amory powstali gdym się zbliżył; pocałowałem ją w czoło, jemu podałem rękę.
— Czy wiecie dzieci moje smutną nowinę? rzekłem im.
A chociaż po głosie mogli poznać, że im przynajmniéj, żadne nie grozi niebezpieczeństwo, zadrżeli oboje. Muszę pożegnać się ze wszystkiemi projektami? Pojedziecie sami, bezemnie. Król w żaden sposób nie chce mi dać urlopu, o który prosiłem dziś. Jego Królewska Mość raczył mi powiedzieć, że jestem dla niego użyteczny, nawet potrzebny; i prosił mię, abym się nie oddalał teraz. Cóż miałem na to odpowiedzieć? prośby Królewskie — to dla nas rozkazy.
— Ach! ojcze, to źle, rzekła Magdalena, przenosisz Króla nad córkę!
— Cóż robić! kochany opiekunie, rzekł Amory, nie mogąc, pod sztucznym smutkiem widocznéj ukryć radości — choć nieobecny, niemniéj przeto będziesz z nami.
Chcieli dłużej się nad tém rozwodzić, alem nagle zwrócił rozmowę na inny przedmiot; ich niewinne udawanie strasznie mię bolało.
Powiedziałem Amoremu, com mu miał powiedzieć, o tém poselstwie otrzymaném dla niego, i o myśli jaką miałem, aby z podróży przedsiębranéj li dla przyjemności, wyciągnąć korzyść dla jego dyplomatycznej karyery.
Zdało mi się, że bardzo był za to wdzięczny, ale w téj chwili jedyna go myśl zajmowała — myśl o miłości jego.
Kiedy odchodził, Magdalena odprowadzała go. Przypadkiem stałem wtedy koło samych drzwi; poszedłem był do stolika po książkę. Magdalena mię nie widziała.
— I cóż Amory? rzekła, nie możnaby powiedzieć, że wypadki rozumieją nas i słuchają. Cóż mówisz o tém?
— Mówię, odpowiedział Amory, że zapomnieliśmy zupełnie o ambicyi, i że ludzie niesłusznie tak na nią krzyczą. Są wady, co nieraz więcéj robią dobrego, niż zalety niektóre.
A więc córka moja będzie myśliła, że przez ambicyę pozostaję, kiedy ona odjeżdża!?
Niech i tak będzie. Może to i lepiéj.
Od téj chwili nic już nie mroczyło radości młodej pary.
Dwa czy trzy dni upłynęło a uśmiech zdobił wszystkie usta. Ale z czterech serc, dwa zajęte były jakimś uczuciem głgbokiem, które w samotności dopiero spędzało wesołość z twarzy i nadawało jéj wyraz prawdziwszy.
P. d’Avriigny uśmiechał się wesoło; ale obawiał się ciągle o zdrowie Magdaleny i badał ją troskliwie przez krótkie chwile, które był razem z nią. Odkąd związek Magdaleny z Amorym byt postanowiony, ona daleko lepiéj wyglądała w oczach wszystkich; ale oczy lekarza i ojca widziały oznaki choroby fizycznej i moralnéj, które co chwila się objawiały. Na lica Magdaleny blade zwykle, wróciły prawda rumieńce, ale rumieńce te żywe, jakby najczerstwiejszego zdrowia dowody, zanadto się zbiegały w górnej części policzków; tymczasem cały krąg tworzy, pokryty był bladością straszną i bladość tg cieniowała tylko niby pajęcza siatka niebieskawych żyłek, które niewidzialne prawie u innych, znaczyły wyraźnemi dosyć śladami cieniuchną i przezroczystą skórę młodéj dziewicy.
Ogień, co błyszczał w oczach Magdaleny, był dla wszystkich ogniem młodości i namiętnego uczucia; ale P. d’Avrigny między temi iskrami, co sypały się z nich obficie, dostrzegał niekiedy złowieszcze błyski gorączki. — Magdalena przez cały dzień była silna i żywa; skakała rozkosznie po salonie, albo biegała po ogrodzie, jak dziecko swawolne. Ale rano nim Amory przyszedł, albo wieczorem, kiedy już odszedł, cały ten zapał młodzieńczy gasnął nagle, jak gdyby obecność tylko kochanka mogła go rozniecić i sycić. Wtedy jej ciało wątłe i słabe, choć nie krępowane niczem zgoła, gięło się jak trzcina, zbierało się w sobie, i szukało podpory już nie dla chodzenia, ale dla wytchnienia samego. — Nadto sam charakter jéj tak słodki zawsze, tak pełen dobroci, od kilku dni, względem jednej wprawdzie osoby, zmienił się dziwnie. Jakkolwiek Antonina, przed dwoma laty jak siostra przez Magdalenę przyjęta, nie zmieniła się dla niéj wcale, Magdalena przecież nie była taż sama dla siostry. I p. d’Avrigny widział to dobrze. — Kiedy Antonina wchodziła do salonu, i kiedy Magdalena widziała włosy jéj czarne jak kruczę skrzydło, i oczy pełne życia, i usta karminowe, i całą tę młodość i zdrowie rozlane po jej osobie — wtedy jakieś uczucie instynktownéj boleści owładało nią, prawie bez jej wiedzy, i fałszowało w jéj oczach wszystkie czynności przyjaciółki. A uczucie to bardzo podobne było do zazdrości, jeśli wszelako zazdrość mogła się mieścić w anielskiem sercu Magdaleny.
Jeżeli Antonina była w swoim pokoju i Amory rozmawiając z Magdaleną pytał się o nią, — kilką przykremi słowy odpowiadała zwykle na tę prostą oznakę przyjacielskiej troskliwości. — Jeżeli Antonina była z niemi, i jakie wejrzenie młodzieńca zatrzymało się na niéj przydłużéj, Magdalena zadąsana ciągnęła kochanka do ogrodu. Jeżeli Antonina była w ogrodzie, a Amory nie wiedząc nawet o tém proponował Magdalenie przechadzkę, wtedy pod jakimkolwiek pozorem zostawała w salonie, bądź że słońce za gorące, bądź że wieczór za zimny. — Jedém słowem Magdalena tak cudowna, tak miła dla wszystkich, względem swéj towarzyszki rozwijała wszystkie wady zepsutego dziecka, jakie ono nie tylko ma, ale mieć i pokazać chce drugiemu dziecku, które mu się niepodoba i zawadza.
Antonina przez jakieś tajemne przewidzenie, uważając postępowanie Magdaleny za naturalne wcale, nie zwracała żadnej prawie uwagi na te wszystkie małe kaprysy, które inną razą obraziłyby jéj serce i dumę; i owszem ona ubolewała nad Magdaleną, najpierwsza przebaczyła jéj, błagała nic ledwie o przebaczenie sama. I nim Amory przybył, albo kiedy już odszedł, Antonina pierwsza zbliżała się do Magdaleny — a tamta, jakby pojmując wtedy całą wielkość swojéj niesprawiedliwości, wyciągała ku niéj szczerą rękę, i nie rzadko ściskała ją serdecznie, gotowa zalać się łzami żalu.
Musiał w głębi serca tych dwóch dziewic być głos tajemny jaki, który milczał w obec innych i rozumiany był przez nie tylko.
I p. d’Avrigny często starał się wytłumaczyć uchybienia Magdaleny przed drugą córką swoją, ale zaledwo pierwsze wymawiał wyrazy, Antonina z uśmiechem kładła mu palec na ustach, nakazując milczenie.
Dzień balu się zbliżał.
W wilię, obie długo rozmawiały o ubiorach jakie przygotować miały, i ku wielkiemu podziwieniu kochanka, Magdalena daleko więcéj zajmowała się toaletą kuzynki niż swoją własną.
Z początku wedle dawnego zwyczaju, Antonina oświadczyła kuzynce, że się ubierze tak jak i ona, w suknię białą tiulową na atłasowym spodzie. Ale Magdalena utrzymywała, że Antoninie daleko lepiéj w różowem, i prawie natychmiast dobra kuzynka przystała na to i powiedziała, że się chętnie ubiorze różowo. — Potem, kiedy już zgodziły się na wszystko, nie mówiły więcéj o ubraniu. Nazajutrz po téj rozmowie, to jest w sam dzień, w którym p. d’Avrigny miał objawić wszystkim szczęście swych dzieci, Amory przez cały czas był z Magdaleną. Ale jak we wszystkiem tak i w przygotowaniach do balu młoda oblubienica pokazywała wiele namiętnego wzruszenia; i tém bardziéj dziwił się temu Amory, że znał naturalną prostotę swéj narzeczonéj. I pytał się sam siebie, poco się ona tak męczy? jak gdyby nie wiedziała, że dla niego będzie zawsze najpiękniejszą? — Amory pożegnawszy się z Magdaleną o 5éj, wrócił o 7éj; bo chciał jeszcze z godzinę jaką nacieszyć się nią nim przybędą zaproszeni goście, chciał jeszcze napatrzeć się na nią do woli i pomówić z cicha, nie zwracając uwagi obojętnych i obcych.
Kiedy wszedł do Magdaleny, była zupełnie ubrana, wyjąwszy głowę, na którą miała włożyć wieniec z białych kamelij. Ale z ubioru nie była zadowolona bynajmniéj. — Bladość jéj mierzyła go. Cały dzień zszedł jéj na ciągłych przeciwnościach, które spotrzebowały wszystkie jéj siły; i tylko gwałtowna moralna reakcya i wcale gorączkowa energia, utrzymywała ją na nogach. — I dla tego nie spotkała kochanka ze zwykłym uśmiechem, ale na widok jego nie mogła ukryć pewnéj niecierpliwości; a ponieważ widziała i w nim niejakie zadziwienie: „prawda, Amory, rzekła, żem szkaradna dzisiaj?” i uśmiechnęła się gorzko, ale są dni, w których mi się nic nie udaje, i dziś właśnie taki jest dzień. Włosy mi ułożono najgorzéj, suknia zrobiona najniezgrabniéj, jestem straszna, okropna!.....
Biedna szwaczka była tam i protestowała jak mogła.
— Ty straszna! rzekł Amory, ty Magdaleno! i owszem ubiór głowy doskonały, i suknia leży cudownie. Jesteś piękna i wdzięczna jak Anioł.
— A więc to ani wina szwaczki ani fryzjera, ale moja własna już wina; bo ja wcale nie jestem ani do tego ubioru, ani do téj sukni. Jak ty możesz mię kochać Amory? Trzeba mieć nadzwyczaj zły gust.
Amory zbliżył się i chciał ją pocałować w rękę; ale nie widziała tego, bo patrzała w zwierciadło, i pokazując szwaczce zmarszczek zaledwo dojrzany w staniku, rzekła:
— Patrz panna! jaki zmarszczek; potrzeba koniecznie aby go nie było, bo inaczéj uprzedzam pannę, że wyrzucę tę suknię i wezmę pierwszą lepszą na siebie.
— O! proszę Pani! to najmniejsza jest rzecz; za chwilę nie będzie ani śladu zmarszczka tego, jeśli Pani chce; trzeba tylko stanik przerobić nieco.
— Słyszysz Amory? musisz wyjść z tąd; bo przecież nie mogę zostawić tego zmarszczka Z którym wyglądam jak straszydło.
— I wolisz abym wyszedł? Dobrze, wyjdę, bo nie chciałbym się stać winnym zbrodni obrażonéj — piękności.
I Amory oddalił się a Magdalena zajęta cała swą suknią, by najmniejszego nie zrobiła poruszenia, aby go zatrzymać.
Ponieważ poprawka bardzo krótko trwać miała, Amory pozostał w sąsiednim zaraz pokoju, siadł i wziął dla przepędzenia czasu jakieś pismo peryodyczne, co się przypadkiem na stole znalazło. Ale czytając słuchał mimo woli; bo czytał oczyma tylko nie myślą, bo myśl jego była przy Magdalenie, od któréj go ledwo jedne drzwi oddzielały.
A Magdalena gniecona, niecierpliwa, nie szczędziła wymówek fryzjerowi swemu i szwaczce.
I Amory słyszał każde jéj słowo, nawet słyszał ten stuk urwany, jaki wydawała mała jéj nóżka uderzając o posadzkę.
W téj chwili właśnie, drugie drzwi naprzeciw zupełnie będące, otworzyły się i Antonina weszła. Idąc za radą Magdaleny, miała na sobie prostą, suknię z krepy różowéj, bez żadnych kwiatów, bez ozdób, bez drogich kamieni. Trudno było prościej się ubrać jak ona, a mimo to, a może i dla tego, była prześliczna.
— Ach! rzekła, ty tutaj Amory, niewiedziałam; i chciała odejść.
— Pocóż odchodzisz? poczekaj przynajmniéj niech się napatrzę na Ciebie. Istotnie jesteś zupełnie piękna dzisiaj.
— Ciszej! rzekła Antonina, kładąc palec na lista swe, Ciszej! nie mów tego!
— Z kimże to rozmawiasz Amory? rzekła Magdalena otwierając drzwi nagle, okryta dużym kaszmirowym szalem, i mierząc gwałtownym spojrzeniem biedną Antoninę, która cofnęła się nieco.
— Widzisz przecież droga Magdaleno, odpowiedział młodzieniec, że z Antoniną rozmawiam; chwaliłem właśnie jéj ubiór.
— Bez wątpienia tak szczerze jak i mój przed chwilą chwaliłeś?! Lepiejbyś przyszła pomódz mi, aniżeli masz słuchać pochwal tego brzydkiego podchlebcy.
— Tylko com weszła, rzekła młoda dziewica; a gdybym wiedziała, że mię potrzebujesz, byłabym przyszła wcześniéj do ciebie.
— Któż ci to robił tę suknię? pytała Magdalena.
— Ja sama; wszak wiesz, że na nikogo się zwykle w tém nie spuszczam.
— I dobrze robisz, bo nigdy szwaczka takiéj sukni nie zrobi.
— Wszak chciałam zrobić i dla ciebie, ale nie przystałaś na to.
— A kto Cię ubierał?
— Ja sama.
— A włosy?
— Także ja, wszak zwykle noszę tak; widzisz żem nic nie dodała.
— Bardzo słusznie, rzekła Magdalena z gorzkim uśmiechem, tobie nic nie potrzeba, zawsze piękna jesteś.
— Magdaleno! rzekła Antonina zbliżając się do swej kuzynki, i mówiąc tak cicho, że jéj Amory usłyszeć nie mógł, jeżeli dla jakiejkolwiek przyczyny chciałabyś, żebym nie pokazała się na tym balu, powiedz słowo tylko — a ja pozostanę u siebie.
— I dla czegożbym miała pozbawiać Cię téj przyjemności? rzekła głośno Magdalena.
— O! wierzaj mi kochana Magdaleno, że ten bal nie jest nadzwyczajną przyjemnością dla mnie.
— A ja sądziłam, odpowie Magdalena nieco cierpko, że każda radość moja jest przyjemnością dla Antoniny, mojéj dobréj przyjaciółki.
— Słuchaj Magdaleno! czyż aby dzielić radość twoją i szczęście twoje, czyż na to potrzeba mi hałasu muzyki i blasku świateł i zgiełku balu? Nie! W moim samotnym pokoju, przysięgam ci, goręcej modlę się o szczęście dla Ciebie, aniżeli wśród uroczystości najświetniejszéj, i najbardziéj ożywionéj; ale dziś jestem cierpiąca......
— Cierpiąca? ty? zawołała Magdalena, z tymi błyszczącemi oczyma, z tym rumieńcem żywym na twarzy. A cóż powiem ja, z moją bladą twarzą i zapadłemi oczyma? — Tyś cierpiąca?!
.....Proszę Pani! rzekła szwaczka, suknia gotowa.
— Mówiłaś mi, że mogę ci pomódz spytała bojaźliwie Antonina. Cóż każesz mi robić?
— Rób, co ci się podoba, odpowiedziała Magdalena; zda mi się, nie mam prawa rozkazywać tobie. Chodź ze mną jeśli chcesz, albo zostań z nim jeśli Cię to bawi.
I weszła do buduaru, widocznie w złym humorze. I Amory nie mógł nie dostrzedz tego.
— I ja pójdę, rzekła Antonina, i weszła za kuzynką przymykając drzwi za sobą.
— Ależ co jéj jest na miłość Boga?! szeptał Amory utkwiwszy wzrok we drzwi.
— Co jéj jest? — chora! rzekł głos z tyły. Wszystkie te wzruszenia nabawiają ją gorączki, a gorączka ją zabija.
— Ach! to ty mój ojcze, mówił Amory, poznawszy P. d’Avrigny, który wysłuchał całej téj sceny. O! bądź przekonany, że nie robiłem wyrzutu Magdalenie, ale siebie pytałem tylko. Bałem się, czy nie zrobiłem czego, coby się nie podobało twéj córce.
— O! nie! bądź spokojny; nie jesteś winny więcéj jak Antonina, i cała chyba wina twoja jest, że cię Magdalena kocha zbyt żywo.
— O! mój ojcze, jakżeś dobry, że mię tak uspokajasz.
— Teraz, odpowiedział p. d’Avrigny, przyrzeknij mi, że nie będziesz namawiał jéj do tańca, a szczególniej do walca; a po kontredansach, od których ci się wymówić nie podobna, bądź przy niéj ciągle, mów z nią o przyszłości waszéj.
— O! bądź spokojny ojcze!
W téj chwili usłyszano nieco mocniejszy głos Magdaleny.
— O! mój Boże, moja pani N... jakieś nie zręcznie dzisiaj! pozwól Antoninie, i niechże się to raz przecież skończy.
I przez chwilę było cicho i potem nagle zawołała:
— No! i cóż tam robisz Antonino!
I wykrzyknikowi towarzyszył szelest podobny temu, jaki wydaje rozdzierana materya.
— To nic, rzekła Antonina z uśmiechem, to szpilka tylko zaczepiła o atłas i cała rzecz. Bądź spokojna, i tak będziesz królową balu.
— Królową balu! o! zapewne, żartuj ze mnie Antonino, to szlachetnie bardzo z twéj strony. Królową balu będzie ta, której wszystko do twarzy, którą zdobi wszystko, ale nie ja, którą ubrać trudno, a uczynić piękną nie podobna.
— Magdaleno! siostro moja! co ty mówisz! rzekła Antonina łagodnym głosem wyrzutu.
— Mówię, że będzie jeszcze dość czasu w salonie zwrócić na mnie wszystkie żarty i poniżyć, mię szyderstwem i tryumfującą twą zalotnością; i że to wcale niepięknie ścigać mię aż do mego pokoju w przedwczesném zwycięztwie.
— Więc oddalasz mię Magdaleno rzekła Antonina, ze łzami w oczach.
Magdalena milczała. Była to straszna odpowiedź.
Antonina wyszła nie mogąc powściągnąć płaczu.
P. d’Avrigny zatrzymał ją; Amory zadziwiony tą sceną, pozostał bezwładny prawie na krześle.
— Chodź dziecię moje, córko moja, Antonino moja chodź! — mówił jéj z cicha.
— O! mój ojcze, mój ojcze! szeptała ona; jestem bardzo nieszczęśliwa.
— Nie to chciałaś, nie to powinnabyś powiedzieć, rzekł P. d’Avrigny. Powinnaś powiedzieć raczej, że Magdalena niesprawiedliwa zbyt jest; ale to nie Magdalena mówi, to gorączka; nie gniewaj się na nią, nie obwiniaj jéj, ale mnie żałuj. Ze zdrowiem wróci jéj i myśl lepsza i wtedy żałować będzie uniesień swoich i prosić cię będzie o przebaczenie za niesprawiedliwość swoją.
Magdalena dosłyszała szeptanie dwóch głosów i sądziła, że to Amory rozmawia z Antoniną, popchnęła nagle drzwi, których Antonina nie zamknęła dobrze, i nie patrząc kto był w salonie — Amory! rzekła tonem krótkim i rozkazującym. Wtedy Amory powstał: zobaczyła, że był sam jeden; a w głębi sali rysowała się postać Antoniny i ojca. Te głosy więc, które słyszała — była to ich cicha rozmowa. Rumieniec nagły wystąpił na jéj lice; Amory wziął ją za rękę i wszedł z nią do buduaru.
— Magdaleno moja droga! mówił jéj — a w głosie drżała widoczna zbyt obawa — co tobie jest, powiedz przez Boga? Nie poznaję Cię wcale!
Cały gniew jéj ustąpił wtedy. Padła na krzesło i płakać zaczęła.
— O! tak! tak! rzekła, jestem zanadto złośliwa — prawda Amory? Prawda, że miałeś to na myśli, ale mi powiedzieć tylko niechciałeś? tak, obraziłam moją biedną Antoninę, a wam co mię kochacie tak, robię tyle przykrości. Ale to też wszystko jest złośliwe dla mnie dzisiaj, nawet przedmioty nieżywe; wszystko mię drażni, wszystko przykrość sprawia: meble o które zawadzam, powietrze którem oddycham, wyrazy które mówią do mnie inni, i wszystkie rzeczy bodaj najlepsze, bodaj najobojętniejsze. I kiedy wszystko uśmiechać się do mnie powinno, kiedy szczęście tak blizkie, zkądże ta gorycz, która wszystko zatruwa? Dla czego wszystko obraża nerwy moje rozdrażnione: i dzień i mrok, i cichość i zgiełk? Raz wpadam w przykre marzenia, to znowu unoszę się gniewem bez przyczyny i celu. Gdybym była chora albo nieszczęśliwa, nie dziwiłabym się temu wcale. Ależ przecież jesteśmy szczęśliwi, prawda Amory? O! powiedz mi, że szczęśliwi jesteśmy!
— Yak Magdaleno! tak kochanie drogie, tak! jesteśmy zupełnie szczęśliwi. Bo i jakże mogłoby być inaczej? Ja Cię kocham, jestem kochany od ciebie, a za miesiąc będziemy połączeni na wieki. I czegóżby więcéj mogło żądać dwoje wybranych, którymby Bóg pozwolił urządzić życie wedle własnéj ich woli?
— O! ja wiem dobrze, że ty mi to wszystko przebaczysz; ale Antonina, moja Antonina, z którą się tak niegodziwie obeszła!...
— I ona nie ma urazy do ciebie, moja ukochana Magdaleno, ręczę ci za to. E! mój Boże, czyż każdy człowiek nie ma w snem życiu chwil nudy i smutku? Nie męcz się więc tém wcale, proszę cię na wszystko; deszcz, burza, chmurka co się przemknie po niebie, wszystko to wywiera niekorzystny czasem wpływ na nas, którego sami wytłumaczyć nie umiemy, i staje się przyczyną nagłéj zmiany temperatury w nas moralnéj. Chodź, chodź mój drogi opiekunie, mówił daléj Amory postrzegłszy wchodzącego p. d’Avrigny, chodź! powiedz jéj, że my wszyscy zanadto jesteśmy przekonani o dobroci jéj serca, abyśmy się mieli obrażać jakim jéj kaprysem, albo się niepokoić chwilą nieusposobienia.
Ale p. d’Avrigny nic nie mówiąc, zbliżył się. trwożliwy do Magdaleny, patrzał na nią przenikliwie i wziął za puls.
— Drogie dziecię, rzekł po chwili milczenia, (podczas którego łatwo można było widzieć, że wszystkie władze jego zbiegły się na to badanie), drogie dziecię, o jedną łaskę prosić cię mam. Słuchaj! Magdaleno, mówił daléj przyciskając ją do serca, trzeba abyś obiecała staremu ojcu, że mu nieodmówisz prośbie jego.
— O! mój Boże, zawołała Magdalena, ojcze! ty mię przestraszasz!
Amory zbladł, bo w błagalnym głosie p. d’Avrigny wiele się przebijało obawy.
I znów było cicho przez chwile, i mimo wszelkie staranie z jakim p. d’Avrigny krył uczucia swoje, czoło jego zasępiało się coraz bardziéj.
— A więc mój ojcze, mów! rzekła Magdalena drżąc cała. Powiedz, co mam zrobić? Czy jestem chora więcéj, niż sądzę sama?
— Moja córko ukochana, mówił p. d’Avrigny nic odpowiadając na pytanie Magdaleny, nie śmiem Cię prosić, abyś zupełnie nie była na tym balu, chociaż to byłoby może najlepiéj; mogłabyś powiedzieć, że zanadto wymagam od Ciebie; jednak błagam Cię, przyrzeknij mi, że nie będziesz tańczyć, a szczególniej też walca. Choć nie jesteś chora, twoje nerwy jednak tak są rozdrażnione, że ruch podobny mógłby ci je osłabić jeszcze bardziéj.
— O! ojcze! ależ to straszne żądanie! zawołała Magdalena na wpół gniewna.
— I ja wcale tańczyć nie będę, rzekł z cicha i żywo Amory.
Magdalena dobra była nadzwyczaj w gruncie serca swojego, chociaż gorączka zmieniała niekiedy nagle jéj charakter. Takie pobłażanie ze strony tych, co ją otaczali wzruszyło ją nie mało.
— Dobrze więc rzekła, a w oczach błyszczały łzy rozczulenia i żalu, a na ustach powstawał i niknął uśmiech łagodny — dobrze więc! poddaje się. Wszak muszę odpokutować za moją złośliwość; muszę wam dowieść, że nie zawsze jestem dziwaczką i samolubem. Ojcze mój! nie będę tańczyła zupełnie!
P. d’Avrigny wydał okrzyk radości.
— A ty Amory, mówiła daléj, ponieważ przedewszystkiem musisz szanować zwyczaje świata i zachowywać towarzyską grzeczność, ty możesz tańczyć, ile ci się tylko podoba; pozwalam ci, byle ci się nie zanadto podobało znowu i byłeś czasami zechciał pozostać chwil kilka koło mnie, i podzielić się ze mną tą bierną rolą, na jaką mię mądrość lekarska i troskliwość ojcowska skazuje.
— O! kochana Magdaleno, dziękuje ci, miljon razy dziękuję, rzekł p. d’Avrigny.
— Jesteś nieoceniona, i ja kocham cię do szaleństwa, rzekł jéj pocichu Amory.
Służący właśnie oznajmił, że pierwsze powozy zajechały na podwórzec. Czas więc było zejść do salonu. Ale Magdalena kazała przedewszystkiem poprosić Antoniny do siebie. Ledwo wyrzekła słowo i objawiła życzenie, zasłona uniosła się lekko i Antonina weszła. A oczy jéj jeszcze były czerwone, chociaż uśmiech śmiał się na ustach.
— Ach! moja biedna siostro ukochana! rzekła jéj Magdalena biegnąc ku niéj, gdybyś ty wiedziała.....
Antonina nie data jéj dokończyć, ale zarzuciwszy ramiona koło szyi jéj, tłumiła pocałunkiem każde słowo, które Magdalena wyrzec chciała. I zgoda nastąpiła wnet; i obie dziewice weszły do salonu trzymając się za ręce. Ale Magdalena była jeszcze blada i zmieniona, Antonina już żywa i pełna radości.
Z początku szło jak najlepiéj. Magdalena mimo cierpienie i bladość była tak piękna, tak pociągająca, że jednozgodnie królową balu została. Jedna tylko Antonina pełna życia, blasku i zdrowia miałaby prawo, być może, podzielać z nią panowanie. — Zresztą, ledwo się pierwsze dźwięki ozwały, Magdalena doświadczyła tego wpływu magnetycznego, jaki sprawia dobrze kierowana i żywa orkiestra. Wrócił na lica rumieniec, wrócił jéj uśmiech na usta; i siły jéj, których napróżno szukała przed kilką minutami, zdało się, rosły pod czarowną potęgą muzyki. Nadto, jedna rzecz więcéj niż wszystko nadawała jéj życia i napełniała serce niewymowną radością. — P. d’Avrigny każdéj znaczniejszej osobie, która wchodziła, przedstawiał młodego Hrabię de Leoville jako zięcia przyszłego; a wszyscy ci, którym oznajmiano tę nowość, poglądali na Magdalenę, to znowu na niego, i zdawało się, niby mówili, że szczęśliwy — i bardzo — byt ten, co miał być mężem tak cudownéj dziewczyny.
Z swojéj strony Amory dotrzymywał słowa danego. W długich przerwach tańczył on dwa czy trzy kontredanse, z dwiema czy trzema damami, które grzeczność kazała mu prosić do tańca; ale w tych przerwach wracał ciągle do Magdaleny. Ona lekkiem ściśnięciem ręki dziękowała mu za to, a oczyma mówiła mu ile była szczęśliwa.
Niekiedy też Antonina przychodziła do swej kuzynki, jako wassal z hołdem winnym Królowéj; Pytała o zdrowie, i żartowała z nią razem z tych nieszczęśliwych figur, które wślizną się na każdy bal, bodaj najbardziéj elegancki, jak gdyby dla tego tylko, aby tancerzom, co nie wiedzą o czém mówić, dostarczyć obfitego przedmiotu do rozmowy.
Po jednéj takiéj wizycie Antoniny, Amory siedząc obok Magdaleny, rzekł do niéj:
— A teraz, szlachetna Pani moja, czyż nie powinienem przetańczyć choć raz z Antoniną, żeby zadosyć uczynienie tém zupełniejsze było z naszéj strony?
— Z Antoniną? — bez wątpienia, rzekła Magdalena; w saméj rzeczy nie myślałam o tém; masz słuszność, znowu by się na mnie gniewała.
— Gniewałaby się? a za cóż?
— Bezwątpienia! pewiedziałaby jeszcze, żem ja ci zabroniła z nią tańczyć.
— Co też ty mówisz! zawołał Amory. Jakże podobne dzieciństwo mogłoby nawet przyjść do głowy twej kuzynce?
— O! w saméj rzeczy! zapewne! odrzekła Magdalena z przymuszonym uśmiechem, to byłoby wcale niedorzecznie z jéj strony: ale wreszcie to mogłoby się zdarzyć, i dla tego dobrześ zrobił, żeś pomyśli! o tém. Idź więc! ale spiesz się; widzisz jakie ją mnóstwo otacza!
Amory nie dostrzegając lekkiego odcienia przykrości w słowach Magdaleny, zrozumiał je literalnie i poszedł powiększyć na chwilę grono tancerzy, co się tłumnie zebrało koło Antoniny; potem po dość długiéj z nią rozmowie, powrócił do Magdaleny, która ani na chwilę nie spuszczała oczu swych z niego.
— I cóż? rzekła Magdalena, przybierając minę najprostszą w świecie, do któregoż kontredansa?
— Ba! odpowiedział Amory, jeśli ty jesteś królową balu, Antonina drugie zaraz ma miejsce, i zdaje się, żem się nieco zapóźnił; tancerze ubiegają się jeden przed drugim, i na kartce jéj tyle jest imion, że ani jedno nie zmieści się już.
— Więc nie tańczycie z sobą? rzekła żywo Magdalena.
— I owszem; ponieważem prosił w twojem mieniu, Antonina przez szczególną łaskę obiecała mi, że pozwoli sobie małego nadużycia, względem jednego z tych panów, bodaj czy nie mego przyjaciela Filipa, i obiecała mi N. 5.
— Piąty? mówiła Magdalena i zaczęła liczyć; to będzie walc?
— Być może, rzekł obojętnie Amory.
Od téj chwili Magdalena była roztargniona, zamyślona. Na wszystko, co jéj mówił Amory, odpowiadała zaledwo, nie odwracając wzroku od Antoniny, która wśród zgiełku, światła i ogólnego ożywienia odzyskała zwykły swój charakter; uśmiechająca się, wesoła, otoczona tłumnie, lekka i wdzięczna jak Sylfida, rozlewała wesołość oczarowanie, gdziekolwiek tchnęła.
Filip zimny był dla swego przyjaciela. W obrażonéj dumie swojéj postanowił był z razu nie być wcale na tym balu; przyszedł nareszcie, kiedy pomyślił, jak to będzie głaskało miłość jego własną, kiedy będzie mógł powiedzieć nazajutrz: byłem na tym wielkim balu, który p. d’Avrigny dawał dla swéj córki. Zresztą po tém co zaszło, Filip sądził, że mu wypadało być o tyle grzecznym dla Antoniny, o ile zimnym względem Magdaleny. Nieszczęściem, Amory ani słowa nie wspomniał przed niemi, i żadna niewiedziała o jego spóźnieniu się niezręczném; dla tegoż nie postrzegły ani jego zbytniej uprzejmości dla jednéj, ani rozmyślnéj oziębłości dla drugiéj.
A p. d’Avrigny tymczasem, zdaleka zwracał baczną uwagę na córkę. W przerwie, po kontredansie poszedł do niéj.
— Niedobrze Ci? idź lepiej do siebie! rzekł jéj.
— O! i owszem, bardzo mi dobrze, doprawdy mój ojcze, doprawdy, rzekła Magdalena, głosem przerywanym, uśmiechając się dziwnie.
— Magdaleno! — zaczął p. d’Avrigny.
— Mój ojcze! nie żądaj odemnie, żebym się ztąd oddalała. Mylisz się, ojcze, jeśli sądzisz, że cierpię. I owszem nigdy mi lepiéj nie było jak w téj chwili.
I w saméj rzeczy w tym gorączkowym stanie, Magdalena była cudownie piękna, i w około powtarzano to — i ona słyszała sama. Antonina z swéj strony, z niespokojnością badała Magdalenę, w miarę jak się zbliżał walc przyrzeczony jéj narzeczonemu; niekiedy oczy młodych dziewic spotykały się ze sobą; wtedy Antonina opuszczała wzrok swój ku ziemi, a w oczach Magdaleny migał jakiś dziwny ogień, niby błysk w ciemną noc. P. d’Avrigny patrzał ciągle, i niespokojny, widział ten ogień nie zwykły, co świecił w jéj oczach, i pożerał łzy jéj, co się rwały z pod powiek; widział te dreszcze gorączkowe, których powściągnąć nie była wstanie, i drżał wraz z nią. Nareszcie nie mógł wytrzymać dłużej, zbliżył się do niéj, wziął za rękę i tonem głębokiego smutku i łagodności niewysłowionéj rzekł jéj:
— Pragniesz czego Magdaleno? Zrób, czego pragniesz, dziecię moje. Lepiéj może będzie zaspokoić żądanie, aniżeli cierpieć wewnętrznie jak cierpisz.
— Doprawdy mój ojcze! pozwalasz zrobić mi, co zechcę?\
— Niestety, muszę!
— Pozwolisz mi przetańczyć jednego walca z Amorym? jednego tylko!..
— Ziób co chcesz, powtórzył jeszcze p. d’Avrigny.
— A więc! Amory, zawołała Magdalena, następnego walca, dobrze?
— Ale... odpowiedział Amory radosny i pomięszany, zdaje mi się, że Antonina przyrzekła mi go właśnie.
Magdalena odwróciła się nagle do swej kuzynki i nierzekłszy ni słowa, pytała się jéj ognistém spojrzeniem.
— O! ja tak jestem zmęczona, spiesznie powiedziała Antonina, że gdyby Magdalena chciała mię zastąpić, i gdybyś ty się na to zgodził Amory, bardzobym chętnie odpoczęła sobie przez chwilę.
Promień radości błysnął pod suchą powieką Magdaleny. W téj chwili pierwsze takty walca zabrzmiały: powstała, chwyciła gorączkową ręką jego rękę i pociągnęła go w tłum, który zaczął już ten wir szalony.
— Oszczędzaj jéj przez Boga! rzekł po cichu p. d’Avrigny, kiedy Amory przechodził mimo niego.
— Bądź spokojny ojcze, odrzekł młodzieniec, kilka razy tylko.
I puścili się oboje.
Grano walc Webera, ognisty a poważny, jak myśl znakomitego autora; a walc taki porywa w krainy marzenia. Takt był z początku powolny, ale w miarę jak walc zbliżał się ku końcowi, miała i skorość jego się zwiększać. Amory utrzymywał, o ile mógł, oblubienicę swoją, a wszelako po trzech czy czterech kołach zdało mu się, że słabnie?
— Magdaleno, rzekł jéj, może chciałabyś zatrzymać się na chwilę?
— Nie! nie! odrzekła, nieobawiaj się, jestem silna. A zresztą jeśli przestaniemy, ojciec być może, nie pozwoli więcéj.
I sama porywając znowu kochanka, wpadła w takt, daleko już szybszy i przyspieszała go jeszcze.
Nic téż nie mogło być piękniejszego nad widok tych dwojga młodych, pięknych pięknością tak rozmaitą, kiedy opasani ramiony swemi, ślizgali się po samej powierzchni posadzki i najmniejszy szmer nie wydawał ich kroków. Magdalena giętka i udatna, opierała kibić swą, gibką jak palma wyniosła, na ręku kochanka, który znowu upojony szczęściem nadzwykłém, zapominał o widzach, o zgiełku, o muzyce saméj, co unosiła go, zapominał o świecie całym. Utopiwszy wzrok w na wpół przymkniętych oczach Magdaleny, i zmieszawszy dech swój z jéj tchnieniem, przysłuchiwał się podwójnemu serc biciu; a serca te, zastępując dźwięk głosu, rozumiały się doskonale w swoich magnetycznych porywach, i zdało się biegły, ku sobie. Wtedy upojenie, które opanowało Magdalenę, udzieliło się i jemu. Zapomniał o zaleceniu p. d’Avrigny, o obietnicy swojéj, zapomniał o wszystkiém — w tym szale dziwnym, niesłychanym, nieznanym. Zdało się, że oboje na skrzydłach unoszą się tym gorączkowym taktem, a jednak co chwila Magdalena szeptała: „prędzéj! prędzéj! I Amory słuchał jéj; bo Magdalena mówiąc to, nie była już wątła i blada, ale promienna blaskiem, miotała ogień z ucz żywych, a na czole jéj jaśniał wieniec, niby z gwiazd pełnych życia uwity. — I tańczyli ciągle, chociaż najsilniejsi przestawali już nieraz; tańczyli ciągle i coraz prędzéj, nic nie widząc, nie słysząc nic. Światło i osoby wszystkie, i cała sala toczyła się z niemi w około. Nie raz zdało się Amoremu, że słyszy drżący głos p. d’Avrigny, który wołał: przestań o! przestań już Amory! ale po każdym takim rozkazie słyszał także gorączkowy głos Magdaleny, która mu do ucha szeptała: prędzéj! prędzéj! Amory. I zdało się, że oboje już nie należą do tego świata, uniesieni boskiem marzeniem w ten wir miłości i szczęścia. Oboje wlepiwszy w siebie chciwe oczy powtarzali urywanym głosem: kocham Cię! kocham! i w tém jedném słowie, nowe czerpiąc siły, nadludzkie prawie, naglili jeszcze takt: i myślili, że umrą tak, bo nie czuli, że są na ziemi, bo sądzili, że są już w niebie.
Nagle, Magdalena opuściła się całym ciężarem ciała swego na ramię kochanka. — Blada, pochylona, rzucona w tył, miała oczy zamknięte, usta na wpół otwarte. Zemdlała.
Amory krzyknął. Serce jéj przestało bić zupełnie, jak gdyby pękło. Sądził, że umarła.
I jego krew wstrzymała swój bieg; ale wnet potokiem silnym rzuciła się na skroń. Przez chwilę, byt nieruchomy, niby posąg; potem na ręku swym wyniósł Magdalenę z salonu, jak dzieciątko jakie malutkie.
P. d’Avrigny poskoczył za niemi. Ani jednego wyrzutu nie zrobił Amoremu; wszedłszy do buduaru, wziął tylko światło i świecił im, idąc przodem aż do pokoju córki. Potem kiedy już chora na łóżku leżała, ojciec cały zajęty swą córką, jedną ręką liczył bicia jéj pulsu, a drugą podawał flakonik, aby odetchnęła orzeźwiającemi kroplami.
Po kilku sekundach Magdalena przyszła do siebie. Ojciec cały był ku niéj pochylony; Amory klęczał u łoża i prawie zasłonięty był zupełnie; jednakże oczy jéj otwarłszy się, na niego spojrzały najpierw.
— Ach! Amory! rzekła, co to się stało? Czyśmy umarli? czy w niebiesiech jesteśmy z aniołami?
Amory rzewnie płakać zaczął. Ona patrzała na niego z podziwieniem.
— Mój kochany, rzekł mu z cicha p. d’Avrigny, bądź łaskaw pożegnaj gości odemnie. Antonina pomoże służącym rozebrać i położyć ją w łóżko. Przyszlę Ci dać znać, jak się mieć będzie. Nie oddalaj się, a jeśli chcesz być blizko niéj, każ sobie przygotować posianie w swoim dawnym pokoju.
Amory ucałował rękę Magdaleny; ona patrzała za nim z uśmiechem, kiedy wychodził.
Wszyscy już porozjeżdżali się, jak przewidział Amory. Dla tego też on, kazawszy przygotować sobie posłanie, wrócił podedrzwi Magdaleny i chodził i podsłuchiwał, chcąc jakiśkolwiek zachwycić dźwięk głosu. W pół godziny, może, dopiero, p, d’Avrigny wyszedł i zbliżył się ku niemu.
— Lepiéj się ma cokolwiek, rzekł, biorąc go za rękę. Będę czuwał przy niéj noc całą. A ty Amory, idź lepiéj odpocznij. Miejmy nadzieję. Jutro pokaże.
Amory wszedł do dawnego swego pokoju, i żeby być gotowym na każde wezwanie, nie kładł się w łóżko, ale jak był ubrany przysunął krzesło do ognia i siadł. — P. d’Avrigny poszedł do biblioteki, i pomiędzy dziełami najsławniejszych lekarzy szukał długo takiego, któregoby mógł się poradzić; ale za każdym przeczytanym tytułem, kiwał głową, myśląc niezawodnie, że się niczego z tych książek nie dowie. Nareszcie spostrzegł małą książeczkę, oprawną w skórę jaszczurową, ze srebrnym krzyżem na okładce; wziął ją a wróciwszy do pokoju śpiącéj Magdaleny, siadł w głowach jéj łóżka i czytał. — Tytuł téj książki był: „Naśladowanie Jezusa Chrystusa.” — P. d’Avrigny niczego niemógł już czekać od ludzi, ale wszystkiego mógł się spodziewać od Boga.
I znowu zaczęła się walka między ojcem i śmiercią. Potrzeba, abym po raz drugi dał życie dziecku mojemu. Jeżeli Bóg za mną, spodziewam się, że dokażę tego; jeśli mię opuści — ona umrze! Sen jéj jest gorączkowy i niespokojny, ale spi; We śnie wymawia imię Amory... Amory... zawsze. Ach! dla czegożem im pozwolił tańczyć tego nieszczęsnego walca?... Ale nie! — gdyby znowu to Wszystko się zaczęło, nie inaczej bym postąpił znowu. Dusza Magdaleny czulszego jeszcze wymaga pielęgnowania niż ciało; myśl dręcząca srożéj działa niż ból piersi, i byłaby jeszcze prędzej zemdlała z zazdrości, aniżeli z osłabienia.
Z zazdrości? — A więc to prawda, co mi się zdawało: Antonina budzi w niéj zazdrość, i biedna dziewczyna postrzegła to równie jak ja, i przez cały ten wieczór okazywała dobroć i zaparcie się siebie bez granic.
Jeden tylko Amory nic nie widzi. W rzeczy saméj mężczyźni są nieraz zaślepieni nadzwyczaj. Chciałem mu wszystko powiedzieć wręcz, ale być może wtedy zwracałby więcéj uwagi na Antoninę — lepiej zostawić go w niewiadomości zupełnéj.
Ach!
Sądziłem, że się budzi, ale wyrzekłszy tylko słów kilka bez związku, opadła na poduszkę. — Obawiam się — i obciąłbym, aby się prędzéj obudziła; chciałbym wiedzieć czy się ma lepiéj; — a jeśli zobaczę, że gorzéj?!
Tym czasem czuwajmy, czuwajmy. — O Boże! kiedy pomyślę, że to po raz drugi Amory tak ją ram, jedném dotknięciem......... O! mój Boże! ten człowiek zabije mi ją niezawodnie.
A gdyby go nieznała — mogłaby żyć!-... E! gdyby nie on, to znalazłby się inny. Wszechwładna i wieczna natura chce tak. Każde serce szuka swego serca, każda dusza schnie za duszą swą. Biada tym, których serce w wątłem bije ciele. Wytężenie zabija — i rzecz skończona. — Nie! małżeństwo to, marzenie nie do wykonania! Szczęście mi ją zabije; Bo i teraz dla czegóż leży umierająca? — bo przez chwilę była szczęśliwa.
Ośm dni przeszło — i nic nie mogłem wpisać do dziennika mego; przez te ośm dni żyłem cały w tchnieniu jéj piersi i w biciu tętna jéj, przez te ośm dni nie opuściłem domu tego, pokoju, łóżka na którém ona spoczywa; a jednak nigdy tyle wypadków, tyle myśli i wzruszeń nie pożerało czasu mego, chociaż jedną tylko zajęty jestem rzeczą. Opuściłem wszystkich chorych moich, aby się nią zająć wyłącznie. Król przysyłał do mnie dwa razy; kazał mi powiedzieć, że nie zdrów; jam powiedział lokajowi jego: powiedz królowi, że moja córka umiera! — Teraz, Bogu dzięki, ma się lepiéj. Były czasy kiedy Anioł śmierci ustępował znękany, Jakób jedną noc tylko znim się borykał, a ja wszak ósmy już dzień walczę.
O! mój Boże, Boże mój, kto wyrazi udręczenie moje; była chwila i zdało mi się, że zwyciężę... Widziałem jak natura, ten dzielny pomocnik sztuki dodany jej przez Pana, bierze górę nad chorobą; po przesileniu, po walce opornej widziałem dotykalnie lepszy jej stan, i z radością szaloną, dziwne roiłem nadzieje!... Ale napad kaszlu i nowy przystęp gorączki, w godzinę jaką, walił mi te zamki powietrzne! Wtedy zwątpiłem o wszystkiem; wtedy z stępowałem po stromych schodach rozpaczy na samo dno; nieprzyjaciel na chwilę odparty, wracał zwiększą zaciętością do dzieła. I ten sęp straszliwy, co dziobem swym rozrywa piersi dziecięcia mego, rzucał się znowu na zdobycz swą. Wtedy padłszy na kolana, z czołem do ziemi przyparłem, wołałem: o mój Boże! mój Boże! jeśli twoja nieskończona Opatrzność nie wesprze biednej i ograniczonej nauki mojej — wszyscy zginiemy!
Wszędzie mówią o mnie, że zręcznym jestem lekarzem. Prawda, że w Paryżu jest kilka set osób, co mi winni życie, nie jedną żonę wróciłem mężowi, nie jedną matkę dzieciom jej, nie jedno dziecko rodzicom wróciłem. A dziś? — dziś mam córkę własną umierającą, i nie mogę powiedzieć: ocalę ją! Nie raz spotykam na ulicy ludzi obojętnych ledwo skłonią głowę przedemną; bo sądzą, że zapłacili mię dosyć kilką nędznemi dukatami. I gdyby nie moje starania, bidzie ci spoczywali by już dawno w łonie ziemi, na wieki! A ja walcząc zwycięzko tyle razy ze śmiercią, jak najemnik jaki, dla obcych, dla nieznajomych, dla tych, co przechodzą obojętnie mimo mnie dzisiaj, ja muszę legnąć o! mój Boże, kiedy idzie o życie dziecka mego, ożycie moje!.. O! gorzki to sarkazm i straszna nauka dla mej lekarskiej próżności.
Bo też ludzi tamtych, chociaż ciężka dręczyła choroba, nie była przecież śmiertelna koniecznie, i można było wynaleźć na nią lekarstwo. Gorączkę tyfoidalną można wyleczyć buljonem i wodą Sedlisca; zapalenie błony mózgowej traktuje się antitllogistycznie nie bez skutku; i na straszny ból sercowy jest przecież metoda Valsavy. Ale na te suchoty!.. na tę jedną słabość nie ma środka, i Bóg sam cudem chyba z niej wyprowadzić może. I tę chorobę Bóg zesłał dziecku mojemu! — A jednak jest kilka przykładów suchot drugiego nawet stopnia wyleczonych z gruntu. — Widziałem jeden przykład na własne oczy, w szpitalu na biednej sierocie, bez ojca i matki, na któréj grobie nikt by łzy jednej nie uronił.. Może dla tego właśnie Bóg raczył wejrzeć na to dziecko, że tak opuszczone było od wszystkich. — Czasami cieszę się, że jestem lekarzem: jak gdyby Opatrzność naprzód wiedziała, że będę musiał czuwać nad życiem dziecka mojego. I w istocie, kto przez prostą miłość bliźniego lub poświęcenie się dla nauki, miałby cierpliwość nie opuszczać téj drogiéj istoty ani na chwilę, jak ja? Ktoby dla złota albo dla sławy zrobił to co ja robię przez miłość ojca? Nikt zapewne. Bo ja jestem jak cień jéj, przewiduję wszystko, odpieram, walczę ze wszystkiem. — A i tak już nie raz życie jéj było w niebezpieczeństwie. Ale z drugiéj strony, i to prawda, że to jest męczarnia nieznana w piekle Danta nawet, widzie niby oczyma w piersiach dziecka swego; pasować się z życiem i śmiercią i widzieć, jak to życie zwyciężone, zmęczone, ścigane, cofa się coraz, i pomału zostawia plac boju niezbłaganemu nieprzyjacielowi!! — Szczęściem postęp choroby się wstrzymał; oddycham na chwilę, mam nadzieję.
Zdrowie jej polepsza się nieco — i to małe polepszenie winienem kochanej mej Antoninie. Amory cierpi bardzo; i jeżeli stał się mimowolną przyczyną nieszczęścia, trudno było więcéj zrobić dla wynagrodzenia go. Cały czas jaki mógł, poświęcił Magdalenie, a jestem pewien, że ani na chwilę myśleć o niéj nie przestaje.
Ale spostrzegłem jedną rzecz: kiedy Amory i Antonina znajdowali się obok Magdaleny, wtedy była niespokojniejsza; oczy jej biegały to na niego to na nią, i starały się podchwycić ich spojrzenia. A ponieważ zwykle trzymam ją za rękę czułem, że zazdrość bije w żyłach. Ona widać zapomniała o tém. — Kiedy jedno z nich było przy niéj, pula spokojniej uderzał; ale kiedy znowu, oboje byli nieobecni, — biedna Magdalena, jakże cierpieć musiała, jakże ją gorączka trawiła, dopóki które z nich nie ukazało się nareszcie.
Jego — nie mogłem oddalić. Wtéj chwili on dla niéj równie jest potrzebny jak powietrze, którem oddycha. — Później — zobaczymy. Nie śmiałem usunąć Antoniny, bo jakże powiedzieć dziecku temu, młodemu i niewinnemu jak dzień Boży: Antonino idź ztąd!? — Ale ona wszystko odgadła.
Przed wczoraj weszła do mego gabinetu: „Mój wuju, mówiła mi, słyszałam, miałeś zamiar przewieźć Magdalenę do swego pałacu Ville-d’Avray, skoro czas piękny nastanie i zdrowie jéj się polepszy. Otóż — piękne dni się zaczynają i Magdalena ma się już daleko lepiéj. Ale pałac twój od roku niezamieszkany, potrzebuje obejrzenia, a szczególnie pokoje Magdaleny, przy téj nieszczęśliwej chorobie, wymagają starannego opatrzenia. Dla tego ja bym Cię prosiła mój Wuju, aby mi zechciał pozwolić pojechać tam.
Od samego początku mowy jej domyśliłem się wszystkiego i utkwiłem wzrok w niej. Przed memi oczyma spuściła głowę, ta gdy ją podniosła, widziała otwarte ramiona moje. — I rzuciła się w moje objęcia łkając od płaczu.
O mój wuju, mój wuju, zawołała, jam temu nie winna! przysięgam Ci, Amory najmniejszéj uwagi na mnie nie zwraca, nie zajmuje się mną wcale; a od czasu choroby Magdaleny, zapomniał prawie, że ja żyję na święcie. A jednak ona zazdrośna! i zazdrość ta ją męczy. Ach! nie mów mi, że się mylę; ty wiesz mój wuju o tém tak dobrze jak ja; bo zazdrość ta przebija się w całej jej osobie, i w jej oczach palących i w jej drgającym głosie i w ruchach jej gorączkowych. Mój wuju! przekonany jesteś, że trzeba abym odjechała, i gdybyś nie był dobry tyle, dawnobyś mi to powiedział.”
Nie odpowiadając nic, przycisnąłem ją do serca; potém oboje weszliśmy do pokoju Magdaleny. Była wzruszona, niespokojna. Amory od pół godziny już nie był przy niéj, widocznie sądziła że są razem.
Moje dziecko, rzekłem jej, ponieważ masz się coraz lepiej, i za jakie dni piętnaście, spodziewana się, będziemy mogli wyjechać na wieś, dla tego dobra nasza Toni podejmuje się być naszym marszałkiem, i wyjechać naprzód, aby nam przygotowała mieszkanie.
— Jakto? zawołała Magdalena, Toni jedzie do Ville d’Avraj?
— Tak, moja droga Magdaleno, ty się masz lepiéj, jak ci wuj powiada, służąca twoja, panna Brown i Amory, zostaną z tobą, i będą mieli staranie o tobie. Jak dla rekonwalescenta, to dosyć.
A ja przez ten czas przygotuję ci pokój, będę się opiekowała kwiatami, uporządkuję oranżeryę, a kiedy przyjdziesz, wszystko będzie już gotowe na twe przyjęcie.
— A kiedy odjeżdżasz? spytała Magdalena ze wzruszeniem, którego ukryć nie była w stanie.
— W téj chwili; zaprzęgają już.
Wtedy czy to wyrzuty, czy wdzięczność, czy mieszanina obli tych uczuć działała, Magdalena wyciągnęła ręce ku niéj i obie uścisnęły się szczerze. Zdało mi się nawet, że Magdalena szepnęła jej do ucha: przebacz mi!
Potém, niby z przymusem jakim rzekła:
— Nie poczekasz na niego? nie pożegnasz się znim?
— Na cóż się żegnać? Za piętnaście dni, a najdalej za trzy tygodnie wszak zobaczymy się wszyscy; pożegnaj go i uściśnij odemnie, to mu daleko więcej radości sprawi.
Antonina wyszła.
W kilka minut potem słyszeliśmy turkot powozu, i Józef przyszedł powiedzieć, że odjechała.
Dziwna rzecz! przez cały ten czas trzymałem ją za puls. Zaledwo oznajmiono nam odjazd Antoniny, Magdalena uspokoiła się nagle i puls jej z 90 uderzeń spadł na 75. Potem zmęczona tem ostatniem wzruszeniem, które nieświadomemu tylko błahem by się wydało — zasnęła snem spokojnym i cichym. I snu takiego nie miała, od tego nieszczęśliwego wieczoru, w którym złożyliśmy ją na tem samem jéj łożu. — Ponieważ spodziewałem się, że Amory wkrótce nadejdzie, uchyliłem nieco drzwi, aby szelest jaki mógł uczynić wchodząc, nie obudził jéj przypadkiem. W istocie w kilka minut zjawił się. Dałem mu znak żeby siadł w głowach jéj, aby obudziwszy się jego naprzód ujrzała. Ach! mój Boże! Ty wiesz, żem już pokonał zazdrość moję. Niech jej oczy patrzą jak najdłużéj — bodaj miały patrzeć na niego tylko. — Odtąd stan jéj się polepsza.
Ciągle dobrze. Dziękuję ci Boże!
Teraz Amory ma w swym ręku jéj życie. Niech zrobi to, czego żądać będę — a ocalimy ją może!
Dla objaśnienia wypadków poprzednich, uciekaliśmy się do dziennika p. d’Avrigny, bo nic tak dobrze nie mogło dać nam poznać tego, co zaszło przy łóżku Magdaleny, co działo się w sercach otaczających ją osób.
Stan zdrowia Magdaleny, jak powiedział był p. d’Avrigny, znacznie się polepszył, dzięki cudownym staraniom ojca, i nadzwyczajnéj umiejętności lekarza. Jednakowoż mimo taką naukę a może i w skutek tej nauki, która odkrywa tajemnicę organizacyi ludzkiej, p. d’Avrigny poznał, że między nim a chorobą, niby między dobrym i złym duchem, co w ciągłej zostawali walce, była istota trzecia, i wpływ jej rozmaity, to lekarzowi to chorobie pomagał. Tą trzecią istotą był Amory. I dla tego d’Avrigny napisał był w dzienniku, że Amory ma w swym ręku życie Magdaleny. Dla tego także, nazajutrz, po napisaniu tych wyrazów, kiedy oba oddalili się z pokoju Magdaleny, kazał powiedzieć Amoremu, że pragnie pomówić z nim.
Amory nie spał jeszcze i natychmiast udał się do p. d’Avrigny: zastał go w gabinecie.
Starzec siedział przy kominku, oparty o marmurowy róg jego, zatopiony w tak głębokiéj zadumie, że niesłyszał jak Amory otworzył drzwi i zamknąwszy je zbliżył się do niego. Przez chwilę Amory czekał; wreszcie nie mogąc powściągnąć niespokojności rzekł:
— Kazałeś mi przyjść, mój ojcze? czy znowu jakie nieszczęście? Czy Magdalena gorzéj się ma?
— Nie! nie! kochany Amory, i owszem; i właśnie dla tego, że się ma lepiéj kazałem cię tutaj poprosić. — Potém ukazując mu krzesło i dając znak, żeby się przybliżył, rzekł: Siądź tu i pomówmy ze sobą.
Amory usłuchał w milczeniu, ale nie bez pewnej obawy, bo mimo te słowa zapewnienia, w głosie p. d’Avrigny wiele było uroczystości, co kazało się domyślać, że zabiera się do ważnego, przedmiotu. — W istocie kiedy Amory usiadł, p. d’ Avrigny wziął go za rękę i patrzał na niego z tą zgodnością i mocą zarazem, którą Amory nieraz widział w jego wzroku, podczas długiego czuwania przy Magdalenie. Po chwili milczenia mówił:
— Mój kochany Amory! myśmy podobni do dwóch zapaśników, co się na placu walki spotkali; teraz już wiemy, ile każdy z nas znaczy, znamy wielkość sił naszych nawzajem, i możemy mówić szczerze ze sobą.
— Niestety! mój ojcze, rzekł Amory, wpośród długiego boju, z którego spodziewamy się przynajmniej, wyszedłeś zwycięzki, jam był dla Ciebie bardzo nieznaczącą pomocą; chociaż, z drugiej strony i to prawda, że jeżeli miłość nieograniczona, jeżeli modły gorące znaczą cokolwiek u Boga i mogą uchodzić za co obok cudów nauki, to wtedy i ja mogę powiedzieć, żem się nieco przyczynił do uzdrowienia Magdaleny.
— Prawda! Amory. I właśnie znając całą potęgę miłości twej, spodziewam się, że gotów będziesz i następującą jeszcze uczynić z siebie ofiarę.
— O! wszystko zrobię, co każesz ojcze, bylebyś nie kazał wyrzec się jéj.
— Bądź spokojny mój synu, rzekł p. d’Avrigny Magdalena twoją jest, i niczyją więcéj nie będzie.
— O! co mówisz! mój Boże?
— Słuchaj Amory, rzekł starzec, biorąc go za drugą rękę i łącząc je obie w swych dłoniach, słuchaj!... To nie jest żaden wyrzut ze strony ojca, to fakt tylko, który ci przedstawię jako lekarz; chociaż słabe zdrowie Magdaleny nabawiało mię wiecznéj trwogi, dwa razy jednak tylko zastraszyło mię najbardziéj: raz w małym salonie, kiedyś jej powiedział, że ją kochasz, drugi raz...
— Wiem! wiem! O! nie przypominaj mi tego ojcze mój! Pamiętam to, mój Boże, i nieraz wśród nocnéj cichości, kiedyś ty ojcze czuwał przy łóżku jej, ja płakałem w swoim pokoju i przypomnienie to dręczyło mię jak wyrzut sumienia. Ale cóż robić? Kiedy jestem przy niej, tracę rozum prawie; uczucie silniej mną włada niż rozwaga, i zapominam o wszystkiem. Cóż robić! możem i godzien nieco przebaczenia..
— I ja Ci przebaczam, mój drogi Amory; bo gdyby nie było tak, nie kochałbyś jej. To też to jest różnica między moją miłością i twoją. Moja miłość przewiduje bezustannie grożące nieszczęście w przyszłości; twoja zapomina o przeszłych. I dla tego właśnie potrzeba na czas niejaki usunąć od niéj miłość twoją, gwałtowną i samolubną, i zostawić ją całą mojej przewidującej i na nią tylko pamiętnéj miłości.
— O mój ojcze! co mówisz? jabym miał opuścić Magdalenę?
— Na kilka tylko miesięcy...
— Ale mój ojcze, Magdalena mię kocha tak jak ja kocham ją; może nie tyle, bo to niepodobna (P. d’Avrigny uśmiechnął się), ale zawsze nieobawiasz-że się, aby to oddalenie nie sprawiło jéj więcej złego, aniżeli obecność moja?
— Nie! Amory, bo ona czekać będzie na ciebie, a nadzieja słodko kołysze.
— Ale dokąd się udam? pod jakim pozorem?
— Pozór jest gotów, a nawet to nie będzie pozór tylko. Otrzymałem dla Ciebie posłannictwo do Neapolitańskiego dworu; powiesz jéj, albo lepiéj ja powiem, (bo nie chcę, abyś był w tém nawet winny w jéj oczach, powiem) że przyszłość twoja wymaga, abyś wypełnił to zlecenie; potem kiedy się zadziwi i zasmuci, powiem jéj, że pojedziemy na przeciw ciebie i będziecie rozłączeni kilka tylko tygodni, atak nie widzielibyście się, całe trzy miesiące.
— I wyjedziecie na przeciw mnie doprawdy?
— Do Nicy. Magdalenie koniecznie potrzeba łagodnego powietrza Italii. Zawiozę ją do Nicy, bo do samej Nicy, może się dostać bez utrudzenia podróżą: naprzód Sekwaną do kanału Briarskiego, a potem Saoną i Rodanem. Przybywszy do Nicy, piszę do ciebie, abyś przybywał natychmiast, albo poczekał jeszcze czas niejaki, stosownie do tego, czy nasza biedna Magdalena będzie słabsza lub zdrowsza; a wtedy, pojmujesz mię, twa nieobecność przestoje być dla niéj przykrością. Nadzieja prędkiego zobaczenia się zmienia się w radość; ale radość ta będzie łagodna, bez tych wzruszeń straszliwych, które sprawia obecność twoja, bez tych wstrząśnień fizycznych, co zabijają Magdalenę. Dwa razy ocaliłem ją — ale powiadam ci Amory, niech się zdarzy toż samo poraz trzeci — umrze niezawodnie. A tego trzeciego razu niepodobna uniknąć, jeśli przy niéj zostaniesz!
— O! mój Boże! mój Boże! woła! Amory.
— Dla tego, nietylko przez wzgląd na Ciebie, i na siebie samego proszę Cię, ale przez wzgląd na nią: zlituj się nad biedną liliją moją, pozwól mi ocalić ją. Porównaj rozłączenie się chwilowe, rozłączenie co do miejsca tylko, z rozdziałem śmierci, rozdziałem wiecznym.
— O! wszystko! wszystko zrobię, co tylko zechcesz mój ojcze, zawołał Amory.
— Dobrze! mój synu, rzekł starzec, uśmiechając się uśmiechem od piętnastu dni niewidzianym na ustach jego: dobrze, dziękuję Ci, i teraz dopiero, na pociechę tobie, śmiem powiedzieć: „miejmy nadzieję.”
Nazajutrz p. d’Avrigny, zapewniwszy się, że stan zdrowia Magdaleny nie pogorszył się wcale, wyszedł z domu. Był naprzód u Króla, aby wytłumaczyć się z swéj nieobecności; później był u Ministra spraw zagranicznych, chcąc mu przypomnieć daną sobie obietnicę. — Bezwątpienia p. d’Avrigny mógł wszystkim mówić śmiało, że to on sam był chory; bo przez te dni 15 zestarzał się jakoby o lat 15; i chociaż miał 55 lat dopiero, włosy bieliły się jak srebro na głowie.
W godzinę potem p. d’Avrigny wracał z tą pewnością, że list dyplomatyczny wygotowany będzie wtedy, kiedy tylko zażąda.
We drzwiach mieszkania spotkał Filipa. Od owego wieczoru, kiedy Magdalena tylko co nie umarła, Filip co dzień przychodził osobiście dowiedzieć się o jéj zdrowie. — Z początku przyjmowała go Antonina; po jéj odjeździe Józef udzielał mu wiadomości o Antoninie i Magdalenie.
Z Amorym Filip gniewał się ciągle, bo sądził że godność jego tego wymaga; ale nieszczęściem od 15 dni Amory tak był zajęty chorobą narzeczonéj, że zapomniał o tém zupełnie, czy Filip jaki istnieje nawet na świecie.
P. d’Avrigny wiedział o troskliwości Filipa, i podziękował mu z czułością ojcowską.
Następnie udał się do pokoju Magdaleny.
Były to pierwsze piękne dni czerwca. — Właśnie kiedy wszedł było południe, godzina dnia najgorętsza. P. d’Avrigny pozwolił po raz pierwszy otworzyć okno w pokoju, w którym Magdalena leżała. Zastał więc córkę siedzącą na łóżku. Z rozkoszą oddychała tém powietrzem, któremu tylko przez okno wchodzić do niéj wolno było, i z radością patrzała na tę zieloność, po któréj jeszcze biegać nie mogła. Ale za to, łóżko jéj było zasłane kwiatami — i podobne było ołtarzowi, jaki nie jeden z nas widział w dzieciństwie i niejeden zobaczy znowu, kiedy ludzie przywrócą tę piękną i poetyczną uroczystość Bożego ciała, której zaniedbali sami.[1]
Amory przynosił jéj kwiaty jakie chciała, świeże, wprost z ogrodu.
— Ach! mój ojcze! rzekła Magdalena spostrzegłszy p. d’Avrigny, jakże ci dziękuje za miłą niespodziankę, którą pozwoliłeś mi zrobić; jakże ci dziękuję za te powietrze, i za kwiaty. Zdaje mi się, że swobodniej oddycham nasycając się wonnością lata. Pamiętasz ojcze tego ptaszka, coś go włożył pod dzwon pneumatyczny z krzakiem róż razem? pamiętasz, ile razy odbierałeś oni różę, gasnął pomału, i znowu wracał do życia, kiedyś mu kwiatek oddawał. I ja mój ojcze, jestem jak ptaszek ten. I kiedy brak mi powietrza, kiedy duszę się prawie, jak pod machiną pneumatyczną, powiedz mi ojcze mój, czy nie możnaby dodać mi życia otaczając mię kwiatami?
— Można, można, dziecię drogie, i zrobiemy to właśnie, bądź spokojna. Zawiozę cię do takiego kraju, gdzie róże nie więdną, gdzie młode dziewczęta nie umierają — i tam żyć będziesz wśród kwiatów, jak ptaszek, jak pszczółka.
— Do Neapolu? mój ojcze, spytała Magdalena.
— O! nie! moje dziecko! Neapol za odległy jest na pierwszą wycieczkę; zresztą Neapol ma Sirocco, które warzy kwiaty, ma gorącą lawę Wezuwijusza, która pali piersi młodych dziewic.
Nie! my się zatrzymamy w Nicy.
I przestał badając córkę oczyma.
— A cóż... spytała, A...
Amory spuścił głowę.
— Amory pojedzie sam do Neapolu.
— Jakto! to Amory nas opuści? — zawołała Magdalena.
— Czyż to można nazwać opuszczeniem? rzekł żywo p. d’Avrigny.
I wtedy pomału, po słowie jedném, z nadzwyczajną ostrożnością, objawił Magdalenie plan przez się ułożony, który, jakeśmy powiedzieli, zależał na tém, żeby dojechać do Nicy i w tym raju Europy czekać na powrót młodzieńca. Magdalena słuchała tych projektów ze schyloną głową, jakby jedną tylko myślą zajęta. A gdy ojciec mówić skończył, rzekła:
— I Antonina zapewne pojedzie z nami?
— Nie! moja biedna Magdaleno, odpowiedział p. d’Avrigny: przykro mi bardzo, że cię rozłączyć muszę z przyjaciółką i siostrą twoją, ale pojmujesz sama, że nie mogę obcym ludziom pozostawić nadzoru nad domem moim w Paryżu i Ville-d’Avray. Dla tego Antonina pozostanie w Paryżu.
Promień radości błysnął w oczach Magdaleny. Nieobecność Antoniny pocieszała ją w nieobecności kochanka.
— A kiedy pojedziemy? rzekła prawie niecierpliwie.
Amory podniósł głowę i patrzał na nią zadziwiony. I w swej samolubnej miłości nieodgadł ani jednéj z tych tajemnic, które p. d’Avrigny, kochający ojciec, przeniknął wszystkie.
— Odjazd nasz od ciebie zależy, drogie dziecko, rzekł p. d’Avrigny. Miej staranie o swém zdrowiu, a kiedy będziesz miała dość siły do zniesienia trudów podróży, to jest kiedy wsparta na mojém albo na jego ramieniu, będziesz w stanie parę razy obejść ogród bez zmęczenia — wtedy pojedziemy zaraz.
— O! bądź spokojny ojcze, zawołała Magdalena; zrobię wszystko, co mi rozkażesz, i pojedziemy niedługo.
A więc p. d’Avrigny słusznie się domyślał: w Ville-d’Avray, Antonina była jeszcze za blisko.
Pytasz mię kochana Toni, o szczegóły wyzdrowienia Magdaleny. Pojmuję to dobrze; dla ciebie nie dość jest wiedzieć, że ona ma się lepiéj; pragnęłabyś jeszcze dowiedzieć się, jakim się to stało sposobem. Ja cię zaspokoję zupełnie; bo nie mogąc mówić z tobą o niéj, szczęśliwy jestem, że mam sposobność pisać przynajmniéj.
I to tém bardziej, że dziwna rzecz! z ojcem jéj, nie wiem dla czego, nie mogę mówić z zupełną szczerością i wylaniem, choć wiem, że ją równie jak ja kocha. To bez wątpienia pochodzi z różnicy wieku i z wiecznej powagi jego. — Z tobą Antonino, to zupełnie co innego, z tobą mógłbym zawsze mówić o niéj, i o niéj tylko.
Przez ośm jeszcze dni po twojem odjeździe powtarzałem sobie codziennie: czy umrę, czy żyć będę? — bo przez ośm dni jeszcze Magdalena w wielkiem była niebezpieczeństwie.
Dziś mogę ci powiedzieć kochana Antonino: będę żył, bo mogę także powiedzieć ci, że ona żyć będzie.
Bo, wierzaj mi Antonino, miłość moja nie jest to miłość pospolita, przelotna. Zaślubiając ją, nie radzę się zwyczaju tylko, nie widoku, albo skłonności, jak mówią zwykle; mnie przykuło do niéj uczucie oddzielne, bezprzykładne, jedyne. Ona umiera — i jabym żyć nie mógł dłużéj.
Bóg nie chciał tego. Dzięki ci Boże!
Dopiero przedwczoraj p. d’Avrigny sądził, że może ręczyć za jéj ocalenie i to jak mi mówił, pod warunkiem, dziwnym z resztą, że ja pojadę do Neapolu. Mniemałem z początku, że ta nowość niebezpieczną będzie dla Magdaleny; ale zapewne biedne dziecko nie może jeszcze czuć dość żywo; bo kiedy się dowiedziała, że będzie na mnie czekała w Nicy, dopóki z Neapolu nie powrócę, zdało się, że jak najprędzéj wyjechać pragnie.
To mi się dziwnem wydało tém bardziéj, że p. d’Avrigny tylko co jéj powiedział, że ty nie możesz jechać z nami.
Zresztą chorzy, to duże dzieci. Od wczoraj podróży téj czeka jak uroczystości. Prawda, że myśli ciągle, że pojedziemy razem; a tym czasem p. d’Avrigny już mię uprzedził, że muszę jechać za ośm dni. Przypuściwszy, że stan zdrowia Magdaleny w niczem się nie pogorszy, to i w takim nawet przypadku, co najprędzej za 3 tygodnie lub za miesiąc dopiero będzie zdolna odbyć jako tako tę podróż. Jak ojciec skłoni ją, aby mi pozwoliła odjechać? Przyznam się nic o tém nie wiem, ale powiedział mi, że wszystko bierze na siebie.
Dziś po raz pierwszy wstała, albo raczej p. d’Avrigny przeniósł ją z łóżka na wielkie krzesło, które dla niéj przygotowano blisko okna; i tak dalece jest jeszcze osłabiona biedaczka, że byłaby niezawodnie podczas tego przeniesienia zemdlała, gdyby Mistress Brown nie trzeźwiła jéj ciągle wzmacniającymi kroplami. Kiedy już siedziała koło okna, pozwolono mi wejść. O! moja droga Antonino! wtedy dopiero mogłem widzieć straszne te skutki, jakie choroba wywarła na, moją ukochaną Magdaleną.
Jest ona, prawda, piękna zawsze, piękniéjsza nawet niż kiedy; bo w sukni szerokiéj, idącéj pod samą szyję, podobna zupełnie do jednego z tych pięknych aniołów Beato — Angelico, których główki przezroczyste, i ciała nie cielesne. Ale te piękne aniołki już są w niebie; a moja Magdalena, dzięki Bogu, jest jeszcze z nami; i dla tego, co jest w nich boską pięknością, w niéj prawie jest zatrważającym urokiem.
Gdybyś mogła widzieć, jak ona była rada i szczęśliwa koło tego okna! Rzekłby kto, że po raz pierwszy widzi dopiero niebo, i oddycha tym powietrzem czystem, i napawa się wonią kwiatów. Patrząc na nią, widziałeś jak wraca do życia.
Ach! mój Boże, czyli życie to będzie kiedy ziemskiem życiem, czy słabe to stworzenie będzie kiedy mogło czuć ludzką radość, nie podając pod ciężarem boleści, nie gnąc się pod ogromem radości?
Zdaje mi się, że ojca jéj podobna trapi obawa, bo co kwandrans, może, zbliża się do niéj — i niby za rękę biorąc, liczy puls. Wczoraj był pełen radości; puls zwolniał w ciągu dnia o 3 czy 4 uderzenia na minutę.
O gadzinie czwartej, kiedy słońce opuściło zupełnie ogród, p. d’Avrigny kazał jéj położyć się znowu, mimo usilne jéj prośby. Wziął ją więc sam na ręce i zaniósł do łóżka, ale ku wielkiéj jego radości, to drugie przeniesienie nie tak było dla niéj dotkliwe, jak pierwsze. Sama trzymała flaszeczkę, do któréj nie miała potrzeby uciekać się wcale. To wszystko jasno dowodzi, że słońce i powietrze wlały w nią siły już nieco.
Kiedy ją przenoszono, grałem w salonie melodyę Szuberta.
Jużem miał kończyć, gdy p. Brown przyszła powiedzieć mi w jéj imieniu, żebym grał daléj. Pierwszy to raz prosiła mię oto, po tém straszliwym wieczorze, na którym muzyka tylko co nam jéj nie zabiła. — Grałem więc według jéj życzenia, a gdym wszedł do niéj była w zachwyceniu, nadzwyczaj.
— Ach! ty nie pojmujesz, Amory, rzekła mi, ile ta straszna choroba, co wszystkich tak niepokoi, ile ona dla mnie okrutnych ma przyjemności. Zdaje mi się, że nie tylko zmysły moje dawne podwoiły swą siłę, ale, że obudziły się we mnie zmysły inne, nieistniejące przedtem, zmysły duszy, jeśli powiedzieć tak można. — W téj muzyce, którąś grał tylko co, odkryłam melodye, których ani przeczuwałam do dzisiaj; a przecież słyszałem to już ze sto jakie razy. I róże moje jaśminy mają dla mnie teraz woń taką, jakiej przedtem nie miały, i znowu nie będą, być może, miały, skoro do zdrowia powrócę. Słuchaj, na — przykład wczoraj (tylko się nie śmiej ze mnie Amory) ptaszek jakiś świergotał w krzaku, na gniazdku swojem; i mnie się zdało, że gdybym była sama jedna, gdyby ojca i Ciebie przy mnie niebyło, gdybym zamknęła oczy, i gdybym skupiła wszystkie władze moje na ten śpiew, to bym nareszcie pojęła doskonale, co ptaszek ten mówił do swéj samiczki i do dziatwy swojéj.
Spoglądałem na p. d’Avrigny, drżąc z obawy, czy jakie ostatki gorączki nie męczą biednéj Magdaleny, ale skinął na mnie głową, żebym był spokojny zupełnie.
Po chwili wyszedł.
Magdalena schyliła się do ucha mego.
— Amory, rzekła mi, zagraj mi tego walca, któregośmy razem tańczyli. Umiesz go na pamięć?
Ponieważ ona czekała naumyślnie póki ojciec nie odszedł, i wtedy mię dopiero o to prosiła, bałem się, żeby nie było szkodliwém dla niéj dać jéj słyszeć też same dźwięki, które już raz wprawiły jéj nerwy w tak niebezpieczne rozdrażnienie; dla tego odpowiedziałem jéj, że nie umiem.
— Dobrze! rzekła, to poszlesz po niego, i zagrasz mi jutro.
Obiecałem.
Ach! mój Boże, czyż to prawda, co mi powiedział p. d’Avrigny, że im które wzruszenie więcéj zabójcze jest dla niéj, tém silniej go pożąda nieszczęsna?
Kiedym się wieczorem z nią żegnał, kazała mi przyrzec powtórnie, że zagram jéj jutro walca Webera.
Noc przeszła szczęśliwie; sen był spokojniejszy jeszcze. — Między godziną dziesiątą wieczorem a szóstą z rana p. d’Avrigny trzy razy wchodził do pokoju swej córki, i za każdą razą zastał ją śpiącą. Mistres Brown, która z kolei przy niéj czuwała, zapewniała go, że przez cały ten czas, blisko ośm godzin, budziła się tylko dwa razy, wypiła po kilka kropel uspakajającego napoju, przygotowanego przez ojca, i znowu zasypiała, powiedziawszy pannie Brown, że coraz zdrowszą się czuje.
Nazajutrz, to jest dziś rano właśnie, kiedy p. d’Avrigny według zwyczaju, opowiedział mi stan jéj zdrowia podczas nocy, nim mię do niéj wprowadził, wspomniałem mu, że chciała, abym grał jéj walca Webera.
Myślił przez chwilę — potem kiwając głową rzekł: Widzisz Amory, czy nieprawda, com ci powiedział — pamiętasz. Ona potrzebuje ciągłych wrażeń, a obecność twoja jeszcze je bardziej podsyca. Ach! mój drogi, nie pojmuj źle wyrazów moich; ach! mój drogi, jak ja bym chciał, abyś już był od nas daleko!
— A więc spytałem go, czy mam grać tego walca, czy nie?
— Graj, nie obawiaj się niczego; ja się nie oddalę, ale musisz mnie tylko słuchać, i przestać albo grać daléj stosownie do tego, co ci powiem.
Wszedłem do pokoju Magdaleny — była wesoła.
Noc, jak mi powiedział p. d’Avrigny, była dobra, i gorączka ranna zmniejszała się równie jak wieczorna.
— Ach! mój drogi, rzekła mi, jak doskonale spałam, jaka silna dziś jestem. Zdaje mi się, że gdyby mój tyran pozwolił — i mówiąc to spojrzała na ojca wzrokiem nie wysłowionéj miłości — chodziłabym już bardzo dobrze, latałabym jak ptaszek. Ale on mówi, że zna mię lepiej odemnie, i na dziś jeszcze przykuwa mię do tego szkaradnego krzesła.
— Ale zapominasz, kochana Magdaleno, rzekłem jéj, że onegdaj właśnie prosiłaś o to, aby być w tym samym krześle, i siedząc przy oknie sądziłaś, żeś w raju? Wczoraj znowu cały dzień tak samo siedziałaś i byłaś szczęśliwa?
— To prawda, zapewne; ale co była dobrem wczoraj nie jest zawsze dobrem i dziś. Gdybyś mię dziś kochał tak jak wczoraj kochałeś, to by mi było za mało, i nie przestawałbym na téj miłości. Wszystkie uczucia, co nie wzrastają ciągle, zmniejszają się tém samem. — Wiesz gdziebym chciała być teraz? Chciałabym położyć się pod tym krzakiem róż, na tym pięknym trawniku zielonym; tam musi być bardzo miękko.
— Bardzo się cieszę, rzekł p. d Avrigny, że twoje żądania tak są ograniczone; za trzy dni będziesz im mogła uczynić zadość.
— Doprawdy ojcze? zawołała Magdalena, klaskając rękami, jak dziecko, któremu obiecano zabawkę długo upragnioną.
— I dziś nawet możesz, jeśli zechcesz, dojść sama do tego krzesła, którego tak nie lubisz. Wprzódy niżeli latać nauczysz się chodzić. Ja tylko i panna Brown prowadzić cię będziemy.
— I sądzę, że dobrze zrobicie, rzekła Magdalena, bo muszę ci się przyznać mój drogi ojcze, żem zupełnie podobna do tych junaków, co robią wiele hałasu, kiedy niebezpieczeństwo daleko, ale za zbliżeniem się go, zmieniają nagle i minę i mowę. O któréj godzinie wstanę? Czy będę czekała aż do południa? To zbyt długo ojcze, patrzaj dopiero dziesiąta.
— Dziś już kochane dziecię wstaniesz o godzinę wcześniej, niż wczoraj. A ponieważ dzień jest gorący, zaraz ci otworzą okno, abyś cierpliwiéj czekała.
Otworzono okno; powietrze i słońce weszły razem do pokoju: Tym czasem mówiła mi do ucha:
— A walc Webera?
Odpowiedziałem jéj potwierdzającém skinieniem.
Odtąd była wesoła i spokojna.
Powiedziano nam, że śniadanie gotowe. Od kilku już dni, ja i p. d’Avrigny jadaliśmy razem. Przedtem wiesz, żeśmy zmieniali się kolejno, aby zawsze kto z nas mógł przy Magdalenie pozostać. Teraz ponieważ ma się lepiej, ostrożność ta nie jest już potrzebna.
O 11ej prawie, p. d’Avrigny wstał od stołu mówiąc:
— Potrzeba dzieciom i chorym daleko wierniej dotrzymywać słowa, aniżeli wszystkim innym, jeżeli chcemy, aby wykonywali nasze zalecenia.
Pójdę pomogę Magdalenie wstać z łóżka; za 10 minut możesz przyjść.
W istocie w 10 minut po tém Magdalena siedziała u okna; — była w rozkosznym humorze. Przy pomocy panny Brown i ojca, przeszła od łóżka do krzesła — chociaż i to prawda, że bez pomocy, nie byłaby w stanie zrobić ani kroku. — Ale jakaż różnica od dnia wczorajszego, wczoraj trzeba było ją nieść na ręku!
Siadłem przy niéj; po chwili, zaczęła się nieco niecierpliwić. P. d’Avrigny, który jakby przez czarnoxięstwo jakie czyta doskonale w głębi jej serca, zrozumiał ją i teraz.
— Mój kochany Amory, rzekł mi powstając, zostaniesz z Magdaleną? — bo ja wyjdę na parę godzin.
— Wyjdź ojcze, odpowiedziałem mu, za powrotem zastaniesz mię przy niéj.
— Prędzéj, prędzéj! rzekła Magdalena skoro zasłona jej sypialni zasunęła się za p. d’Avrigny; prędzéj tego walca! Wystaw sobie, od wczorajszego dnia całą noc nóta jego mi się przypominała i całą noc brzmiała mi w uszach.
— Ale nie możesz pójść do salonu, kochanie, rzekłem.
— Wiem o tém, bo zaledwo mogłam ustać na nogach; ale otwórz obie drzwi, będę Cię ztąd słuchała.
Wstałem przypominając sobie, co mi p. d’Avrigny powiedział. Domyślałem się, że był tam i czuwał nad córką. Siadłem więc przy fortepianie. Z tamtąd przez dwoje drzwi widziałem Magdalenę; zasłony drzwi sfałdowane otaczały ją w okół — i wyglądała jak obraz jaki Greuza. Skinęła na mnie ręką: otworzyłem nóty.
— Zaczynaj! — rzekł głos za inną.
Obróciłem się i ujrzałem P. d’Avrigny. Stał ukryty we drzwiach salonu.
Zacząłem.
Powiedziałem już, że był to motyw porywający, pełen ognia i melancholii: był to walc, jakie autor Frejszyca tylko pisać umie. Nie umiałem tego walca na pamięć, musiałem więc czytać z nót grając. A jednak, jak przez mgłę wydało mi się, że Magdalena podniosła się z krzesła: odwróciłem się zupełnie, zgadłem — stała. Chciałem zatrzymać się, P. d’Avrigny widział to i rzekł mi.
— Graj dalej!
I grałem — a Magdalena téj małej przerwy nie dojrzała.
Zdawało się, że ta poetyczna organizacya ożywała pod wpływem dźwięków, i nabierała siły, w miarę jak takt dobitniejszym się stawał. I postawszy chwil kilka, widziałem, że się poruszyła. I wystaw sobie droga Antonina, ona, słaba i chora, co dziś rano zaledwo że przeszła przez pokój przy pomocy ojca i guwernantki, teraz stąpała wolnym ale pewnym krokiem, bez najmniejszego szelestu, jak cień, i nie opierała się o nic. Spojrzałem na p. d’Avrigny — zbladł jak śmierć. Chciałem się zatrzymać znowu, ale mówił mi szybko:
— Graj, graj ciągle! Przypomnij sobie skrzypce Kremony.
Grałem. Takt stawał się coraz pewniejszy i skorszy, i w miarę tego Magdalena, mocniejsza sama mocą muzyki i szybka szybkością taktów, zbliżała się do mnie gwałtowniéj — wreszcie oparła mi się o ramię. W téj chwili ojciec, na około przez mały salon, wszedł i ukazał się za nią.
— Graj, Graj Amory, rzekł. Brawo! Magdaleno, a cóżeś to ty nam dziś rano mówiła, że nie masz siły wcale?
I biedny ojciec śmiał się i drżał razem — a pot i trwoga pokrywały mu czoło.
— Ach! mój ojcze, rzekła Magdalena, to czarnoxięstwo. To jest dopiero wpływ muzyki na mnie. Zdaje mi się, że na dźwięk pewnych aryj, z grobu bym nawet powstała. Dla tego też pojmowałam tak dobrze zakonnice w Robercie diable i duchy w Gizelli.
— Tak, rzekł p. d’Avrigny, ale nie trzeba nadużywać téj potęgi. Oprzej się na mem ręku, a ty Amory graj jeszcze. Muzyka jest cudowna. Ale, dodał po chwili, od tego walca przejdź do jakiej melodyi nieoznaczonej i skończ ją z lekka, niech ginie, jak echo odległe.
Zrozumiałem wszystko, usłuchałem go; potrzeba było, aby tony słabły coraz i zwolna, bo przerwać nagle było niebezpiecznie dla Magdaleny. W rzeczy samej Magdalena dostała się do krzesła bez widocznego zmęczenia; siadła z radośnem obliczem. Widząc ją już dobrze opartą o poręcze krzesła, zwolniłem takt, w miarę jakem go był przyśpieszał. Wtedy pochyliła się wtył, zamknęła oczy. Ojciec śledził najmniejsze jej ruszenie, dał mi znak abym grał piano, potem pianissimo, wreszcie od walca przeszedłem do pojedynczych akkordów, i uderzałem w klawisze coraz słabiéj, i dźwięki były coraz cichsze, i niknęły jak oddalone śpiewanie odlatującej ptaszyny. Wtedy wstałem i poszedłem ku niéj; ale p. d’Avrigny wyszedł na przeciwko mnie aż do drzwi.
— Śpi teraz, rzekł mi, nie budź jéj.
Potem prowadząc mię do przedpokoju.
— Widzisz Amory, rzekł mi, trzeba abyś odjechał; niech by się co podobnego stało podczas mojej nieobecności, przysięgam Ci, Amory, nie śmiem myśleć, coby za skutki pociągnąć mogło za sobą; potrzeba abyś odjechał! powtarzam Ci.
— O mój Boże, mój Boże, zawołałem; ale jak powiedzieć Magdalenie? ona niespodziewa się tak prędkiego odjazdu.
— Bądź spokojny, rzekł p. d’Avrigny. Sama będzie prosiła o przyśpieszenie.
I pożegnawszy się ze mną wrócił do córki.
Poszedłem do swego pokoju, i piszę do Ciebie.
Powiedz mi Antonino, jakiegoż on użyje sposobu na to, abym usłyszał rozkaz oddalenia się z ust samej Magdaleny?
Za sześć dni odjeżdżam, kochana Antonino, i jak mi przepowiedział p. d’Avrigny, Magdalena sama żądała tego.
Wczoraj rano byliśmy w pokoju Magdaleny.
Muzyka żadnego szkodliwego skutku na nią nie wywarła, i zdrowie jej coraz się poprawia. P. d’Avrigny długo mówił z Magdaleną o Tobie. Co ona mówiła, nie powiem Ci, bo się boję obrazić skromność twoją. Wreszcie oświadczył jej, że w poniedziałek ze wsi powrócisz. Magdalena zadrżała, rumieniec na lice wystąpił — potem zbladła nagle. Chciałem pokazać to p. d’Avrigny, ale spostrzegłem, że trzymał ją za rękę i sądziłem, że ta nagła zmiana jej oblicza nie uszła jego uwagi.
Mówiono o czem innem. Nazajutrz Magdalena miała zejść do ogrodu, nacieszyć się pod sklepieniem lilij i różanych krzaków tem powietrzem, do którego tak wzdychała przed dwoma dniami. Ale kochana Antonino, P. d’Avrigny słusznie chorych do dzieci przyrównywa. Ta obietnica, dziś już nie robiła na niej prawie żadnego wrażenia. Jakaś chmura zamroczyła myśl jéj — zdało się, że ją coś nadzwyczaj zajmuje.
Chciałem za pierwszą sposobnością spytać jej o przyczynę tego zamyślenia, kiedy drzwi się otworzyły i Józef weszedł, niosąc list z ogromną pieczęcią i do mnie adresowany. Otworzyłem go natychmiast. Minister spraw zagranicznych prosił mię do siebie.
Pokazałem list Magdalenie. Jakiś niepokój ścisnął mi serce. Przypomniało mi się, co mi Pan d’Avrigny mówił w wilię, o odjeździe moim; list ten miał właśnie związek bardzo ścisły z całą sprawą. Patrzałem na Magdalenę, drżąc cały; ale na wielkie podziwienie moje, lica jej rozjaśniały się. Sądziłem, że list ten uważa tylko za zwykły wypadek i nie chciałem wyprowadzać jej z błędu. Wyszedłem więc przyrzekając jej, że wkrótce powrócę, i zostawiłem ją z ojcem.
Nie omyliłem się: minister był dla mnie szczególnie łaskawy. Tylko chciał mię osobiście uwiadomić, że muszę przyspieszyć swój wyjazd, ponieważ niektóre wypadki polityczne, wymagały spiesznego załatwienia, poselstwa, które mi chciano powierzyć. Z resztą wiedząc o stosunkach moich z P. d’Avrigny i córką jego, był tak dobry, że pozwolił mi naznaczyć czas, jaki uważałem za potrzebny, aby ich do tego przygotować.
Podziękowałem mu za ten nowy dowód łaski, i przyrzekłem dać odpowiedź tegoż samego dnia.
Powróciłem do P. d’Avrigny łamiąc sobie głowę nad tem, jak oznajmić to wszystko Magdalenie. Wprawdzie liczyłem na p. d’Avrigny, który mi obiecał, że weźmie rzecz całą na siebie; ale p. d’Avrigny wyszedł właśnie a Magdalena poleciła, aby mię poproszono do niéj, skoro tylko powrócę.
Wahałem się jeszcze; ale kiedy służąca jej oznajmiała mi właśnie ten rozkaz, Magdalena niecierpliwa zadzwoniła, chcąc się dowiedzieć czym wrócił.
Nie podobna było ociągać się dłużéj; wszedłem do pokoju Magdaleny, która poznała mię widać po chodzie, bo oczy jej były ku drzwiom zwrócone. Skoro mię tylko spostrzegła.
— A chodź, chodź, Amory mój, rzekła mi, widziałeś się z Ministrem?
— Tak, odpowiedziałem nie śmiało.
— Wiem, o co chodzi; ojciec spotkał się z nim wczoraj u króla, i dowiedział się od niego, że musisz jechać.
— O moja droga Magdaleno! zawołałem, wierzaj mi, jestem gotów zupełnie nie przyjąć tego poselstwa, wyrzec się całej karyery mojej raczej, aniżeli porzucić ciebie na chwilę....
— Co też ty mówisz, przerwała mi żywo Magdalena, co za dziecinne myśli przychodzą ci do głowy? Trzeba postępować roztropnie. Ja nie chcę wcale, abyś miał mię oskarżać kiedy, żem ci zagrodziła karyerę, i to wtedy właśnie, kiedy się tak świetnie zaczyna.
Patrzałem na nią z podziwieniem.
— I cóż! rzekła, uśmiechając się, cóż w tem dziwnego?... Nie pojmujesz, aby taka roztrzepana dziewczyna jak Magdalena twoja, mogła choć raz w życiu rozsądnie mówić?
Zbliżyłem się do niéj i siadłem u nóg jéj jak zwykle.
Powiem Ci, cośmy tu z ojcem postanowili, słuchaj.
Wziąłem obie jéj malutkie rączki, wychudłe, w swoje dłonie i słuchałem.
— Nic mam jeszcze tyle siły, abym mogła podróżować lądem lub wodą; ale za 15 dni, ojciec zapewnia mię, że będę mogła wyjechać bezpiecznie. — Otóż ty pojedziesz naprzód, a my za tobą. Ułatwisz się w Neapolu, a ja będę czekała na Ciebie w Nicy, dokąd przybędziesz prawie w tym samym czasie co ja, dzięki statkom parowym. — Piękny to wynalazek te statki! — Dziś ten, co pierwszy myśl do nich podał, jest dla mnie największym w nowych czasach człowiekiem.
— I kiedyż mam jechać? spytałem.
— W niedzielę rano, odpowiedziała żywo Magdalena.
Pomyśliłem o tem, że ty przybędziesz dopiero w Poniedziałek, i że tym sposobem nie widziałbym cię przed odjazdem. Miałem zrobić tę uwagę Magdalenie, ale mówiła daléj:
— Jedziesz w niedzielę rano; dojeżdżasz pocztą do Chalons: uważaj dobrze to ojciec mi wszystko wytłumaczył. W Chalons siadasz na statek i na trzeci dzień jesteś w Marsylii. Statek rządowy odpływa właśnie I° przyszłego miesiąca: przybywasz więc w sam czas; za 6 dni jesteś w Neapolu. Daję ci 10 dni na załatwienie sprawy. W dziesięć dni można wiele rzeczy zrobić nie prawdaż? Jedenastego dnia wyruszasz; 26 albo 28 lipca, jesteś w Nicy, gdzie my czekamy na Ciebie od kilku dni zaledwie.
Cała rzecz — 6 tygodni nieobecności a za to kiedy się raz już pod pięknem niebem złączymy — to już na wieki.
Nica będzie naszą ziemią obiecaną, rajem odzyskanym. Potem, kiedy miłe powietrze Włoch napieści się ze mną do woli, i kiedy miłość twoja błogo mię ukołysze, wtedy łączą nas, — mój ojciec wraca do Paryża — a my podróżujemy dalej. I powiedzże sam, czy nie cudowny to plan?
— Tak, cudowny, w samej rzeczy, rzekłem, nieszczęściem zaczyna się od rozstania.
— Mój kochany, odpowiedziała Magdalena, powiedziałam ci to już, to rozstanie jest koniecznie dla naszej przyszłości, i ja poddaję mu się z całem poświęceniem.
Nie wiedziałem co myśleć. W całem tém rozumowaniu widziałem cóś niewytłomaczonego, tem bardziéj, że słyszałem je z ust Magdaleny, nielubiącéj zwykle żadnych przeszkód i zepsutéj pieszczotą. Alem napróżno pytał, nalegał, badał, nie wyszła zupełnie z swego systematu poświęcenia się, i na wszystko odpowiadała, że koniecznie potrzeba uczynić zadość woli ministra, który tak się mną żywo zająć raczył. Czyż to się tobie nie wyda równie dziwném jak mnie, Antonino! — Myśliłem o tém dzień cały. Jabym jéj nie śmiał wspomnieć nawet o odjeździe, i rozstaniu; a ona sama żąda tego. W istocie dobrze mówią, że serce kobiety to przepaść niezgłębiona.
Zresztą cały dzień wczorajszy zeszedł nam na projektach. Wesołość Magdaleny powraca w miarę jak nabywa sił i zdrowia. — P. d’Avrigny z rozkoszą patrzy na nią. Widziałem, uśmiechał się kilka razy, i uśmiech ten napełnił radością serce moje.
Dziś odbyta się wielka uroczystość. Dziś właśnie miała wyjść do ogrodu. Czas był cudowny. Nigdy nie widziałem nieba czystszego i rozkoszniejszego; zdało się że cała natura świętuje.
I tylko lekki wiatr powiewał, który właśnie miarkował doskonale upał letni.
Dla uniknienia wszelkiego wypadku proponowałem p. d’Avrigny, abyśmy ją zanieśli w krześle. — Ale ona nie chciała: miłość własna jéj była obrażona; przyrzekliśmy jéj, że będzie mogła chodzić nieco po ogrodzie — przystała więc na nasze żądanie. Wzięliśmy ją z krzesłem, i zanieśliśmy do ogrodu na miejsce tak upragnione.
Szkoda, że nie byłaś z nami Antonino; bo w saméj rzeczy piękna jest młodość powracająca do życia, do życia szczęścia, i błogosławieństw!....
Piersi jéj długi czas uciśnione, rozszerzały się, jakby chciały zaopatrzyć się w powietrze na długo; nie wstając nawet z krzesła, rękami chwytała pęki lilij, i powoju i róż, i tuliła do piersi, i całowała ich kwiaty, niby towarzyszki swoje, których nie widziała dawno, niby przyjaciółki z któremi sądziła, że ją nazawsze rozłączono. A wśród uścisków tych czułych, mimowolny okrzyk wyrywał się z duszy na widok pięknéj natury, i dziękczynne wyrazy szeptała Bogu, i łzy wdzięczności dla ojca z ócz płynęły. I między temi kwiatami, wyglądała sama jak kwiatek, jak piękna lilja, cała rosą błyszcząca. Pan d’Avrigny, trzymał mię za rękę, i małośmy nie płakali oba jak ona, i byliśmy szczęśliwi szczęściem niewymownem i czystem, szczęściem, w którém nic nie bło z téj ziemi. Ciebie tylko nie było Antonino: ach! czemuż nie było ciebie?
Wkrótce ta radość jednostajna, jeśli tak można powiedzieć, niewystarczała jéj. Wstała i skinąwszy na mnie, abym się zbliżył, oparła się na mojem ramieniu. P. d’Avrigny chciał coś powiedzieć....
— 0! mój ojcze, rzekła, przypomniéj sobie, żeś mi obiecał pozwolić przejść się po ogrodzie!..
— Prawda, rzekł p. d’Avrigny, i pozwalam ci z całego serca, ale idź wolno.
— Ojcze, rzekłem mu, rozkaz Magdalenie, aby się dobrze na mnie oparła.
Odpowiedział mi skinieniem tylko; przez chwilę sądziłem, że zazdrości mi tego, iż Magdalena na moim się wspierała ręku, ale jeśli to uczucie zrodziło się w sercu jego, to tylko na chwilę maluczką, bo sam dał nam znak, żebyśmy poszli.
Oddalaliśmy się powoli. Zdawało się, że Magdalena poraz pierwszy widzi kwiaty, drzewa, i trawniki. Na widok każdej rzeczy wydawała okrzyk podziwienia: czy to spostrzegła chrzabaszcza, co jak żywy szmaragd pełzał po alei, czy motyla, co jak kwiat latający unosił się za wiatrem z jednego krzaka na drugi, czy sfinxa z długim pyszczkiem, co miga szybko skrzydełkami, że się wydają nieruchome — dziwiła się wszystkiemu.
Bo też i natura nigdy mi się tak ożywioną niezdała. Każdy pęk trawy, każdy krzak, każdy szpaler, był napełniony niby całym narodem owadów, ptaków i płazów — a wszystko było piękne, ożywione, wesołe; i wszystko brzęczało, szeptało; śpiewało niby dziękczynny hymn Bogu temu, któremu my za tyle łaski dziękować mieliśmy.
Czy uwierzysz Antonino temu, żeśmy obeszli cały ogród, nie rzekłszy ani słowa do siebie? Magdalena tylko parę razy krzyknęła radośnie — ja pożerałem ją, oczyma. Raz tylko kiedyśmy przechodzili, gdzie rzadsze były drzewa i krzaki, spojrzałem w stronę, gdzie ojciec pozostał. Siedział na krześle, na którém ona siedziała, i całował kwiaty, których ona usty swemi dotknęła.
Kiedyśmy wracali zbliżył się do nas i popatrzywszy przekonał się, że nie zmęczyła się wcale; tylko lica jéj nieco były ożywione, a mały rumieniec, co rozlał się po całych policzkach, wydawał się oznaką zdrowia. Magdalena chciała drugi raz obejść ogród; ale p. d’Avrigny był nieubłagany i zaprowadził ją do krzesła.
Byliśmy tak w ogrodzie do trzeciej po południu, i przez te kilka godzin zostając na powietrzu Magdalena widocznie odzyskiwała siły tak, że spodziewam się, iż odjeżdżając mogę być zupełnie spokojny ojej zdrowie. — Nie żegnam się z tobą jeszcze, kochana Antonino; odjeżdżając pzyślę Ci list długi a nadto mam ci jedno dać polecenie. abyś z Magdaleną codziennie, choć cokolwiek, o mnie mówiła.
Jutro jadę kochana Antonino. — Przez cztery dni nie pisałem do Ciebie, bo nie miałem ci donieść nic nowego, a z dwóch listów pana d’Avrigny wiesz już, że zdrowie Magdaleny coraz się polepsza. Co dzień powtarza się toż samo, com ci w ostatnim liście opisał, tylko Magdalena coraz więcéj sił swoich próbuje, ciągle w przytomności p. d’Avrigny, który prawdziwie jest wzorem kochającego ojca. — Teraz już wstaje sama, idzie do ogrodu i wraca sama.
Ja gniewam się prawie na to dolne zdrowie; bo Magdalena jak dziecko, co się z pasków uwolni, nie chce już niczyjej przyjąć pomocy.
Wreszcie, kochana Antonino, muszę Ci powiedzieć, że od kilku dni dopiero przekonałem się, iż masz w niéj przyjaciółkę nadzwyczaj przywiązaną i szczerą.
Ile razy zbliżenie się chwili odjazdu mego pochmurzy czoło Magdaleny, p. d’Avrigny, który spostrzega tę chmurę mówi jéj tylko:
— Śmiało! moja kochana, wszak nie będziesz sama: ja zostanę z tobą, a Antonina wraca w Poniedziałek. I wnet na tę obietnicę twojego powrotu, chmura znika, i Magdalena pierwsza mówi: „tak, tak, trzeba aby odjechał.“ — I dziś to jeszcze powtórzyła, chociaż już jutro mam odjeżdżać; jednak widzę dobrze, że odjazd mój niepokoi p. d’Avrigny. Dziś kiedym o 5 wychodził od Magdaleny, wziął mię na stronę i rzekł:
— Mój kochany Amory, jedziesz jutro. Widzisz jak Magdalena jest rozsądna, i jak przychodzi do siebie, kiedy ją żadne nagle wzruszenia nie wstrząsają. — Hamuj się więc, oszczędź jéj wzruszeń przy pożegnaniu, bądź zimny, jeśli tego będzie potrzeba; niczego tak się nie lękam jak objawień miłości twojej. Dwa razy już widziałeś skutki, tych wrażeń zbyt silnych. Pierwszy raz, kiedyś jéj powiedział, że ją kochasz mało nie zemdlała, drugi raz, kiedyś tańczył z nią — mało nam nie umarła. Twoje słowa, tchnienie twoje mają zabójczy wpływ na tę organizacją wątłą i gorączkową. Oszczędzaj jéj — jak się oszczędza kwiatek, i stwórz dla niéj miłość łagodną, tak jak ja robię dla niéj atmosferę! — Wiem żeś młody i namiętny — i że to trudno jest dla Ciebie. Ale pomyśl Amory, że tu o życie jéj chodzi; bo jeżeli trzeci taki wypadek się zdarzy, ja za nic nie odpowiadam. Zresztą będę przy waszem pożegnaniu.
Przyrzekłem mu wszystko, czego odemnie żądał. Niestety, widzę ja sam dobrze, że istnienie tego dziecka zaczepione jest na cieniutkiej niteczce, którą może zerwać lada wzruszenie zbyt silne; a ja, chwała Bogu, kocham ją dosyć, abym się zgodził dla ocalenia jéj życia, miłość mą powściągać i taić.
Potem poszedłem, chcąc te słów kilka napisać do ciebie: skończę list mój później, bo Magdalena przysłała po mnie.
Masz prawo wykrzyczeć mię Antonino, bo sądzę, żem wielką niedorzeczność popełnił.
Magdalena była sama jedna: przysyłała po mnie dlatego, że chciała mi powiedzieć, iż spodziewała się widzieć się ze mną sam na sam, przed odjazdem. — Kochane dziecko, w niewinności «duszy swojéj prosi mię o to, czegoby inna nie zrobiła gdybym ją prosił sam.
Wierz mi lub nie wierz Antonino: ale zajęty cały obietnicą, jaką dałem p. d’Avrigny, starałem się usunąć tę chwilę szczęśliwą, za którą inną razą byłbym oddał rok życia nie jeden. Powiedziałem jéj, że Mistress Brown dostała zapewne do p. d’Avrigny osobne zlecenie, i że się nie zgodzi nigdy na podobne żądanie.
— Ale pocóż mówić o tem Pannie Brown? rzekła mi Magdalena.
— To jakże zrobiemy? — Mistress Brown cienką tylko ścianą do Ciebie jest oddzielona; na pierwszy szelest, pomyśli żeś chora: wejdzie i zastanie mnie przy Tobie.
— Tak, to prawda, jeślibyś przyszedł tutaj, odpowiedziała Magdalena.
— A gdzież mam przyjść?
— Nie mógłbyś zejść do ogrodu, jabym tam później przyszła?
— Do ogrodu? kochanie, a noc, a zimno?
— Czyż nie słyszałeś, jak ojciec mówił, że noc najniebezpieczniejsza jest dla mnie od 8 do 9 godziny, ale kiedy ten pierwszy chłód przeminie, nasze nocy są prawdziwie tak ciepłe jak dnie. Zresztą owinę się dobrze szalem.”
Chciałem się opierać jeszcze, choć czułem, jak mimo mej woli, słowa jéj porywają mię.
— Ale czy to dobrze, rzekłem jéj, abyśmy byli sami w ogrodzie i w nocy?
— A przecież jesteśmy we dnie, odpowiedziała mi z tą naiwnością, którą nie raz w niéj spostrzegać musiałaś.
— Ale w dzień to co innego.... odpowiedziałem.
— Jakaż różnica być może? zarzuciła mi.
— I wielka, odpowiedziałem z uśmiechem.
— Pamiętasz, wtedy skarżyłeś się, że ojciec będzie z nami podczas podróży — wszak byłbyś ze mną i w dzień i w nocy?
— Aleśmy mieli podróżować dopiero po ślubie.
— Tak! ja uważałam, że zamężnej kobiecie pozwalają daleko więcéj, aniżeli nam młodym dziewczętom, jak gdyby ceremonia ślubna miała moc, zrobienia rozsądnéj kobiety w jednéj chwili z dziecka roztrzepanego. — Ale z resztą czyż nie jesteśmy jak gdyby zaślubieni? czyż niebyłoby już po ślubie, gdyby nie ta straszna choroba moja?
W rzeczy saméj nie wiedziałem co jéj odpowiedzieć.
— No! no — mówiła daléj Magdalena, czyż odmówisz mi? To byłoby prawdziwie pięknie z twéj strony! odjeżdżasz i musisz przecież mieć milion rzeczy powiedzieć mi, milion przyrzeczeń uczynić.
Ty nie wiesz jak ja będę nieszczęśliwa po twoim odjeździe. Przynajmniéj zostaw mi kilka tych słodkich i dobrych wyrazów, które mi tyle robią radości, kiedy je słyszę z ust twoich.”
Położenie moje wydało mi się śmieszném zupełnie i zbytnia moja surowość obrażającą nawet. Przyrzekłem sobie czuwać nad sobą i nad nią, i obiecałem jéj być w ogrodzie o saméj jedenastéj.
Prawdziwie trzeba chyba mieć rozum siedmiu mędrców greckich, aby oprzeć się tak ponętnemu żądaniu. — Zaleciłem jéj tylko, aby się dobrze okryła; i właśnie miała mi przyrzec, gdy ojciec jéj wszedł.
O lOtej wyszedłem z nim razem.
— Widzisz Amory, rzekł mi, żem zaufał słowu twemu, i zostawiłem cię samego z Magdaleną.
Wiedziałem, żeście mieli wiele rzeczy powiedzieć sobie wzajemnie. I ty też byłeś rozsądny, i dziękuję Ci za to. To też widzisz, moja Magdalena była spokojna! będzie spała dobrze téj nocy. Jutro rano pozostawię was samych z godzinę znowu — a za sześć tygodni, w Nicy ujrzysz twą przyszłą żonę zdrową i szczęśliwą za twoim powrotem.
Niby wyrzut sumienia dręczył mię wtedy; i chciałem mu wszystko wyjawić. Ale coby powiedziała Magdalena? Niezawodnie tak niespodzianie zawiedziona nadzieja zrobiłaby jéj więcej przykrości, aniżeli nasza schadzka sprawić może.
Zresztą, będę się pilnował, jakem przyrzekł.
Jedenasta bije — dobra noc Antonino. — Idę do Magdaleny.
Skoro tylko odbierzesz ten list przyjeżdżaj natychmiast do Paryża. Antonino! potrzeba Cię tu koniecznie. Mój Boże! Magdalena umiera!
O! ja nieszczęśliwy!
Przybywaj prędzej!
Jakkolwiek potrzebna nam jesteś, jakkolwiek niepokoić cię będzie wiadomość o stanie zdrowia córki mojej, nie przyjeżdżaj droga Antonino, póki Magdalena cię nie wezwie.
Niestety! zdaje mi się, że wkrótce żądać cię będzie.
Żałuj mię! — Ty wiesz jak ją kocham.
W przeciągu tych godzin kilku następujący wypadek miał miejsce.
Skończywszy list do Antoniny, Amory wyszedł; — nikt go nie widział, nikt nie spotkał. Poszedł przez duży salon, słuchał chwil kilka podedrzwiami Magdeleny — najmniejszego nie dosłyszał szelestu. Bez wątpienia Magdalena, dla oddalenia wszelkich podejrzeń Panny Brown, udała, że już śpi. Wtedy zeszedł do ogrodu.
Okiennice i firanki u okien Magdaleny tak szczelnie były zamknięte, że najmniejszego promienia światła widać nie było. W całym froncie jedno tylko okno p. d’Avrigny było oświecone.
Amory utkwił oczy w to okno, dręczony niby wyrzutami. Kochanek i ojciec czuwali nad Magdaleną. Ale co za różnica celów tego czuwania.
Jeden, którego miłość nie lęka się poświęceń, czuwał, pytał się nauki, jakim sposobem może córkę wyrwać zupełnie śmierci. Drugi w miłości swój samolub, przystał na widzenie się żądane, chociaż wiedział, że widzenie to, mogło być zabójcze dla téj, co go żądała. I przez chwilę Amory chciał wrócić do pokoju, i przezedrzwi powiedzieć Magdalenie: „Nie wychodź Magdaleno, ojciec nie śpi, i mógłby Cię zobaczyć.” Ale w téj chwili światło w oknie p. d’Avrigny zagasło nagle, a na wschodach prowadzących do ogrodu ukazał się cień, który niepewny z razu — zaczął schodzić po stopniach. Amory, zapominając o wszystkiem, rzucił się na przeciw cienia tego — bo to była Magdalena.
Magdalena wydała okrzyk nieznaczny i wsparła się na ramieniu kochanka, drżąc cała. Czuła ona instynktem jakimś, że źle robi — i przez drobne ścianki jéj piersi Amory czuł jak szybko biło to biedne serce, co się cisnęło ku niemu.
Przez chwilę stali oboje — nic nie mówiąc, prawie bez tchu; wzruszenie ich było wielkie. Wreszcie Amory zaprowadził młodą dziewicę do altany sklepionej liliami, powojem i różą — gdzie zwykle spoczywała we dnie, a gdy siadła na ławce, on był obok niéj.
Magdalena słusznie się nie lękała świeżości nocy. Noc była piękna, jakie się nie raz wiecie zdarzają, ciepła, jasna i gwiaździsta. Wzrok, ku niebu wzniesiony, ginął w głębiach niezmiernych i nieznanych, gdzie gwiazdy ledwo dojrzane błyskały, jak piasek dyamentowy.
Wiatr łagodny, i szemrzący, jak tchnienie miłości, biegał po drzew gałęziach. Tysiączne dźwięki stolicy ginęły zwolna i tylko słychać było ten szmer głuchy, odległy, co nigdy nie ścicha, niby oddech miasta śpiącego. Słowik śpiewał w głębi ogrodu: to się wstrzyma
nagle, to znowu zaczyna swój śpiew grymaśny, który raz wylewa się dźwięcznemi i słodkiemi tony, drugi raz tryska nótami oderwanemi, a echo powtarza je przeciągle, długo. Jednem słowem była to noc wyłącznie dla słowików, poetów i kochanków przeznaczona.
Noc taka musiała głębokie uczynić wrażenie na nerwowéj organizacyi Magdaleny.
To też zdawało się jéj, że pierwszy raz takim powietrzem oddycha, i pierwszy raz widzi gwiazdy, i dźwięki te słyszy raz pierwszy.
Rzekłby kto, że wciągała wszystkiemi porami w siebie te wonne tchnienie natury. Głowa jéj w tył pochylona, poglądała ku niebu w rozkoszném zachwyceniu; i dwie łzy spływały po licu, jak gdyby dwie krople rosy spadłe z lilii, co się nad jéj głową kołysała.
I Amory nie był wolny wpływu téj nocy. I on chłonął wszystkie te wyziewy namiętne, co wprawiając Magdalenę w słodką omdlałość, płynęły potokami ognistemi po żyłach jego.
Oboje milczeli chwilę, Magdalena pierwsza?
— „Co za noc! rzekła, mój Amory! Czy sądzisz, że w tym przechwalonym klimacie Nicy będziemy mieli piękniejszą? — Ja sądzę, że Bóg zesłał nam tę radość, kiedy się rozstać mamy, abyśmy w sercach naszych słodką pamięć po sobie zachowali na długo.
— Tak, tak; dobrze mówisz Magdaleno, bo mi się zdaje, że dziś żyć zaczynam dopiero, że dziś kochać cię zaczynam. — I ta noc cudowna, budzi w sercu mojém strony dotąd milczące. Mówiłem ja ci kiedy, że cię kocham Magdaleno? Kłamałem wtedy, i nie mówiłem ci tak jakem powinien. Słuchaj — kocham Cię Magdaleno, kocham Cię!
I młodzieniec wymówił te słowa tak namiętnie, że Magdalena usłyszawszy je, całem zadrżała ciałem.
— I ja, rzekła, pochylając głowę na ramię jego — o! i ja kocham Ciebie.
Amory, poczuwszy ten ciężar spoczywający mu na ramieniu, zamknął na chwilę oczy — i sądził, że przytomność utraci w zbytku szczęścia tak wielkim.
— O mój Boże! rzekł — kiedy pomyślę że jutro muszę Cię opuścić ubóstwiona moja Magdaleno... kiedy pomyślę, że tygodni całe, a może i dwa miesiące widzieć Cię nie będę!... a kiedy powrócę nie będę mógł rzucić się do nóg twych i ucałować stóp twoich, i przycisnąć Cię do serca mojego, bo będzie on i nie pozwoli — kiedy o tém wszystkiém pomyślę, przysięgam Ci, gotów em wyrzec się wszystkiego dla Ciebie!
I młodzieniec opasał swém ramieniem giętką kibić kochanki, która ugięła się pod jego ciśnieniem i zbliżyła się do niego.
— Nie, nie, szeptała Magdalena — mój ojciec słusznie mówi, trzeba żebyś jechał; potrzeba abyś mi pozwolił nabrać sił, do zniesienia miłości naszej. Wiesz o tém, że ona mało mię nie zalała już dwa razy, mnie biedną trzciną. — Mnie zabić? rozumiesz to Amory? rozumiesz, że mogłabym umrzeć, i dziś nie byłabym przy tobie, pełna szczęścia i radości, i życia — ale bym leżała w głębi grobu, z rękami w krzyż złożonemi......
Ale co tobie mój ukochany Amory?
— O! mój Boże! zawołał Amory, nie mów takich rzeczy, Magdaleno, bo rozum stracę do reszty.
— Więc przestanę... — Patrz ukochany mój, oto jestem szczęśliwa, i Bogu dzięki ocalona i powrócono światu; otóż jestem przy tobie; a w koło nas noc cudowna, i w około nas wszystko miłością tchnie! Słuchaj! — czy nie zdaje ci się, że Aniołowie nawet szepczą do siebie wyrazy podobne naszym?
I zatrzymała się, jak gdyby chciała usłyszeć lepiéj.
W téj chwili lekki powiew rozwiał nieco długie włosy Magdaleny, i końce jéj loków dotknęły lica młodzieńca, który znowu za słaby na takie uczucie, pochylił głowę w tył i westchnął.
— U! zlituj się Magdaleno, zlituj się nademną! szeptał Amory.
— Zlitować się nad tobą? — więc nie jesteś szczęśliwy? — O! ja nie wiem, ale mnie się zdaje mój drogi, że niebo mi zesłało nie ziemskie marzenie. Powiedz mi, czy nie takie szczęście czeka nas w raju? czy istnieje, czy może istnieć większe jakie?
O! jest, jest — szeptał Amory, otwierając oczy i widząc piękną twarz Magdaleny skłonioną ku sobie, — O! jest, jest jeszcze większe daleko.
I zarzuciwszy obie ręce swoje na szyję Magdaleny, z wolna jéj głowę do swojéj przybliżał, póki włosy jéj nie musnęły znowu jego lica, i póki tchnienie jego nie zmięszało się z jéj tchnieniem.
— A jakież to szczęście? mój Boże! spytała Magdalena.
— O! szczęście to, szczęście niewymowne kiedy słowa kocham! razem z dwojga ust wyrzeczone w jednym się stapiają pocałunku. — Ja kocham Cię Magdaleno!...
— Kocham cię Am...
I usta młodzieńca dotknęły w téj chwili jéj ust.
Ale wyraz zaczęty w niewysłowionéj miłości skończył się krzykiem strasznej boleści.
Na ten krzyk, Amory cofnął się nagle, i pot zimny na czoło mu bił.
Magdalena padła na ławkę; jedną ręką cisnęła piersi, drugą chustkę niosła do ust.
Straszna myśl przebiegła przez głowę młodzieńca.
Padł na kolana przed Magdaleną, otoczył ją ręką swą — i wyrwał jéj chustkę od ust.
Mimo ciemność dojrzał na niéj krew.
Wtedy porwał ją na ręce i biegnąc jak szalony zaniósł do pokoju, położył na łóżku, i sam bez tchu i mowy prawie, chwycił za sznurek idący do pokoju p. d’Avrigny i ciągnął ze wszystkich sił i dzwonił.
Później myśląc, że niepodobna mu będzie znieść wzroku tego biednego ojca, wybiegł, i jak zbrodniarz jaki schronił się do swego pokoju.
Tam był z godzinę bez przytomności prawie, tamując dech, podsłuchując najmniejszy szelest przezedrzwi uchylone. Nie śmiał zejść i spytać się, co się stało — i doświadczył wszystkich męczarni, które dzielą wątpienie od rozpaczy.
Nareszcie usłyszał, że któś wchodzi po schodach, zbliża się ku niemu — i ujrzał po chwili starego Józefa na progu.
— I cóż Józefie, spytał, a Magdalena?
Józef nic nie mówiąc podał mu list.
W tym liście p. d’Avrigny pisał mu tylko:
— „Tą razą umrze pewno — i umrze przez Ciebie!”
Łatwo pojąć, jak przepędził noc Amory.
Pokój jego był właśnie po nad pokojem Magdaleny. Przez noc całą biedny młodzieniec leżał na posadzce i słuchał. Czasem tylko wstał i otworzył drzwi, spodziewając się że jaki służący przechodząc, powie mu choć słów kilka o niéj.
Nieraz słyszał jak szli i wracali szybko: wiecznie napady choroby powtarzały się; i znowu dyszał kaszel jéj, co mu rozdzierał wnętrzności.
Zaczęto dnieć; zgiełk w pokoju Magdaleny ucichł pomału; Amory sądził, że zasnęła.
Zeszedł do małego salonu; długo stał podedrzwiami jej sypialni i słuchał, i nieśmiąc wejść, nie chcąc wrócić do siebie, stał jak wbity w ziemię.
Drzwi się nagle rozwarły — Amory cofnął się.
To d’Avrigny wychodził z pokoju córki, a na widok młodzieńca twarz jego przybrała wyraz surowości straszliwéj.
I Amory czuł, jak nogi pod nim drżą, i na kolana padł, cichym głosem o przebaczenie błagając.
Przez chwil kilka klęczał; ręce wyciągnął ku p. d’Avrigny, i skłonił czoło i nie śmiał podnieść go; a piersi wzbierały łkaniem i łzy padały na posadzkę.
Wreszcie uczuł, że p. d’Avrigny wziął go za ręce — a ręce były zimne jak z marmuru.
— Wstań Amory, rzekł on, nie twoja w tém wina, ale wina natury, co sprawia iż miłość ożywcza dla jednych, jest — śmiertelnym ciosem dla innych. Jam przewidywał to wszystko i dla tego właśnie obciąłem, abyś jechał od nas.
— Mój ojcze, mój ojcze, ocal ją, ocal — choćbym jéj już nigdy ujrzeć nie miał;
— Ocalić ją — mówił p. d’Avrigny — sądzisz że potrzeba prosić mię abym ją ocalili — nie mnie proś — proś Boga!
— Więc nie ma żadnej nadziei — więc potępieni jesteśmy nieodzownie?
— Amory, odpowiedział p. d’Avrigny, wiesz że użyję wszystkich środków jakich sztuka moja dostarczyć mi może — ale ja ci powiadam, że sztuka nic nie pomoże przeciw chorobie, która do tego już stopnia jest rozwinięta, jak ta.
I dwie duże łzy spłynęły z pod suchych powiek skołatanego starca.
Amory łamał ręce w rozpaczy. P. d’Avrigny ulitował się wreszcie boleści jego, i przyciskając go do serca mówił mu.
— Słuchaj, jedno nam tylko zostaje — uczynić jéj śmierć znośniejszą; na to tylko mogę użyć sztuki mojéj, na to tylko zda ci się miłość twa. Wypełnijmy więc wiernie tę ostatnią powinność! Idź do siebie, jak będziesz mógł widzieć Magdalenę przyszlę tam.
Amory straszliwych oczekiwał wyrzutów; ta boleściwa dobroć zmieszała go — i byłby wołał raczej słyszeć przekleństwa, jak te ponure łagodności wyrazy.
Poszedł na górę i chciał pisać do Antoniny, ale dwóch myśli związać nie był w stanie.
Rzucił pióro precz, i głowa pochyliła się mu na stół.
I pozostał tak długo, nieruchomy, niemy, nie mierząc wcale czasu. — Józef zbudził go z tego letargu mówiąc:
— P. d’Avrigny prosi pana.
Amory wstał w milczeniu i poszedł za starym sługą. — Przededrzwiami wstrzymał się: nie miał odwagi wejść.
— Chodź Amory, rzekła Magdalena siląc się aby mówić głośno, chodź!
Biedna, cierpiąca poznała kroki kochanka. Amory chciał rzucić się do jéj pokoju, ale pojął, co za skutek mogłoby sprawić podobne ukazanie się. Ułożył więc twarz swą, z lekka uchylił drzwi, i wszedł z uśmiechem na ustach, ze śmiertelnym bólem w sercu.
Magdalena wyciągnęła obie ręce ku niemu, i chciała się podnieść; ale to było zbyt wielkie wysilenie dla niéj — i osłabiona padła na poduszki.
Wtedy cała wyrachowana spokojność młodzieńca znikła wraz. Widząc jéj bladość, i osłabienie, krzyknął boleśnie i skoczył ku niéj.
P. d’Avrigny wstał, ale Magdalena wzięła go za rękę, a giest jéj był tak błagalny, że siadł znowu na krzesło, i głowę oparł w milczeniu.
I była cisza głęboka — tylko Amory przerywał ją łkaniem swém.
Wszystko było w tym stanie jak przed piętnastą dniami; ale tą razą był to napad powtórny.
Czy będę żył czy umrę? takie pytanie zadają sobie codzień, patrząc na Magdalenę słabszą coraz, i na marzenia moje gasnące z jéj życiem. Przysięgam ci Antonino, że kiedy wchodzę do niéj i pytam się p. d’Avrigny, jak się mamy? mówię szczerą prawdę; i dziwi mię to, że nie odpowiada mi: gorzej się macie.“ —Z resztą zaledwo się łudzić mogę. Zrazu niewiara moja chciała zwalić wyrok nauki; miałem nadzieję;—ale nadzieja, coraz bardziéj mię opuszcza. Jeszcze liście nie opadną z drzew, a Magdaleny nie będzie już na téj ziemi.
Antonino! mówię Ci, potrzeba dwa groby wykapać od razu. — Mój Boże — nie mam żadnej goryczy w sobie, a przecież nie mogę odpędzić od siebie tej myśli, że smutny jest mój los i godny politowania — Doszedłem do progu szczęśliwości najwyższéj, aby paść na progu tym; widziałem wszystkie radości tej ziemi i tracę je; żywiłem w sercu nadzieję błogiej przyszłości — i nadzieje te odbiegają mnie na zawsze. Bogaty, młody, i tak kochany, życia tylko pragnąć mogłem — a umrę ostatniem tchnieniem u kochanej mej Magdaleny.
I kiedy pomyślę, że to ja.... O mój Boże, mój Boże — gdybym miał odwagę odmówić jéj!.... ale by sądziła może, że jej nie kocham, i odmowa moja oziębiłaby może jej miłość! — prawie przyznaję się, że lepiej jest, jak jest, bo pewny jestem przynajmniej, że umrę razem z nią.
Co za serce ma p. d’Avrigny! — od tego listu ostatniego ani słowo jedno wyrzutu z ust jego wie wyszło; nazywa mię ciągle synem swym, jak by zgadywał, żem oblubieńcem Magdaleny nie tylko w tém życiu — ale i w tamtém.
Biedna Magdalena! ona nie widzi, że godziny nasze policzone są. Jej choroba ma ten dziwny przywilej, że chory niebezpieczeństwa nie domyśla się wcale. Mówi mi ciągle o przyszłości, robi projekta i plany; nigdy nie była cudniejsza i łaskawsza dla mnie; co chwila gniewa się, że nie pomagam jej budować tych zamków powietrznych.
Dziś rano przestraszyła mię bardzo.
— Mój kochany, rzekła mi, póki jesteśmy we dwoje tylko, daj mi atramentu i papieru muszę pisać.
— Co takiego? Magdaleno. Jesteś tak słaba?
— To mi pomożesz Amory.
— Oniemiałem — to mnie dobiło. Myśliłem, że poznała wreszcie niebezpieczeństwo nasze, że jakieś złowieszcze przeczucie mówiło jej, że koniec jej bliski; że chciała pisać ostatnią wolę swą. Przyniosłem jej, czego żądała. — Ale była zbyt słaba, jakem przewidział. Mimo to, żem utrzymywalł ją, Zawróciło się w głowie, pióro wypadło z ręki, musiała się położyć.
— Prawda Amory, rzekła mi, po chwili odpoczynku, nie mogę pisać; ale będę ci dyktowała, pisz....
Wziąłem pióro, i byłem gotów — a pot zimny na czoło bil. Dyktowała mi tryb życia cały, w którym oznaczyła zatrudnienie na każdą godzinę, przez cały czas, któryśmy mieli razem żyć.
Jutro P. d’Avrigny chce zrobić konsylium, bo jako ojciec wątpi o swojej sztuce. — Konsilium! rozumiesz Antonino, sześciu ludzi przyjdzie, ubranych czarno, sześciu Sędziów przyjdzie uroczyście wydać wyrok życia lub śmierci nad biedną, chorą, niewinną Magdaleną. Straszliwy to sąd, co chce odgadnąć wolę Boga.
Kazałem sobie dać znać skoro tylko przybędą. Nie będą widzieli Magdaleny. P. d’Avrigny obawia się, aby widok ich nie wyprowadził jéj z błędu. Nie będą wiedzieli, że idzie o córkę ich towarzysza: p. d’Avrigny boi się, aby przez litość nie zataili przed nim czego. Ja się ukryję, ale będę przy tém konsilium. Ani ojciec ani lekarze nie będą wiedzieli, że jestem tam.
Pytałem go wczoraj w jakiem celu zwołuje tę radę.
— To nie w celu żadnym ale w nadziei — odrzekł mi.
— A jakaż jest nadzieja? spytałem, czepiając się jak biedny rozbitek, deszczki małej, którą spostrzegłem na drodze mej.
— Możem nie poznał choroby albo możem się omylił wleczeniu, dla tegom zawezwał tych właśnie, co trzymają się metody, którą ja potępiam. Oby Bóg chciał, aby mię upokorzyli, aby mi dowiedli że jestem głupszy od najgłupszego cyrulika!.. — O! jakżebym wtedy był szczęśliwy, mój Amory — niższością moją! Niech mi który z nich powróci córkę, żonę tobie, nie zrobię tak jak ci klienci, co obiecuję nam połowę majątku swego, a później przysyłają kilkanaście dukatów przez lokaja. — Nie! — Zbawcy dziecka mojego powiem radosny: ty jesteś Bogiem lekarskiéj sztuki, potęga twoja wszechmocna. — Weź klientów moich, i zaszczyty moje, i tytuły i krzyże i sławę moję weź — jam ci to zabrał niesłusznie — tobie jednemu należy się to.
Ale niestety! dodał po chwili bolesnego milczenia, smutnie kiwając głową: to jedno mię trwoży żem się nie omylił, być może.
Magdalena się budzi, idę do niej.
Do jutra.
Dziś o 10ej z rana, Józef dał mi znać, że lekarze zebrali się w gabinecie p. d’Avrigny; poszedłem natychmiast do biblioteki, i tam ukryty za drzwiami szklanemi, mogłem widzieć wszystko i słyszeć wszystko.
Byli tam już: znakomitości same medycyny, wszyscy xiążęta nauki. — Sześciu było, a drugich takich sześciu nie znajdziesz łatwo wreszcie Europy, a przecież, kiedy P. d’Avrigny weszedł, powstali wszyscy i skłonili się mu, jak poddani królowi swemu.
Na pierwszy rzut oka mogło się zdawać, że był zupełnie, spokojny; ale ja, co go widzę od dwóch miesięcy, jak wiecznie zajęty dziełem zbawienia swéj córki — ja dojrzałem po zaciśniętych szczękach jego i zmienionym głosie, że był głęboko wzruszony. I zaczął mówić. Oświadczył im przyczynę dla któréj wezwał ich; opowiedział im śmierć matki Magdaleny, i dzieciństwo słabe ukochanego dziecięcia, i ostrożności jakich używał gdy dorastała, i obawy jego, kiedy nadchodził wiek namiętności, i miłość jej dla mnie. Wszystko to mówił nie nazywając nikogo z nas. I mówił daléj, jak ojciec wahał się oddać córkę za mąż i jak w skutku wypadków następnych omal nie straciła życie. Nareszcie mówił (a ja czułem, że straszna zbliża się chwila, sądziłem że będzie oskarżał mnie) nareszcie mówił o ostatniej katastrofie, i o tem jak zwątpił o życiu chorej, o którą prawie od urodzenia walczył ze śmiercią opornie.
O! przyznaję się, zachwiałem się na nogach, oparłem się o mor. Nie oskarżał mię wcale, po prostu opowiedział rzecz.
Potem skończywszy historyę chorej zaczął historyę choroby: śledził ją we wszystkich jej przejawach, rozbierał wszystkie jej zjawiska, pokazywał im śmierć w piersiach Magdaleny, robiąc niby sekcyę na żywej; i wszystko to mówił z taką mocą, tak jasno i dobitnie, że ja sam, obcy zupełnie nauce, mogłem zatrwożonym wzrokiem śledzić postęp zniszczenia.
O! mój Boże! mój Boże! On widział wszystko, odgadł wszystko, biedny ojciec, i zniósł to; a za każdem słowem jego, za każdą fazą nową choroby, którą opisywał, słuchacze jego, winszowali mu, unosili się bez końca.
A kiedy skończył rozbiór męczarni swojej, kiedy boleść po boleści przedstawił im chorobę dziecięcia, kiedy wystawił im cały szereg tych cierpień, co zabijają nas troje od razu — nazwali go swym mistrzem, królem swym nazwali. Wszystko to było doskonałe — głębokie! nic nie puścił mimo — nic! było to cudo-badania: widział i pojął wszystko jak Bóg sam! A on przez ten czas ocierał pot z czoła, bo ostatni blask nadziei mu gasnął, bo widział, że nie omylił się.
Ale jeśli pojął powstanie, bieg i postęp choroby, może przynajmniej leczenie mylne było. Wtedy zaczął się wykład środków, jakich używał, walcząc z chorobą; cały spis sposobów ratunku, które czerpał z doświadczenia innych i myśli własnéj. Był to przegląd oręża, którym bezustannie walczył przeciw tym suchotom odradzającym się wiecznie. I cóż pozostawało uczynić? Myślił jeszcze użyć tego lekarstwa — ale było zbyt silne; chciał spróbować innego — ale mogło być bez skutku. A więc odwoływał się do kolegów swych, bo wyznawał im, że sam przyszedł już do téj granicy, po za którą nie sięga nauka ludzka.
Uczony Arcopag milczał przez chwilę; widziałem, nadzieja błysnęła na czole p. d’Avrigny. Niezawodnie zbłąkał się, niezawodnie pominął jaki środek pewny i niezawodnie jego uczeni koledzy objaśnieni dobitnością jego analizy, podadzą mu lekarstwo proste, łatwe skuteczne, i ocalą mu dziecię.... i dla tego milczeli i namyślali się, nim radzić zaczną. Ale milczenie to, było niemem uczczeniem i podziwieniem, i wkrótce zaczęły się pochwały nie zwykłe, straszliwe. Według słów ich: Pan d’Avrigny był zaszczytem lekarzy Francyi. Wszystko co człowiek zrobić może — on już zrobił; ani jednego błędu, ani jednej wątpliwości, ani jednej rzeczy niepewnej. — Przedstawił im widok cudowny odmalowawszy tę walkę człowieka przeciw naturze, któréj tak długo się opierał. On rozsunął granice nauki, ale dalej iść nie było podobna, wszystkie środki ludzkie wyczerpane.
Gdyby chory nie był śmiertelnie dotknięty, on wyleczyłby go; ale teraz, choćby cudu dokazał nawet, widocznem było, że chory umrze za 15 dni, co najwięcej.
Na ten wyrok p. d’Avrigny zbladł — nogi zadrżały pod nim, padł na krzesło i rzewnie zapłakał.
— Ale, pytali go ci panowie, dla czego chory tak obchodzi pana?
— O! panowie, wołał biedny ojciec rozdzierającym głosem — to moja córka!
Nie mogłem wytrzymać dłużéj — wszedłem do gabinetu, i rzuciłem się w jego objęcia!
Wtedy zrozumieli wszyscy i wyszli w milczeniu.
Pozostał jeden tylko, a gdy p. d’Avrigny podniósł głowę, zbliżył się do niego.
Był to jeden z lekarzy, co trzymał się metody wyłącznej, przez innych wzgardzonéj. Nie miał żadnego szacunku dla p. d’Avrigny, był nawet jego nieprzyjacielem. — On rzekł:
— P. d’Avrigny! moja matka umiera, jak córka twa; tak jak ty dla uratowania córki, tak samo i ja nie oszczędzałem niczego byle matkę ocalić. Dziś rano, idąc tu przekonany byłem, że nie ma ratunku dla niéj. Teraz nadzieja moja wróciła. Powierzam Panu matkę mą — uleczysz mi ją niezawodnie.
P. d’Avrigny westchnął i podał mu rękę.
Poprzedniej nocy, Pan d’Avrigny czuwał z kolei. Ja byłem w swym pokoju — ale noc całą nie mogłem zmrużyć oka na chwilę. Od pięciu tygodni nie spałem może więcéj nad 48 godzin. Nie długo, niedługo spocznę na wieki. — Ach! kto mię widział przed dwoma miesiącami, kto widział młodość moje i wesele, pełność życia i nadziei na mem licu, ten by nie poznał mnie dzisiaj. Twarz moja wybladła, czoło zmarszczkami ściągnięte; ja sam czaję, żem się zestarzał: w 40tu dniach przeżyłem lat 40 prawie.
Dziś rano nie mogąc zasnąć wcale, o 7ej może zeszedłem. P. d’Avrigny wychodził z pokoju córki. Zaledwo mię dostrzegł; zdaje się że jedną ma tylko myśl w głowie, i od sześciu tygodni ani słowa nie zapisał do dziennika swego, w którém niegdyś kreślił wypadki dni przeżytych. — Bo też teraz dzień każdy mało ma wypadków, ale jakże wiele zawiera boleści — Nazajutrz po zapadnięciu jej powtórném napisał tylko.
„Znowu chora!...
I więcéj nic. — Mój Boże, ja wiem co on napisze następnie.
Zatrzymałem go i pytałem się ojej zdrowie.
— Nic dobrze się ma, ale śpi, rzekł mi, nie patrząc na mnie w roztargnieniu; Panna Brown jest przy niej, ja idę przygotować dla niej napój.
Jeszcze od owego balu, P. d’Awrigny jeden z pokoi zamienił na aptekę, i wszystkie lekarstwa które Magdalena zażywa, jego własnemi rękami są robione.
Posunąłem się ku drzwiom chorej. Zatrzymał mię nip patrząc ciągle na mnie i rzekł!
— Nie chodź, obudzisz ją!
Później poszedł, najmniejszej już na mnie nic Zwracając uwagi. Wzrok jego nieruchomy, głowa pochylona, palec wiecznie na ustach — a w głowie ciągle myśl jedna, wiecznie taż sama, jedyna.
Wtedy nie wiedząc co robić ze sobą aż do jéj obudzenia się, poszedłem sam do stajni, osiodłałem konia, skoczyłem nań i puściłem się w cwał.
Więcej niż miesiąc nie wychodziłem wcale — wielką potrzebę odetchnąć świeżem powiewem. Przybywszy do lasku na alleję Madrycką, przypomniałem sobie mój spacer przed trzema miesiącami. Jakże się rzeczy zmieniły: wtedy stałem na progu szczęścia, dziś jestem na progu rozpaczy.
Zaledwo zaczyna się Wrzesień, a liście opadają już. Lato było skwarne, bez wiatrów chłodnych, bez deszczów ożywczych. Zato jesień wcześnie zabija nam kwiaty i Magdalenę zabije.
Dosyć było ludzi w lasku, mimo że dopiero 10ta, i czas wcale pochmurny. Puściłem swobodnie konia mego, doniósł mię aż do Marly, przesadzając barjery i rowy. — O 11ej godzinie wróciłem do domu zmęczony jazdą, skołatany boleścią; jednak czułem, że zmęczenie ciała zmniejszało ból duszy mojej.
Magdalena tylko co się obudziła. Drogie dziecię! Nie cierpi wcale, umiera zwolna, nie wiedząc o tém, że umiera. Pytała się gdziem był tak długo; nieobecność moja niepokoiła ją. — O tobie tylko Antonino nie mówi wcale. Zkąd milczenie? Zbliżyłem się do łóżka jej i powiedziałem, że sądziłem, iż śpi jeszcze i dla tego nie wchodziłem. Nie pozwoliła mi skończyć i na znak przebaczenia podała mi rękę malutką, palącą. Potem prosiła mię, abym jéj przeczytał cokolwiek z Pawła i Wirginii.
Otworzyło mi się właśnie pożegnanie tych biednych dzieci. O! zaledwo łzy mogłem wstrzymać, Czasami P. d’Avrigny wchodził do pokoju, ale oddalał się natychmiast zajęty cały myślą swą. — Magdalena wyrzucała mu łagodnie to zamyślenie. Zaledwo jéj słuchał; nie odpowiadał prawie. W samej rzeczy badając wiecznie chorobę, zdaje się, że o córce zapomniał. Około 6tej wieczorem wrócił, przyniósł jéj napój i kazawszy napić się, zalecił jak największą spokojność.
Dziś wieczór ja byłem przy niéj z kolei. P. d’ Avrigny, Panna Brown i ja mieniamy się tak ciągle, i siedzimy po całych nocach przy niéj. Chociaż byłem mocno zmęczony i zbolały, upomniałem się przecież o prawo moje, i p. d’Avrigny wyszedł, nie rzekłszy ani słowa przeciw temu. — Magdalena zasnęła spokojna jak gdyby godziny, jej policzone nie były. Ale ja niespałem. — Smętne myśli moje odpędzały sen. Jednak koło północy, zaczęło mi się ćmić w oczach, głowa mi ciężyła, i walcząc przez chwilę przeciw snowi, uległem mu nareszcie, i wsparłem czoło o krawędź jéj łóżka.
Wtedy, jakby chcąc wynadgrodzić mi boleści dzienne, słodkie sny przed sklejonemi stanęły oczyma. Zdało mi się, że była noc i noc czerwcowa, spokojna, gwiaździsta. Ja i Magdalena chodziliśmy razem. Kraj był jakiś obcy — wszelako mi znany. Szliśmy rozmawiając po nad brzegiem morza, w około pięknéj zatoki, i podziwialiśmy blask księżyca, co srebrzył spokojne wód fale; nazywałem ją żoną mą, ona mówiła mi Amory, a mówiła tak słodkim głosem, że Aniołowie cudniejszej nie znają muzyki.
Nagle, obudziłem się z tych snów rozkosznych; ujrzałem pokój ciemny, białe łożę, ponurą kobietę, co przy Magdalenię czuwa z nami, a obok mię stał p. d’Avrigny, poważny i milczący, badał uśpioną córkę; twarz jego była nieruchoma, oczy straszne wyrazem myśli głębokiéj.
Widzisz, żeś źle zrobił napierając się czuwać dziś, rzekł mi zimno; w 24 roku życia sen potrzebniejszy jest aniżeli w 60tym. Idź odpoczniéj nieco, mój kochany, ja zostanę tu.
Nie było w słowach jego ani cierpkości, ani urągania; i owszem można było dojrzeć współczucie ojcowskie dla mej słabości, a przecież uczułem w sobie szal jakiś głuchy i zazdrość głęboką. Bo w istocie on mi się wydaje istotą nad ludzką, duchem pośrednim między Bogiem i ludźmi; zdaje mi się, że żaden warunek tej ziemi nie cięży na nim, że nie potrzebuje ani pokarmu ani snu: od miesiąca nie stano łóżka jego, bo czuwa ciągle, czuwa zawsze, myśli zawsze i bada.
Czyliż ten człowiek z żelaza?
Niechciałem iść do siebie, poszedłem do ogrodu; siadłem na tę samą ławkę na któréj siedzieliśmy razem. I najdrobniejsze szczegóły nocy owej stanęły przed myślą moją. W całem froncie jedno tylko okno słabem świeciło światłem. To okno Magdaleny. — Patrzałem na to światło słabe i drżące i porównywałem je z tym ostatkiem życia, które ożywia jeszcze ciało ukochanej mej Magdaleny. Jedną rażą światło zagasło — ciemności mię otoczyły. Zadrżałem. Czyż to niedoskonały obraz istnienia mojego? — Tak pomału gaśnie ostatni płomien światłości, która przez chwilę jaśniała wśród mroku życia mego.
Omyliłem się, Antonino. P. d’Avrigny ma także godziny słabości i rozpaczy. Dziś rano wszedłszy do jego gabinetu, zastałem go pochylonego nad biurkiem; głowę miał opartą na ręku. Sądziłem że śpi, i zbliżyłem się do niego nie tak już upokorzony, bom mniemał, żem dostrzegł i w tym człowieku ludzką słabość. — Ale sądziłem źle; usłyszawszy kroki me, podniósł głowę; po twarzy jego obfite płynęły łzy.
Wtedy serce moje ścisnęło się straszliwie; pierwszy raz dopiero widziałem łzy na twarzy jego.
A dotąd widząc spokój jego, sądziłem, że miał nadzieję.
— Czyż nadzieja ocalenia jéj zginęła? zawołałem....
Więc nie znasz środka już? Nie masz żadnego lekarstwa?
— Nic nie działa, nic, odpowiedział mi. Wczoraj przygotowałem jéj napój nowy, bezskuteczny, bezużyteczny, jak wszystkie poprzednie. Ach! i cóż to jest nauka? mówił daléj, podniósłszy się i chodząc wielkiemi kroki; to cień, to czczy wyraz. Gdyby mi jeszcze mówiono, że idzie o wlanie życia w organizację starą, zużytą którą wiek sam ciągnie do grobu, że idzie o odżywienie krwi zbiedniałej latami, że idzie o mnie naprzykład, ha! wtedy rozumiałbym, że niepodobna ożywić nicestwa. Ależ tu — potrzeba ocalić dziecię ledwo na świat narodzone, potrzeba wyrwać chorobie organizację młodą, świeżą, pełną życia, pełną siły — i nie można zrobić tego — nie można!
I biedny ojciec łamał ręce, a ja bezsilny niewiadomością moją, równie jak on nauką, patrzałem na niego niemy, nieruchomy.
— A jednak, mówił daléj niby do siebie samego, gdyby wszyscy ci, co się zajmują sztuką leczenia, równie pracowali szczerze jak ja, ileżby nauka zyskać mogła? — Nikczemni! — ale w tym stanie, w jakim jest, na cóż się przyda! O mój Boże! chyba na to żeby mi objawić, że za ośm dni, córka moja już żyć nie będzie.
Wydałem głuchy okrzyk.
— O! nie! odrzekł on, niby w szaleństwie.
O! nie! ona nie umrze, ja ocalę ją! — wynajdę napój jaki, lekarstwo jakie, wynajdę tajemnicę życia wiecznego, bodajbym lekarstwo to zaprawił krwią żył moich, wynajdę je — i ona nie umrze!
Pskoczyłem ku niemu, ująłem go w objęcia moje, bo zdało mi się, że padnie z osłabienia.
— Słuchaj Amory, rzekł mi, dwie myśli wiecznie krążą po mej głowie, i zdaje mi się, że mnie o szaleństwo przyprawią. Pierwsza jest, że moje dziecię żyłoby może, gdyby je można zaraz, bez żadnego zmęczenia i wstrząśnień przenieść do łagodniejszego klimatu do Nicy, na Madezę, albo do Palmy. Dla czegóż Bóg, dawszy ojcom miłość boską dla dzieci, niedał im potęgi równéj ich miłości, nie pozwolił rozkazywać czasowi, niszczyć przestrzeni, odległości, poruszać świat cały dla dziecka. O! mój Boże to niesprawiedliwie, to bezbożnie. Druga myśl, co mię męczy jest, że nazajutrz może po śmierci córki mojéj, wynajdzie kto, może ja sam wynajdę lekarstwo przeciw chorobie, na którą ona umiera. O! gdybym to ja znalazł, sądzę, że nie powiedziałbym nikomu! bo i cóż mię obchodzą córki obce? Nieciłby ojcowie ocalili mi córkę moją!
W tej chwili panna Brown weszła z oznajmieniem, że Magdalena się obudziła.
Wtedy Antonino, widziałem, jak cudowną potęgę ma człowiek ten nad sobą samym. — Rysy jego wzburzone usłuchały woli jego, i przybrały wyraz zwykłego spokoju. — Ale coraz spokojność ta staje się bardziéj ponurą. Poszedł więc pytając mnie, czy idę z nim. Ale ja nie mam téj stoickiej energii jak on. Ja potrzebuję więcéj daleko czasu, żeby twarz moja uspokoiła się jakotako — półgodziny prawie przeszło nimem był wstanie kazać się Magdalenie.
I właśnie w téj przerwie piszę do Ciebie, kochana, Antonino.
Jakiego anioła straci ziemia! patrzałem dziś na Magdalenę: w fosy jéj długie, złociste, rozwiane po poduszce, białość perły, oczy duże pełne smutku. To piękność ostatnia, najwyższa, którą resztki życia oświecają ciało, martwe niezadługo. I mówiłem sobie: Czyż w głosie jéj i w spojrzeniu, i w głębokiej miłości, co się uśmiecha jéj uśmiechem, czyż w tém wszystkiem nie odbija się dusza jéj? — Czy to wszystko nie jest duszą samą? a dusza czy może umierać?
A ona mrze przecież!
I wdzięk ten cały się zaćmi, zaginie — nie należąc do mnie wcale. I na ostatnim sądzie, Serafin co wezwie Magdalenę aby z niéj równego sobie zrobić anioła, nie mojem ją nazwie imieniem.
Biedne dziecko! i ona widzi teraz, że słońce życia jéj zachodzi; i złowieszcze przeczucia zaczynają dręczyć ją.
Dziś rano, nimem wszedł do jéj pokoju stałem przez chwilę podedrzwiami, bo tak robię zwykle, chcąc zebrać całą noc duszy swej, i wypogodzić twarz nieco.
Słyszałem jak łagodnym głosem dziecięcia mówiła do ojca: O! ja czuje że mi bardzo źle!... Ale ty mię ocalisz mój ojcze, ty mię ocalisz, — bo wiesz, że gdybym ja umarła i on by umarł także?
— O! tak — tak! najdroższa Magdaleno tak, jeśli ty umrzesz — ja żyć nie będę.
Wszedłem w téj chwili i uklękłem przy jéj łóżku.
Ojciec miał właśnie odpowiedzieć jéj, ale dała mu znak aby milczał. I ona także, kochana Magdalena moja, sądzi, że nie znam stanu jéj zdrowia i chce ukryć przedemną przeczucie swoje.
Podała mi rękę — podniosła mię, a kiedym wstał prosiła abym jéj jeszcze raz zagrał tego walca Webera, który lubi tak. Wahałem się. P. d’Avrigny skinął na mnie, żebym jéj usłuchał.
Niestety! tą razą już biedna, droga moja Magdalena, nie wstała, nie przyszła do mnie; i potęga melodyi nie działała na nią tak silnie jak wtedy; zaledwo zdołała unieść się na łóżku, a potem kiedy ostatnia nota ucichła, kiedy ostatni dźwięk ulatywał, zamknęła oczy i wzdychając padła na poduszki.
Później myśli poważne zajęły ją. Powiedziała ojcu, że byłaby bardzo szczęśliwą, żeby się mogła widziéć z proboszczem Ville-d’ d’Avray, który jéj pierwszą dawał kommunię. Wtedy p. d’ Avrigny poszedł napisać list do tego godnego pasterza. Ja zostałem przy niéj.
Czyż to wszystko nie smutne, czyż nie można umrzéć z tego już? Umrzeć! — to jedyny wyraz stosowny.
Ale czy pojmiesz jedną rzecz Antonino? ona nie mówi o tobie, nie pragnie widziéć cię wcale, a p. d’Avrigny z swej strony nie przypomni jéj nawet, że ty istniejesz na świecie.
Ach! gdybyś mi wyraźnie nie zabroniła mówić z Magdaleną o Tobie, dawnobym wiedział przyczynę tego milczenia.
Moja córka umiera. Nim stanie przed sądem Boga chciałaby widzieć ojca swego duchownego. Przybywaj więc co rychlej, proszę Cię. — Znam Cię dosyć, dlatego nie piszę Ci więcej. Wiem, że gdy kto cierpi, i w cierpieniu swojem wzywa Ciebie, dość ci powiedzieć: przybądź — i przybędziesz.
Jeszcze o jedną łaskę proszę Cię. Niech cię nie dziwi treść proźby mojej i zapomnij że prosi cię ten, którego nazywają, choć sensu w tém niema, jednym z pierwszych lekarzy Paryża.
Prośba moja następująca:
Wszak prawda, że w Ville-d’Avray jest ubogi pasterz jeden, Andrzej, który między włościanami za cudownego uchodzi lekarza, i jak mówią, przez proste kombinacje pewnych roślin wrócił do życia wielu ludzi, skazanych na śmierć przez medyków najbieglejszych.
Wszystko to słyszałem dawno. Wszak nie mylę się? — Wolno mi jeszcze mieć nieco pamięci. Opowiadano mi o tych cudach, kiedym był jeszcze szczęśliwy, a więc nie łatwo wierzący.
Przywieź mi tego człowieka szanowny kapłanie, proszę cię.
Konny posłaniec umyślnie wyprawiony, odwiózł list do plebana. Tegoż samego dnia o 5 po obiedzie przyjechał pleban i przywiózł ze sobą pasterza. Pasterz ten, byt to nie okrzesany chłop, bez żadnych wiadomości, i jeżeli p. d’Avrigny mógł mieć jaką z téj strony nadzieję, to po pierwszém stówie jego łatwo mógł pojąć, o ile nadzieja ta była urojona.
Wprowadził go jednak do pokoju córki, pod pozorem, że człowiek ten przyszedł oznajmić iż pleban nazajutrz dopiero przybędzie. Magdalena dzieckiem jeszcze będąc widziała nie raz tego pasterza we dworze, i poznała go teraz z przyjemnością; wychodząc razem z Andrzejem z pokoju córki, p. d’Avrigny spytał go, co sądzi o Magdalenie. Wtedy on z głupotą nieoświecenia rzekł mu, że w istocie ona ma się bardzo źle, ale on jeszcze więcéj chorych uzdrawiał, za pomocą ziół, które miał ze sobą.
I wyciągnął z worka ziół pęki, którym mocy dodawała epoka zbierania ich, jak mówił. Pan d’Avrigny spojrzawszy tylko na zioła te, poznał wnet, że mięszanina ich widocznie zrobić może skutek prostej tyzanny; ale ponieważ nie mogła być szkodliwa, pozwolił przygotować lekarstwo; Sam zaś nie mając żadnej już z téj strony nadziei udał się do plebana.
— Panie plebanie rzekł mu, lekarstwo Andrzeja jest śmieszne; ale pozwoliłem mu zrobić, bo nie jest niebezpieczne. Ani ono opóźni ani przyspieszy godziny śmierci Magdaleny: a śmierć ta nastąpi w nocy z Czwartku na Piątek, albo w Piątek rano, co najpóźniej. Dość się znam na tém, rzekł z gorzkim uśmiechem, dość znakomitym jestem doktorem abym mógł sądzić, że przepowiadając to nie omylę się.
Widzisz więc szanowny plebanie, że żadnej z tego świata nie mam nadziei.
— Panie d’Avrigny miej w Bogu nadzieję, rzekł pleban.
— Właśnie do tego chciałbym dojść, rzekł p. d’Avrigny wahając się chwilę. Tak, spodziewałem się zawsze, wierzyłem zawsze w Boga, a szczególniej kiedy mi córkę dał. A przecież przyznam ci się, że wątpienie nie raz w mojej głowie powstało. Analiza pełna jest wątpienia; patrząc ciągle na materyę, zaczyna się nie wierzyć w istnienie ducha; a kto nie wierzy w ducha, ten nie będzie wierzył w Boga samego. — Kto odrzuca cień, odrzuca słońce. I ja w mojej niedołężnej dumie człowieczej odważałem się nieraz poddawać bezbożnym badaniom moim Boga niepojętego. Niech cię te nie gorszy, ojcze mój, bo teraz żałuję za te myśli zuchwałe. Dziś patrzę na nie jak na zbrodnię, na niewdzięczność obrzydłą — bo dziś ja wierzę!
— Wierzcie a będziecie zbawieni, rzekł kapłan.
— Właśnie te słowa powtarzam ciągle mój ojcze, rzekł p. d’Avrigny, bo dziś nie tylko wierzę w myśl jako pyszni, ale w literę wierzę jako prostaczkowie. Wierzę w to, że Bóg jest dobry, wielki, miłosierny; że jest wieczny i zawsze przytomny w nieskończenie małych wypadkach życia. Wierzę w to, że Ewangelia Boskiego naszego Zbawcy zawiera w sobie nie symbole tylko, ale fakty.
Wierzę, że historya Łazarza i córki Jairy nie parabolami są tylko, ale wypadkami rzeczywistemi; że nie o zmartwychwstaniu towarzystw ludzkich w nich jest mowa, ale po prostu o powróceniu do życia osób szczególnych: wierzę nareszcie, że Zbawiciel pozostawił władzę Apostołom swoim, a zatem wierzę i w cuda, które oni uczynić mogą za boskiém Świętych Pańskich pośrednictwem.
— Jeśli tak jest — toś szczęśliwy synu mój, rzekł pleban.
— O! tak! zawołał p. d’Avrigny padając na kolana o tak! bo wierząc ślepo, mogę paść do nóg twych, mogę ci powiedzieć mój ojcze, że nikt na imię świętego nie zasłużył więcéj od ciebie; całe życie twoje litość i modlitwa zajmuje, i wszelka czynność twoja czysta jest i Bóg patrząc nadzielą twoje błogosławi im. Święty człowieku, uczyń cud dla mnie; powróć życie córce mojej, powróć życie dziecku mojemu!.......
— Niestety! odpowiedział kapłan, niestety! żałuję cię, i boleję nad tém, że nie jestem tak próżen zarzutu jak mówisz mi, i że nie mam cnoty tyle, abym cud podobny uczynić mógł. Ja mogę tylko błagać tego, który losy nas wszystkich trzyma w swojém ręku.
— A więc wszystko skończone! rzekł p.d’Avrigny powstając. Bóg pozwoli umrzeć córce mojéj, wszak pozwolił umrzeć synowi swemu!....
I p. d’Avrigny wyszedł z gabinetu za plebanem, przestraszony bluźnierstwem swojém.
Napój Andrzeja, nie miał w istocie żadnego skutku.
Magdalena przebyła noc w gorączce i spała, ale sen był niespokojny; w jéj marzeniach przebijały się jéj początki konania.
O świcie zbudziła się i krzyknęła. P. d’Avrigny był przy niéj jak zwykle wyciągnęła; ku niemu obie ręce wołając:
— O mój ojcze! mój dobry ojcze, nie uratujesz mię więc?
P. d’Avrigny przyciągnął ją do serca, i łzami odpowiedział na jéj wołanie.
Magdalena uspokoiła się wkrótce i spytała czy ksiądz przyszedł.
— Przyszedł, córko moja, odpowiedział p. Avrignv.
— Ja bym chciała widzieć go, rzekła Magdalena.
P. d’Avrigny posłał dać znać plebanowi, który też przybył natychmiast.
— Ojcze mój, rzekła mu Magdalena, posyłałam po Ciebie, boś ty moim ojcem duchownym. Chciałabym ci się wyspowiadać, czy możesz słuchać mię teraz?
Pleban dał znak przyzwolenia.
Wtedy Magdalena zwracając się do p. d’Avrigny rzekła: Mój dolny ojcze, zostaw mię na chwilę z tym drugim ojcem moim, który jest ojcem nas wszystkich.
P. d’Avrigny pocałował ją w czoło i wyszedł.
We drzwiach pokoju swego spotkał się z Amorym, wziął go za rękę i nic nie mówiąc zaprowadził go do pokoju w którym Magdalena modlić się zwykła; padł przed krzyżem na kolana ciągnąc młodzieńca za sobą i rzekł mu:
— Módlmy się!
— Wielki Boże! zawołał Amory — czyż umarła! — a ja przy niéj nie byłem?
— Nie — nie, odrzekł p. d’Avrigny, nie; uspokój się Amory, jeszcze 24 godzin możemy ją zatrzymać na tym świecie; i ty będziesz przy jéj skonaniu, będziesz Amory.
Amory rzewnie zapłakał, i wsparł głowę na klęczniku. Upłynął tak może kwadrans, drzwi się otworzyły wszedł sędziwy kapłan. Amory się odwrócił.
— I cóż? spytał.
— To Anioł, odpowiedział pleban.
P. d’Avrigny spytał z kolei:
— A kiedy święte namaszczenie?
— Dziś o 5éj wieczorem. Magdalena prosi, aby Antonina obecna była temu ostatniemu obrządkowi.
— To widać czuje już sama, że umrze niedługo, szeptał p. d’Avrigny.
Natychmiast posłano po Antoninę do Ville-d’Avray, następnie p. d’Avrigny wraz z Amorym i kapłanem weszli do pokoju Magdaleny:
Antonina przybyła o 4éj po południu.
Pokój Magdaleny smutny wtedy przedstawiał widok. Z jednej strony łoża stał p. d’Avrigny ponury, prawie dziki rozpaczą: trzymał za rękę umierającą córkę, i utkwiwszy w nią oczy szukał jeszcze ostatniego środka w głębokości myśli swéj, jak gracz kiedy ostatni grosz na kartę kładzie. Amory, siedział po drugiej stronie; chciał się uśmiechnąć do Magdaleny — i płakał biedny. Kapłan, postać szlachetna i poważna, stał w nogach jéj poglądając to na umierającą, to na niebo, co ją przyjąć wkrótce miało do siebie.
Antonina podniosła zasłonę drzwi, i stanęła w ciemnym kącie pokoju.
— Nie kryj przedemną łez swych Amory, mówiła zwolna Magdalena; gdybym ich nie widziała w oczach twoich, wstydziłabym się tych, co mi z ocz płyną. Jeśli płaczemy, czyż nasza w tém Wina? płaczemy, bo smutek to nie mały rozstawać się w wieku naszym. — Życie mi się zdawało tak dobre, i świat tak piękny mi się zdawał — A nadewszystko kiedy pomyślę, że nie będę więcej widziała ciebie, że nie dotknę twojéj ręki już, nie będę mogła podziękować ci za przywiązanie twoje, że położę się i zasnę nie mając wcale nadziei, że mi się we śnie ukażesz o mój Amory — to jest okropnie! Pozwól mi popatrzyć na Ciebie jeszcze, mój drogi, abym mogła przypomnieć sobie obraz twój, gdy będę sama jedna w pośród ciemnej nocy grobu mojego.
— Moje dziecko, rzekł dobry kapłan, opuszczasz rzeczy ziemskie, ale w zamian otrzymasz niebo.
— O! ja posiadałam miłość jego, mówiła z cicha Magdalena. Amory, mówiła daléj głośno, kto będzie Cię kochał jak ja cię kocham? Kto Cię zrozumie jak ja rozumiałam? Kto jak ja podda czynności swoje pod twą łagodną władzę, i uczucia swoje i myśli swoje? Kto miłość własną swoją utopi w miłości ku tobie, tak jak twoja ufająca ci i posłuszna Magdalena? O! gdybym znała taką, przysięgam, powierzyłabym jéj Ciebie; bo teraz nie jestem już zazdrosną.... Ach! biedny, ukochany mój, żałuję ciebie równie jak siebie żałuję, bo dla Ciebie, świat będzie pusty tak jak mój grób......
Amory płakał i po licu Antoniny łzy płynęły obfite; kapłan modlił się, żeby nie płakać.
Jeden p. d’Avrigny, przez miłość wielką dla córki zachował w obec jéj całą moc nad sobą.
— Zanadto mówisz Magdaleno, rzekł jéj łagodnym głosem.
Na te słowa umierająca dziewica odwróciła się do ojca z obliczem pełném wdzięku i szczerości...
— A tobie, cóż powiem, rzekła; tobie, co od dwóch już miesięcy mówisz i robisz rzeczy tak wzniosłe; tobie co mię tak doskonale przysposabiasz do tego, abym nie oślepiła się dobrocią Boga; tobie którego miłość niezmierna i miłosierna tak, że nie jest wcale zazdrosna, a przynajmniéj nie okazuje tego, co daleko większą jest rzeczą. Zresztą teraz mógł byś Bogu tylko zazdrościć jednemu. Zawsze, takie zaparcie się wzniosłe jest, podziwiam je — i, dodała ciszej po chwili, obciąłbym naśladować.
— Moje dziecko, rzekł kapłan, Antonina przyjaciółka twoja, siostra twoja którejś żądała, jest tu. Antonina oznajmiona w ten sposób, ze łzami w oczach zbliżyła się do Magdaleny, Magdalena się wahała z razu, ale później sama przezwyciężając siebie, podała rękę kuzynce.
Antonina rzuciła się na jej łóżko.
I obie dziewice trzymały się w uściskach czas niejaki; potem Antonina zajęła miejsce kapłana, który był wyszedł z pokoju. Antonina, mimo niepokój, jakiego już od dwóch miesięcy doświadczała, mimo boleść, którą czuła w téj chwili, była jednak tak piękna i świeża, tyle życia w niej było, że łatwo wytłumaczyć sobie znaczenie tego zazdrosnego spojrzenia, które Magdalena od pięknéj i świetnej dziewicy zwróciła na rozpaczającego kochanka. W spojrzeniu tém łatwo można było wyczytać, iż Magdalena zazdrościła Antoninie długiej i jasnej przyszłości, do któréj zdało się, była tak oczywiście przeznaczoną; zazdrościła tego prawa jakie Antonina miała do każdego młodego serca, ognistego a wolnego.
P. d’Avrigay pochylił się ku niéj.
— Wszak sama wzywałaś jej — rzekł.
— Tak, tak, mój dobry ojcze, mówiła Magdalena, i szczęśliwa jestem że ją widzę.
I z wyrazem anielskiéj dobroci, biedna umierająca Magdalena uśmiechnęła się do kuzynki.
Amory, w ruchu tym Magdaleny widział tylko uczucie naturalnej zazdrości, jakiego doświadcza istota słaba i umierająca na widok siły i pełności życia. Dla tego on sam poglądając to na swą Magdalenę bladą i osłabioną, to na Antoninę żywą tak piękną, sądził że uczuł toż samo co Magdalena, że uczuł jakąś nienawiść i gniew przeciw zuchwałej piękności, która tak okrutną tworzyła sprzeczność z tą śmiercią boleściwą. Zdało mu się, że gdyby nie miał umrzeć z Magdaleną, jak to był postanowił, to znienawidziłby na zawsze Antoninę, (tę żywą ironię) o tyle, o ile kochałby wspomnienie Magdaleny.
Dla tego natychmiast, chciał przysięgą uspokoić biedną umierającą kochankę; ale w tej chwili odgłos dzwonka przejął go dreszczem. Kapłan z Ville-d’Avray, w towarzystwie Zakrystyana i dwóch chłopców, szedł z ostatnim sakramentem na śmierć przygotować Magdalenę.
Na odgłos tego dzwonka każdy zamilkł i padł na kolana. Jedna Magdalena uniosła się nieco na łożu, jak gdyby chciała wyjść na przeciw Boga, co szedł do niej.
Naprzód wszedł Zakrystyan z krzyżem i dzieci ze świecami, za nimi szanowny kapłan ukazał się z wiatykiem.
— Mój ojcze, rzekła Magdalena, na progu nawet wieczności, grzeszne myśli mogą plamić duszę: boję się czym nie zgrzeszyła od spowiedzi. Nim przyjmę ciało Pana naszego i Zbawiciela, chciałabym ci, mój ojcze, objawić wątpliwości moje.
Przybliż się do mnie, proszę cię.
P. d’Avrigny i Amory usunęli się razem, i kapłan zbliżył się do Magdaleny.
Wtedy przeczyste dziecko to, poglądając na Antoninę i na narzeczonego swego, rzekło słów kilka po cichu. Kapłan odpowiedział na nie znakiem błogosławieństwa.
I święty obrzęd się zaczął.
Kto nie klęczał sam u łoża ukochanéj osoby, ten nie może czuć ile każde słowo wyrzeczone przez kapłana i powtarzane przez obecnych, ile słowo każde przenika do ostatnich głębi duszy. — Amory za każdem uderzeniem serca, sądził że mu pęknie za chwilę. Z rękami załamanemi, z głową w tył rzuconą, i z twarzą łzami oblaną, był istnym obrazem Rozpaczy.
P. d’Avrigny nieruchomy, nie westchnął, nie jęknął ni razu, jednej łzy nie uronił. Gryzł milcząc chustkę, i przypominał modlitwy dziecięce zapomniane od dawna.
Antonina słaba jak kobieta, nie mogła powstrzymać łkania.
I w pośród tych trzech boleści, tak różnie objawionych, odbywał się obrządek święty.
Wreszcie — kapłan zbliżył się do Magdaleny. Ona złożyła ręce, podniosła się, oczy utopiła w niebo i przyjęła w spiekłe wargi hostyę świętą, którą przed sześcią laty po raz pierwszy przyjmowała z rąk tegoż samego kapłana.
Potem, osłabiona tém wysileniem, padła na łóżko, szepcąc:
— O mój Boże, spraw, żeby on o tém nie wiedział nigdy, że zobaczywszy Antoninę chciałam aby on umarł ze mną razem.
Kapłan wyszedł z ludźmi swymi.
Wtedy Magdalena, po kilku chwilach straszliwego milczenia, puściła ręce swoje, które ciągle miała złożone. P. d’Avrigny i Amory ujęli je.
Antonina modliła się.
I zaczęło się milczące i ponure czuwanie.
Magdalena jednak chciała mówić jeszcze, chciała po raz ostatni pożegnać ukochane serca.
Ale słabła tak nagle, i kilka słów wyrzeczonych kosztowało ją tyle, że p. d’Avrigny, nachylając ku niéj ubieloną głowę, prosił ją na klęczkach by nie mówiła.
On widział dobrze, że już wszystko skończone. Teraz pragnął jedynie tego tylko, aby odwlec jak można, wieczny ten rozdział.
Naprzód prosił Boga o życie dla Magdaleny, później o lata życia, później o miesiące, o dnie, teraz błagał tylko Pana o kilka godzin, o kilka chwil jeszcze błagał Pana.
— Zimno mi — wyrzekła Magdalena.
Antonina legła na nogach kuzynki i przez kołdrę chciała je ogrzać tchnieniem swojem. Magdalena bełgotała zaledwie; już nie mówiła.
Jak odmalować strapienie i boleść, co ściskała trzy serca wtedy? — Ci, którzy w straszną i ostateczną noc, ci co w noc taką jak ta, czuwali nad córką, nad matką — ci pojmą boleść tę. — Ci którym los oszczędził uczuć podobnych, niech błogosławią Boga, niech dziękują mu, że nie rozumieją udręczenia takiego.
Antonina i Amory niespokojnie poglądali na P. d’Avrigny. Nadzieja w nas jest tak silna, że żadne z nich nie przypuszczało, żeby nie było ratunku już, i dla tego na czole p. d’Avrigny szukali choćby promyka tej nadziei, która ich ożywiała.
Ale czoło to było ciągle ponure i pochylone, i żaden blask nie oświecał niezmiennej jego boleści.
Około 4ej nad ranem sen zmorzył Magdalenę.
Amory, widząc jak oczy zamyka wstał nagle; ale p. d’Avrigny powstrzymał go skinieniem.
— Śpi tylko, rzekł, uspokój się, Amory;jeszcze jej z godzina życia zostaje.
W istocie spała, piękna, wątła, delikatna.
A noc tymczasem nikła i gwiazdy niby topniejąc tonęły w bieliźnie jutrzenki.
P. d’Avrigny jedną ręką trzymał rękę Magdaleny, drugą badał bicie pulsu, który zaczął słabnąć w końcu ręki — a podnosił się wyżej ku łokciowi.
O 5ej zadzwoniono na Anioł Pański — i dzwonek sąsiedniego Kościoła wezwał wiernych do modlitwy.
Ptaszyna jakaś siadła na oknie, zaśpiewała i uleciała.
Magdalena otworzyła oczy, chciała się podnieść i powtórzyła dwa razy: duszno! duszno!, upadła i westchnęła.
Było to ostatnie westchnienie.
P. d’Avrigny podniósł się i tłumionym głosem rzekł:
— Żegnam cię, Magdaleno.
Amory krzyknął.
Antonina zapłakała.
Magdalena już nieżyła. Razem z gwiazdami zagasła. Pomału, ze snu przeszła do śmierci; jedynem wysileniem jej było westchnienie.
Ojciec, kochanek i siostra poglądali chwil kilka w milczeniu, na drogie im zwłoki. Oczy jej, które w niebo już patrzeć miały, otwarte były; dla tego Amory wyciągnął rękę chcąc zamknąć powieki. Ale p. d’Avrigny zatrzymał go.
— Ja jestem ojcem, Panie, rzekł.
I oddał umarłéj tę pobożną i straszliwą usługę; potem, po chwili niemego i bolesnego patrzenia, na piękną jéj twarz, zimną już, nasunął kołdrę, co śmiertelnym stała się całunem. Wtedy wszyscy padłszy na kolana modlili się za nią tu, a ona tam modliła się za nich już.
Amory poszedł do swego pokoju. Ale w około niego, w sprzętach, w obrazach, w powietrzu samem — tyle było wspomnień rozdzierających, tyle myśli okropnych, że wytrzymać nie mógł tam. Wyszedł z domu pieszo, bez celu, bez myśli, bez planu, dla tego tylko, aby zmienić miejsce.
Było w pół do siódmej z rana.
Szedł z głową pochyloną, a w ciemności i samotności duszy swej widział tylko postać Magdaleny — okrytą śmiertelném nakryciem.
Słyszał tylko echo złowieszcze i nieustanne — co mu powtarzało: umrzeć, umrzeć! Nie wiedząc jakim sposobem, zaszedł na bulwar włoski — wtem napotkał przeszkodę na drodze — Podniósłszy głowę ujrzał trzech młodych ludzi, którzy mu zastąpili drogę. Byli to trzej jego znajomi, weseli towarzysze kawalerskiego jego życia; suknie ich rozrzucone, cygara w ustach, ręce w kieszeniach, pokazywały widocznie, że znajdowali się w tym stanie upojenia, w którym chętnie poznaje się przyjaciół i pragnie się w serdeczności uścisnąć im ręce.
— E! wszak to Amory, zawołał jeden głosem, który wyrażał całą pogardę dla tego wszystkiego co się na około dziać mogło.... Dokądże niesiesz kroki twoje o! Amory, i dla czego od dwóch już miesięcy nie widziano cię nigdzie?....
— Naprzód Panowie, rzekł drugi przerywając pierwszemu, Amory jest porządny wcale chłopiec; przed wszystkiem więc, oczyśćmy się przed niem ze zbrodni włóczenia się po mieście o tej zakazanéj godzinie, o 7ej z rana! Przynajmniéj, nie myśl mój drogi, żeśmy powstawali tak rano. Jeszcześmy się spać nie kładli rozumiesz? i właśnie spieszymy do łóżek. Cała noc, we trzech — rozumie się trzy a trzy to sześć — przepędziliśmy u Alberta; bankietowaliśmy wcale po królewsku, i teraz wstydliwie, pieszo, dla orzeźwienia, wracamy w progi domowe.
— To dowodzi, rzekł trzeci nieco więcej pijany, to dowodzi właśnie całéj głębokości i prawdy tego politycznego aforyzmu Tallejranda.
„Kiedy kto zawsze cnotliwy....
Amory patrzał na nich pomięszany, i słuchał nie rozumiejąc wcale.
— A teraz Amory, rzekł pierwszy, na Ciebie kolej.
Wytłumacz się nam, dla czegoś wyszedł tak wcześnie i co znaczy to zniknięcie twoje od dwóch już miesięcy.
— Ach! ja wiem już, rzekł drugi, wiem panowie.
Nie darmo od godziny dowodzę wam, że choć piłem za was dwóch, jestem najmniej pijany.
Przypominam sobie, wszak to Amory choruje na małżeństwo, to córka doktora d’Avrigny...
— Prawda! — jeżeli mię pamięć nie myli, albo jeżeli papa nie dał nam fałszywej daty na owym wieczorze, to dziś, 11 Września Amory zaślubi piękną Magdalenę.
— Tak, ale zapominasz, rzekł drugi, że właśnie na owym wieczorze infantka padła w spazmach na ręce naszego przyjaciela.
— Ba! spodziewam się, że już niema i śladu tego.
— Niema! panowie rzekł Amory.
— Wyzdrowiała?
— Umarła!
— Kiedy?
— Przed godziną.
— Do djabła, zawołali trzej rozstrzepańcy, nieco zdziwieni.
— Przed godziną! Biedny Amory — a ja właśnie chciałem się prosić na śniadanie dziś z rana.
— Niewczesna proźba, ale ja was z swej strony zapraszam na jutrzejszy pogrzeb Magdaleny.
I ścisnąwszy ich za ręce po kolei, oddalił się. Trzej przyjaciele popatrzeli na siebie.
— Diable szalony! — rzekł jeden.
— Raczej djable silny — rzekł drugi.
— To na jedno wyjdzie, dodał Albert.
— W każdym razie, panowie, odpowiedział pierwszy, takie spotkanie owdowiałego kochanka, nie jest wcale pocieszającą rzeszą po przepiciu.
— Czy będziesz na pogrzebie? rzekł drugi.
— Nie można nie być, rzekł Albert.
— Ale panowie, panowie, rzekł pierwszy, niezapominajcie tylko, że jutro Grizi występuje w Otello.
— Prawda! to nic; pójdziemy do kościoła pokazać się tylko, żeby nas Amory widział — to dosyć
I wszyscy trzéj ruszyli ku domowi, zapaliwszy cygara, zagasłe podczas rozmowy.
Amory wracając do siebie zaczął rozbierać myśl, która dotąd kryła się wśród cienia i niepewności.
Chciała umrzeć!
Bo cóż mu zostawało na tym świecie, kiedy Magdaleny nie było? Jakież pragnienie, jakież uczucie, mogło go przywiązywać do życia? Tracąc kochankę czyż nie utracił całéj przyszłości? Teraz więc zostawało mu tylko połączyć się z nią, jakto sobie nie raz jeden przyrzekał.
Jedne z dwojga, mówił do siebie Amory: albo jest życie przyszłe albo go niema.
Jeśli jest — znajdę Magdalenę, odzyskam mą radość, szczęście moje.
Jeśli nie ma — pozbywam się boleści i łzy sobie osuszam.
W obu razach nic nie tracę — mogę zyskać wszystko; wszak tracę tylko życie!
Po takiem rozumowaniu, Amory mógł być spokojny, prawie wesoły.
Uczyniwszy takie nieodzowne postanowienie nie potrzebował wcale przerywać codziennych zatrudnień życia, nie potrzebował usuwać się od ludzi.
Zresztą gdy się wieść o jego śmierci rozejdzie, nie chciał wcale aby mówiono, że zabił się w szaleństwie bezrozumném, w przystępie rozpaczy.
Przeciwnie trzeba było, aby wiedziano, że to postanowienie uczynione było na zimno; że miało dowodzić siły jego, nie słabości.
Otóż tedy Amory miał zrobić tak: Dziś uporządkuje swoje intéressa, rachunki, napisze ostatnią swą wolę, osobiście odwiedzi przyjaciół co bliższych, którym oznajmi tylko, że w daleką wybiera się podróż.
Jutro, poważny ale spokojny, będzie przy obrzędzie pogrzebowym ukochanej swej Magdaleny. Wieczorem pójdzie do teatru, posłuchać w głębi loży ostatniego aktu Otello, tego romansu Saula, który Magdalena lubiła tyle, tego łabędziego śpiewu, arcy dzieła Rossyniego.
Sztuka jest przyjemnością poważną i dziwnie przygotowuje na śmierć.
Wyszedłszy z teatru uda się do siebie i wystrzałem z pistoletu rozstrzaska sobie głowę.
Nim pójdziemy daléj, powiedzmy, że Amory miał serce szczere, duszę prawą i z całą dobrą wiarą układał te szczegóły zgonu swego. Nie uważał nawet tego, że za wiele robił przygotowania, że można umrzeć daleko prościej. Przeciwnie, on był w tym wieku, że to wszystko co chciał zrobić, wydało mu się bardzo prostém i bardzo wielkiém. Na dowód możemy powiedzieć, że przekonany mocno będąc, iż mu dwa tylko dni życia zostają, potrafił uspokoić boleść swą; Wrócił spokojnie do domu, położył się, i skołatany tylu wzruszeniami rozmaitemi i zmęczeniem długiem, spał mocno, jak spodziewał się spać następnej nocy.
O 3éj obudził się, ubrał starannie, zrobił wizyty, które był postanowił; zostawił bilety nieobecnym. oznajmił innym zamierzoną podróż, uścisnął jedną czy dwie osoby, innym podał rękę przyjazną, wrócił do pałacu, i jadł obiad sam, bo ani p. d’Avrigny ani Antonina nie pokazali się przez cały ten dzień. Wszystko to robił z taką straszliwą spokojnością, że służący pytali się siebie czy on rozumu nie stracił.
O 10éj godzinie udał się do swego mieszkania przy ulicy Mathurins i tam zaczął pisać testament. Połowę majątku zostawiał Antoninie; sto tysięcy franków przeznacza dla Filipa, który co dzień, do ostatniéj chwili troskliwie dowiadywał się o zdrowie Magdaleny, resztę podzielił na rozmaite zapisy.
Potem wziął dziennik swój i zapisał w nim wszystko co się stało, odkąd przestał był pisać, aż do ostatniej chwili, nawet swoje zamiary ostatnie umieścił; wszystko to odbył spokojnie, i najmniejszy ruch podczas pisania nie pokazywał żadnéj wewnętrznej zmiany.
I właśnie dla tego spał w dzień, aby mógł w nocy siedzieć dłużéj.
O 8éj z rana wszystko było skończone.
Wziął pistolety, nabił każdy dwiema kulami, włożył je do kieszeni paletotu, siadł do karety i kazał się zawieść do p. d’Avrigny.
P. d’Avrigny nie wyszedł dotąd z pokoju córki.
Na schodach Amory spotkał Antoninę; szła właśnie do siebie, ale Amory zatrzymał ją za rękę, przyciągnął z lekka ku sobie, i pocałował ją w czoło z uśmiechem.
Antonina ulękła się téj spokojności i patrzała za nim, póki nie wszedł do swego pokoju. — Tam położył pistolety do szuflady biurka swego, zamknął ją i klucz schował do kieszeni.
Potem zaczął się wybierać na pogrzeb.
Ubrawszy się zeszedł na dół i spotkał się z p. d’Avrigny, który i tę noc jeszcze strzegł córki swojéj umarłéj, tak jak przez cały czas siedział był przy żywej. Biedny ojciec miał oczy zapadłe, twarz bladą i zbolałą, jak gdyby sam z grobu wychodził; wyszedłszy z pokoju Magdaleny cofnął się; światło dzienne obrażało wzrok jego.
— Już dwadzieścia cztery godzin przeszło! rzekł zamyślony. I podał rękę młodzieńcowi, i patrzał na niego długo, w milczeniu; być może myślił zanadto, aby mógł mówić.
A przecież od wczorajszego dnia już wydawał rozkazy spokojnie i z zimną krwią.
W skutek tych rozkazów Magdalena wystawiona będąc w kaplicy pałacowej, miała być przewieziona do parafii właściwej. W południe miało się odbyć nabożeństwo żałobne; następnie ciało miało być pochowane w Ville-d’Avray.
O w pół do dwunastej żałobne karety przybyły. P. d’Avrigny i Amory siedli do pierwszéj; i chociaż zwyczaj zabrania ojcom odprowadzać ciała dzieci, on jednak pojechał do kościoła.
Nawa kościelne, kaplica i chór były okryte białemi zasłonami. Ojciec i narzeczony weszli do choru ze śmiertelnemi szczątkami, które mieli oddać ziemi. Przyjaciele i ciekawi, jeżeli trzeba dwoma nazwiskami oznaczać te dwa rodzaje ludzi tak do siebie podobne, przyjaciele i ciekawi, siedli na dole po obu stronach.
Nabożeństwo odbyło się poważnie i ponurą.
Talberg, przyjaciel Amorego i p. d’Avrigny, grał na organach, a wieść o takiéj uroczystości nie mało przyczyniła się do powiększenia tłumu obecnych. Szczególnie też dla trojga młodych znajomych Amorego, którzy mieli iść do teatru, były to dwa koncerty zamiast jednego.
Jednak, między wszystkimi, co słuchali i patrzyli. ojciec tylko i kochanek pojęli dobrze, w sercach swych straszliwe słowa modlitw żałobnych, które brzmiały smętnemi tony.
P. d’Avrigny chciwie stosował do siebie myśl wierszy rozpaczną, i wgłębi duszy powtarzał z kapłanem święte wyrazy:
„Dam wam pokoj wieczny, mówi Pan, bo znaleźliśmy łaskę u mnie, i znam was z imienia waszego: błogosławieni którzy umrą we mnie; oni odpoczną po trudach swoich, bo sprawy ich idą za niemi.”
Z jakiem uniesieniem i zapałem osierociały ojciec wołał:
„Panie, rozwiąż życie moje: Boże! wygnanie moje długie jest; czekam Panie póki godzina moja nie przejdzie. Dusza moja pragnie Ciebie jak ziemia wyschła pragnie deszczu: i jako jeleń spragniony szuka źródlanej wody, tak serce moje szuka Ciebie o Panie!”
Ale piersi starca i młodzieńca wzruszyły się nadewszystko, kiedy straszliwy śpiew Dies irae zadrżał pod palcami Talberga i rozległ się w śród sklepów świątyni: a przecież wrażenie nie było u obu jednakie Namiętny Amory owładnął hymnem gniewu, i zrobił z niego niby wołanie piersi swoich. P. d Avrigny, skołatany, poddał się przestrachowi żałosnego głosu i skłonił głowę pod jego groźbą.
Kochanek myśl swą rozpaczną podłożył pod muzykę tę, i notami jéj straszliwemi piorunował na nicość téj ziemi, na której nie było już Magdaleny.
„Niechaj zginie ziemia ta, pusta na wieki, kiedy słońce jéj zagasło, kiedy miłość jéj zginęła! Niechaj zapadnie, niech się obróci w proch! Oto przychodzi sędzia najwyższy, co siedzi na tronie błyskawic, i ukarze was wszystkich, was bezbożnych i winnych: on zabrał wam tylko Magdalenę z tego świata i świat ten zamienił się w otchłań piekielną!”
Ale strapiona dusza starca, nie tak potężnie gniewna jak dusza 25-letniego młodzieńca.
On zadrżał na słowa te nadludzkie i uląkł się majestatu Boga gromiącego, co sądził już córkę jego, i wkrótce jego samego sądzić będzie. On pyszny i wątpiący, uczuł małość swą i nicość. I zagłębił się pomieszany w sumienie swoje, i ujrzał w niém przewinienia swoje i bał się, nie tego, że Bóg może go razić piorunem, ale że go może odłączyć od córki, na wieki.
Jednak po słowach groźby nastąpiły słowa nadziei. Z jakąż wtedy wiarą żywą, z jakim niepokojącym zapałem uczepił się obietnicy nieskończonego miłosierdzia, jakiemiż łzami błagał łaskawego Boga, aby zapomniał o sprawiedliwości swojej dla miłosierdzia swego!
Kiedy obrządek ostatni się skończył, Amory wyszedł z czołem wzniesionym, jak gdyby wyzywał świat cały; a p. d’Avrigny szedł za trumną córki spuściwszy głowę na dół, niby pragnąc rozbroić ten mściwy gniew.
Magdalena, jakeśmy powiedzieli, miała być przeprowadzona na cmentarz Ville-d’Avray: bo na tym wiejskiém i samotném leżąc cmentarzu byłaby niedaleko od ojca.
Zaproszeni na pogrzeb byli prawie ci sami, co się znajdowali na ostatnim balu, danym przez pana d’Avrigny. Ale łatwo pojąć, że większa część nie troszczyła się wcale oto, aby zmarłą odprowadzić na samo miejsce ostatniego spoczynku.
Gdyby to na cmentarz le pere Lachaise — to co innego, to byłby spacer prawie; ale do Ville-d’Avray, to tak daleko! trzebaby stracić dzień cały, a dzień jeden drogi jest w Paryżu. To téż trzech czy czterech przyjaciół, jak przewidywał p. d’Avrigny (między nimi i Filip Auvray) siedli do trzeciej karety: p. d’Avrigny i Amory jechali w drugiej, kapłan zajął pierwszą.
Przez całą drogę ojciec i kochanek nie przemówili do siebie ani słowa.
Proboszcz z Ville-d’Avray przyjął orszak pogrzebowy, u wrót domu Bożego. Magdalena miała się zatrzymać jeszcze w małym kościółku, w którym pierwszy raz brała kommunię świętą: zresztą dopóki ziemia nie pokryła jéj zwłoków, p. d’Avrigny zdawało się, że nie zupełnie jeszcze rozstał się z córką.
Tam nie było już organów, nie było przepychu.
Tam słyszałeś tylko modlitwę cichą, niby ostanie pożegnanie szeptane do ucha dziewicy, co opuszczała ziemię dla nieba.
Wkrótce ruszono pieszo, i w pięć minut zatrzymano się przed bramą cmentarza.
Piękny to cmentarz wiejski w Ville-d'Avray.
Taki właśnie jaki lubi Gray i Lamartine; spokojny, wykwintny prawie, wdzięcznie przyczepiony do ścian opiekuńczego kościoła.
Dobrze tam spoczywa się! niema tam ani wielkich pomników, ani kłamliwych napisów; widzisz tylko krzyże drewniane i imiona na nich; daléj tu i owdzie drzewa się wznoszą, co odświeżają ziemię umarłym; a tuż i kościółek, w którym co niedziela polecają duszę ich modlitwom wiernych.
Nie jest to wcale okazałe, ale miło patrzeć na to; wszedłszy tam oddychasz spokojem, i myśl się skupia i mimowoli powtarzasz jak Luter w Worms: „zazdroszczę im, bo spoczywają” (invideo quia quiescunt). Ale Luter kiedy to mówił nie szedł na cmentarz za ciałem swéj córki ukochanej ani drogiej małżonki. Był to głos filozofa, a nie ojca albo kochanka.
O! mój Boże! kto oddać potrafi te okropne wzruszenia, które z kolei wstrząsają duszą człowieka, co okryty żałobą idzie za zwłokami ukochanéj osoby! Naprzód ten śpiew księży, smutny i straszliwy; później widok daleki tego grobu wykopanego świeżo, co się rysuje wśród zielonego trawnika, potem szelest pierwszéj garści ziemi co głucho odbija się o wieko trumny i słabnie coraz, jak gdyby trumna sama oddalała się i zapadała w głębie wieczności.
P. d’Avrigny przy téj ostatniej części obrzędu, klęczał z czołem ku ziemi schylonem.
Amory stał oparty o cyprys, ująwszy ręką jednę z jego gałęzi.
Potem, kiedy zaokrąglono już nieco wzgórek oznaczający grób świeży, (który zwolna zniża się znowu pod stopniami czasu) na boku postawiono marmurową tablicę białą z tym podwójnym napisem:
zmarła 10 Września 1838 r.
miała życia lat 18
Jéj ojciec,
Zmarły tegoż samego dnia,
Na datę zostawiono miejsce próżne, ale p. d’ Avrigny spodziewał się, że przed rokiem próżnia ta zapełniona będzie. Potem, w ziemi świeżo wzruszonéj, która pokryła trumnę, zasadzono zaraz krzak róży białéj, bo Magdalena zawsze lubiła te róże; i boleść ojca poetyczna jak wiersz Ronsard’a, dawała kwiaty te dziecięciu:
„Aby żywe i martwe jej ciało było różą”.
Kiedy wszystko było skończone, doktór ostatni pocałunek posłał córce swéj.
— Do jutra... rzekł półgłosem, do jutra Magdaleno — a później nie rozłączym się już.
I krokiem pewnym, wyszedł z cmentarza z przyjaciółmi.
Zakrystyan zamknął drzwi za nimi.
— Panowie, rzekł wtedy starzec do tych kilku osób, co mieli dosyć odwagi towarzyszyć mu aż do Ville-d’Avray, mogliście widzieć na nagrobku Magdaleny, że człowiek co do was mówi teraz, nie należy już do żyjących ludzi. Od dziś już ja nie należę do ziemi, ale do córki mojéj; od jutra Paryż i ludzie nie zobaczą mnie już, i ja nie ujrzę Paryża ani ludzi. Sam jeden, w domu tym moim, który widzicie, którego okna wychodzą na cmentarz, będę czekał, nie przyjmując nikogo, póki Bóg nie oznaczy daty, na którą miejsce zostawione na grobie naszym. Teraz więc po raz ostatni pozwólcie mi Panowie podziękować wam serdecznie i pożegnać wszystkich.
Głos jego był tak pewny i pełen przekonania, że nikt nie rzekł słowa odpowiedzi. Wszyscy przejęci boleścią, podali mu ręce w milczeniu i oddalili się z uszanowaniem.
Kiedy widział karety unoszące ich do Paryża, obrócił się do młodzieńca, który sam jeden pozostał przy nim z odkrytą głową.
— Amory, rzekł mu, powiedziałem, że od jutra nie zobaczę więcéj Paryża, ale dziś muszę tam być z tobą: muszę wydać niektóre rozkazy, muszę uporządkować interessa.
— I ja także, rzekł zimno Amory. Chociaż pan zapomniał o mnie na grobowym kamieniu Magdaleny, ja jednak widziałem z rozkoszą, że obok niéj, znajdzie się miejsce dla dwóch.
— Ach! zawołał p. d’Avrigny; i patrzał na młodzieńca, nie dziwił się wszakże odpowiedzi; ach! to dobrze.
Późniéj idąc na przód:
— Chodźże, rzekł.
Wsiedli razem do ostatniéj karety, która na nich czekała, i pojechali do Paryża. Przez drogę milczeli, jak rano.
W mieście Amory kazał zatrzymać się.
— Przepraszam, rzekł do p. d’Avrigny, ale i ja mam także załatwić niektóre sprawy dziś wieczór. — Wróciwszy wszak będę miał przyjemność widziéć pana?
Doktór odpowiedział skinieniem głowy.
Amory wysiadł, a kareta jechała na ulicę Angouleme.
Była dziewiąta wieczorem. Amory wskoczył do dorożki, kazał się wieść na operę włoską. Wszedł do loży i siadł w głębi, blady i poważny. Sala błyszczała światłem i dyamentami. On patrzał na to wszystko zimno, z pewnem zadziwieniem i pogardliwem uśmiechem. Ukazanie się jego zdziwiło nie pomału znajomych. Ale w twarzy jego widzieli coś tak uroczystego i surowego, że wyraz ten oblicza młodzieńca wzbudził w nich uszanowanie mimowolne i nikt nie pomyśli! nawet pójść przywitać się z nim. Amory nikomu nie mówił o postanowieniu swojem, a przecież każdy uląkł się na myśl, że młodzieniec ten być może mówił w téj chwili światu, jak gladiatorowie mówili cezarom.
„Morituri Salutan tte Caesar.!”
Słuchał tego strasznego aktu Otella, tej muzyki, co była niejako dalszym ciągiem Dies irae! Rubini dopełniał Talberga. A kiedy murzyn zabiwszy Desdemonę sam sobie śmierć zadaje, Amory tak szczerze wziął to do serca, że omal nie krzyknął: Prawda Otello, że to nie sprawia boleści?
Po skończonem przedstawieniu Amory wyszedł spokojnie. Nikt go nie zaczepił, nikt za nim nie poszedł. Siadł znowu do dorożki i kazał jechać na ulicę Angouleme. Służba czekała na niego. Amory widział światło w pokoju P. d’Avrigny, zastukał do drzwi jego i po pytaniu: czy to ty Amory? otworzono mu — weszedł.
P. d’Avrigny siedział przed stolikiem, i na jego przybycie powstał.
— Przychodzę uścisnąć cię nim zasnę, rzekł Amory z największą spokojnością. Bądź zdrów mój ojcze, bądź zdrów! —
P. d’Avrigny patrzał na niego bystro, później ściskając go rzekł: — bądź zdrów Amory.
I ściskając go umyślnie położył rękę na sercu. Ale serce to biło spokojnie. Młodzieniec nie spostrzegł tego, i chciał wychodzić.
— Amory! jeszcze słówko, rzekł wzruszonym głosem ojciec Magdaleny.
— Co rozkażesz Panie? spytał Amory.
— Za pięć minut będę u ciebie. Mam ci jeszcze jedną rzecz powiedzieć.
— Będę Cię czekał, mój ojcze.
I skłoniwszy się wyszedł.
Pokój jego i pana d’Avrigny na jednym były korytarzu. Wszedłszy do siebie Amory, siadł przed biurkiem, otworzył szufladę, przekonał się, że nie tknięto jego pistoletów, że były nabite dobrze, i uśmiechał się bawiąc się cynglem. Usłyszawszy kroki p. d’Avrigny, położył broń na swoje miejsce i wsunął szufladę. P. d’Avrigny otworzył drzwi, zamknął je za sobą, i przybliżył się w milczeniu do młodzieńca. Stanął obok niego i wsparł rękę na ramieniu jego. — Przez chwilę była cisza uroczysta.
— Miałeś mi coś powiedzieć, mój ojcze, spytał Amory.
— Tak, rzekł starzec.
— Słucham cię, ojcze.
— Czyż sądzisz, dziecko moje, rzekł p. d’Avrigny, że ja nie pojąłem tego, że ty chcesz się zabić tej nocy, dziś wieczór, w téj chwili zaraz?
Amory zadrżał i mimo woli spojrzał na szufladę, w któréj leżały pistolety.
— Tak, zabić się, mówił dalej p. d’Avrigny. Pistolet, sztylet albo trucizna jest tam, w téj szufladzie. Chociażeś nie wahał się wcale, i właśnie dla tego, żeś się nie wahał, ja pojąłem to wszystko od razu. Otóż, mój kochany, dobrze, to jest wielka, ta rzadka rzecz. Kocham cię za tę miłość jaką masz dla Magdaleny, i powiadam teraz, iż ona słusznie kochała cię tak, boś zasługiwał na to. Prawda, wszak niema po co żyć bez niéj?
O! my się zrozumiemy oba, nie bój się; ale ja nie chcę Amory, abyś ty sam sobie życie odbierał.
— Panie.... Przerwał Amory.
— O! pozwól mi wytłumaczyć się, dziecko moje. Czyż sądzisz, że będę starał się przekonywać, że będę ciebie pocieszał?
Te wyrazy pospolite, te pociechy oklepane nie byłyby godne twej boleści ani mojej. Nie, ja myślę tak samo jak ty, że niemając już Magdaleny naszej tu, jedynie oto starać się powinniśmy aby się połączyć z nią tam. Ale uważaj, ja myśliłem o tem dziś, wczoraj, myśliłem zawsze. Nie złączymy się z nią, mój drogi, zbrojne ręce podnosząc na nas samych. Krótka to droga, ale najmniej pewna, bo nie jest to droga Pana.
— Jednakże, mój ojcze.... zaczął Amory.
— Nie przerywaj mi. Słyszałeś dziś rano w kościele dies irae, Amory?
O! niezawodnie musiałeś słyszeć.
Amory powiódł ręką po czole.
— Tak, słyszałeś, bo straszne dźwięki te uderzają w serca najzimniejsze, wzruszają wyobraźnią najmniéj lękliwą. Otóż! ja, usłyszawszy je myślę i trwożę się. Jeżeli kościół mówi prawdę, jeżeli pan gniewa się za to, że ludzie niszczą to co on sam dał, jeżeli w liczbę wybranych swoich nie przyjmuje tych, co gwałtownie rwą nici żywota swego, jeżeli rozłącz} — nas z Magdaleną? — Wszak to wszystko może być. Gdyby było sto przeciw jednemu, dla tego jednego ja poddam się pod męki straszliwe, będę żył jeszcze dziesięć lat jeśli potrzeba: tak, dziesięć lat przeżyję w boleści, dla tego tylko, aby być pewnym, że odzyskam ją w wieczności.
— Żyć! żyć! wołał boleśnie Amory, żyć bez powietrza, bez słońca, bez miłości, żyć bez Magdaleny!
— Potrzeba żyć! Amory. Słuchaj mię: W Imię Magdaleny, w imię jej święte, ja ojciec jej, zabraniam ci zabijać się.
Amory z rozpaczą pochylił głowę na ręce.
— Słuchaj, mówił starzec po chwili milczenia; słuchaj, jest myśl jedna, słowo jedno, które Bog czy Anioł któregom oddał mu dzisiaj, zesłał mi jak błyskawicę. Kiedy ją do grobu spuszcza — kiedy słyszałem jak ziemia co mię dzieliła od niej padała na trumnę jéj, i kiedym usłyszał to słowo, kiedy myśl ta błysnęła mi — jestem spokojny. Powiem ci to słowo Amory. Potem powiedziawszy ci je, będę cię prosił abyś zastanowił się nad nim, abyś pamiętał na zakaz mój i jestem pewny, że jutro przyjdziesz do mnie, bo chciałbym jeszcze nim się oddalę do Ville-d’Avray pomówić z tobą i z Antoniną.
— I jakież jest to słowo? spytał Amory.
— Słuchaj, mówił uroczyście P. d’Avrigny; niechaj boleść nasza trawi nas, Amory; nie wątpij o potędze rozpaczy twojej, bo inaczéj rozpacz twoja, nie jest rozpaczą. Pamiętaj na to ostatnie, zda mi się, wołanie córki mojéj:
— Po co się zabijać? umiera się.......
I starzec, nic nie dodawszy więcéj, oddalił się zwolna, uroczyście tak, jak był przyszedł.
To nic umrzeć kiedy się sytym jest życia, kiedy życie to zużyło już, kiedy choroba zmogła nas, kiedy długie lata nagromadzone jedne na drugie, zabiły nas już prawie na poły. — To nic umrzeć kiedy większa część uczuć zamarła już w nas, kiedy ułudy i nadzieje, kiedy skłonności zagasły jedne po drugich; kiedy dusza nasza jest niby zimny popiół ogniska, co gorzało w nas. Zostaje ciało. Cóż z tego że ciało pójdzie nieco wcześniej czy później do ziemi? Wszystko, co je ożywiało, opuściła je; wszystko co się uśmiechało, co śpiewało, wszystko co kwitnęło w niém — już znikło. Drzewo życia słabo do ziemi przyczepione i byt cały zaledwo jedném tchnieniem piersi się trzyma; nie trzeba ani silnego cierpienia, ani wielkich ciosów nie trzeba; za lada wstrząsnieniem drzewo wnet pada, życie się kończy, a lody starości przygotowały nas już do grobowego zimna.
Ale umrzeć w 25 roku, kiedyś jeszcze młody, zdrów, silny: nie umrzeć jeszcze ale zabić się — to zupełnie rzecz inna. Jednym razem wyrwać korzenie wszystkie, przeciąć na raz wszystkie nici co nas z światem łączą, wygasić wszystkie tchnienia, któremi wciągamy życie w piersi nasze; czuć że żyły pełne są krwi, i muskuły pełne siły, a wyobraźnia pełna marzenia a serce pełne miłości, że i rozlać wszystką krew, złamać siłę całą, zniszczyć marzenia i przytłumić miłość całą, zacząwszy dopiero pić z jej puharu. — O! to musi okropne zadawać męczarnie! — Zaprzeć się siły, kiedy wszystko w tobie siłą tchnie, wyrzec się przyszłości, kiedy cała przyszłość przed tobą; pożegnać się z byciem, kiedyś dopiero żyć zaczął, unieść ze sobą wiarę swą, i czystość i marzenia swoje, zabić się w pełni życia — to jest dopiero umrzeć prawdziwie!
To też mimo rozumowania wszelki instynkt nas ciągnie do życia; to też choć serce nieustraszone, ręka drży dotknąwszy żelaza; choć wola mocna wahasz się; choć odwaga nie zwykła strach cię zdejmuje.
Czy to tylko brak wiary w życie przyszłe kładzie w usta Hamleta te słowa:
Żyć albo nie Żyć? oto zagadka!...
Czyli szlachetniej zniéść do ostatka
Doli zawziętéj razy i groty;
Czyli przeciwko morzu cierpienia
Broń pochwyciwszy skończyć kłopoty?
Umrzeć? — zasypiać? — potem nic więcéj.
Snem tym zakończyć duszy tortury,
Tysiączne troski — ten dział natury....
Końca takiego jak najgoręcej
Zapragnie każdy — Umrzeć — zasypiać!!
Spać? może marzyć!? — Tak, tu zawada!
Nadtem się bowiem wstrzymać wypada
Co będzie marzyć w śnie zgonu dusza,
Gdy się otrząśnie od zgiełku świata.
Taka uwaga nędzę przymusza
Wlec do ostatka długie swe lata. —
W czułej miłości wzgardy, gorycze,
Albo niegodnych urągowiska,
Czyżby zasługa chciała przyjmować,
Jeśliby wszystko można skwitować
Lada żelazem? któżby niósł brzemię
Potniał i stękał pod ciężkiem życiem?
Lecz trwoga czegoś — jak rzucim ziemię,
Kraj nieznajomy skąd niepowraca
Żaden wędrownik, — chęci nam skraca.
Wolim więc znosić znane nam burze,
Jak nieznanego szukać cierpienia,
Takiem przeczuciem mienim się w tchórze,
Barwa przyrodnia postanowienia.
Na tę myśl straszną staje się blada,
A przedsięwzięcie silnie wezbrane,
Od téj uwagi na wstecz upada
Tracąc uczynku imię. —
O! nie wstydźcie się wy wszyscy, co jak Hamlet sztyletem w ręku, i wątpieniem w sercu waszem, przybliżacie i znowu oddalacie żelazo od piersi waszych; nie wstydźcie się! Bóg sam wlał w was tę miłość wrodzoną życia, aby was zachować dla ziemi téj, co potrzebuje was. Zaprawdę nigdy żołnierz młody, co w uniesieniu szlachetnem rzuca się odważnie na działo mające zionąć ogniem za chwilę; nigdy męczennik występujący do walki ze lwami nie był więcej gotów na śmierć jak był Amory, kiedy wracał do domu w którym Magdalena umarła.
Broń była już, testament napisany, postanowienie było tak mocne, że młodzieniec w szczerości swojej myślił już o tém z krwią zimną jak o czynie dokonanym. Nie oszukiwał on sam siebie za prawdę; i gdyby nie był uczuł potrzeby uścisnięcia raz jeszcze człowieka, co mu miejsce ojca zastępował, nie cofnął by się bynajmniej, i z bohaterską dobrą wiarą roztrzaskał by czaszkę swoję.
Ale poważny ton p. d’Avrigny i uroczyste jego wyrazy, ale imię święte Magdaleny którego wzywał, warte były zastanowienia. To też Amory, pozostawiony sam sobie, nieruchomy chwil kilka, zaczął niby wracać do życia, z którem się już był pożegnał i powstawszy chodził po pokoju rozdzierany tysiącem męczarni, trapiony tysiącem wątpliwości.
Bo zresztą nie byłaż to okropna rzecz żyć bez celu, bez horyzontu, bez jutra? nie lepiéjże było skończyć wszystko raz jeden? tak zaiste, to byto niewątpliwe. Ale jeśli dla samobójców niema życia w wieczności, jeżeli trzynasta pieśń Danta nie jest marzeniem, jeśli ci, co byli gwałtowni przeciw samym sobie (violenti contra loro stessi) są istotnie wtrąceni w kolo piekielne, w którém ich widział poeta; jeśli Bóg nic chce abyś swawolnie opuszczał szeregi ludzi cierpiących na ziemi, jeśli on oddala od swego majestatu renegatów życia, łamiących prawa natury; jeśli nie pozwala takim widziéć ukochanéj ich Magdaleny — O! wtedy p. d’Avrigny stokroć słusznie mówił, o! wtedy lepiej tysiąc lat przeżyć w strapieniu. Niech więc rozpacz zastąpi między sztyleta, niech nas trawi powolna łez trucizna zamiast opium; umierajmy przez lata całe, ale niezabijajmy się w jednéj chwili. — Wreszcie, zastanowiwszy się nad tem widzimy, że wypadek jest zupełnie jeden zawsze; i ten samy. Boleść, jaką Amory czuł w sobie nie mogła oszczędzać. — Cios był śmiertelny, ugodził w serce, śmierć musiała nastąpić. Pytanie więc, jakie Amory rozbierał tyczyło się środków i czasu, nie treści.
Amory szybko czynił postanowienia i nie rozumiał co to jest targować się z położeniem swojém. Po upływie więc godziny może, postanowił żyć, jak przedtem postanowił był umierać. Potrzeba mu było tylko nieco więcéj odwagi. — Skończywszy tak z sobą samym, siadł i zimno rozbierać zaczął nowe swoje położenie.
Jedna rzecz była jasną dla mego, że ile w mocy jego, powinien był pomagać działaniu boleści swojéj. Dlatego miał usunąć się od ludzi i zamknąć się w strapieniu swojém. Zresztą świat i ludzie zbrzydli mu teraz. Mógł on prawda patrzeć na nich jeszcze dnia poprzedniego, ale wtedy miał to być raz ostatni. Teraz, gdy zostawał przy życiu, wszystkie zimne przyjaźni, i zwyczajne zabawy, a szczególniej te oklepane słowa pociechy byłyby mu kaźnią nie do zniesienia.
Przedewszystkiem więc trzeba mu było zasłonić się przeciw tym gorzkim rozrywkom i pociechom w strapieniu, jakie świat przedstawia miernym tylko uczuciom. Daléj, Amory sam jeden z myślą swoją, patrząc w przeszłość swoję, będzie rozpatrywał starannie w pamięci wszystkie nadzieje zamarłe, wszystkie rozwiane marzenia; będzie jątrzył wszelkiemi sposoby ranę swą, nie pozwalając jéj zagoić się nigdy, i może przyspieszy śmiertelne to wyleczenie, którego czekał, którego pragnął tak.
Zresztą ten wsteczny przegląd szczęścia, to życie minione o którym miał marzyć, przedstawiało mu jakąś radość trapiącą, jakieś rozkosze bolesne. Tak zaiste — bo zaledwo spojrzał na zwiędłe kwiaty, które Magdalena miała w dzień balu, zapłakał rzewnie; a po gorączkowém wzburzeniu, które przez 48 godzin utrzymywało w nim moc niezwykłą, łzy dla niego były tém samem, czém jest ciepły deszcz po skwarnym dniu czerwcowym. I łzy te sprawiły, iż nad rankiem był tak osłabiony i skołatany, że z mocném przekonaniem powtarzał słowa pociechy, któremi w wilię odezwał się do niego p. d’Avrigny:
— Poco się zabijać? — umiera się.
O 8éj zrana, Józef przyszedł i prosił w imieniu p. d’Avrigny, aby Amory zeszedł do salonu. Poszedł natychmiast. P. d’Avrigny zobaczywszy go wchodzącego pośpieszył naprzeciw niego i uścisnął go.
— Dziękuję Ci, Amory, rzekł, widzę żem nie napróżno liczył na twą odwagę, dziękuję ci za to
Na te słowa, Amory smutnie potrząsał głową, uśmiechnął się gorzko i chciał widać cóś odpowiedzieć, ale Antonina, wezwana także przez wuja, ukazała się w téj chwili.
Te trzy cierpiące istoty zobaczywszy się razem, przez chwilę milczały. Zdało, się, iż każde z nich bało się przerwać milczenie; starzec uważnie patrzał na młodych ludzi, których boleść zdobna była tylą wdziękami; młodzi z uszanowaniem patrzeli na tego starca, który w rozpaczy swéj tak spokojną godność zachował. P. d’Avrigny skinął na nich aby siedli po bokach jego, i ujmując ich ręce w swoje drżące dłonie, mówił im ze smutkiem i dobrocią zarazem.
— Moje dzieci! oboje jesteście piękni i młodzi. Jesteście wiosną, przyszłością, życiem samém i widok wasz sprawia radość mojemu biednemu sercu. Ja kocham was istotnie. — Z rzeczy świata tego, was tylko kocham jeszcze; i wy mię kochacie, ja wiem, ale musicie mi przebaczyć — ja nie mogę z wami pozostać.
— Co? mój wuju, zawołała Antonina? opuszczasz nas? co mówisz? wytłumacz się wuju mój.
— Pozwól mi skończyć moje dziecko, rzekł p. d’Avrigny. Później zwracając mowę, do nich obojga, rzekł: powtarzam wam, w was tchnie życie, siła, a mnie śmierć pociąga ku sobie. Uczucia moje dla was, które mnie łączą z tym światem nie mogą zrównoważyć tego co mnie ku innemu ciągnie światu. Musimy więc rozstać się. — Wasz wzrok wlepiony w jutro, mój w minione wczoraj patrzéć powinien.
Wiem wszystko cokolwiek powiedzieć mi chcecie, ale jakiekolwiek jest wasze postanowienie, drogi nasze zawsze będą różne: zamiar jaki powziąłem jest niezłomny. — Odtąd ja sam jeden żyć będę. — Jeszcze raz was przepraszam; powiecie żem wielki samolub, ale cóż chcecie? przykroby mi było patrzeć na waszą młodość kwitnącą; i wamby téż nie wielką radość sprawiała starość moja posępna ciągle, rozpaczająca. — Lepiej więc rozejdźmy się, każde w swoją drogę — wy idźcie do życia, ja do grobu pójdę.
I milczeli. — P. d’Avrigny po chwili mówił daléj:
— Powiem wam jak urządzę tę trochę dni, jakie Bóg przeżyć mi każę; wy będziecie mówili potem. — Będę mieszkał sam z Józefem moim starym w Ville-d’Avray. — Będę wychodził chyba dla odwiedzenia cmentarza na którym spoczywa Magdalena, na którym i ja spocznę niedługo.
Nie będę przyjmował nikogo, nawet najlepszych przyjaciół. Powinni mię miéć już za umarłego; już do téj ziemi nie należę. Pierwszego dnia każdego miesiąca będę was przyjmował oboje, was tylko; opowiecie mi co robicie, zobaczycie co się dzieje ze mną.
— O! mój wuju? cóż ja zrobię ze sobą? wołała Antonina zalewając się łzami; opuszczona, sama jedna, bez ciebie, o mój Boże, cóż ja zrobię ze sobą? Powiedzże mi, powiedz mój wuju?
— Sądzisz, żem nie myślił o tobie, kochane dziecię, odrzekł p. d’Avrigny, o tobie, cóś zawsze a szczególniej w tych czasach ostatnich okazała tyle zadziwiającego poświęcenia dla mego dziecięcia! — Amory dosyć będzie bogaty własnym majątkiem. Zrobiłem ja testament, który tobie zapewni cały mój majątek, a od dziś i majątek Magdaleny. (Antonina poruszyła się niecierpliwie). Tak, tak, mówił daléj ja, wiem, że cały ten dostatek mało ciebie obchodzi, ja wiem, że twoje szlachetne serce potrzebuje przywiązania przedewszystkiém. To też posłuchaj mię Antonino. Potrzeba ci wyjść 2a mąż — rozumiesz? (Antonina chciała mówić ale P. d’Avrigny nie pozwolił, mówiąc daléj). Teraz nie możesz być wcale użyteczną dla starego wujaj twego. Powiedz mi więc, czy masz jakiekolwiek prawo wyłamywać się od słodkich i świętych powinności żony i matki? Cóż odpowiesz Panu Bogu, kiedy zażąda od ciebie rachunku z życia twego? Trzeba iść za mąż. Dziś nie przedstawię ci adwokata już. Możesz sięgnąć wyżéj. Chociaż daleko od świata, mogę zachować wpływ mój dawny i przyjaciół. — Pamiętasz, rok może będzie temu jak Hrabia de Mengis, mój stary przyjaciel, prosił mię o rękę Magdaleny dla synowca swojego. — Odmówiłem mu wtedy. Ale słuchaj mię, mogę odnowić listownie dawne moje z nim stosunki, a kiedy nie mam już córki, on przyjmie niezawodnie siostrzenicę, równie młodą, równie piękną i równie bogatą jak Magdalena. Powiedz mi, co sądzisz o młodym de Mengis? Widziałaś go tu często. Wszak szlachetny jest; powalmy, pełen powcipu.
P. d’Avrigny zatrzymał się czekając na odpowiedź; ale Antonina niepewna milczała i myśliła.
Amory, także patrzał na nią nie bez wzruszenia.
Z dwóch towarzyszów boleści, których mu los dał, p. d’Avrigny usuwał się już, chcąc cierpieć sam jeden; dla tego Amory chciał się dowiedzieć co rychlej, czy ta, którą do niego wiek i boleść zbliżyła, opuści także towarzystwo ich i zostawiając go łzom jego, zniszczy ostatnie wspomnienia jego dzieciństwa, jego miłości dla Magdaleny i całego tego miłego pożycia, jakiem się lat kilka cieszyli.
Nic więc dziwnego, że z pewną obawą patrzał na nią. Antonina widziala te spojrzenia, i jak gdyby pojmując je rzekła drżącym głosem:
— Mój dobry wuju, dziękuję ci za twoją troskliwość i za szlachetność twoją. Rady twoje, to rady ojca dla mnie, i ja przyjmuję je na klęczkach. Ale pozwól mi łaskawie, zastanowić się nieco nad niemi. — Odtąd wuju mój, chcesz być głuchy i niewidomy na rzeczy świata; czuje iż przymuszać się musiałeś i dziś, aby raz skończyć z tém wszystkiém co nie jest Magdaleną, i aby zająć się jeszcze dwiema istotami, co ci nie są zupełnie obojętne tutaj drogi wuju! błogosławię cię za to, i pozwól niech cię zapewnię, że twoje życzenia będą zawsze dla mnie rozkazem. Nie opieram się bynajmniéj. — O! nie! proszę tylko o małą zwłokę, ażebym nie szła za mąż w żałobnych sukniach! proszę tylko o czasu nieco, aby był i przerwa jakaś między tą przyszłością, którą może zanadto świetną widzisz mój wuju, i przeszłością, któréj się odemnie tyle żalu i tyle łez słusznie należy. — Tym czasem, ponieważ starania moje przykre być mogą dla ciebie — mój Boże, któżby mi to powiedział? — postanowiłam zrobić tak — jeśli wszelako pozwolisz. Ty mój wuju, jedziesz mieszkać tam obok grobu Magdaleny, ja pozostanę tu z pamięcią o niéj; będę strzegła pamiątek które tu zostawiła, będę dotykała ręką pełną czci, tych sprzętów których się ona kiedy dotknęła; będę stąpała z poszanowaniem po miejscach tych gdzie ona wdzięcznie stąpała; i oddychać będę z lubością tém powietrzem w którém odzywały się słowa jéj: Pamięcią żywą wskrzeszę dni ubiegłe. — Panna Brown może zechce ze mną pozostać; obie będziemy rozmawiały o Magdalenie, jako nieobecnéj, wiecznie czekanéj. do której my pójdziemy, jeśli ona do nas nie wróci. Będziemy o niéj mówiły jak byśmy mówiły gdyby twój piękny projekt podróży przyszedł był do skutku.
Wyjdę czasem do kościoła; zresztą w domu zostanę. Będę przyjmowała tylko starych twoich przyjaciół, wybranych, których mi sam wskażesz; a ponieważ ty wuju mój niechcesz już widzieć się z nimi, będę im przy najmniej mówiła o tobie; i tak będę węzłem ostatnim między tobą i niemi, i będzie się im zdawało, że nie-zupełnie jeszcze stracili ciebie.
Ach! takie życie chociaż nie będzie zupełnie szczęśliwe — bo to niepodobieństwo — nie będzie wszakże bez wdzięku dla mnie biednéj. — Jeżeli więc wuju mój, masz jakie we mnie zaufanie, jeśli nie lękasz się złożyć w ręce moje drogą dla nas wszystkich przeszłość, jeżeli młodość moja i doświadczenie małe nie budzą wątpliwości w twém sercu — o! to pozwól mi wybrać sobie życie takie, bo takiego tylko dziś pragnę.
— Niech będzie jak chcesz, Antonino, rzekł p. d’Avrigny rozczulony. Twój zamiar mię wzrusza. Ja pochwalam go. Tak! strzeż tego domu, wszak to twój dom jest; zostaw ludzi wszystkich — oni cię tak kochają. Panna Brown nie odmówi ci swej pomocy. — Wszakże ty z Magdaleną i przedtem zarządzałaś wszystkiem; bom ja się do niczego nie mieszał? — Co kilka miesięcy odbierać będziesz pieniądze Ci potrzebne; z resztą jeśli Ci potrzeba będzie rady jakiej, wszak wiesz, że i dzień jeden każdego miesiąca poświęcam dla Ciebie, drogie dziecię. I między niemi przyjaciółmi jest jeden, co na prośby moje, zechce być twoim przewodnikiem i doradcą, a kiedy umrę, on zastąpi Ci miejsce moje. Co myślisz o Hrabi de Mengis? on tak dobry, tak pełen ojcowskiego uczucia, i żona jego równie dobra — oni oboje lubią Cię bardzo. Nie mówię Ci już o synowcu ich, ponieważeś usunęła to pytanie: z resztą teraz i on zagranicą.
— Mój wuju, kogokolwiek mi wskażesz....
— Ależ czy masz co przeciw Hrabiemu i jego żonie?
— O nie, mój wuju. Bóg mi świadkiem, że z osób nie należących do familji naszéj, po tobie ich kocham najwięcéj.
— A więc zgoda, Antonino, odpowiedział P. d’Avrigny, Hrabia i Hrabina będą doradcami twemi. — A więc, na czas przynajmniej, życie twoje urządzone już jest moje dziecko.
A ty Amory?
Na te słowa Antonina znowu podniosła głowę.
i czekała z pewném serca ściśnieniem co powie Amory; a pomieszanie jéj, miało też same powody niezawodnie, które przedtem tak szczególnie podziałały na towarzysza jej dzieciństwa.
— Kochany Opiekunie, rzekł Amory dość pewnym głosem, widzę ja, że boleści zupełnie jednakowe co do mocy i głębokości, rozmaicie działają na rozmaite natury.
Ty mój Opiekunie oddalasz się, aby żyć blisko grobu Magdaleny, Antonina nie chce opuścić pokoju, w którym znać jeszcze obecność jej siostry. — Ja — zachowam Magdalenę w sercu mojém, gdzie będę żył to mi zupełnie wszystko jedno. Obraz narzeczonéj mojéj będzie wszędzie ze mną — moja dusza będzie grobem jej.
Jednej rzeczy pragnę tylko: aby świat dotknięciem swem bezbożnem i szyderskiem nie skalał mojej boleści. — Próżniactwo salonów mię przestrasza równie jak przyjaźń ciekawych. — Ja potrzebuję być sam jeden jak ty Antonino, jak ty drogi Opiekunie; tym sposobem każde z nas może mieć Magdalenę przy sobie, choćby nas tysiące mil dzieliły.
— Więc chcesz podróżować Amory? spytał starzec.
— Ja chcę umrzeć od cierpień moich; chcę wyczerpać rozpacz moją tak aby żaden ckliwy niby — przyjaciel, nie uważał sobie za obowiązek nieść mi pociechę. Ja chcę cierpieć według mej woli, chcę aby krwawiło się serce moje. Dla tego, ponieważ mię nic nie zatrzymuje w Paryżu gdzie nie widywałbym was wcale, postanowiłem opuścić Paryż — Francję nawet. — Udam się do kraju jakiego, gdzie wszystko obce mi będzie, gdzie nie obawiając się przeszkody żadnej niewczesnéj, będę mógł widzieć tylko myśli moje i słuchać boleści mojéj.
— A jakież miejsce wybrałeś sobie Amory na to wygnanie? spytała Antonina smutna ale z pewnem zajęciem, czy Włochy?
— Włochy? dokąd miałem jechać znią! zawołał młodzieniec, zrzucając tę maskę spokojności głosem i gestem rozpaczy. O! nie! nie! to nie podobna!.... Włochy słońce ich palące, i niebieskie ich morze, i wonie śpiewy i tańce, wszystko to, byłoby straszną ironią dla mej boleści. O! kiedy pomyślę, kiedy pomyślę Boże mój! że miałem, jechać do Włoch z nią, i że teraz mieliśmy być w Nicy — a tym czasem......
I załamując ręce młodzieniec, głośno zapłakał.
P. d’Avrigny powstał i biorąc go za rękę.
— Amory, rzekł, bądź mężny.
— Amory, bracie mój! mówiła Antonina podając mu rękę.
Ale to serce przepełnione potrzebowało wypłatkać boleść swoją. — Bo w wielkich cierpieniach spokojność, to maska zwodnicza; łzy zbierają się zwolna, a kiedy przyjdzie czas, płyną potokami, rwąc tamujące zapory.
Starzec i dziewica młoda, poglądając na siebie, zostawili wolny bieg boleści, wreszcie łkania zmilkły, i dreszcze nerwowe ustały, łzy płynęły gęsto ale spokojnie po licu młodzieńca. Potem rzekł on:
— Przebaczcie mi, że moją boleścią powiększam wasze cierpienia. Ale gdybyście wiedzieli jak ja cierpię!
P. d’Avrigny uśmiechnął się z lekka.
— Biedny Amory, szeptała Antonina.
— Ale widzicie, jużem spokojny, mówił dalej Amory, mówiłem wam, że nie pojadę do Włoch gorących — mnie potrzeba cienia i chłodu, zimy północnej; potrzeba mi natury smutnej i strapionéj jak ja. Pojadę może do Hollandyi gdzie bagien tyle, po nad Ren gdzie zwalisk tyle ponurych, pojadę do Germanii mglistéj wiecznie. Dziś więc wieczór, jeśli pozwolisz ojcze drogi, wyjeżdżam sam bez służącego do Amsterdamu i Hagi a później powrócę przez Kolonię i Heidelberg.
Kiedy Amory to mówił głosem przerywanym, w którym przebijało się wiele goryczy, Antonina patrzała i słuchała, niespokojna, w gorączce prawie. P. d’Avrigny zaś, kiedy zobaczył że pierwszy paroxyzm już minął, siadł na swojem miejscu, zamyślił się głęboko, i słuchając go zaledwo dumał niezawodnie o czém innem. Jednak gdy Amory mówić przestał, P. d’Avripny powiódł ręką po czole, niby chcąc rozpędzić tę chmurę boleści, co mu zasłaniała zewnętrzny świat.
— A więc rzecz postanowiona rzekł. Ty Amory, do Germanii dokąd Magdalena towarzyszyć ci będzie. Ty Antonino tu gdzie ona żyła, a ja do Ville-d’Avray gdzie córka moja spoczywa. — Teraz jeszcze kilka godzin muszę pozostać w Paryżu. Napiszę do Hrabi de Mengis i ostatnie wydam rozporządzenia. Jeśli chcecie dzieci moje, o 5 zejdziemy się przy stole jak przedtem bywało, potem każde w swoją pójdzie stronę bez zwłoki.
— Do wieczora więc, rzekł Amory.
— Do wieczora, rzekła Antonina.
Amory zaniósł do podpisania paszport, wziął od bankiera wexle i pieniądze, kazał podróżnej karecie przyjechać o wpół do siódmej do domu p. d’ Avrignv i resztę dnia strawił na potrzebnych do drogi przygotowaniach.
O 5téj był już na miejscu.
Znowu przykra była chwila. Kiedy siadali do stołu, mimowolnie wszyscy zwrócili oczy na dawne miejsce Magdaleny.
Potrójny ich wzrok spotkał się. Amory czuł, że wybuchnie znowu. Zerwał się i przebywszy szybko salon zeszedł do ogrodu.
W kilka minut potem P. d’Avrigny mówił do Antoniny.
— Idź kochanie, zawołaj brata.
Antonina wstała i tąż samą drogą co Amory poszła do ogrodu. Znalazła go w altanie z lilij, powoju i róży. Już kwiatów nie było wcale, jakby krzaki te w żałobie były po zmarłej. Siedział na ławce, na któréj pocałunek jego omal nie zabił był Magdaleny.
Jedną rękę zasunął w gęste włosy, w drugiej trzymał chustkę i gryzł ją w rozpaczy.
— Amory, rzekła dziewica podając mu rękę, wiele sprawiasz przykrości wujowi i mnie.
Amory wstał nic nie mówiąc, i szedł za nią jak dziecię, do jadalnego pokoju.
Siedli do stołu. Ale Amory nie chciał żadnego przyjąć pokarmu. P. d’Avrigny wypił tylko trochę bulionu, i nalegał aby i on toż samo zrobił, ale Amory oświadczył, że w żaden sposób nie może. P. d’Avrigny który i tak przymuszać się mu siał, żeby te słów kilka powiedzieć, wpadł znowu w głębokie dumanie. Po tych więc kilku wymówionych słowach, ponure było milczenie. P. d’Avrigny z głową na obu rękach opartą, nie widział nic koło siebie, cały zapewne oddany myślom o córce. Ale młodzi, których serca bogatsze czułością, myśląc o ukochanéj, zmarłéj Magdalenie, myślili przecież i o tém podwójnem przywiązaniu do osób żywych, z któremi pożegnać się mieli wnet. — Bez wątpienia w duszach swoich oprócz żalu po zmarłej, dostrzegali boleść rozstania; bo Amory przerywając pierwszy milczenie rzekł:
— Zawsze ja będę najbardziéj opuszczony z nas trojga. — Wy będziecie się mogli widzieć przynajmniej raz jeden na miesiąc. Ale mnie mój Boże, któż da wiadomość o was, i wam kto o mnie doniesie?
— Nie pisz do mnie Amory, rzekł p. d’Avrigny, którego głos boleści młodzieńca obudził; bo uprzedzam cię, żadnego listu nie każę przyjmować.
— Widzicie więc — rzekł Amory zupełnie zbolały.
— Ale czyż nie możesz pisywać do Antoniny? mówił dalej p. d’Avrigny, i ona czyż nie może ci odpowiadać?
— Pozwolisz na to kochany Opiekunie? pytał Amory; a tymczasem Antonina poglądała na pana d’Avrigny z pewną obawą.
— A jakimże prawem mógłbym zabronić bratu i siostrze, dzielić się wzajemnie smutkiem swoim i wylewać łzy nad jednym grobem?
— A ty Antonino zgadzasz się? spytał Amory.
— Jeśli ci to może przynieść ulgę jaką, wyjąkała Antonina, pochyliwszy głowę i zarumieniwszy się z lekka.
— O! dziękuje Ci, dziękuje rzekł Amory; z łaski twojéj odjadę jeśli nie mniej smutny, to spokojniejszy przynajmniéj.
Po tem, do końca obiadu, nie wymówiono ani słowa już: bo dusze ich uciśnione były za nadto.
O w pół do siódmej powóz pocztowy zajechał na podwórze. Kareta p. d’Avrigny czekała już zaprzężona. Józef oznajmił że oba powozy gotowe. P. d’Avrigny uśmiechnął się, Amory westchnął, Antonina pobladła. P. d’Avrigny powstał; dzieci rzuciły się ku niemu; siadł znowu a oni klęczeli u nóg jego.
— Drogi ojcze, uściśnij mię, uściśnij zawołał Amory.
— Wuju mój błogosław mi, rzekła Antonina.
P. d’Avrigny ze łzami w oczach, objął ich swemi ramiony.
— Bądźcie szczęśliwe i spokojne, kochane dzieci moje, rzekł im; spokój niech was nawiedzi teraz; a szczęście w wieczności.
I kiedy całował oboje, ręce ich dotknęły się i zadrżały. Spojrzeli na siebie pomięszani i rozczuleni.
— Uściśnijże ją Amory, rzekł p. d’Avrigny.
I czoło Antoniny zbliżył do ust młodzieńca.
— Bądź zdrowa, Antonino.
— Do widzenia, Amory.
Głos ich drżał — i serca drżały. P. d’Avrigny, mający najwięcej mocy z nich wszystkich powstał, aby położyć koniec boleści tego rozstania. A oni powstali także, patrzeli na się przez chwilę, w milczeniu, i raz ostatni uścisnęli ręce sobie.
— Więc jedzmy Amory, rzekł p. d’Avrigny, i do widzenia.
— Jedźmy odpowiedział machinalnie Amory, nie zapomnij Antonino napisać do mnie.
Antonina nie miała siły odpowiedzieć im, ani iść za nimi. Pożegnali ją jeszcze skinieniem, i drzwi się za nimi zamknęły. Ale wskutek dziwnéj reakcji, skoro wyszli, Antonina odzyskała moc dawną. Pobiegła do okna wychodzącego na podwórze, i otworzyła je, chcąc ich raz jeszcze zobaczyć.
Widziała, że się ściskali i mówili coś, czego dobrze nie dosłyszała.
— Do Ville-d’Avray z moją córką, mówił doktór.
— Do Niemiec z narzeczoną moją, mówił Amory.
— A ja, zawołała Antonina, ja w tém opuszczoném mieszkaniu z siostrą moją i z wyrzutami miłości mojéj, dodała, oddalając się od okna, by nie widzieć odjeżdżających powozów, i położyła rękę na sercu, niby tłumiąc gwałtowne jego bicie.
Muszę kilka godzin zabawić w Lille i piszę do ciebie, Antonino. Kiedym przebywał bramy miasta, oś mego powozu się złamała; musiałem zatrzymać się w pierwszéj lepszéj oberży, i otóż zabieram się, samolubnie, powiększać boleść twoją całém ciężarem mojéj boleści.
Ledwom wyjechał za rogatki, uczułem, że nie mogę oddalić się tak, nie pożegnawszy się z Magdaleną; kazałem więc jechać naokoło przez bulwary, i w dwie godziny byłem w Ville-d’Avray.
Wszak znasz cmentarz; nizki mur go otacza. Nie chciałem aby kto wiedział o obecności mojéj; dla tego nie poszedłem do zakrysiyana po klucze, ale przeskoczyłem mur i byłem na cmentarzu. Było może wpół do 9éj wieczorem: dość ciemno. Przypatrzywszy się dobrze, wśród mroku postępowałem po całem, ciesząc się radością ponurą z téj ciemność co mię kryła przed oczyma wszystkich i z téj cimoności, która mi pozwalała być sam na-sam z boleścią moją.
Ale przybliżając się do grobu, ujrzałem jakby cień jaki na niem leżący. Zbliżyłem się nieco jeszcze; poznałem p. d’Avrigny.
Przez chwilę drżało wszystko we mnie. Ten człowiek więc wydzierał mi ją nawet w grobie! Żyła ~ był ciągle przy niej; umarła — nie opuszcza jej! oparłem się o drzewo; chciałem czekać póki nie oddali się.
Klęczał na ziemi; głowę miał pochyloną, ustami prawię dotykał ziemi świeżéj; mówił do niéj z cicha.
— „Magdaleno, mówił, jeśli prawda że cokolwiek z nas po śmierci pozostaje, jeśli dusza żyje po zgonie ciała, jeśli tajemnicze jakie miłosierdzie opatrzności, pozwala zmarłym odwiedzać żyjących, czy to w dzień czy w nocy, czy we śnie czy na jawie, Magdaleno, na tę miłość nieskończoną jaką mam ku tobie, zaklinam cię, ukaż mi się jak najrychléj i ukazuj mi się jak najczęściéj; bo każdej chwili czekam na Ciebie, aż do téj godziny kiedy złączę się z tobą na wieki.
„Uprzedzał mię więc we wszystkiem — właśnie chciałem ją błagać o toż samo.
On mię widział i poznał.
— Amory, rzekł mi, zostawiani cię z Magdaleną. Pojmuję ja te zazdrość łez, ten egoizm cierpienia; czekasz póki nie odejdę. Wtedy klękniesz na grobie naszym: zostawiam więc cię. — Ty odjeżdżasz wszak, a ja zostanę. Ja mogę zobaczyć grób ten jutro, pojutrze, codziennie; ty ujrzysz go dopiero gdy wrócisz. Bądź zdrów Amory.
I posyłając jeszcze pocałunek swej córce oddalił się wolnemi kroki nie czekając odpowiedzi, i znikł mi w ciemności.
Zaledwo zostałem sam jeden, padłem na grobie jéj, i powtarzałem prośbę p. d’Avrigny, nie głosem spokoju i poddania się kornego, ale w śród łez i łkania rozpaczy.
O! to mi wielką ulgę przyniosło; potrzebowałem jeszcze tego wzruszenia. I teraz, wspomniawszy tylko na to, płaczę znowu, i niewiem jak przeczytasz list mój Antonino! bo każda litera skropiona łzami mojémi.
Niewiem jak długo byłem tam; byłbym pewno pozostał noc całą, gdyby pocztylion nie zawołał mię.
Ułamałem gałązkę róży zasadzonej na grobie jéj. Obchodząc całowałem kwiat każdy, bo w każdym zdało mi się, czułem jéj tchnienie.
O! Antonino, Antonino droga, co to był za anioł Magdalena nasza!...
Czekałem całą noc, cały dzień i noc całą jeszcze czekałem, nie przyszła!
Jestem w Ostendzie.
Raz w Ville-d’Avray, kiedy ona miała lat 8 a ja 12, zrobiliśmy plan mały, a na myśl samą biło nam serce z radości i strachu. Obcięliśmy bez wiedzy wszystkich zupełnie, pójść sami przez las, do ogrodnika w Glatigny po kwiaty, na imieniny doktora. Pamiętasz Magdalenę kiedy miała lat 8? pamiętasz tę główkę anielską, białą, różową, świeżą, i te włosy złociste, w lokach? Tylko jéj dwóch skrzydełek brakowało.
O! droga, ukochana Magdaleno!
Plan nasz był wielce ważny, i ponętny; nie mogliśmy się oprzeć mu, i w wilję imienin, kiedy cudowna pogoda nam sprzyjała, i nieobecność pana d’Avrigny, udając, że się bawimy, że biegamy tylko, wymknęliśmy się z ogrodu do parku a ztąd przez furtkę zieloną do lasku. Tam stanęliśmy. Serce nam biło i patrzyliśmy na siebie, zatrwożeni zbytnią śmiałością. Widzę ją jakby dziś: miała suknię muślinową białą, przepaska była niebieska.
Znałem mniéj więcej drogę, bośmy raz tędy wszyscy szli. I Magdalena była wtedy z nami, ale drogie dziecię całą drogę biegało, za motylkami, za ptaszkami, i kwieciem; jednakże niemniéj przeto weszliśmy w las śmiało, a ja dumny jak Cesarz z odpowiedzialności jaką brałem na siebie, podałem ramię moję, nie rękę Magdalenie; ona biedna, drżała jak gdyby żałowała już tego, co zrobiła. Ale oboje byliśmy zbyt dumni, aby się cofnąć, i kierując się za pomocą drogoskazów, szliśmy prosto do Glatigny. Przypominam sobie, że droga wydała się nam bardzo długa; że kozła jakiegoś wzięliśmy za wilka, a trzech wieśniaków za rozbójników. Kiedyśmy widzieli przecież, że ten wilk na nas nie napada, że ci rozbójnicy spokojnie postępowali swoją drogą, wtedy odwaga wróciła, kroki nasze były pewniejsze, i w godzinę jaką przybyliśmy szczęśliwie do Glatigny.
Najpierw pytaliśmy się o ogrodnika co przedaje kwiaty. Pokazano nam dom jego o dwa kroki od nas. Weszliśmy i w pośród rozkosznych kwater okrytych lasem daléj ujrzeliśmy miłego staruszka, który patrzał na nas z uśmiechem i spytał czego żądamy?
— Kwiatów, proszę pana, rzekłem mu, idąc ku niemu; za te wszystkie pieniądze, mówiłem dalej pokazując z powagą dwie pięcio frankowe monety — summę naszych połączonych majątków. Magdalena pozostała w tyle nieco, i rumieniła się bojaźliwa.
— Chcecie kwiatów moje dzieci, i za te wszystkie pieniądze?
— Tak, rzekła Magdalena, i pięknych jeśli można, bo to na imieniny dla mego ojca doktora d’Avrigny.
— O! jeśli to dla doktora d’Avrigny, rzekł ogrodnik, słusznie mówicie moje dzieci, dla niego niema nic zanadto pięknego: wybierajcie więc same. Cały ogród przed wami, zaraz wam otworzę oranżeryę, i wyjąwszy kilka kwiatów rzadkich i drogich, które wam pokażę, weźmiecie sobie co się wam podoba.
— Wszystko co się nam podoba? wołałem klaszcząc rękami.
— Wszystko? wszystko? pytała Magdalena.
— Ile tylko uniesiecie, moje dzieci.
— O! strzeż się pan, my silne jesteśmy.
— Ale ztąd do Ville d’Avray nie blisko wcale.
Nie słuchaliśmy go już, biegaliśmy po szpalerach i zbieraliśmy kwiaty — kto znajdzie piękniejsze? Ogrodnik szedł za nami. Biedne motyle i pszczoły musiały się lękać żebyśmy ich do szczętu nie zniszczyli.
Potem nuż zarzucać pytaniami dobrego ogrodnika.
— Możemy wziąć ten?
— Rozumie się.
— A ten?
— I ten także.
— A tamten?
— Naturalnie.
— O! to dopiero piękny kwiatek, ale pan go nam nie dasz, prawda?
— I owszem, weźcie.
Radość nasza była niezmierna, zabraliśmy nie dwa bukiety ale dwa snopy kwiatów.
— Ale wy nie zabierzecie tego wszystkiego sam rzekł mi ogrodnik.
— Zabierzemy, zabierzemy, wołaliśmy oboje unosząc każde swój bukiet.
— I wam pozwalają tak samym chodzić po lesie?
— Rozumie się, odpowiedziałem dumnie, wiedzą że znam drogę.
— To nie chcecie, aby was kto odprowadził do domu?
— A to na co?
— No, to bądźcie zdrowe moje dzieci, i powiedźcie doktorowi, że te kwiaty są od ogrodnika z Glatigny, któremu on córkę ocalił.
Nie potrzeba nam było mówić dwa razy, ruszyliśmy z pękiem kwiatów na ręku, z radością w sercu.
Pojmujesz Antonino, doktór ocalił córkę tego człowieka, obcą, a nie mógł ocalić własnéj!
Jedyna rzecz nas trwożyła: gdyby spostrzeżono naszą nieobecność! — Gdyby p. d’Avrigny wrócił i spytał się o nas.... Cały zbiór zajął nam przynajmniéj dwie godziny czasu. Nie było, nas więc w domu już ze trzy godziny.
W tak trudnych okolicznościach przypomniałem sobie na nieszczęście, uboczną drogę nieco krótszą. Magdalena już się nie tak bała wilkowi zbójców. Zresztą ty wiesz Antonino, jakie anielskie zaufanie Magdalena miała we mnie. Szła więc ze mną niesprzeciwiając się wcale.
Skutkiem téj ufności było, że puściliśmy się śmiało drożyną, która mi się wydała znajomą oddawna; ona doprowadziła nas do innej ścieżki, potem do miejsca, w którém drogi się na wszystkie strony rozchodziły; wreszcie weszliśmy w taką gmatwaninę dróg, pięknych prawda ale zupełnie pustych, iż po godzinie chodzenia, musiałem przyznać się, iż się zbłąkałem, i nie wiedziałem gdzie byliśmy, ani którędy nam iść wypadało.
Magdalena zaczęła płakać. Osądź jak mię to bolało, kochana Antonino. Musiała być obiadowa godzina, bo nam się jeść chciało bardzo; zresztą z ogromnemi bukietami było bardzo ciężko, i zmęczyliśmy się okropnie. — Przyszedł mi na myśl Paweł i Virginia: i oni biedni, nierozważnie zbłąkali się, tak jak my; ale mieli przynajmniéj Dominga ze sobą i psa ku pomocy. Prawda że lasy w Ville d’Avray nie tak są samotne jak na Ile de-France; ale dla nas to było prawie wszystko jedno.
Nareszcie, ponieważ narzekania i płacze nie mogły nas wybawić z tego kłopotu, szliśmy odważnie jeszcze z godzinę, ale labyrint, zdało się, zwiększał się pod naszemi stopami; przepaliliśmy ze szczętem. Magdalena padła zmęczona i spłakana pod drzewem, i ja także czułem, że mi bardzo nie dobrze.
Przez kwadrans może siedzieliśmy — byłto kwadrans rozpaczy nie odpoczynku. Jedną razą słyszymy szelest jakiś po za sobą. Odwracamy się i widzimy, że biedna kobieta jakaś wychodzi z lasu z dziecięciem. — Krzyknęliśmy z radości: byliśmy ocaleni.
Rozbitki Meduzy nie ucieszyli się szczerzéj, kiedy im na widnokręgu żagiel Argoski zajaśniał, jak my, spostrzegłszy tę wieśniaczkę wśród lasu.
Powstałem i pobiegłem ku niéj, spytać się o drogę; ale nędza spieszyła się więcej niż obawa, ona mię uprzedziła.
— O! mój piękny paniczu i moja piękna panienko, zlitujcie się nademną i nad biedném dziecięciem mojém. — Dajcie grosz jaki.
Sięgnąłem do kieszeni, Magdalena zrobiła toż samo; ale cóż? całe dziesięć franków wydaliśmy na kwiaty. Poglądaliśmy po sobie, zawstydzeni i zakłopotani; żebraczka sądziła, że się namyślamy.
— Zlitujcie się nademną mówiła daléj, od trzech miesięcy odumarł mię mąż; na jego chorobę wydałam się co do grosza, a śmierć jego odebrała mi jedyne utrzymanie; mam dwoje dzieci, jedno jeszcze w kolebce. Biedny dzieciaczek, nie jadł od wczoraj, i roboty nie mam, i jałmużny nikt nie da. Zlituj się nademną mój piękny paniczu, i moja kochana, piękna panienko!
Dziecko, bezwątpienia wyuczone, płakać zaczęło.
Magdalena patrzała mnie: byliśmy wzruszeni, rozczuleni.
Myśmy nie jedli od rana i tak się nam jeść chciało, a biedna dziecina, młodsza i słabsza od nas jeszcze, nie jadła od wczoraj!
— O! mój Boże jakże oni są nieszczęśliwi! zawołała Magdalena swoim anielskim głosem.
Dwie łzy błyszczały pod powiekami; ale ze zwykłą sobie szybkością i wdziękiem, już wiedziała co zrobi.
— Moja dobra kobieto, rzekła, nie mamy wcale pieniędzy przy sobie; jeszcze do tego zabłąkaliśmy się wracając z Glatigny do Ville-d’Avray; ale wyprowadźcie nas na drogę, dobra kobieto, chodźcie z nami do domu doktora d’Avrigny, a jeżeli kto na świecie pomódz wam może, to on niezawodnie.
— O! mój Boże! — dziękuję, w imieniu sierot moich, rzekła biedaczka składając ręce. Ale jakżeście się zabłąkali? Jesteście o kilka kroków od Ville-d’Avray, i idąc tą ścieżką na lewo, ujrzycie wnet pierwsze domy wsi waszéj.
Wtedy wróciły nam siły i odwaga. Wstaliśmy weseli i spokojni. Ale radość nasza znikła wnet, na myśl przyjęcia jakie nas w domu czekało. Ja przyznam się, straciłem wszelką odwagę i postępowałem z wolna za moją mężną Magdaleną, która szła naprzód słuchając opowiadań żebraczki.
Jednakowoż, gdyśmy zieloną furtkę przebyli, na parku już usłyszeliśmy głos Panny Brown, która wołała nas prawie z rozpaczą. — Magdalena obróciła się ku mnie.
— A teraz Amory, rzekła mi, co zrobiemy, albo raczéj co powiemy?
Mistres Brown ujrzała nas i przybiegła.
— Ach! nie dobre dzieci, zawołała, jakieście mię niespokojności nabawiły; ledwo żyję! Dokąd-że biegaliście? P. d’Avrigny przyjechał i pyta się o was. — Ja udałam, że idę po was, a ponieważ już jesteście, nie powiem mu nic o waszej wycieczce! niezawodnie miałabym za swoje; chociaż chwała Bogu, nie moja wtem wina, dodała.
— O! co za szczęście! zawołałem w pierwszém uniesieniu.
— Tak! ale ta biedna kobiéta? rzekła mi Magdalena.
— To cóż!
— Co? a jakże damy jéj cośmy obiecali, jeżeli nie powiemy, żeśmy się zabłąkali i że ona wyprowadziła nas na drogę.
— Będą nas łajać, odpowiedziałem.
— Ale ona głodna, i dzieci jéj — rzekła Magdalena. Czyż nie lepiéj być połajanym, i nakarmić biednych ludzi?
Biedna ukochana Magdalena — w téj odpowiedzi widzisz ją całą! —
Łatwo jednak przewidzieć, że p. d’Avrigny łajał nas ściskając oboje, — Biedna wdowa, po zebraniu potrzebnych wiadomości była odesłana do folwarku de Meursan: i teraz trzy serca więcej modli się za duszę naszej Magdaleny.
I pomyśl tylko, kochana Antonino, że od tego czasu 10 lat dopiero upłynęło!
Otóż jest wszystko co chciałem ci napisać, chociaż morze przedemną. — Niestety! moja boleść nieskończona, ukochała wspomnienia dzieciństwa i żyje w nich, jak ocean bez granic igra z muszlami wybrzeża, i kocha je.
Nessun e maggior dolore,
Che ricordarsi del tempo feluce,
Nella miseria!....”
Dziwna rzecz! Dopókim nie miał dziecka, nie wierzyłem w życie przyszłe. Od dnia urodzenia Magdaleny — zacząłem się spodziewać.
Od dnia jéj śmierci — uwierzyłem.
O sobie pisać ci nie będę Amory: ale w liście tym pomówię o wuju dobrym moim, o Magdalenie i o Tobie nareszcie.
Widziałam P. d’Avrigny onegdaj 1° Września. Pamiętasz zapewne, pozwolił mi widywać się co pierwszego każdego miesiąca. Jednakże stary Ja-kób, którego on przysyła do Paryża, aby się o mnie dowiadywał, daje mi o nim samym częste wiadomości. Mój wuj nie mówił, prawie do mnie; i dzień upłynął cały a myśmy milczeli oboje: zdało mi się, że ciągle roztargniony, i bałam się sprzeciwić mu. Czasami tylko poglądałam nań ukradkiem i musiałam poprzestać na tém.
Zmienił on się i bardzo; chociaż oczy obojętne nie dostrzegą z razu tego. Ale jego czoło więcéj daleko pomarszczone, jego wzrok więcéj mętny a cała postawa jego więcéj zbiedzona. A przecież te dwa miesiące choroby Magdaleny dosyć go już przygniotły. Kiedym przybyła, uściskał mię z zwykłą sobie dobrocią; spytał, czy nie mam czego nowego powiedzieć mu o sobie i o nowém życiu mojém. Odpowiedziałam mu, że nie, że odebrałam dwa listy od Ciebie Amory, i chciałam mu dać ten drugi, mówiąc, że pełen wspomnień o Magdalenie.
Ale niechciał przyjąć go, i mimo prośby moje nawet nie czytał.
— Tak, tak, szeptał tylko: tak, ja wiem, co on może powiedzieć. Cały w przeszłości jak ja. Ale ja mam 35 lat więcéj od niego — i ja przybędę pierwszy.
To powiedziawszy, nie przemówił już do mnie ani słowa prawie. Czasami tylko — i to o rzeczach obojętnych. — Mój Boże! — ja lękam się widząc go tak zatopionego, tak obcego już wszystkiemu co żyje. Po obiedzie, przy którym, wyjąwszy kilka zwykłych frazesów, usta nasze jeśli nie myśli, milczały — uściskałam go ze łzami w oczach. Odprowadził mnie aż do powozu: a Jakób co nas przywiózł rano — bo Mistres Brown była ze mną odwiózł nas do Paryża.
I oto całe moje z wujem widzenie, kochany Amory; ale kiedy Jakób przyjeżdża do Paryża pytam się go o Pana. Wuj nie zabronił mu odpowiadać. Teraz, wszystko mu już jedno. Wiem więc jak on żyje i co robi. — Co ranek, jakakolwiek jest pogoda wychodzi; idzie na cmentarz, powiedzieć, jak nazywa, dzień dobry Magdalenie.
Tam pozostaje z godzinę. Wróciwszy, i zjadłszy śniadanie w pięć minut — bo je tyle tylko ile koniecznie do utrzymania życia potrzeba — idzie do swego gabinetu, bierze kąjeta, u których, odkąd męzkiego doszedł wieku, co wieczór zapisuje dnia całego wypadki. — A ponieważ, przez 18 lat życia Magdaleny, ojciec żył życiem dziecka swojego, za tém poszło, iż oprócz własnych czynności p. d’Avrigny zapisywał najmniejsze wypadki tyczące się ukochanej córki. Jeśli chodziła na przechadzkę — to dokąd; jeśli robiła — to co takiego; jeśli mówiła — to jak i o czém. I tym sposobem może teraz powtarzać sobie codziennie: Jest temu lat 5, 10, 15 — ona była tu, albo tam; razem chodziliśmy tam; rozmawialiśmy o tém.... Sceny przeszłości, wesołe, czułe i poważne, kolejno stają przed jego oczyma, i on słucha, uśmiecha się, płacze: ale na końcu płacze zawsze; bo wypadek wszystkich tych wspomnień zawsze jeden.
Bo kiedy mówi do siebie: w piątym roku była taka żywa; w 10tym taka dowcipna, w 15 taka wdzięczna, — to zawsze musi skończyć na tém: dziś i żywość ta i dowcip i wdzięki zginęły, bo dziś już nie żyje!.. a jeśliby wątpić się odważył, że wdzięków tyle umrzeć mogło — otworzy okno — a z okna widzi grób jéj.
I na tém to smutném przeglądzie, mój biedny wuj całe dni trawi; i to jest źródłem tysiącznych wrażeń dla niego. Jednakże nie kładzie się spać, nie poszedłszy wprzód powiedzieć dobry wieczór Magdalenie, jak powiedział dzień dobry. — Potem o 10téj, 11téj godzinie wieczorem, wraca, zerwawszy z krzaka róż, co nad jéj grobem, białą różę — i chowa ją aż do jutra blisko siebie w karafce czeskiéj, która stała w pokoju Magdaleny. Słyszą często jak mówi do portretu córki swéj. Znasz ten cudowny portret Champmartaina, który tak mieć pragnąłeś. Zresztą nie otworzy ani jednéj książki, ani gazety, ani pakietu, ani listu żadnego; nie przyjmuje nikogo, nie chodzi do nikogo.
Bo dla żywych umarły jest; dla umarłej tylko żyje.
Teraz więc Amory, wiesz nie gorzéj odemnie, co się dzieje w Ville d’Avray. Płaczą po Magdalenie. Toż samo przy ulicy Angouleme gdzie ja jestem; toż samo gdzie ty się znajdujesz.
Któżby mógł widzieć ją godzinę tylko i po niéj nie płakać? Dziękuję Ci więc, żeś mi mówił o niéj. Ty ją lepiej jeszcze znałeś odemnie. Pisz mi o niéj zawsze. Kiedy o niéj teraz pomyślę — to chyba jak o posłańcu nieba, co się we śnie oczom moim ukazała. I w rzeczy samej nie byłaż ona świętą, którą Bóg zesłał nam, abyśmy naśladowali ją? — Ty wiesz o jednym jéj dobrym uczynku Amory; ale ja, powiernica jéj, której ona pozwalała patrzeć na nie i dzielić je czasem — ja wiem o tysiącu innych, i wierz mi, nie jeden ubogi zna ją po imieniu jéj.
Danniéj modliłam się do Boga, teraz modlę się do Boga i do niéj. — Mów mi o Magdalenie Amory, często, bardzo często.
Mów mi także i o sobie. Ach! kiedy to piszę serce mi bije i ręka drży, boję się obrazić ciebie, albo ci przykrość uczynić! Gdybyś mię obwinił o ciekawość albo płochość! Ran twoich może się tylko dotknąć ręka łagodna i delikatna.... i Magdalena tylko miałaby prawo pisać do Ciebie to co ja w téj chwili napisałam; ale gdzież drugą znaleść Magdalenę?
Ja mam tylko instynkt serca mego i szczerą a dawną przyjaźń ku tobie.
Ach! mój Boże! dla czegóż nie jestem rzeczywiście siostrą twoją? Powiedziałbym ci, i musiał — byś mię słuchać; powiedziałbym Ci: Amory, bracie mój drogi, ja niechcę pocieszać ciebie, ani ci radzić abyś zapomniał albo zdradził świętą jéj pamięć. — Już twoja dusza dla miłości zamarła, a serce twoje nie zadrży już na imię, na stąpnięcie, na głos kobiety. Bądź więc wierny zmarłej kochance; to dobrze jest, i słusznie i sprawiedliwie; ale jeżeli miłość, jest najlepszą rzeczą na święcie — czyż oprócz niéj nie ma już nic pięknego? — Sztuki, nauki, losy narodów, toż to wzniosłe są rzeczy!
Jesteś młody, bogaty — czyż nie masz obowiązków względem bliźnich twoich?
Gdybyś tylko o jałmużnie pomyślił, czyż litość nie ma w solne choć nieco, miłości? Ty niejednego uszczęśliwić możesz; ty jesteś bogaty — a ponieważ i siostra twoja Antonina, niestety! jest także bogata — podwójnie jesteś bogaty. Ja nie chciałam smucić wuja odmową z méj strony, ale życie moje zanadto przesiąkło goryczą, abym się mogła odważyć sprzęgnąć je z inném jakiem życiem. Czyż mogę zrobić lepszy użytek z tego majątku, jak powierzając go tobie Amory? Niech więc on służy szlachetnym dobrodziejstwom albo rozumnej ambicyi. W lepsze ręce, jak twoje, bracie mój, oddać go nie mogę — a ja....
Ale teraz nie o mnie chodzi ale o ciebie.
Tobą zająć się pragnę; pragnę wynaleźć wyrazy jakie, dowody — coby przekonały ciebie. Ty nie myślisz już o śmierci? — prawda? To byłoby okropnie — to byłaby zbrodnia! — Wuj mój — dobiega kresu dni swoich — a ty dopiero żyć zaczynasz. Ja nie wiem, mój Boże, ja nie mam zapewne dosyć wiadomości w tych rzeczach, ale mi się wydaje, że między twoim losem i jego wielka zachodzi różnica, i między twemi i jego obowiązkami.
Ty nie możesz już kochać — to prawda; ale ciebie wreszcie kochać mogą; a w istocie błogo być musi — być ukochanym. — Nie umieraj Amory, nie umieraj; — myśl o Magdalenie wiecznie; ale kiedy jesteś nad oceanam patrz nań i porównaj z nim boleść twą. O! dla czegóż nie mam dość wymowy aby przekonać Cię. — Pozwól przynajmniej niech cię przekona wszystko piękne, na które patrzysz, i ta wieczna natura któréj zima przygotowaniem jest do wiosny, a śmierć do zmartwychpowstania. Słuchaj Amory, pod twą boleścią i pod strapieniem twoim, jak pod temi śniegami i lodem zimowym, leży i żyje życie silne i pełne ognia. — Nie odwracaj oczu od dzieł boskich Amory; poddaj się pod wolę Jego — pozwól pocieszyć się — kiedy to się Jemu podoba, i nie wzbraniaj się żyć — kiedy On każę.
Daruj mi Amory, że mówię do Ciebie tak, w szczerości serca mojego; ale kiedy pomyślę że jesteś tam, daleko, bardzo daleko, sam jeden, opuszczony, i w takim smutku, w takiej rozpaczy — czuję dla ciebie wtedy współczucie żywe i szczere jak siostra — jak matka. 1 to właśnie dodaje mi siły i odwagi z jaką do towarzysza dzieciństwa mojego odzywam się wołaniem narzeczonej jego: nie umieraj Arnory!....
Jestem w Amsterdamie. — Wiesz kochana Antonino, że postanowiłem zupełnie obcym być dla wszystkiego co zewnątrz mnie się dzieje, bo sobą jedynie zajęty jestem i niby schylony nad przepaścią bezdenną, która wszystkie moje nadzieje pochłonęła — patrzę w jéj ciemne głębie. Mimo to jednak nie mogę nie widzieć a nawet nie przypatrywać się baczniéj ludowi holenderskiemu: systematyczny i czynny, chciwy i niedbały, siedzący i wiecznie w podróżach, chętnie płynie do Javy, do Malabaru, do Japonii, nigdy do Paryża. Holendrzy — to Chińczycy w Europie; to bobry wśród rodzaju ludzkiego. Odebrałem list twój w Anvers; wielką mi przyniósł ulgę kochana Antonino. Pociechy twoje słodkie mi są, ale i rana moja głęboka. Nic nie szkodzi — mimo to przyszlij mi jeszcze takich dobrych słów kilka — i donieś mi co o sobie. Proszę cię oto, żądam, zaklinam. — Źle to z twéj strony, że mnie uważasz za tak obojętnego na to, co ciebie się tyczy.
Widziałaś p. d’Avrigny piszesz mi, że bardzo zmieniony. Niech cię to nie trwoży Antonino, bo wreszcie każdemu trzeba życzyć, czego sobie sam pragnie. Im więcéj skołatany jest, tém szczęśliwszy, Wierzaj mi; a im gorzej ci się wydaje, tém więcej on z siebie zadowolony będzie.
Pragniesz, abym ci ciągle o Magdalenie opowiadał. Tym sposobem nastręczasz mi sposobność częstszego pisania do Ciebie; bo w reszcie o czem — że mógłbym ci pisać jeśli nie o niéj? — ona wiecznie jest, przedemną, we mnie, w około mnie; nic nie pociesza tyle biednego serca ile wieczne o niéj wspomnienie. — Cbcesz więc abym Ci powiedział jakeśmy się sami wzajemnie dowiedzieli że kochamy się oboje?
Był wieczór wiosenny. Już temu półtora roku. Siedzieliśmy w ogrodzie pod lipą. Z okna swego gabinetu możesz widzieć to miejsce.
Pozdrów je w mojém imieniu Antonino; pozdrów ogród cały, bo niema miejsca w tym ogrodzie, któregoby jej noga nie deptała, bo niema drzewa, któreby jej szarfa, jéj chustka lub ręka nie tknęła, i nie ma kącika małego gdzieby jéj głos anielski nie dźwięczał. Był więc wieczór. — I my oboje — usposobieni wcale do szczebiotania, wyczerpawszy teraźniejszość śmiało puściliśmy się w przyszłość. Wiesz ile mimo zwykłą melancholiczność lubiła się śmiać czasem, moja ukochana Magdalena. Zaczęliśmy więc, śmiejąc się, o małżeństwie; nie mówiliśmy jeszcze o miłości.
Jakie przymioty podbiłyby serce Magdaleny?
Jakie wdzięki wzruszyłyby moje serce?
I wnet stanął programmat doskonałości, jakich wymagalibyśmy po wybranej istocie na męża lub żonę; porówmywając marzenia nasze zobaczyliśmy, że nie wiele się od siebie różniły.
— Naprzód, mówiłem, jabym chciał znać od — dawna tę, której oddałbym duszę moję, obciąłbym umieć ją na pamięć.
— O i ja także rzekła Magdalena; kiedy nieznajomy jaki jest, co jak mówią uroczyście, stara się o rękę naszą, nigdy nie widzimy twarzy ale maskę — i z maską tylko mamy do czynienia. — Pretendent wraz z czarném ubraniem wdziewa na siebie formę dawno ulaną — dla tego dopiero po szlubie nazajutrz zaczyna się znajomość robić z swym mężem.
— A więc, rzekłem z uśmiechem, już pierwszy punkt. Ja bym chciał przez długą poufałość pewnym być przymiotów dobrych ukochanej mojéj. Wymagałbym, aby tyczyła w sobie trzy zalety konieczne: piękność, dobroć i ukształcenie — wszak nie wymagam za dużo, jest to najprostsza rzecz na świecie.
— Ale najrzadsza odpowiedziała Magdalena.
— To nie skromnie wcale, odpowiedziałem jéj.
— I owszem, rzekła; i ja z méj strony chciałabym, aby przyszły mąż posiadał przymioty odpowiednie tym jakich ty wymagasz, mianowicie, udatność, poświęcenie się, wyższość umysłową.
— O! ba! rzekłem, możesz długo szukać Magdaleną.
Nie ceń że się tak wysoko, rzekła śmiejąc się Magdalena i kończ raczéj obraz przyszłéj twojéj.
— O! prawdę mówiąc kilka tylko zostaje zrobić rysów co mniejszych. Naprzykład czy byłoby to dzieciństwem żądać, aby była znakomitego jak ja urodzenia?
— I owszem Amory; mój ojciec który łączy szlachetność rodu ze znakomitością zdolności, z tego twego żądania wysnuje ci wysokie teorye towarzyskie, jeżeli z nim o tém mówić będziesz. Ja nie wiem dla czego ale zgadzam się zupełnie z tobą i chciałabym, aby mąż mój równie szlachetnego był rodu.
— Nareszcie, rzekłem ja, chociaż nie jestem chwała Bogu chciwy, chciałbym jednak dla samej żony mojéj, dla równości moralnej między nami, aby była tak prawie zamożna jak ja; bo wtedy wszelkie myśli natrętne usuwają się z téj strony, i unika się miałkich kwestyi pieniężnych.
Jak tobie się zdaje Magdaleno?
— Zupełnie tak samo. Amory; i chociaż będąc bogatą za dwoje, nie myślałam wcale o tém, zdaje mi się, że i w tém masz słuszność.
— Teraz zostaje tylko jedyna rzecz.
— Co takiego?
— Oto, kiedy, już znajdę moją wymarzoną czarodziejkę, którą będę kochał, trzeba jeszcze dowiedzieć się czy ona mię kochać będzie!
— Ciebie, Amory?
— Dla czegożby cię kochać nie miała?
— Ba! czy ręczysz mi za to?
— Zupełnie Amory, i obowiązuję się zamiast niéj. Ale mnie czyby on kochał?
— Ubóstwiałby Cię Magdaleno, odpowiadam za niego.
— No! dobrze, rzekła Magdalena, zamieńmy nieco marzenia nasze na rzeczywistości; szukajmy w około siebie, między znajomymi naszymi czynie widzisz nikogo, coby odpowiadał żądaniom. Bo ja....
I zatrzymała się nagle rumieniąc.
Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu. Prawda zaczęła przenikać do naszych pomieszanych umysłów. Utkwiłem oczy w Magdalenę i powtarzałem niby pytając sam siebie.
— Kochanka oceniona, i znana od dzieciństwa.....
— Kochanek w którego sercu mogłabym czytać jak w mojém własném, rzekła Magdalena.
— Dobra, piękna, ukształcona.
— Piękny, szlachetny, obdarzony wyźszemi zdolnościami.
— Bogata i znakomitego rodu....
— Dobrze urodzony i bogaty....
— Ależ to wszystkie twoje przymioty Magdaleno!..
— To twoje zalety Amory!...
— O! zawołałem, a serce mi drżało, gdyby taka jak ty mię kochała, mój Boże!
— Jezus! rzekła Magdalena blednąc — czy kiedy myślałeś ty o mnie?
— Magdaleno!
— Amory!
— O tak, — tak — ja Cię kocham Magdaleno!
— Amory ja kocham Ciebie!
Nasze dusze otwarły się na ten wykrzyk podwójny — i niebo rozwarło się przed nami i czytaliśmy jasno w obu sercach naszych.
O! ja źle robię dotykając wspomnień tych.
Pamięć ich słodka ale dolegliwa.
Następny list będziesz łaskawa zaadresować do Kolonji. Ztamtąd też i ja do ciebie napiszę.
Bądź zdrowa siostro ma. Kochaj mię choć cokolwiek, i żałuj mię wiele.
To szczególna, mówił do siebie Amory, pieczętując list, i przebiegając myślą treść jego, to szczególna, — ze wszystkich kobiet które znam, jedna Antonina mogłaby urzeczywistnić moje dawniejsze marzenia, gdyby marzenia moje nie były, zmarły wraz z ukochaną moją Magdaleną. Antonina jest podobnież przyjaciółką dzieciństwa, równie jest piękna, ukształcona, bogata i ród jéj równie szlachetny, ale i to prawda, dodał uśmiechając się smutnie, że ja nie kocham Antoniny, że Antonina mię nie kocha.
Widziałam znowu wuja, Amory; znowu przeżyłam z nim jeden dzień podobny zupełnie do tego, którym ci już opisała: uważałam też same oznaki wycieńczenia; słyszałam od niego i mówiłam mu też same prawie wyrazy co wtedy. Zupełnie więc nic nowego o nim donieść ci nie mogę.
I o sobie także nic. Przez wrodzoną ci dobroć pragniesz, abym ci o sobie pisała, Amory. Ale cóż ci powiem, mój Boże? — Myśli moje — Bóg sam widzi i sądzi; moje czynności — powtarzają się, zawsze jednakie i proste, wierzaj mi.
Starania około gospodarstwa zabierają mi cały dzień prawie, a potem moje dziewczęce roboty, haftowanie albo muzyka. Czasem jaka wizyta dawnych znajomych P.d’Avrigny przerwie na chwilę te zatrudnienia tak mało urozmaicone. — Ale z przyjemnością dwa tylko słyszę imiona. Naprzód Hr. Mengis; bo on, i żona jego są dla mnie bardzo dobrzy i postępują ze mną jak z córką. — Drugie imię, mamże ci powiedzieć? jest twego przyjaciela Amory, Filipa d’Avray.
W saméj rzeczy, Filip Avray z odwiedzających mnie, jeden tylko ma mniéj niż sześćdziesiąt lat. Przyjmuję go z przyjemnością, naturalnie wprzytomności panny Brown. I czemuż on winien ten przywilej? — Bez wątpienia nie wdziękom swej nudnéj rozmowy, która co chwila kona z osłabienia i zabija znudzeniem;, ale jeśli trzeba powiedzieć — winien to przyjaźni swojéj ku tobie, mój bracie. Wprawdzie on nie mówi mi wiele o tobie, ale ja za to mówić mogę do woli — bo on cię zna, i korzystam z tego ile mogę.
Wchodzi on, kłania się, siada; jeśli kto jest, milczy ciągle dopóki osoba ta nie wyjdzie i przestoje na tém, że na mnie patrzy z uporem takim, że to mię gniewa nareszcie. Jeśli jestem sama z Panną Brown, bywa nieco śmielszy.
Ale jego śmiałość ogranicza się na peryodyczném kilku słów wymówieniu, które na mnie jedną wkładają cały prawie ciężar rozmowy; a rozmowy téj treścią jest zawsze prawie Magdalena albo ty Amory.
Bo i dla czegóż miałabym się kryć przed tobą, Amory, co masz serce tak delikatne, tak szlachetne? Dusza łaknie przywiązania, jak pierś powietrza — a z tobą łączy mię jedyne przywiązanie przeszłości a może jedyne i w przyszłości mojéj nie jasnéj. Wreszcie, słuchaj Amory, zgadzam się z tobą — samotność w której żyję, męczy mię. To téż z całą prostotą żalę się przed tobą, bo nigdy nie umiałam maskować się przed drugimi, ani przed sobą samą, — Może źle to jest, ale czuję iż mi potrzeba jakiego roztargnienia, potrzeba mi wyjść na powietrze, i ogrzać się słońcem, i widzieć ludzi — potrzeba mi żyć jedném słowem. — W tych wielkich pokojach zimno mi i straszno: a kiedy jestem sam na sam z temi białemi biustami i portretami nieruchomemi, jakieś dziwne mię uczucie ogarnia. Dla tego milczący i wiecznie zadumany Filip przedstawia mi przynajmniéj tę korzyść, że żartuję z niego w duszy i śmieję się z niego, sama dopóki jest, a z Panną Brown, kiedy już wyjdzie: nie potrzebuję go przynajmniéj szanować — a i to wiele.
Gniewaj się na mie, mój drogi, gniewaj się za te szyderskie obchodzenie się z tym, do którego ty jesteś być może przywiązany. Gniewaj się Amory, bo ty, sądzę, jeden tylko, mógłbyś poprawić wady moje, gdybyś ten trudny obowiązek chciał wziąć na siebie.
Ale mój Amory, niechciałabym aby on tylko, mówił mi o tobie; wołałabym słyszeć ciebie samego. W jakiem teraz usposobieniu jesteś? Co myślisz i czujesz co? — Smutne jest położenie moje, między wujem i tobą. Podwójna ta rozpacz przestrasza mię i zabija. Miej nieco zaufania we mnie, proszę Cię bracie mój; nie zostawiaj duszy mojéj w opuszczeniu takiem, i ulituj się istoty słabej, co się lęka i płacze.
Wierz mi są dnie, w których zazdroszczę szczerze Magdalenie. Ona umarła kochana — i szczęśliwa jest w niebiosach: ją pogrzebiona jestem za życia, pogrzebiona w samotności i zapomnieniu.
Piszesz mi Antonino, że nie dosyć donoszę ci o sobie; Dobrze! na ukaranie cię posyłam list pełen egoizmu, jak tylko można. Będę ci na dwóch lub trzech kartkach pisał o sobie, to może i zyskam prawo na końcu parę wierszy wcisnąć tyczących się ciebie. Czy będziesz wtedy zadowolona?
Otóż jestem w Kolonii, albo raczéj naprzeciw Kolonii, w Deutz. Z okien mojego hotelu widzę Ren i miasto całe. Widok jest cudowny. Słońce zachodzi za starem miastem, a kiedy piękne są dni i chłodne, tworzy tło promieniste, na którém ogromne domy i szczyty wież kościelnych rysują się ponuro-czarno, wspaniale. Rzeka toczy się nizko z wielkim szumem, a odcień wody jéj, to czerwonawy to ciemny, prawie zawsze złowieszczy, ale nadzwyczajnej piękności. Po godzinach patrzę w zachwyceniu na ten obraz cały nad którym panują dwa olbrzymie odłamy katedry, chwała Bogu nieskończonéj dziś jeszcze. O! kiedy zapłaceni z próżności mularze przyjdą kończyć dzieło architektów, którym wiara natchnienie zesłała, o! wtedy słońce już nie będzie w stanie uczynić, aby Bóg z pod dzieła ludzkiego był widny, i aby ta przepaść utworzona przez oba odłamy zamieniła się w piec ognisty.
Wszystkie te widoki, jak artystę mnie zajmują. W istocie lubię to miasto, stare i nowe zarazem, zalotne i cześć nakazują, ono myśli i działa.
Ach! gdyby Magdalena była tu! gdyby mogła ze mną razem patrzeć na słońce kiedy za katedrę zachodzi!
Mój bankier gwałtem dał mi bilet do tutejszego kassino. Domyślasz się, że nie chodzę na wieczory; ale w dzień, kiedy zwykłe zatrudnienia wyludniają te ogromne salony, chętnie rano kilka godzin przesiedzę czytając gazety. Jednakże przyznam ci się, Antonino, dużo potrzeba mi było siły, nimem przezwyciężył wstręt mój na widok pierwszych gazet, co mi wpadły w rękę. Te dwanaście kolumn, w których nie ma ani jednego słowa o tém, co mię najbardziej obchodzi, ten świat paryki, co śmieje się i bawi jak zwykle, i ta równowaga europejska na którą boleść pojedynczego człowieka, bodaj najstraszniejsza i okropna najbardziéj, najmniejszego wpływu nie wywiera; wszystko to budziło we mnie niesmak, pobudzało do gniewu prawie. — Alem mówił znowu sam sobie: Cóż śmierć Magdaleny mojéj drogiej może znaczyć dla obojętnych? Umarła — i jedną kobietą mniéj na ziemi, jednym Aniołem więcéj w niebie. Wielki to jest egoizm chcieć, aby wszyscy ludzie dzielili moję boleść i strapienia, kiedy ja ich smutku nie dzielę!
Wziąłem więc gazety, ktorem był odrzucił, a reszta nie wygasłéj ciekawości skłoniła mię do czytania.
A wszak to trzy miesiące jakem się z Paryża oddalił! — W istocie, lękam się niekiedy, myśląc, że dni tak szybko płyną czy w radości, czy w smutku.
Wczoraj Magdalena leżała na swem łożu, ja trzymałem ją za jedną rękę, ojciec za drugą, a ty Antonino, napróżno chciałaś rozgrzać zimne już jéj nogi........
Za granicą dopiero, Antonino, przekonać się można o téj wielkiej prawdzie, że tylko życie paryzkie istotnem jest życiem: reszta świata wegetacye mniéj więcéj silnie.
W Paryżu tylko widzisz ruch i postęp myśli. A przecież, Antonino, sądzę, że długo jeszcze pozostałbym tutaj, gdybym miał z kim o niéj rozmawiać, gdybyś ty była ze mną i podziwiała te piękne widoki natury, i cieszyła się razem ze mną temi cudownemi krajobrazami, które Ren rozwija przed niemi oczyma, a słońce szczodrze pozłaca.
O gdybym mógł rękę uścisnąć życzliwą! — Teraz w spokojném i milczącem zachwyceniu po całych godzinach stoję w oknie, sam jeden!
O! gdybym mógł ujrzeć wzrok wzruszony, co by mi moje wrażenia odbijał — gdyby była dusza z którą mógłbym się memi podzielić myślami! Ale nie! — mój los teraz żyć i umrzeć samotnie......
Pytasz się, co się dzieje ze mną? I po cóż mam troskami swemi zasmucać twe piękne serce, które w prostocie wyznaje, że samotność zabija je, że ono pragnęło by żyć życiem serca drugiego. Oby pragnieniu twemu stało się zadość, Antonino; obyś mogła znaleźć duszę któréj szuka dusza twoja; oby Bóg zesłał ci całe szczęście miłości, oszczędzając ci jéj uragany. Bo i cóżby się z tobą stało, kiedy burze te zmogły mnie!
Ach! bo ty jeszcze nie wiesz Antonino, co to miłość jest?
Miłość to radość i boleść, upojenie i gorączka, napój zbawienny i trucizna! Upaja ona ale zabija. Od balkonu Julii do grobu, ileż uśmiechów, ale i łez ile!
Szczęśliwy kto umiera pierwszy.
Ale kiedy Romeo znajduje kochankę swoją zimną, umarłą — już mu wtedy życie nie życiem; wtedy śmierć pragnieniem jego. I śmierć tę sam sobie zadaje.
Ja staranie to życiu mojemu zostawiam. Kiedy się kocha, Antonino, to serce już nie bije w piersi twojéj ale w piersiach ukochanéj osoby. Kiedy kochasz, wyrzekasz się sam siebie, a byt twój nie jest twoim bytem — a przecież żyjesz nim. Kiedy kochasz, poisz się rozkoszą nieba, dopóki śmierć zabierając połowę jedną duszy twéj nie zmieni ci raju na piekło. Wtedy już wszystko skończone; a kto przeżyje, czeka tylko śmierci, bo ona rozdzieliwszy łączy znowu.
Ale ty Antonino, tak pełna życia, młodości i przyszłości, tak wdzięczna i wesoła, nie poddawaj się tym boleściom rozpaczy, które mnie i p. d’Avrigny do grobu schylają. Strata siostry nie powinna zniszczyć wszystkiego w nas tak, jak strata córki lub kochanki. Tyle jeszcze uczuć ci zostaje. A przecież smutną jesteś, biedna Antonino! Widzę ja chorobę na którą cierpisz. Miłość cię trawi, działalność myśli twojej pragnie i wyzywa cię do ruchu, budzi namiętności. Pragniesz żyć, bo dotąd zaledwo znasz przedmowę życia — a xięga jego tajemnicza nie otworzyła się jeszcze przed twoim wzrokiem dziewiczym. Pragniesz używać bogatych i potężnych zdolności jakiemi cię Bóg obdarzył. Cóż może być sprawiedliwszego? Nie rumień się więc, siostro kochana; pragnienia twoje święte są i prawe; w nich nie tylko leży szczęście twoje, ale i innej istoty wybranéj.
Nie wstydź się więc przeznaczenia swego, i natury twéj Antonino: idź śmiało w świat, co ci otworem stoi, i pod opieką szlachetnych i szanownych przyjaciół, staraj się wśród tłumu odszukać serce godne serca twojego.
Ja z grobu Magdaleny braterskiemi oczyma poglądać będę za tobą.
Ale trzeba, abym ci co prędzéj powiedział: serca godne ciebie rzadkie są, i bardzo; a omyłka, śmiertelna jest, pamiętaj Antonino. — Całe życie na kartę stawiasz. Im więcéj możesz wybierać, tém więcéj nieraz sposobności masz omylenia się. To rzecz straszna! Ja, któremu przez szczęśliwe zrządzenie udało się napotkać jakoby na progu miłości zaraz, Magdalenę kochaną i znaną od dzieciństwa, ja mogę powiedzieć myśląc o tém, że straszna jest powierzyć swój los przypadkowi, i duszę swoje ślepym kierować instynktem. — Strzeż się Antonino, strzeż się.
Chciałbym być w Paryżu teraz; chciałbym być przewodnikiem tobie. Chociaż byłbym świadkiem już obojętnym, ale uczucie braterskie i poświęcenie dla ciebie znajdziesz we mnie zawsze. O! ja nie dałbym się łatwo zaspokoić, Antonino. Wiele trzebaby mieć warunków, aby zyskać moje przyzwolenie. Bo słuchaj. Cóż tobie brakuje? Masz wdzięk, majątek, piękne urodzenie: — a wszystkie dary natury cię zdobią, wszystkie bogactwa wychowania blasku dodają! — Ty jesteś szczęściem samem żyjącem.
I możnasz to szczęście oddać temu co go nie pojmuje i nie wart go? To też choć oddalony jestem, weź mię za swego powiernika; chociaż zdaleka będę się starał widzieć i przewidywać, bo zawsze jestem ci cały oddany.
P. S. Zwróć téż uwagę na tego Filipa. Ja go znam i wiem, że zdolny zakochać się w tobie. Chociaż dobrze śmieszny, nie mniéj przeto kompromitujący, — jest to maszyna, która trudno się bardzo rozgrzewa, ale rozgrzana raz, wre i trzeba się obawiać częstych wybuchów. Szczerze mówiąc nie taką prozę pragnąłbym widziéć obok poezyi twojéj.
Nareszcie Bóg mię wysłuchał: zaczynam czuć w sobie zarody zniszczenia, które za 8 lub 10 miesięcy bez wątpienia wtrącą mię do grobu.
Wszak pozwolić sobie umrzeć z choroby, którą Bóg posyła, nie jest to obrażać Go: jest to słuchać go, i owszem.
Bądź wola twoja, o Boże mój, jako w niebie tak i na ziemi!
Jakże ty umiesz mówić o miłości Amory, jakże ty ją czuć musisz! za każdą razą kiedy czytam list twój, a czytam go nieraz, mówię do siebie zadumana: Jakże szczęśliwa była ta, któréj życie takie wieńczyło uczucie, i jakże smutną jest rzeczą, że ten rzadki skarb miłości i poświęcenia, któryś nagromadził u siebie, pozostanie odtąd bezużytecznym, będzie stracony!
Radzisz mi wyjść i zmieszać się ze światem, szukać tam zaspokojenia uczucia, którego mi teraz brak; ależ czyż nie odstręczasz mię zarazem od tego mój Amory, zdejmując zeń całą ułudę, coby mię przywabić mogła? Między wszystkiemi tymi, coby się mogli odezwać do mnie słowami miłości, czyż znajdę kiedy przyjaciela, jakiego miała Magdalena — co dla niéj całe życie swe poświęca. To zaparcie siebie rycerskie, ta wzniosłość serca, jeśli mi wolno tak mówić, czyż właściwe są czasom naszym? Mnie otaczają ludzie politycy, dumni i z niczego, albo próżniacy znudzeni wszystkiém na świecie. Nie wymawiaj imion Romeo i Julii wśród téj tłuszczy prozaicznéj. Romeo i Julia, to marzenia poety, to nie rzeczywistość téj ziemi. Tak sądzę Amory.
To téż całe mienie moje, pójdzie dla biednych, i dusza moja do Boga się zwróci. Taki mój los, Amory. I dla tego śmieję się i szydzę. Kto się śmieje ten nie myśli; a kto szydzi nie skarży się, choć na chwilę.
Ale to za gorzki przedmiot, mówmy o czém inném. I tém inném będzie Filip d’Avray.
Odgadłeś Amory: Filip d’Avray mię kocha; nie dla tego mówię ci to, żeby mi miał objawić swą miłość, bo chwała Bogu, zanadto jest roztropny aby miał odważyć się na podobne zwierzenie; ale, szczerze ci mówię, to rzuca się w oczy; a ja kiedy co podobnego odkryję, nie umiem już milczeć; daruj mi, to nie moja wina.
I dla czegóż zresztą ukrywać?
A! prawda uważasz, że on może mię narazić na jaką przykrość.
Kochany Amory, o sto mil jesteś od nas i od prawdy.
Gdybyś mógł widzieć, choć przez chwilę, biednego chłopca! Gdybyś mógł widzieć jego godną politowania postawę, kiedy się ze mną znajduje, powiedziałbyś, że raczej siebie niż kogo innego na śmieszność wystawia.
Jeśli on wie o miłości swéj, bez wątpienia przeciw niéj walczy. Czasami zdaje się, że go jakieś dręczą wyrzuty, i nagle przeprasza mię i wychodzi, jak gdyby się bał, aby go na gorącym nie schwytano uczynku. Niekiedy wierzę w to, że boi się naruszyć czystość duszy swéj.
W każdym razie, on więcéj sam doświadcza przykrości aniżeli ich sprawić komu może; a kiedy gra w wista z p. dé Mengis wygląda zupełnie jak męczennik, aż mię litość bierze.
A ponieważ z resztą w tém wszystkiem najmniejszego nie ma niebezpieczeństwa, proszę cię mój Amory, zostaw mi ofiarę moją, a ja ci obiecuję, że z sześć dobrych miesięcy przejdzie, nim bojaźliwy pan Filip pozwoli sobie bąknąć jakie słowo, coby podobne było do oświadczenia.
Zdaje mi się nawet, że nie mam potrzeby nudzić p. d’Avrigny temi westchnieniami bez skutku. — Zresztą mój biedny wuj, jest teraz więcéj ponury i bardziéj w sobie zamknięty, niż kiedykolwiek. Boję się, mój Boże, że niedługo połączy się z córką swą. Wszak on tego chce? to jego jedyne szczęście! O! zawsze, ja bardzo płakać będę kiedy on będzie szczęśliwy.
Muszę Ci jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Zdaje mi się, że mój wuj śmiertelnie jest ugodzony. Czy to jest same tylko cierpienie? czy jaka inna choroba, którą boleść tak silna zrodziła. Pytałam się oto, tego młodego doktora p. Gaston; w którym tyle pokładasz ufności, i odpowiedział mi, że wielkie wstrząśnienie umysłowe, które żywimy sami, nosi w sobie zarody zniszczenia, szczególnie w pewnym już wieku. Cytował mi kilka chorób, które powstać mogą wskutek smutku, z którego wyleczyć się nie chcemy, i pytał mię dalej, czyby nie mógł choć z pięć minut pomówić z wujem. Przez te pięć minut, mówił mi, mógłby poznać symptomaty choroby, którą p. d’Avrigny jest dotknięty; jeżeli w samej rzeczy ma inną jaką chorobę oprócz boleści swojéj.
Dla tego téż pierwszego Stycznia, kiedym była u wuja, starałam się skłonić go do tego. Powiedziałam mu, że doktór Gaston, którego on wprowadził do domu królewskiego, i który jak wiesz, był jego ulubionym uczniem, chciał go się poradzić względem choroby na którą właśnie leczy; ale on nie dat się oszukać tym wybiegiem.
— Tak, tak, rzekł, wiem ja co to jest, i znam osobę, którą on chce wyleczyć; ale powiedz mu, moje dziecię, że wszelkie lekarstwo byłoby bezskuteczne, bo choroba śmiertelna.
A kiedym słysząc to, płakać zaczęła:
— O! Ależ pociesz się Antonino, mówił daléj wuj, jeśli cię ta osoba obchodzi; bo jakikolwiek postęp choroba uczyni, ta osoba będzie jeszcze żyła ze cztery albo 5 miesięcy, a do tego czasu i Amory powróci!“
O! mój Boże, gdyby, mój wuj umarł w czasie twojej nieobecności, i gdybym ja została sama jedna, sama zupełnie! Pragniesz Amory kogo, z kim mógłbyś podziwiać piękności pola i miasta. Czyż nie więcéj potrzeba mi pragnąć przyjaciela coby dzielił boleść moją, coby płakał ze mną razem? — Ja mam takiego przyjaciela, ale ileż mil nas przedziela, ale i on ma boleść swą, która nas dzieli jeszcze bardziéj niż odległość miejsca. Co robisz tam, Amory? Jak możesz tak skazywać się na samotność, która mnie tak ciężką się zdaje? Co za korzyść z tego, że obojętnie poglądasz na wszystko, co cię otacza? Gdybyś powrócił Amory cierpielibyśmy — razem przynajmniéj.
Dowiedziałam się od pana de Mengis, że jeden z jego Synowców — przejeżdżając przez Heidelberg, słyszał, że ty mieszkasz w tém mieście. Piszę więc do ciebie do Heidelberga, mając nadzieję, że ten list szczęśliwszy będzie od poprzednich, że otrzymam odpowiedź nań.
Cóż się więc z tobą dzieje, mój Boże i dla czegóż tak unikasz tych, co się kochają? Wiesz że od dwóch może miesięcy nie tylko nie wiem gdzie jesteś, ale nawet czy jesteś na święcie? Gdybym nie była kobietą, pojechałabym niezawodnie; i szukałabym cię, i choćbyś się skrył jak najstaranniej, wierzaj mi, wynalazłabym cię nie długo.
Pisałam do ciebie trzy listy, czy nie odebrałeś ich? Oto piszę czwarty — czy ten przynajmniéj odbierzesz? w każdym opisywałam ci moje coraz rosnące strapienia. O! gdybyś je był odebrał, nie miałbyś odwagi milczeć tak długo, wiedząc, że to milczenie — to męka dla mnie straszliwa.
Ale przecież nie umarłeś, bo p. Leon de Mengis słyszał o tobie w Heidelbergu; przecież wiem nareszcie dokąd mam pisać; a jeśli teraz nie odpowiesz mi, będę miała prawo sądzić, że listy moje są przykre dla ciebie — i ja wtedy, mimo woli mojej zamilknę z kolei.
O! Amory ja prawdziwie jestem nieszczęśliwa! Z 3ch osób, co mię kochały, jedna umarła, druga umiera, trzecia zapomina o mnie zupełnie.
Jakimże sposobem; mając serce tak dobre, tak szlachetne i wielkie, nie masz litości dla tych co cierpią? Jeśli ty nie powrócisz, a wuj mój umrze — wtedy Amory za powrotem twoim znajdziesz mię w klasztorze.
Jeśli list ten zostanie bez odpowiedzi, będzie to ostatni z mój strony do ciebie.
- Amory zlituj się nad twoją siostrą.
Pisałaś do mnie kilka listów Antonino, w których objawiłaś mi zmartwienia twoje?
Ja nie odebrałem żadnego.
Słuchaj mię, powiem ci wszystko: ja nie obciąłem ich odbierać. Twój list przedostatni straszne zrobił na mnie wrażenie. Wyjechałem z Kolonii, nie mówiąc dokąd się udaję, nie wiedząc sam, nie uprzedziwszy poczty, aby mi listy moje przysyłała.
Chciałem uciec od świata całego, od ciebie nawet Antonino. A więc to prawda Antonino! P. d’Avrigny umiera, a ja umrzeć nie mogę. Ten człowiek więc we wszystkiém wyższy jest odemnie: w cierpieniu i poświęceniu! Magdalena nas obu czekała; — a ja com mówił, że ją najwięcej kochałem, ja po nim dopiero z nią się złączę.
Ach! i dla czegóż p. d’Avrigny nie pozwolił mi wtedy raz skończyć jak chciałem? Dla czegóż wytrącił, pistolet z ręki méj tą fałszywą maxymą: po cóż się zabijać — umiera się!
W istocie umiera się, kiedy on umiera.
Czyż więc organizacye nasze różne są, czy jemu lata jego w pomoc idą? Może taż sama natura co starca naprzód popycha, młodzieńca cofa w tył?
W każdym razie to pewna, że ja umrzeć nie mogę!
O! to list twój rzucił to straszliwe światło na serce moje! Pomału natura odzyskała prawa swoje, a ja nie czułem tego wcale, i życie odzyskało władzę swą. Co dzień, nie wiedząc jak, mieszałem się do świata co mię otacza. Raz ujrzałem się w salonie: i w samej rzeczy nic mię od reszty mężczyzn nie różniło, chyba krepa na kapeluszu. Wróciwszy, zastałem twój list, i w nim wyczytałem, że p. d’Avrigny słabnąc co dzień, chyli się coraz bardziéj do grobu, wtedy właśnie, kiedy ja co dzień wyżéj podnoszę czoło moje, i coraz więcéj zajmuję się tém co się w około mię dzieje.
A więc dwa są różne rodzaje miłości, miłość ojca i miłość kochanka, miłość z któréj się umiera, i miłość od któréj umrzeć nie można?
W Kolonii zrobiłem kilka znajomości, pozwoliłem już sobie kilku rozrywek....
Chciałem więc uciec od wszystkiego, zerwać ze wszystkiém, być sam ze sobą, aby osądzie w samotności i spokoju, zmianę jaka we mnie zaszła od sześciu miesięcy.
Schroniłem się do Heidelberga.
Tam, zstąpiłem w głąb duszy mej, tam zmierzyłem ranę mą. Czy Izy moje już wypłakałem wszystkie, że płakać więcej nie, mogę? czyż wszystka krew wypłynęła z rany méj, że więcéj nie płynie już?
Czyż podobne do prawdy jest to, żebym się mógł wyleczyć, i czy natura nasza tak jest słaba, że nic w niéj wiecznie trwać nie może, nawet boleść po śmierci kochanki?
W każdym razie to pewna, że ja umrzeć nie mogę!
Czasami zapuszczam się w góry i w tę cudowną dolinę Necker, aby uniknąć zgiełku radości i zabaw téj dzielnéj i dobréj młodzieży uniwersyteckiéj, opuszczam naturę żyjącą i ożywioną dla nieruchoméj natury.
Ale i tam nawet pod tą bezwładnością pozorną widzę soki żywotne, co poprzedzają wiosnę, widzę zarody siły i życia. — Kiełki drzew już się puszczają, ziemia się zieleni, wszystko się odradza; na każdym kroku spotykam życie, a przecież nie szukam życia, ale szukam śmierci.
Tak, wszędzie życie zuchwale wre w żyłach mych, i huczy w mych skroniach i upaja mię i porywa! Oburzony jestem sam na siebie, pełen wzgardy ku niedołęźności niéj, pełen nienawiści dla téj nikczemnéj ludzkości, od któréj niby to wyższy byłem przez chwilę. O! nieraz biurze mię chęć pójść do Afryki, żeby mi tam nędzną głowę roztrzaskały Araby, bo rzucić się ze skał wierzchołka, nie wiem czybym się teraz odważył nawet.
Sądzę że obłąkania dostaję, i nie musisz mię wiele rozumieć.
Przebacz mi, przebacz Antonino, i szaleństwo listu tego i milczenie moje tak długie, i tyle przykrości mi przebacz, jakie ci sprawiło milczenie moje. — Trzeba mi przebaczyć, bo w istocie ja cierpię okropnie. Pamiętasz jaką radę Hamlet dał Ofelii! Idź do klasztoru! Doprawdy gotów jestem powiedzieć Ci jak Hamlet: Get thee to a nunnery!
Tak, tak, idź do klasztoru, biedna Antonino, bo niema przysięgi niezłomnéj, ani boleści prawdziwéj, bo nie ma wiecznéj miłości. Napotkasz człowieka jakiego, co cię kochać będzie, co będzie udawał, że cię kocha, wreszcie co Cię będzie kochał w istocie. — I człowiek ten przysięże Ci nie raz, że życie twoje jego jest życiem, i będzie ci mówił na klęczkach, że umrze jeśli ty umrzesz. A kiedy umrzesz i on będzie chciał umierać — ale sześć miesięcy ledwo upłynie a on będzie się wstydził samego siebie, bo będzie pełen życia, i zdrowia.
Get thee to á nuunery!
Chce jeszcze widziéć się z p. d’Avrigny, przed jego śmiercią. I rzucę mu się do nóg i będę błagał przebaczenia. W tych dniach więc wyjeżdżam do Paryża. Kiedy? sam nie wiem; ale niezawodnie przed 1ym maja. Piękne dni się zbliżają, czas do podróży doskonały. Na brzegi Renu, zjadą się Ci, których znam za nadto, abym nie potrzebował ich unikać — to będzie Paryż drugi. Wiecie przed ludźmi trzeba się chronić do Paryża.
Z resztą ty jesteś tam Antonino, a ja tak jestem winny względem Ciebie! — We wszystkich listach twoich było tyle braterskiego uczucia, tyle bolesnego wdzięku! I listy twe szły w ślad za mną, i listy twe wzruszały głęboko moje serce. — Kiedym je czytał zdało mi się zawsze, że cię widzę przed sobą cudowną w smutku twoim, pełną wdzięku w prostocie twéj, ze łzami w oczach, z uśmiechem na ustach. Tak, żeby zarobić na przebaczenie twe ja ci powierzę mój los, i w życiu mém będę słuchał twoich szlachetnych rad i chęci czynienia dobrze, i w twoje ręce łaskawe złożę moje zbolałe serce.
Doktór Gaston był u mnie, niby chcąc zasięgnąć mojéj rady, ale w rzeczy saméj dla tego tylko, aby mię zobaczył.
Dowiedział się niezawodnie od Antoniny że byłem chory, chciał poznać chorobę. Nie przyjąłem go.
O! Boże Panie mój, ja chowam jak skąpiec ten skarb śmiertelny, któryś mi zesłał, chowam go dla siebie tylko, ukrywam go przed oczyma ludzkiemi. Długo wątpiłem, ale wreszcie symptomaty są tak widoczne i tak dotykalne, że od 7 czy 8 dni przekonany jestem zupełnie. — Zmiękczenie mózgu trapi mię; jest to jedna z rzadkich chorób, co się z wielkich cierpień moralnych rodzą. Ciekawa to rzecz będzie dla nauki, te badania jakie im zostawię nad sobą samym: będzie to zajmująca rzecz dla lekarzy śledzić postęp choroby puszczonej wolno, i liczyć wpływy jéj na organizacyę ludzką; bo choroby téj nic nie wstrzymuje i swobodnie przebiega ona wszystkie swoje doby. Jestem w pierwszym jéj peryodzie; doznaję nieraz jakiegoś obłąkania, po któręm następują niekiedy dziwne zawroty, czuję boleści dotkliwe i przejmujące w głowie, nareszcie kurczenia częściowe, które, wtedy kiedy się najmniej spodziewam, obalają mig na krzesło, albo paraliżują rękę wyciągniętą po cokolwiek.
Za dwa, za trzy miesiące wszystko się skończy.
Trzy miesiące — ach! to tak długo!
O! ja jestem niewdzięczny. Przebacz mi panie!
1go Maja Antonina przybyła do Ville-d’Avray około 11éj godziny z rana, jak zwykle. P.d’Avrigny o jeden krok jeszcze bliższy był grobu. Od kilku miesięcy, uważała ona, że umysł jego niegdyś tak silny, podległy był nieraz szczególnemu obłąkaniu, niby pomieszaniu w pierwszym jego stopniu.
Dusza w jeden punkt patrząc ciągle, doświadcza oślepienia, jakiego doświadczają w podobnym razie oczy ludzkie. Jedyna myśl, co świeciła wśród mroku tego istnienia, pełnego rozpaczy, pociągała je, jak błędny ogień, w przepaści szaleństwa. — Patrząc ciągle na śmierć i o niéj myśląc jedynie, p. d’Avrigny zaczynał nie pojmować już życia.
1go Maja jednakże p. d’Avrigny, z wielką nad sobą mocą, wypytywał się staranniej niż przedtem o obecne życie siostrzenicy i o plany jéj na przyszłość, jak gdyby czuł, że nie wiele ma czasu do stracenia.
Antonina chciała przerwać tę rozmowę, zawsze dla niéj bolesną, ale p. d’Avrigny nastawał.
— Słuchaj, Antonino, mówił jéj z uśmiechem pogodnym i radosnym, nie łudź się, tak jak ja się już nie łudzę sam. Ja się oddalam ztąd, i dusza moja, co tak się niecierpliwi i spieszy, uprzedza ciało moje, i nieraz opuszczając świat ten przenosi się do innego świata, zapomina o rzeczywistości w marzeniach swoich. Tak, tak jest w rzeczy samej, i ja rad jestem temu. Głowa moja nie zawsze już posłuszna jest woli mój — i to znak śmierci nie dalekiej. Dla tego téż, dopóki jeszcze mam jakąśkolwiek nad nią władzę, chciałbym się zająć losem twoim, ukochana córko siostry mojej, aby matka twoja przyjęła mię z radością tam — wyżéj! — Szczęściem dziś właśnie mam się lepiéj, i będę się starał wysłuchać Cię z uwagą. — Powiedzże mi Antonino togo zwykle przyjmujesz u siebie?
Antonina wymieniła tych dawnych przyjaciół doktora, którzy ją odwiedzali. Z kolei mówiła i o Filipie.
Pan d’Avrigny usiłował zebrać wspomnienia swoje.
— Czy ten d’Auvray, spytał się, nie jest wprzyjaźni z Amorym?
— Tak mój wuju.
— A więc to człowiek wyższego towarzystwa?
— O! nie mój wuju.
— Młody przynajmniej i bogaty, jeśli się nie mylę.
— Tak.
— Szlachcic?
— Nie.
— I on Cię kocha?
— Właśnie się boję tego.
— A ty kochasz go?
— O! bynajmniéj.
— Przynajmniéj mówisz jasno i otwarcie, powiedział P.d’Avrigny. — Ależ przecież niekochasz nikogo?
— Nikogo, oprócz Ciebie, rzekła dziewica wzdychając.
— Nie dość na tém, Antonino, nie dosyć, mówił starzec; bo jakem ci powiedział, za kilka miesięcy mnie już nie będzie, a jeżeli mnie tylko kochasz Antonino, to po mojéj śmierci, któż ci pozostanie?
— O! mój wuju ty się mylisz, ty nie umrzesz jeszcze....
— Nie, dziecko moje, ja się nie mylę; co dzień słabnę więcéj; czuję to — Józef jest o pięć lat starszy odemnie, a jednak bez jego pomocy nie mogę już wyjść powitać ani pożegnać biednéj mojéj Magdaleny. Szczęściem dodał odwracając się ku cmentarzowi, szczęściem okno to właśnie wychodzi na grób jéj; będę mógł umrzeć przynajmniéj patrząc nań. To mówiąc starzec rzucił okiem w tę stronę cmentarza, gdzie spoczywała Magdalena, ale podniósł się nagle, wsparły na poręczy krzesła, silniej niżby się kto spodziewał po jego osłabieniu.
— Ktoś, zawołał on, ktoś jest na grobie Magdaleny. — Co za nieznajomy....
Puczem siadając znowu.
— To nie jest nieznajomy, rzekł, to on!
— Kto on? zawołała Antonina poskoczywszy do okna.
— Amory — wyrzekł z cicha starzec.
— Amory! powtórzyła Antonina, i oparła się o ścianę, bo czuła że nogi jéj drżały.
— Tak, powrócił niezawodnie, i najpierw poszedł na grób jej. To dobrze.
I znowu P. d’Ayrigny wpadł w zwykłe milczenie i bezwładność.
Antonina także milczała, i nieruszyła się z miejsca, ale przyczyna tego inna była.
P. d’Avrigny nie czuł już nic, ona czuła za nadto wiele.
W istocie Amory przybył i był na cmentarzu.
Zbliżył się do grobu z odkrytą głową, kląkł, i modlił się widać, czas niejaki. Potem wstał, udał się drogą ku drzwiom — i nie widać go już było.
Antonina domyśliła się że przyjdzie, i omal nie zemdlała.
W kilka chwil potem słychać było jak szedł po schodach, drzwi się otworzyły i Amory wszedł.
Antonina jakkolwiek spodziewała się go, krzyknęła. Na głos jej, P. d’Avrigny wyszedł na chwilę z osłupienia swego i odwrócił się.
— Amory! zawołała Antonina.
— To ty Amory, rzekł spokojnie P. d’Avrigny, jak gdyby się nie widzieli od wczoraj.
I podał mu rękę.
Amory zbliżył się ku niemu i ukląkł.
— Pobłogosław mię mój ojcze! rzekł Amory.
P. d’Avrigny nie mówiąc ni słowa, złożył obie ręce nad głową młodzieńca. Amory przez chwilę klęczał. Z jego oczu płynęły łzy, i z oczu Antoniny płynęły. P. d’Avrigny tylko zachował zupełną nieczułość lica. Wreszcie młodzieniec powstał, zwrócił się do Antoniny, ucałował jej rękę, i wszyscy jak byli patrzyli po sobie i badali się wzajemnie — i wszyscy milczeli.
Amory dostrzegł, że ośm miesięcy więcéj zmieniły p. d’Avrigny, aniżeli ośm lat zwykłych zmienić mogły. Jego włosy bieliły się jak śnieg, piersi wklęsłe, wzrok bezbarwny, czoło zmarszczkami pokrajane, glłos słaby i drżący był.
Już on był cieniem tylko samego siebie.
Ale Antonina!
Każdy dzień, co nową zmarszczką znaczył czoło starca, każdy dzień darzył nowym wdziękiem młodą dziewicę. Ośm miesięcy to długi czas dla tego co ma lat 17, albo dla tego co ma ich 60. — Antonina była teraz piękniejszą niż kiedykolwiek.
Niewymownego doświadczałeś uczucia patrząc mi jej kibić wytworną, udatną i cieniutką.
Z różowych otworów kształtnego nosa życie tchnęło; a oczy jej czarne, wilgotne, zarówno do tęsknoty i wesołości stworzone, mogły zarówno wyrażać dobroć i złośliwość. — Lace jéj miało świeżość i gładkość brzoskwini, a usta płonęły karminem wiśni; ręce miała malutkie, pulchne, białe, niebieskiemi tylko porysowane żyłkami, a nogi jak gdyby już od lat 5 rosnąć przestały. Była to wreszcie muza, czarodziejka, peri jaka, ale nie ziemska dziewczyna.
Amory patrzał na nią i nie poznawał jéj.
Bo z resztą on patrzał tak rzadko i tak przelotnie na Antoninę, kiedy jeszcze była obok Magdaleny!
Antonina także uważała, że i on się zmienił, i również na lepsze. — Boleść i cierpienie nie skaziły rysów jego, ale na młodéj jego twarzy wycisnęły znamię powagi, z którą mu bardzo dobrze było; i samotność nie szkodziła mu także, ale przyzwyczaiwszy go do częstego zastanawiania się i myślenia, rozszerzyła mu czoło, a wejrzeniu głębokości dodała. Daléj, wycieczki jego w góry wpłynęły na jego krew i siłę fizyczną tak, jak jego myśli i rozwaga wpłynęła na umysł, i dzielność moralną. — Był więcéj blady ale wydawał się za to poważniejszy, nie tak przymuszony, nie tak dziecinny.
Antonina z pod spuszczonych powiek poglądała na niego, i czuła jak tysiąc myśli pomieszanych huczy i kołuje w jej głowie. Doktór zaczął pierwszy.
— Zda mi się, lepiej wyglądasz Amory, rzekł, i ty także uważasz niezawodnie, że i ja lepiéj się mam, dodał tonem znaczącym.
— Prawda, rzekł poważnie młodzieniec, i Ty jesteś szczęśliwy, mój wuju, i winszuję ci serdecznie. — Ale cóż robić? — Bóg panem jest, a natura mię nie słucha tak jak ciebie. Teraz, dodał ponuro postanowiłem żyć, ile się Bogu podoba, — — O! dzięki ci Boże, szeptała Antonina ze łzami w oczach.
— Będziesz żył! mówił dalej doktór, dobrze; zawsze byłeś odważny Amory, zawsze szczery. Żyj — chwalę to. Jeśli mam ci się przyznać, czuję w sobie jak gdyby radość dziecięcą i doświadczam uczucia jakiejś biednéj próżności, kiedy pomyślę, że wreszcie boleść ojca była silniejsza i bardziej śmiertelna niż boleść kochanka; ale wyrzucam sobie radość tę i próżności téj się wstydzę.
Bo kiedy zastanowię się nad tém. to widzę że umrzeć ze smutku nie tak może jest pięknie, jak żyć ze smutkiem swym; żyć w sieroctwie swoim samemu, z powagą i poddaniem się, i przy tém wszystkiem, zdać się na co dla ludzi, mieszać się w sprawy ich i nie pogardzać niemi, i znać myśli ich, nie dzieląc ich wcale.
— W rzeczy samej takie życie czeka mię na przyszłość; i powiedz mi ojcze mój czyż nie ten więcej wycierpi kto dłużej czekać będzie?
— Ach! przerwała Antonina zabita prawie tym podwójnym stoicyzmem. — Wy jesteście oba ludzie tak silnej woli, tak wielcy, że oba możecie mówić podobnie, ale zwróćcie uwagę swą na to że ja tu jestem z wami, że mimowoli słyszę co mówicie. Przestańcie rozmawiać tak dziwnie, w obec kobiety słabéj i lękliwéj, która was pojąć nawet nie zdoła. — Zostawcie Pani wielkie pytania życia i śmierci, błagam was; i mówmy raczéj o twoim powrocie Amory, i o radości jaką nam sprawia..... O! ja jestem bardzo szczęśliwa, że cię widzę! rzekła w prostocie swéj, nie mogąc dłużéj władać sobą i ujęła obie ręce młodzieńca. I mężczyźni też oba nie mogli się oprzeć temu instynktowi cudownemu, i usposobieniu młodéj dziewicy pociągającéj, pełnej prostoty. I Pan d’AVrigny musiał uledz dziecięcym pieszczotom Antoniny.
— Dobrze! rzekł, ten dzień wszak do was należy — uczcie więc cały, dzieci moje. Bo z resztą jest to jeden z ostatnich już dni jakie wam dać mogę.
I od téj chwili z niewymowną dobrocią oddał się sprawom dwojga młodych ludzi. Amory i Antonina przypomnieli sobie jedną z długich i przyjemnych rozmów, jakie niegdyś uprzyjemniały im czas. P. d’Avrigny pytał się młodzieńca o jego zamiary, plany; poprawił, z łagodnością, kilka myśli zbyt młodych, zbyt bez warunkowych; a na błędy jego i niektóre tkliwe złudzenia 2Qgo roku, uśmiechał się uśmiechem wątpiącego, bo doświadczonego człowieka. — I z radością wyraźną widział, ile to serce, nie uznające się samo, miało jeszcze potęgi i zapału. Amory jednak, mówił o obojętności dla świata z wielkim uniesieniem, i z ogniem rozprawiał o wygasłych namiętnościach swoich; on nic chciał już żyć dla siebie, ale dla innych tylko, i przyjmował ciężar życia z filantropii jedynie. Przenikliwy doktór wstrząsał głową poważnie na wszystkie marzenia te, i gestem pobłażającym pochwalał te utopie młodego wieku.
Antonina z zachwyceniem patrzała na tę szlachetność i zapał młodzieńca.
Po obiedzie przyszła koléj i na nią: mówiono o jéj życiu i o jéj zamiarach na przyszłość.
O 7éj godzinie wieczorem znowu byli razem. Amory, rzekł Pan d’Avrigny, miej nad nią opiekę, kiedy mnie już nie będzie na święcie. Nieszczęście uczyniło cię dojrzałym, chcesz być oddalony od świata; dla tego lepiéj będziesz mógł sądzić o wypadkach i ludziach; bądź jéj doradzcą, mój drogi, bądź przewodnikiem, bądź bratem jéj.
— Dobrze, odrzekł Amory z szczerością, dobrze; przysięgam Ci, opiekunie mój drogi, szczęśliwy jestem, że przyjąć mogę te obowiązki ojcowstwa jakie wkładasz na mnie, i będę ich dopełniał święcie aż do dnia tego, w którym będę je mógł przelać na męża, coby ją kochał i był godzien jéj.
— Właśnie mówiliśmy o tém, kiedyś wszedł, rzekł p. d’Avrigny. O! jakże byłbym rad, gdybym przed rozstaniem się z wami mógł ją ujrzeć szczęśliwą, w domu jéj własnym, pod opieką godnego jéj męża!
Słuchaj Amory, czyż nie znasz nikogo między znajomymi swoimi?
Amory milczał.
— I cóż? spytał p. d’Avrigny podnosząc głowę.
— Jestto ważne pytanie, warte, zapewne, zastanowienia. Prawda że większa część naszéj arystokratycznej młodzieży, dobrze mi jest znajoma....
— No! to wymień że nam, choć kilku, rzekł doktór.
Amory szukał wzroku Antoniny, chcąc poradzić się jéj w tym względzie; ale Antonina miała oczy ciągle spuszczone.
— Naprzód, rzekł Amory przymuszony wreszcie dać odpowiedź naprzód Artur de Lancy.
— Prawda, rzekł żywo — d’Avrigny, prawda; wszak on młody, dobrze wychowany, ma piękne imię i piękny majątek.
— Ale nieszczęściem nie może się przydać dla Antoniny; jest to rozpustnik który udaje zepsutego człowieka, i stara się o sławę Don Juana albo Lovelasa: są to wyborne przymioty w oczach szaleńców podobnych jemu, ale zbyt słaba to, zda mu się, rękojmia szczęścia dla przyszłéj żony.
Antonina odetchnęła, i niby dziękowała mu spojrzeniem.
— To weźmy kogo innego, mówił starzec.
— Wołałbym już Gastona de Sommervieux, rzekł Amory.
— W samej rzeczy, mówił p. d’Avrigny, on równię jest bogaty i dobrze urodzony jak Artur, i słyszałem o nim przed tém, że to skromny i porządny chłopiec.
— Tak, ale kiedy już chcieli wszystkie jego wyliczyć przymioty, rzekł Amory, to mogli dodać że to ograniczony zupełnie człowiek, który się zręcznie maskuje w samej rzeczy: ale kto zajrzy tylko nieco głębiej i zechce zastanowić się nad tém poważném milczeniem i tą powagą udaną, znajdzie na dnie bardzo nędzne i mierne zdolności, wierzaj mi panie.
— Ale, rzekł p. d’Avrigny przypominając już sam sobie i widząc, że mu Amory bardzo źle pomaga, podobnoś mi przedstawił kiedyś jakiegoś Leona de Guerignou?
— Prawda, rzekł Amory rumieniąc się.
— Zdawało mi się wtedy, że tego człowieka świetna czeka przyszłość.
— To prawda, ale on nie bogaty.
— Czyż Antonina niedosyć jest bogata sama?
— A daléj, rzekł Amory z pewną cierpkością, jego ojciec nie zbyt zaszczytną rolę odegrał podczas rewolucyi, jak mówią.
— W każdym razie, to nie ojciec jego ale dziadek; a z resztą choćby oskarżenia te były prawdziwe, czyż w naszych czasach za winy przodków odpowiadają potomkowie? — A więc Amory, przedstawisz tego młodzieńca Antoninie, rozumie się za pośrednictwem p. de Mengis, i jeżeli się jéj podoba...
— Ach! przepraszam, zawołaj Amory, jakże ja jestem roztargniony; przez kilka miesięcy nieobecności wszystko mi się w głowie przewróciło. Zapomniałem, że Leon poprzysiągł żyć i umierać kawalerem. — Jest to rodzaj monomanii i najmłodsze i najpiękniejsze piękności arystokratyczne z przedmieścia S. Germana, nie mogły przemódz tego dzikiego postanowienia.
— No! rzekł p. d’Avrigny, a gdybyśmy wrócili do Filipa Auvray?
— Mówiłem ci mój wuju... zaczęła Antonina.
— Pozwól jemu mówić, moje dziecię, rzekł’ d’Avrigny.
— O! mój drogi opiekunie, mówił Amory, wyraźnie w złym humorze, nie pytaj mnie o tego pana Filipa; ja się już z nim nigdy nie zobaczę. Antonina przyjęła go mimo moje odradzanie, i teraz może go przyjmować, jeśli się jéj to podoba, ale ja nigdy mu nie przebaczę tego niegodnego zapomnienia....
— Zapomnienia? jakiego? spytał d’Avrigny.
— Zapomnienia Magdaleny.
— Magdaleny? a to jak? zawołali razem p. d’Avrigny i Antonina.
— W jednej chwili osądzicie sami tego człowieka. On kochał Magdalenę; powiedział mi to i prosił mię, abym jego zamiary oświadczył tobie, mój dobry opiekunie; i to właśnie w ten sam dzień, kiedy jéj ręka była mnie przyrzeczona. I cóż? dziś kocha znowu Antoninę, tak jak kochał Magdalenę, jak kochał tyle, i będzie kochał drugie tyle jeszcze, być może. — Osądźcie teraz, co za zaufanie można miéć dla serca co się tak szybko przemienia i tak zupełnie, i w którém nie cały rok czasu wygładza zupełnie uczucie, które niby — to wieczne być miało!
Antonina schyliła głowę pod tém głębokiem uniesieniem młodzieńca i stała jak wryta na miejscu.
— Zbyt jesteś surowy Amory, rzekł p. d Avrigny.
— O! zanadto surowy, zdaje mi się, wtrąciła bojaźliwie Antonina.
— Więc bronisz go? pytał żywo Amory.
— Bronię biednéj ludzkiéj natury, odrzekła dziewica; nie wszyscy ludzie posiadają tak nieugiętą duszę jak ty Amory, nie wszyscy taką stałość posiadają; i z twojej strony szlachetną byłoby rzeczą, przynajmniéj litować się nad słabościami, którym podległy nie jesteś.
— A więc, odrzekł Amory cierpko, przebaczacie Filipowi i Antonina....
— I Antonina słusznie mówi, rzekł p. d’Avrigny patrząc na młodzieńca, jak gdyby chciał przejrzeć głąb jego duszy. — Za zbyt nielitościwie potępiasz mój Amory.
— Ale mnie się zdaję.... zaczął tamten....
— Tak, mówił starzec, wasz wiek namiętny wcale się łaskawością, nie odznacza, wiem o tém, i nie chce nigdy pogodzić się z nieudolnością serca ludzkiego: ale białe włosy nauczyły mię pobłażania; i być może, że ty sam, własnym kosztem dowiesz się kiedyś, że najsilniejsza wola traci swoją moc nareszcie, i że wśród straszliwéj gry namiętności, nikt nie może odpowiadać za siebie, bodaj najsilniejszy; i najdumniejszy nie może rzec: Jutro będę tam! A więc nie sądźmy nikogo surowo, abyśmy surowo sądzeni nie byli sami, bo nie sami kierujemy sobą, ale słuchamy losu naszego.
— A więc, zawołał Amory, przypuszczasz pan, że i ja kiedyś mogę zdradzić świętą pamięć Magdaleny?
Antonina zbladła i oparła się o róg kominka.
— Ja nic nie przypuszczam, rzekł starzec, wstrząsając głową; ja żyłem, widziałem i wiem. Jakkolwiek bądź, ponieważ chcesz być, jakeś się sam wyraził, młodym ojcem dla Antoniny, staraj się przedewszystkiem, mój drogi, abyś był łagodny i dobry.
— I nie gniewaj się na mnie, rzekła Antonina z lekkim odcieniem niezadowolenia, żem na chwilę utrzymywała, iż utraciwszy Magdalenę można inną kochać bez zbrodni; nie gniewaj się, ja żałuję tego com rzekła.
— O! któżby się mógł gniewać na Ciebie, aniele dobroci? rzekł Amory, który się uniósł był mimo woli, i zaczął się teraz usprawiedliwiać.
— W téj chwili, Józef, wierny wydanym poleceniom, oznajmił, że godzina wybiła i że kareta dla Antoniny już gotowa.
— Czy pojadę z Antoniną? spytał Amory doktora.
— Nie, mój kochany, odpowiedział p. d’Avrigny; mimo ojcowstwo twoje, młody jesteś Amory i potrzeba koniecznie, nie dla was zapewne moje dzieci ale dla świata, abyście względem siebie wzajemnie najściślejszą zachowali przystojność.
— Ale, rzekł Amory, ja przyjechałem pocztą i odesłałem konie.
— To rzecz najmniejsza, drugą karetę każę Ci zaprządz. Ale słuchaj mię, na ulicy Angouleme dłużej mieszkać nie możesz; kiedy więc będziesz chciał odwiedzić Antoninę, proszę Cię, abyś był zawsze w towarzystwie którego z moich dawnych znajomych. De Mengis naprzykład, odwiedzają trzy razy w tydzień, o pewnej godzinie. On z przyjemnością zaprowadzi cię do niéj. Wszak on tęż samą przysługę świadczy ciągle p. Filipowi Auvray, jak mi mówiła Antonina.
— Więc jestem obcy zupełnie?
— Nie Amory, w moich oczach i w oczach Antoniny tyś synem moim, ale świat widzi w tobie 25cio letniego młodzieńca, i nic więcéj.
— Jakże to będzie zabawnie, spotykać się wiecznie z tym Filipem, którego cierpieć nie mogę, i którego miałem nigdy już przecie nie widzieć.
— O! pozwól, niech przychodzi, zawołała Antonina, choćby dla tego, abyś się mógł przekonać jak go przyjmuję, i jak musi być nieustraszony, kiedy dotąd nie zaprzestał wizyt swoich.
— Doprawdy? spytał Amory.
— Sam osądzisz.
— Kiedy?
— Jutro zaraz możesz. Hrabia Mengis i żona jego poświęcają dla mnie wieczory we wtorek, czwartek i sobotę. Jutro sobota, przyjdź jutro.
— Jutro? mówił Amory z cicha, wahając się.
— O! przyjdź, przyjdź, proszę Cię, mówiła daléj Antonina, takeśmy się dawno nie widzieli, i tyle musimy mieć do powiedzenia sobie wzajemnie.
— Idź, idź, Amory, porzucił p. d’Avrigny.
— Do widzenia więc Antonino, do jutra, rzekł młodzieniec.
— Do jutra, bracie mój, rzekła Antonina.
— A ze mną, dzieci moje, do przyszłego pierwszego, rzekł p. d’Avrigny, który z tęsknym uśmiechem słuchał ich rozmowy; a w ciągu miesiąca — ba! jeżeli będziecie potrzebować mojéj pomocy w ważnéj jakiéj sprawie, upoważniam was, przyjdźcie do mnie.
I wsparty na ręku Józefa, odprowadził ich do powozu; potem ściskając ich z kolei:
— Żegnam was dzieci moje, mówił im.
— Do widzenia Ojcze dobry, odpowiedzieli.
— Amory, wołała Antonina, pamiętaj: wtorek, czwartek i sobota.
Potem do woźnicy rzekła:
— Na ulicę Angouleme.
— Na ulicę des Mathurins, mówił swojemu Amory.
— A ja, wyrzekł p. d’Avrigny, kiedy oni oddalili się, a ja na grób córki mojéj.
I przy pomocy Józefa, starzec udał się ku cmentarzowi pożegnać Magdalenę do jutra.
Tak robił co dzień.
Amory nie byt zupełnie obcy dla Hr. de Mengis; widzieli się oni nie razu p. d’Avrigny, ale stosunki ich byty zimne i ograniczone. — Bo jest magnes jakiś co popycha młodych ku sobie, i co oddala młodego człowieka od starca.
Amory nazajutrz udał się do Hr. de Mengis.
List Antoniny już uprzedził Hrabiego o spodziewanej wizycie. Chciała ona starego swego przyjaciela zawiadomić o woli pana d’Avrigny, chciała, aby wiedział że wuj jéj oddał, a raczéj pozwolił młodzieńcowi opieki nad nią; chciała uczynić to przedewszystkiem, aby usunąć wszelkie tym sposobem pytania, wątpliwości i zadziwienia, co mogłoby obrażać młodego jej opiekuna, albo w przykre stawiać go położenie.
Dla tego więc Hrabia czekał już — a gdy Amory przybył, przyjął go, jako człowieka w którym, jak wiedział, p. d’Avrigny nieograniczone położył zaufanie.
— Nieskończenie rad jestem, mówił mu Hrabia, że mój biedny i kochany doktór dodał mi pomocnika w trudnych obowiązkach opieki nad Antoniną, i tém bardziéj rad jestem temu, że pan, dzięki młodości swój, bez wątpienia lepiéj odemnie potrafisz czytać w sercu 18to letniej dziewicy, i mając prawo widywania się z p. d’Avrigny, będziesz mógł mię objaśnić względem zamiarów mego przyjaciela.
— Nieszczęściem! panie, rzekł Amory ze smutkiem, młodość moja dużo się zestarzała odkąd nie miałem przyjemności widzieć pana, a przez te sześć miesięcy, ja tyle nad własném zastanawiałem się sercem, że doprawdy niewiem, czy będę umiał badać serca innych.
— Tak — ja wiem, rzekł Hrabia, jakie pana dotknęło nieszczęście, i wiem jak cios był straszliwy.
Miłość twoja dla Magdaleny — było to uczucie potężne, co chłonie w siebie życie całe. Ale im więcej kochałeś pan Magdalenę, tém więcéj powinieneś czuwać nad jéj kuzynką, nad siostrą jéj, bo tak przecież, jeśli się nie mylę, Magdalena nazywała naszą kochaną Antoninę.
— Tak panie, Magdalena czule kochała swoję kuzynkę, chociaż ostatniemi czasy, zdawaćby się mogło, że przywiązanie jéj zmniejszyło się nieco. Ale sam p. d’Avrigny mówił, że to był skutek choroby, kaprys gorączki.
— Pomówmy więc panie otwarcie — p. d’Avrigny, chce ją wydać za mąż, prawda?
— Zdaj mi się.
— A ja pewny jestem tego. Czy nie mówił panu o kim?
— Mówił mi o wielu.
— Ale o synu przyjaciela swego, nic panu nie mówił?
Amory pojął, że niepodobna ociągać się dłużéj.
— Wczoraj wymówił w obec mnie imię Vice-Hrabi Rudolfa de Mengis.
— Mojego, synowca tak, ja widziałem, że to było życzeniem tego kochanego d’Avrigny. Pan wiesz zapewne, że myśliłem także prosić o rękę Magdaleny dla Rudolfa.
— Wiem panie.
— Nie wiedziałem, że d’Avrigny przyrzekł już panu jéj rękę ale ledwo mi rzekł słowo o tém przyrzeczeniu, cofnąłem prośbę moją, naturalnie. Przyznam się panu, późniéj prawie ponowiłem prośby moje o Antoninę, i mój biedny przyjaciel, oświadczył mi, że on wcale się temu sprzeciwiać nie będzie. — Czyż otrzymawszy jego przyzwolenie mogę się spodziewać, że i pan nie odmówisz mi swego?
— Bez wątpienia panie Hrabio, bez wątpienia, odpowiedział Amory, nieco zmieszany, i jeśli Antonina kocha synowca pańskiego.... Ale przepraszam, zdaje mi się, że vice hrabia był przy poselstwie w Petersburgu?
— Tak panie, jest drugim sekretarzem; ale wziął urlop.
— A więc przyjedzie niedługo? pytał Amory z lekkiém serca ściśnieniem.
— Przyjechał wczoraj, i będę miał przyjemność przedstawić go panu, bo właśnie wchodzi.
W saméj rzeczy, w téj chwili, na progu drzwi ukazał się młodzieniec wysoki, brunet; twarz jego była spokojna i zimna, ubiór staranny nadzwyczaj; na fraku jaśniała wstążka legii honorowej, gwiazdy północnéj szwedzkiéj, i Séj Anny rossyjskiéj.
Amory jednym rzutem oka ocenił wszystkie korzyści jakie miał nad nim, ten nowy towarzysz w dyplomacyi.
Hrabia de Mengis wymienił oba z kolei imiona; oba młodzieńcy skłonili się sobie obojętnie, ale ponieważ w pewném kole ludzi obojętność należy do zalet, dla tego p. de Mengis nie zwrócił najmniejszéj uwagi na tę niechęć, jaką synowiec jego i Amory niby instynktownie ku sobie okazywali.
Jednakże oba wyrzekli kilka słów oklepanych, Amory znał dobrze ambassadora przy którym de Mengis pracował. Sposób w jaki traktowano poselstwo francuzkie w Petersburgu, stanowił treść rozmowy: de Mengis unosił się w pochwałach nad dworem. Rozmowa jednak zaczynała już stygnąć nieco, gdy lokaj otworzywszy drzwi oznajmił przybycie p. Filipa Auvray.
Przypomni sobie każdy zapewne, że Filip zwyczajnie przychodził do Hrabiego we wtorki, czwartki i soboty, i razem potem udawali się do Antoniny. — Stara Hrabina de Mengis bardzo cieszyła się z tego zwyczaju, bo Filip był dla niéj nadskakujący, jak tylko można.
Amory więcéj niż obojętnym był dla Filipa. Ubliżał mu widocznie. — Biedny Filip, zobaczywszy swego towarzysza, o którego powrocie nie słyszał wcale, zmieszał się nie pomału. Nie mniej przeto zbliżył się do niego i rumieniąc się i bąkając wyjąkał kilka słów przyjaznych o powrocie jego z podróży. Amory odpowiedział mu skinieniem głowy dosyć upokarzającym; a gdy Filip grzeczny i uniżony, nie przestawał oświadczać mu radości swojéj, Amory odwrócił się zupełnie od niego i oparłszy się o komin, wziął ekran i bawił się licząc skrzydła jego.
Młody de Mengis uśmiechnął się nieznacznie patrząc na Filipa, który z kapeluszem w ręku stał na środku salonu, rzucając wkoło siebie błędnemi oczyma, niby żebrząc zlitowania i pomocy.
Pani de Mengis weszła: Filip ocalał; odetchnął mocno i posunął się ku niéj.
— Panowie! rzekł Hrabia, pięcioro nas nie zmieści się w jednym powozie; ale sądzę że Amory ma swą karetę?
— Mam panie Hrabro, zawołał Amory, i mogę ofiarować miejsce p. Vice-hrabi.
— Właśnie chciałem oto prosić, rzekł Hrabia.
I młodzi dyplomaci skłonili się znowu.
Łatwo domyśleć się, że Amory dla tego tylko tak się pospieszył, aby go przypadkiem nie proszono, żeby zabrał Filipa; z dwojga złego mniejsze wybierał.
P. d’Mengis, Hrabina i Filip siedli do szanownego powozu Hrabiego; Amory i Rudolf jechali za nimi w karecie. Przed domem na ulicy Angouleme stanęli. Amory od sześciu miesięcy tam nie był. Służba była taż sama. Zobaczywszy go, wszyscy dziwili się i cieszyli, a na oświadczenia ich Amory, wypróżniając kieszenie, odpowiadał lekkim uśmiechem. W przedpokoju Hrabia de Mengis zatrzymał się.
— Panowie, rzekł im, uprzedzam was, że u Panny Antoniny zastaniecie z pięciu lub sześciu moich rówienników, którzy zachwyceni jéj dobrocią, z przyjemnością trzy razy na tydzień schodzą się u niéj akuratnie. I to muszę wam jeszcze powiedzieć, Panowie, że aby się podobać Antoninie, potrzeba aby młodzi przedewszystkiem starali się o względy starych.
Teraz panowie, kiedy już wiecie rzeczy najgłówniejsze, wejdziemy jeśli chcecie.
Wieczory dawane przez 18sto letnią dziewicę, i starców co już po 70 lat żyli na święcie, były bardzo skromne i ciche. Dwa stoły do gry po rogach salonu, dwa krosna na środku dla Antoniny i panny Brown, krzesła na około krosienek dla tych, co woleli rozmową się zabawiać — takie były przygotowania tych zgromadzeń. O dziewiątéj podawano herbatę, o 11ej każdy już był u siebie. Dotąd, powiedzieliśmy, jeden Filip z młodzieży miał wstęp do tego przybytku. Jednakże, mimo tę prostotę i jednostajność, Antonina dokazała tyle, że jéj sześćdziesięcioletni przyjaciele oświadczali głośno, że nigdy lepiej czasu nie spędzali jak na jej wieczorach, nawet wtedy kiedy włosy ich nie były jeszcze tak białe jak teraz.
Był to zaiste piękny tryumf; i Antonina aby go sobie zapewnić, musiała ciągle się krasić wesołością zawsze gotową i chętną, i uśmiechem miłym i ponętnym, i humorem wiecznie jednakim. Wejście do salonu głębokie na Amorym uczyniło wrażenie. Antonina siedziała na tém samem miejscu, na którym zwykle siadać lubiła; ale na tém samem miejscu i Magdalena nieraz siedziała. Był właśnie rok dopiero od tego czasu, w którym otworzyliśmy czytającym pierwszą kartkę téj powieści, jak Amory wszedł na palcach do salonu, i przestraszył obie kuzynki, które lekki okrzyk wydały. — Tą razą nikt go takim głosem nie przyjął. Antonina tylko, słysząc imiona kolejno przez lokaja wymawiane, mi imię kochanka Magdaleny zarumieniła się i zadrżała.
Ale, każdy rozumie, że nie na tém miały się skończyć wspomnienia młodzieńca. — Salon, wychodził na ogród. W tym ogrodzie był cały świat wspomnień dla niego. Dla tego kiedy układano partye whiśta i bostona, a reszta niegrających kopiła się w okół Antoniny i P. Brown, Amory, który nie mógł zupełnie zapomnieć o tém, że jest prawie u siebie, wysunął się do ogrodu.
Niebo czyste jaśniało gwiazdami, powietrze było ciepłe i wonne. — Czuć było można, że wiosna wychodząc na świat już skrzydełkami bije. Natura w każde stworzenie wlewała moc i życie, które się tai w lekkich majowego wiatru powiewach. Już było kilka dni pięknych i kilka miłych nocy już było. Kwiaty co prędzéj wykwitnąć się starały, lilje już przechodziły prawie. To też rzecz dziwna! — Amory niedoświadczył w tym ogrodzie wzruszeń bolesnych, których był szukał. — I tu, tak jak w Heidelburgu, życie było wszędzie i we wszystkiem. Wspomnienie Magdaleny, bez wątpienia przebywało w tych miejscach, ale spokojne i pocieszone. — W powiewie wiatru słyszał Magdaleny głos, i w wonności kwiatów czuł oddech jej. I kolce krzaków różanych czepiały się sukni jego: a ileż razy zbierał on tu róże z Magdaleną! Ale to wszystko nie było smutne, ale owszem zdawało się że woła do niego:
— Niema śmierci, Amory, są dwa życia tylko, życie na téj ziemi i życie w niebie!
Nieszczęśliwi, których ziemia do siebie przykuć umiała — błogosławieni co już w niebie są.”
Amory był niby oczarowany, i wstydził się sam siebie, oburzał się że ten ogród co był rajem jego dzieciństwa, splecionego z dzieciństwem Magdaleny, — tak słabe i łagodne na nim robił wrażenie. — Odwiedził miejsce to, gdzie po raz pierwszy usta ich wymówiły wyraz kochania, i wspomnienia téj pierwszéj miłości wydały mu się pełnemi wdzięku, ale nie miały w sobie nic, coby serce rozdarło i zakrwawiło. Potem siadł pod tém sklepieniem liliowem, na téj ławce fatalnéj, na któréj śmiertelny dał pocałunek kochance.
Tam, rozmyślnie napełniał pamięć swoją najboleśniejszemi szczegółami jéj choroby. O! cóżby on dał, żeby mógł odzyskać ten potok łez, co tak obficie przed 6cią miesiącami płynęły! Teraz wszystko to rozczulało go tylko tkliwie. Oparł głowę o gałęzie, zamknął oczy, zagłębił się sam w sobie, i cisnął serce, cisnął mocno, chcąc choć kilka łez z niego wydobyć. Napróżno! — Zdawało mu się, że Magdalena była przy nim; powietrze co mu odświeżało twarz — to tchnienie ukochanéj dziewicy; liście co muskały mu czoło — to jéj złote włosy rozwiane: złudzenie było dziwne, żywe, niesłychane; zdało mu się, że czuje jak ławka ugięła sic, jak gdyby Magdalena przy nim siadła; oddech jéj byt mocny jak w straszliwy wieczór ten, i pierś wznosiła się i opadała w gorączce — złudzenie było zupełne. Wymówił parę wyrazów bez znaczenia i wyciągnął rękę........
I drugą rękę napotkał.
Otworzył oczy i w pierwszéj bojaźni wykrzyknął. — Przed nim stała kobieta.
— Magdalena! zawołał.
— Nie — odpowiedział głos — to Antonina tylko.
— O! Antonino, Antonino! wołał młodzieniec cisnąc ją do serca, i w przepełnieniu zbyt wielkiéj może radości znalazł nareszcie łzy, których w smutku szukał napróżno. — Antonino! widzisz, o niéj myśliłem. Był to głos dumy zadowolonej; Amory płakał — i był ktoś, co mógł widzieć jego łzy. I mógł wypowiedzieć smutek swój, i mówił z taką prawdą, że sam w to co mówił uwierzył.
— Tak! rzekła mu Antonina, domyślałam się, że jesteś tutaj, — i męczysz się znowu; dla tego wymknęłam się z salonu i przybiegam do Ciebie. Pójdziesz ze mną! dobrze?
— Dobrze, rzekł Amory, pozwól mi tylko utrzeć łzy. Dziękuje ci za twoje troskliwość i za przyjaźń twoją braterską dziękuję Ci, siostro moja.
I Antonina znikła jak gazella; bo czuła że w salonie nie powinni wiedzieć o jéj wycieczce.
Amory patrzał za nią; biała jéj suknia to nikła za drzewami, to ukazywała się znowu.
Nareszcie Antonina szybko jak cień, po wschodach weszła do salonu i zamknęła drzwi.
W kilka chwil potem Amory wszedł także i P. de Mengis z westchnieniem wskazał żonie na czerwone oczy młodego ich przyjaciela.
W rozdziale poprzedzającym, chwaliliśmy, zdaje się, jednostajność wesołego humoru Antoniny.
Albo nasza pochwała była zbyt pospieszna, albo przybycie nowych gości wywarło taki wpływ na jéj usposobienie, dość, że ten spokój i pogoda myśli o któréj mówiliśmy zmieniła się (może tylko pozornie) w zalotność, niestałość i kaprys.
W każdym razie nie badając przyczyn, jako opowiadacze po prostu zaszłych wypadków, zwrócimy u wagę na to, że w przeciągu miesiąca Amory Rudolf i Filip z kolei doświadczali łask Antoniny i względów. Każdy z nich miał swój peryod pomyślności, upadku, i zupełnego niepowodzenia.
Amory, najpierwéj przybywszy panował od 1 do 10, Rudolf od 11 do 20, a Filip od 20 do 30.
Opowiemy wnet nieco z większemi szczegółami te dziwne wahania i zmiany. Niech kto przenikliwszy od nas, głęboki czytelnik naprzykład, albo czytelniczka domyślna, wytłumaczy to sobie. My w prostocie naszéj, opowiemy jak wypadki następowały po sobie.
Amory doskonałe miał powodzenie przez 4. następne wieczory po tym, któryśmy opisali. Rudolf, człowiek bardzo dobrze wychowany, mimo to, był grzeczny, i zajmujący; Filip został zupełnie w cieniu, przy świetle, jakie dwaj młodzieńcy roztaczali. — Antonina była cudownie łaskawa dla pierwszego, delikatna względem drugiego, grzeczna ale zimna dla trzeciego.
Kiedy się partye gry uformowały, kiedy reszta na krzesłach siadła, zawsze Amory, dziwném zdarzeniem, zajmował krzesło najbliższe Antoniny i nie rzadko wśród ogólnéj rozmowy, zawiązywała się między niemi poufała, cicha pogadanka.
Na tém niedość. Antonina wspomniała przypadkiem o książce włoskiej Le ultime Lettere di Gacopi Ortis, którą czytać pragnęła. Amory miał tę książkę u siebie i cenił ją nadzwyczaj; dla tego nazajutrz, wśród dnia, poszedł sam, chcąc ją oddać pannie Brown. Ale przypadek chciał znowu, aby Antonina właśnie wtedy wchodziła do pokoju kiedy i on wchodził. Potrzebaż było choć słów kilka powiedzieć do sobie.
Później znowu potrzeba było Album jéj kilką znakomitemi ozdobić autografami; to znowu bransoletka Antoniny za długo była u p. Froment Maurice, tego Benvenuto XIX wieku, i Amory z tryumfem odniósł ją młodéj dziewicy. Nareszcie raz wieczór, Amory bawił się małym kluczykiem stalowym i machinalnie schował go do kieszeni, i musiał go nazajutrz odnieść co prędzej, bo Antonina mogła go potrzebować i bardzo.
I na tém jeszcze nie koniec. Podczas swojéj podróży po Niemczech Amory, żadnej nie robiąc i nie chcąc robić znajomości, z przyjemnością nieraz jeździł na koniu, i to na dobrym. — Amory, jak wielu innych, lubił jazdę konną, jak się lubi każde ćwiczenie, które doskonale odbywamy.
Dla tego téż Amory co rano wyjeżdżał na wiernym swoim Sturmie; a ponieważ dawno już się był przyzwyczaił do jednej drogi, dla tego Amory czy Sturm — w jednym zawsze jeździli kierunku.
O! bo Sturm znał doskonale drogę. Tylko Antonina raniej wstawała niż biedna Magdalena.
Za tém poszło, że prawie co rano Amory widywał Antoninę w oknie tém samem, z którego żegnała się z nim i z p. d’Avrigny, w chwili rozstania. Postrzegłszy więc witali się ukłonem, uśmiechem, skinieniem; następnie Sturm, który już dawno skończył naukę, szedł stępa ciągle aż do rogu ulicy Angouleme. Przybywszy tam, koń sam przez się puszczał się cwałem, chociaż pan jego ani ruszył szpicrutą lub ostrogami.
Toż samo zupełnie powtarzało się za powrotem z przechadzki; Amory zostawiał zupełną wolę koniowi swemu; bo też to nie głupie wcale było stworzenie!
Słowem, widoczną rzeczą było, że Amory po téj długiéj zimie w Niemczech przeżytéj czuł, że serce jego wre życiem i zapałem jak przed tém, i myślił, że się po raz drugi na świat narodził.
Zapewne, on niebyłby w stanie zdać rachunku z radości swéj; ale nie wątpliwą było rzeczą, że był szczęśliwy, i czuło jego niegdyś schylone pod ciężarem boleści — teraz śmiało w górę się wznosiło. Teraz był on dziwnie pobłażający w sądach o życiu, i dla ludzi miał nadzwyczaj wiele uprzejmości.
Ale ostatni dzień jego szczęścia skończył się.
Amory tego wieczoru był dla Antoniny czulszy i serdeczniejszy niż kiedykolwiek; poufałe ich rozmowy wznawiały się częściéj i dłużéj trwały niż zazwyczaj. P. de Mengis grając ciągle w karty, widział jednakże doskonale to wszystko, i kiedy wszyscy się rozeszli, rzekł po cichu do Antoniny, całując ją w czoło:
— Ach! ty niedobra hypokryfko! i dla czegóżeś przed nami skrywała, że ten niepocieszony Amory z całą powagą opiekuna, zakochany jest w swojéj pupilli, i pod tytułem brata, ukrywa doskonale kochanka? Cóż u licha!
Jeszczeć on nie tak stary, aby go kto mógł nazwać Bartholem, a ja znowu nie jestem tyle ograniczony żebym się podjął roli Geronta.
No! no! otóż i mieszasz się teraz. I cóż w tém złego? dobrze robi że kocha Cię!
— Jeśli p. Hrabia mówi dobrze, to Amory źle robi, odrzekła Antonina głosem pewnym, mimo, że bladość nagle okryła całą twarz. Źle robi, bo ja go nie kocham.
P. de Mengis ruszył głową zadziwiony i wątpiący; ale zbliżano się do nich, musiał się oddalić nie powiedziawszy nic więcéj, nie mogąc się dowiedzieć więcéj nic.
Od tego wieczoru, Amory dostrzegł że zaczął się jego upadek i szybkie wzniesienie Rudolfa.
Ponieważ po Amorym młody de Mengis był najbliższym sąsiadem Antoniny i najwięcej dla niéj okazywał grzeczności, dla tego odtąd do niego zwykle się odzywała, dla niego chowała uśmiechy wdzięczne i przelotne spojrzenia. Amory dziwił się. Nazajutrz przyniósł nóty, o które go przeszłego tygodnia szczególnie prosiła. Panna Brown przyjęła go. Potem co dzień przychodził, pod rozmaitemi pozorami, a rozmaitych godzinach, i zawsze zamiast wdzięcznego oblicza młodej dziewicy musiał patrzeć na wyschłą twarz guwernantki. — Nie dość tego. Co dzień rano o zwykłéj godzinie przejeżdżał mimo jej mieszkania: okno było nielitościwie zamknięte, a firanki zapuszczone z skrupulatnością nadzwykłą, dowodziły jasno, że nie chciano wewnątrz najmniejszego puścić spojrzenia.
Amory był w rozpaczy.
Filip był zawsze jednakowy, milczący, bierny, przyćmiony. Amory zbliżył się teraz do niego, i nie tak już zimnym wzrokiem patrzał na biednego chłopca, który z gotowością radosną przyjął te oznaki życzliwości i w obec dawnego swego towarzysza wyglądał, doprawdy, jak winowajca, o przebaczenie proszący: i słuchał go z uwagą nadzwyczajną, i zgadzał się na wszystko cokolwiek Amory mówił lub robił. Słowem zdało się, że miał zawsze na ustach wyznanie winy a na sercu ciężar wyrzutów. Amory nie zwracał bynajmniéj uwagi, na te wszystkie grzeczności jego, bo Amory zajęty był cały coraz widoczniejszemi postępami Rudolfa de Mengis w stosunkach jego z Antoniną. W istocie Antonina zajmowała się nim prawie wyłącznie, dla niego więcéj niż dla kogo innego była uprzedzająca; dla Filipa była prawda nieco grzeczniejsza niż przedtem, zawsze jednak odsuwała go na drugi plan.
Amory, co najwięcej, mógł się szczycić trzecim dopiero po nich miejscem.
Poważny opiekun uważał to za obrazę śmiertelną i nie mógł dłużéj wytrzymać. W końcu piątego wieczoru swojej męczarni, kiedy się wszyscy rozjeżdżali, a Antonina chodziła wydając rozkazy swoje, Amory korzystał z ogólnego zamieszania, zbliżył się do niéj i po cichu rzekł jéj:
— Wiesz co Antonino, zanadto mało masz zaufania we mnie, a ja jestem twoim przyjacielem, i bratem twoim jestem. Wiedziałaś o tém, że P. de Mengis miał zamiar prosić o rękę twoją dla swego synowca, wchodzisz w jego plany....
Antonina chciała mu przerwać.
— Ja nie ganię cię wcale; Rudolf jest młodzieniec przystojny, pełen elegancji, bardzo dobrze wychowany, pod każdym względem stosowny dla ciebie; to jedno chyba mogłoby coś znaczyć, że o 12 lat starszy jest, od ciebie. — Ale powiedz mi, czy, znalazłszy nareszcie człowieka, którego uważasz za godnego ciebie, powiedz mi czy potrzeba okazywać dla mnie oziębłość taką i kryć się przedemną jak przed natrętnym gościem? Ja, co się tycze Rudolfa zupełnie zgadzam się z tobą Antonino, i powtarzam Ci, nie możesz znaleźć męża lepszego pod wszystkiemi względami.
Antonina słuchała go w osłupieniu prawie, nie będąc wstanie ani jedném słowé przerwać mowy jego.
Jednakże kiedy się zatrzymał, musiała odpowiedzieć.
— P. Mengis moim mężem? wyrzekła.
— I cóż? czego się dziwisz Antonino? cóż w tém byłoby dziwnego, gdyby hrabia de Mengis objawił ci zamiar swój, kiedy ja już wiem o wszystkiem od niego? Szło tylko o twoję zgodę. A teraz kiedy ich plany godzą się z twoją skłonnością....
— Ale ja ci przysięgam, Amory...
— Po co przysięgać i bronić się? Ja ci mówię że masz słuszność zupełną, i nie mogłaś zrobić lepszego wyboru.
Antonina chciała mówić, ale przerwano im i następnie wszyscy odjechali i Amory musiał udać się za nimi, nie mogąc ani słówka dodać już. Nazajutrz, cały dzień Amory spodziewał się, że może dostanie bilecik jaki, że będą chcieli widzieć się znim, aby mu przecież rzecz całą wyjaśnić. Ale czekał napróżno, nikt nie przybywał.
Na trzeci dzień był Czwartek. I we Czwartek wieczór zaczai się trzeci peryod. Antonina z Rudolfem i Amorym obchodziła się nadzwyczaj ceremonialnie. — Prawda, że Amory nie więcéj zwracał uwagi jéj na siebie jak przed tém, — ale jedną rażą Filip na pierwszy stopień w jéj łaskach wyniesiony został; i ćmiąca światłość jej względów, która oświecała była z kolei dwóch jego towarzyszów, olśniła zupełnie biednego chłopca.
Ciekawa by to rzecz była, gdyby kto chciał badać fizjonomię Filipa, wyciągniętego w ten sposób, mimo swą wolę, na pierwszy plan intrygi, na którą okiem krytyków patrzyli tacy znawcy jak Amory de Leoville i Rudolf de Mengis.
Biedny Filip, nie tylko; ani na chwilę nie wzniósł się do wysokości powodzenia swego, ale owszem niby opierał się i wzbraniał, przestraszony szczęściem takiem. Czuł on w sobie niby wstyd jakiś, albo wyrzut sumienia, który go zmuszał unikać wdzięcznych zbliżeń Antoniny, i męczyć się potem tém unikaniem; co chwila zdawało się, gotów był przepraszać obu towarzyszów za szczęście swoje; a oni niby z lodu wyciosani, udawali że nic nie widzą, nie pojmują.
Ale każdy z nich, z osobna, zadawał sobie pytanie, co może znaczyć ten kaprys Antoniny? a pytania te nie były wcale pochlebne dla Filipa, co był przedmiotem tego kaprysu. I pytali się sami siebie: Jakim sposobem Antonina mogła zwrócić uwagę swą na człowieka tak niegodnego jéj, będąc samą tak dumną, tak wyższą od niego, i prawdę mówiąc, tak szyderską. To było nie pojęte, niesłychane, cudowne; bez wątpienia oni się omylili, i ten kaprys przejdzie wnet. Niecierpliwie więc czekali soboty.
Ale w sobotę’powtórzyło się wszystko to, co było we czwartek: też same względy ze strony Antoniny, toż samo pomieszanie Filipa, taż sama łaska jéj widoczna; nie podobna było łudzić się, Filip był wybranym na czas jakiś. Nieszczęśliwy chłopiec nie wiedział, co robić ze sobą; siedm miesięcy pogardy Antoniny nie tyle przykre mu były, ile dwa wieczory jéj względów. Samo się przez się rozumie, że Amory względem Filipa przybrał znowu minę oziębłą i ton wyniosły, mimo jego uniżoność nadzwyczajną, a nawet w miarę tego jak Filip z bojaźnią we wszystkiém pierwszeństwo om oddawał, w miarę tego Amory rósł w gniewie i oburzeniu. — Zresztą i Amory miał swoje powody do niezadowolenia. Wystawcie sobie, trzy razy przejeżdżając konno mimo mieszkania Antoniny, surowy opiekun dostrzegł, że jakieś indywiduum chodziło piechotą w około domu, i na widok jego oddalało się zawsze, ale nie tak szybko ani tak zręcznie, aby Amory nie miał dość czasu zrobić uwagi, że ten niegrzeczny nieznajomy bardzo był podobny do jego dawnego przyjaciela Filipa.
Spotkanie to, za każdą rażą powtarzane, kiedy tylko Amory przejeżdżał tamtędy, oburzyło go do najwyższego stopnia. Gdyby ten niegodziwy Filip niebyt ośmielony, czyżby się sam na to odważył?
W istocie Antonina zmieniła się nie do poznania! Jakże można tak dalece posuwać zalotność swoję i to jeszcze z takim jak to głupcem! Nareszcie skończy się na tém, że narazi się przez to na nieprzyjemność jaką, a on, Amory, jako jéj opiekun, przyjaciel, brat nareszcie, nie może na to pozwolić. Dla tego postanowił iść do Filipa i pomówić z nim o tém wszystkiem, poważnie, szczerze, tak, jak na jego miejscu mówił by sam p. d’Avrigny.
A tymczasem, nie raz ale dziesięć razy będzie przejeżdżał tamtędy, aby upewnić się, że to jest Filip w saméj rzeczy.
Kiedy się to dzieje z Amoryrn i Rudolf z swéj strony doświadczał pewnego rozdrażnienia mózgowego, i robił także swoje uwagi i badał.
Z początku dziwił się nie mało nagłym zmianom temperatury niewieściwego barometru; następnie uważał wszystko z głębokością i przenikliwością dyplomaty. Nareszcie w ostatnich dniach maja, stryj jego, który był widział jak on coraz więcéj wchodził w łaskę Antoniny i sądził, że teraz jest u zenitu jéj względów, spytał go, w jakich z nią był naprawdę stosunkach?
Doprawdy, mój kochany stryju, rzekł Rudolf, jeżeli podróż moja miała jedynie ten cel, abym pojął żonę z ulicy Angouleme, to zdaje mi się doprawdy, że kilka set mil zrobiłem zupełnie napróżno. W każdym razie, oświadczam Ci, mój stryju, że dość by mi łatwo przyszło wyrzec się takiej Isabelli, pod której oknami codziennie wzdycha taki Leander jak Filip Auvray, albo Lindor taki jak Amory.
— Słuchaj Rudolfie, rzekł seryo p. de Mengis, źle robisz, że wierzysz domysłom.
— W istocie, mój stryju rzekł Rudolf, tą razą nie spuszczam się już na wieści cudze, ale mówię to com widział sam.
Ale Hrabia zamiast żądać objaśnień od synowca, powstał na niego dość ostro, bo niechciał aby cień nawet podejrzenia obrażał jego kochaną i powierzoną mu Antoninę. Rudolf nie bronił się wcale i zamilkł z uszanowaniem, jakie zwykle ma każdy dobrze wychowany synowiec dla stryja, mającego 10 tysięcy rocznego dochodu, i którego jedynym jest dziedzicem.
Rzecz tak się miała. Rudolf miał przyjaciela, który mieszkał przy ulicy Angouleme, naprzeciw mieszkania Antoniny i co dzień z rana chodził do niego na cygaro. Z tych codziennych odwiedzin, i z tego przyzwyczajenia do cygar wypadło, że Rudolf nie widząc wprawdzie nic co się wewnątrz domu u Antoniny działo, mógł doskonale uważać, co się robiło na ulicy.
Hrabia de Mengis jakkolwiek nie uwierzył od razu odkryciom siostrzeńca, a przynajmniéj nie pokazywał tego w cale, niemniej przeto okoliczność ta uderzyła go mocno tak, że natychmiast napisał do Hr. Amory prosząc go do siebie na chwilkę.
Amory na wychodnem już odebrał list P. de Mengis i zaraz miał się na wezwanie starca, którego szanował, i który w każdej okoliczności, prawie ojcowskie okazywał dla niego przywiązanie.
— P. Amory, rzekł Hrabia spostrzegłszy go, naprzód dziękuje Ci mocno, żeś tak spiesznie na moję prośbę się stawił, bo wiem że posłaniec mój na progu już zastał Cię. Ale kilka tylko słów mam powiedzieć Panu, a ty je zrozumiesz, spodziewam się, bez dalszych z méj strony objaśnień. Wszak prawda, że obiecałeś P. d’Avrigny czuwać nad jego siostrzenicą, być jéj doradcą, przewodnikiem i bratem?
— Tak, Panie Hrabio, przyrzekłem to i mam nadzieję iż dotrzymam przyrzeczenia.
— A więc jéj imię jest dla ciebie drogie i godne poszanowania?
— Droższe niż własne moje Panie Hrabio!
— Otóż, ja panu powiem, że jeden młody, (i mówiąc to P. de Mengis przyciskał mocno ma każdym wyrazie) zaślepiony widać namiętnością — a trzeba wiele przebaczyć ludziom, którzy kochają mocno, otoż, że młody jeden człowiek kompromituje Antoninę chodząc ciągle około jéj domu, i posuwa się nieraz do tego, że, być może nie myśląc o tém, zatrzymuje się przed jéj oknami.
— Ja Panu powiem P. Hrabio, rzekł Amory marszcząc brew, że mi P. Hrabia nic nowego nie mówi, bo o tém ja wiedziałem już.
— Ale, mówił daléj Hrabia de Mengis, który chciał jednemu z winnych dać poczuć całą ważność położenia, ale być może wystawiałeś Pan sobie, że oprócz Pana nikt o tém nie wiedział?
— W istocie, odpowiedział Amory, co raz gniewniejszy, takem sądził, widać żem się omylił.
— W takim razie pojmujesz doskonale, mój drogi Amory, że jakkolwiek honor Antoniny zawsze wyższy jest nad wszelkie przypuszczenia, Jednakowoż....
— Jednakowoż, Pan Hrabia sądzi, że podobne objawianie uczuć, jako nieprzyzwoite, miejsca mieć nie powinny. Wszak prawda że takie jest zdanie Pana Hrabiego? — Ja się ze wszystkiem zgadzam na nie.
— Właśnie w tem celu, przyznam ci się, prosiłem cię do siebie. Spodziewam się, że przebaczysz mi zbytnią może szczerość w postępowaniu.
— Ja Panu daję słowo honoru, mówił Amory, że od dnia dzisiejszego, nic podobnego mieć nie będzie.
— Dość mi na słowie twojem, mój kochany Amory, odpowiedział de Mengis, odtąd więc zamykam oczy i uszy.
— A ja z mój strony, dziękuję panu za tę ufność i za to, żeś mi pan powierzył ukaranie grubijańskiego rozstrzepańca.
— Jak to? co przez to rozumiesz?
— Mam zaszczyt złożyć panu Hrabiemu moje najniższe uszanowanie, mówił Amory kłaniając się poważnie.
— Za pozwoleniem mój młody przyjacielu, za pozwoleniem, ale mi się zdaje, żeś mię źle zrozumiał, a raczej żeś mnie nie zrozumiał zupełnie.
— I owszem panie Hrabio, i owszem.
I kłaniając się poraz drugi Amory wyszedł, dając jeszcze ręką znak panu de Mengis, że niema potrzeby tłumaczyć mu więcéj.
— Ach! niegodziwy Filip! wołał Amory rzucając się do karety, niedomyślając się wcale że to dla niego była ta pigułka; a więc ja się nieomyliłem, więc to wasząmość widziałem chodzącą po ulicy Angouleme! ach! ty kompromitujesz Antoninę! doprawdy dawno już wielką mam chętkę natrzeć ci uszu porządnie, a ponieważ taki człowiek jak p. de Mengis radzi mi to właśnie, doprawdy pozwolę już teraz sobie.
A ponieważ nie dawał wcale rozkazu, dla tego lokaj zamknąwszy drzwiczki powozu zapytał;
— Dokąd pan każę?
— Do pana Filipa Auvray, odpowiedział Amory, a dostrzegacz przenikliwy mógłby widzieć wiele groźby w tonie mowy jego.
Droga była długa, bo Filip, nic chcąc widać zmieniać dawnych zwyczajów swoich, mieszkał ciągle w kwartale łacińskim; dla tego Amory miał dość czasu rozgniewać się należycie, i kiedy przybił do swego dawnego przyjaciela, nie powiem zanadto poetycznie mówiąc, że burza buczała w jego piersiach.
Amory pociągnął gwałtownie za sznurek, nie zwracając bynajmniéj uwagi na to, że miejsce dawnéj zajęczéj łapki zastąpiła nóżka sarnia, ozdobna wcale. Tłusta służąca otworzyła mu drzwi.
W swéj młodzieńczéj niewinności Filip zachował zwyczaj trzymania kobiety do usług.
Filip był w gabinecie; dwie ręce jego wspierały się na biurku, głowa między dwiema rękami spoczywała; a palce obu rąk zapuściły się w gęste włosy aż po same ich korzenie: Filip rozbierał trudne pytanie o mur graniczny.
Tłusta służąca nie uważała wcale za rzecz potrzebną spytać się o imię przybyłego gościa, ale idąc przed nim, otworzyła drzwi gabinetu, oznajmując go temi prostemi wyrazy:
— Proszę pana, jakiś pan prosi pana.
Filip podniósł głowę, i westchnął, co jasno dowodzi, że w sprawie o własność więcéj jest daleko czucia, niżby kto sądził na pierwszy rzut oka; spostrzegłszy dawnego przyjaciela, zawołał zadziwiony:
— Ach! to ty. O! mój drogi Amory jakże kontent jestem, że cię widzę.
Ale Amory był nieczuły na te oznaki przywiązania i zimno i surowo rzekł:
— Czy wiesz co mię do ciebie sprowadza panie Filipie?
— Nie wiem doprawdy, ale to wiem dobrze, że od 5ciu może dni wybieram się do ciebie i nie mogę się zdecydować.
Amory pogardliwie ruszył ustami i uśmiechnął się szydersko.
— W samej rzeczy pojmuję twoje wahanie, rzekł.
— Pojmujesz żem się wahał, rzekł biedny Filip blednąc. A więc wiesz?
— Wiem, panie Filipie, rzekł Amory głosem przerywanym, że p. d’Avrigny włożył na mnie obowiązek zastąpienia go w opiece nad siostrzenicą. Wiem, że wszystko cokolwiek uwłaczać może téj młodéj osobie, obchodzi mię bardzo; wiem żem spotkał ciebie panie Filipie kilka razy chodzącego zbyt czule pod jéj oknami, i wiem że inni również się z tobą spotkali tam; wiem nakoniec, że w tém wszystkiém winą jest twoją, co najmniéj, zbytnia lekkomyślność i dla tego przychodzę, żądać od ciebie mój panie sprawy z podobnego postępowania.
— Mój drogi, odrzekł Filip zamykając książkę, którą czytał i zdecydowany jedną tylko przez chwilę zająć się sprawą, mój drogi, właśnie od kilku dni chciałem cię odwidzieć, żeby o tych drobnych rzeczach pomówić z tobą!
— Co? żeby o tych drobnych rzeczach ze mną pomówić?! zawołał Amory oburzony. I ty nazywasz drobnemi rzeczami to, gdzie idzie o honor, o opinią i o przyszłość całą młodéj kobiety!
— Ależ mój drogi Amory, spodziewam się, że rozumiesz dobrze, że to tylko się tak mówi; właściwie powinienbym powiedzieć, że o wielkich rzeczach chciałem z tobą pomówić, bo prawdziwa namiętność — to wielka rzecz....
— Ach! otóż wreszcie wielkie słowo wyrzekłeś, a więc przyznajesz się, że kochasz Antoninę?
— Filip przybrał minkę jak mógł skruszoną najbardziéj.
— I cóż? rzekł, tak jest, przyznaję się mój kochany.
Amory skrzyżował ręce i podniósł wzrok gniewny do nieba....
— Ale rozumie się w widokach szlachetnych, ciągnął daléj Filip.
— Ty kochasz Antoninę....
— Nie wiem, mój kochany, rzekł Filip, czyś dowiedział się już o tém, że drugi mój wój umarł niedawno, i że tym sposobem mam 50 tysięcy rocznego dochodu.
— Właśnie czas teraz o tém mówić!
— Daruj mi, ale ja sądziłem, że to nie zepsuje sprawy całéj.
— Zapewne, ale jest inna okoliczność co ją bardziéj plącze: ośm miesięcy temu, jeśli przypominasz sobie panie Filipie, kochałeś Magdalenę, równie gwałtowną miłością.
— Niestety! zawołał Filip płaczliwie, otwierasz ranę duszy mojéj i dręczysz sumienie moje i tak już strapione; ale pozwól mi z 10 minut pomówić z tobą, a zobaczysz Amory, że zamiast ganić, pierwszy mnie pożałujesz niezawodnie.
Amory skinął głową na znak, że gotów go słuchać, ale zarazem usta jego ściągnęły się, niby chcąc oznajmić wątpienie.
Naprzód, słowa Ewangelii są prawdziwe „że wiele trzeba odpuścić tym, co kochali wiele;” dlatego i mnie grzechy moje, spodziewam się, odpuszczone będą. — Bo jak mówi nasz wielki Molière, ja jestem bardzo romansowej organizacyi, i mogę powiedzieć, żem kochał często i namiętnie. — A co jeszcze powiększa prawa moje do łaskawości bożéj, to, że dotąd kochałem ciągle bez najmniejszéj z drugiéj strony wzajemności. Tak, co ty już wiesz, kochałem Florencję i Magdalenę, co zresztą żadnéj im przykrości nie sprawiło, ponieważ one nie wiedziały nawet żem ja je kochał. Chyba żeś ty im powiedział sam. Jednakowoż miłość moja, dla Magdaleny nadewszystko, była równie głęboka jak szczera. Nie wierzysz mi Amory może dla tego, że mimo miłość tamtę, zakochałem się po raz trzeci niedawno. O! ale ty nie wiesz wśród jakich mąk, wśród jakich wyrzutów sumienia, powstało to nowe uczucie w sercu mojém. Słuchaj dobrze, co ci powiem, i niechaj słowa moje będą ci nauką, jeśli będziesz kiedy w podobném jak ja położeniu; ja nie poznałem uczucia tego z początku, podobnie jak poprzednią rażą. Gdyby mi kto wspomniał był o niém, byłbym przeczył, gdyby mię przekonał istotnie, sądzę przeląkłbym się sam siebie. — Ale prawie co dzień bywałem u panny Antoniny, mówiłem o Magdalenie, mówiłem o jéj wdziękach, o piękności; mówiąc ciągle o tém, zacząłem spostrzegać, że Antonina równie była wdzięczna i piękna jak jéj kuzynka. Teraz powiedz mi Amory, czy podobna długo patrzeć na tyle wdzięków i piękności tyle, i nie zakochać się aż do szaleństwa?
Amory coraz więcéj zamyślony, głowę miał schyloną, rękę na sercu, i milczał i nie odpowiadał na zapytanie; tylko się uśmiechał z lekka, ale uśmiech ten można było uważać za przytłumione westchnienie. Filip czekał jeszcze na odpowiedź kilka sekund, wreszcie widząc że czeka napróżno, mówił daléj uroczystym tonem:
— A teraz powiem ci, poczem twój biedny i słaby przyjaciel poznał, że kocha.
I wtem miejscu Filip jęknął, ale tak serdecznie, że westchnienie jego słuchacza znikło przy takiej energii zupełnie.
— Naprzód, bez mojej woli i wiedzy nogi mig same niosły zawsze w okolicę ulicy Angouleme. Godzien, czy to idąc do sądu, czy wieczorem do teatru, po godzinie jakiéj chodzenia bez celu, zwykle przybywałem przed dom pana d’Avrigny. A jednak nie spodziewałem się widzieć téj, co panowała duszy mojéj, nie miałem żadnego celu i myśli żadnéj nie miałem. Moc jakaś niewidzialna pociągała mię, popychała, prowadziła — a ta moc, ta potęga czarowana, mój Amory, była to miłość! Tak, poznałem to sam!
Filip znowu przestał nieco, chcąc się przekonać, jakie wrażenie na słuchaczu zrobił ten pierwszy peryod, z którego on sam zupełnie był zadowolony. Ale Amory marszczył tylko już i tak zmarszczone czoło i westchnął powtórnie, ale głębiéj i wyraźniéj niż pierwszą razą.
Filip przypisując to wszystko wpływowi swojej wymowy, tak mówił daléj:
— Drugi symptomat po którym poznałem uczucie moje, była to zazdrość..... Skoro na początku tego miesiąca widziałem że Panna Antonina widoczne Tobie daje pierwszeństwo, przyznam ci się — poczułem przeciw Tobie nienawiść szaloną, nawet przeciw Tobie, co byłeś mi przyjacielem od dzieciństwa. — Ale pomyślałem zaraz, że ty wielbiąc ciągle obraz ukochanéj, a zgasłéj Magdaleny, nie kochałbyś już innéj, bodaj od niéj kochany. (Amory zadrżał) O! widzisz, mówił spiesznie, Filip podejrzenie moje trwało chwilę zaledwo i przekonywasz się, żem ci sprawiedliwość oddał natychmiast. Ale kiedym późniéj zobaczył, że ten nieznośny elegant de Mengis, widocznie pozyskiwał względy istoty, która mimo mą wiedzę, drogą mi była nad wszystko — o! wtedy poczułem w sobie więcéj niż boleść, niż nienawiść, więcéj niż szaleństwo samo! On opierał się poufale o poręcz jéj krzesła, rozmawiał z nią po cichu, i śmiał się z nią; słowem postępował tak, jak tylko ty, przyjaciel jéj dzieciństwa, postępować z nią miałeś prawo. Nie możesz wystawić sobie, co za gniew we mnie wrzał. kiedym spostrzegł te, aż nadto widoczne, znaki wzajemnego ich porozumienia: i wtedy dopiero poznałem że ten gniew — to była miłość... Ale ty mię nie słuchasz Amory?...
Przeciwnie, Amory słuchał aż nadto. Każde słowo Filipa odbijało się bolesnem echem w sercu jego; gorąca krew biła mu na twarz, i biegła gorączkowym taktem w żyłach jego i huczała mu w uszach. — Milczał.
To milczenie niezadowolenia dobiło do reszty Filipa, który z nowym wysileniem tak mówił:
— Ja nie mówię wcale, nie powiadam, żeby to nie miało być zapomnieniem przysiąg dawnych, haniebną zdradą pamięci Magdaleny.... Ale cóż robić? — nie każdy jest tak stały jak ty, nie każdy jest tak nieugięty. Zresztą ona kochała ciebie, ona miała być żoną twoją, miała do ciebie należeć na zawsze; i ty przyzwyczaiłeś się już do téj błogiej myśli, że będziesz mężem Magdaleny. Ja przez chwilę tylko cieszyłem się jakąś nadzieją, ale i tę nadzieję tyś mi odebrał natychmiast. Wiem jednak, że nie mniéj przeto jestem winny, nie mniej przeto płakałem, nie mniéj jęczałem nad błędem moim; i gdybyś mię dziś najprzykrzejsze — mi nazwał słowami, nie będę się skarżył bynajmniéj. Ale pozwól mi jeszcze chwilkę czasu, jednę tylko... Posłuchaj mię, a przekonasz się, że niejedna okoliczność łagodząca walczy może za człowiekiem, który kochając wprzód Magdalenę ośmielił się teraz pokochać Antoninę.
— Słucham, rzekł żywo Amory, przysuwając się z krzesłem do Filipa.
— Naprzód, mówił współzawodnik Cicerona, któremu nie mało pochlebiało to wrażenie jakie sprawił na swym przyjacielu, — naprzód niestałość moja w uczuciach dla Magdaleny nie wyda się może tak wielką, jeśli zechcesz zwrócić uwagę na to, że miłość moja teraźniejsza, skierowana została nie do osoby obcej, ale do téj co żyła od dzieciństwa z Magdaleną, i była jej przyjaciółka, kuzynką, siostrą, to jest niby odbiciem Magdaleny tak, że w każdym jéj ruchu, w każdym wyrazie, co chwila, widzisz w niéj istny obraz zmarłéj dziewicy. Kochać Antoninę jest to, kochać ciągle Magdalenę...
— W części to prawda, rzekł Amory rozważając ostatnie słowa Filipa, a twarz jego mimo woli rozjaśniła się znakomicie.
— Widzisz więc dobrze, zawołał uradowany Filip, sam zgadzasz się, że to co mówię jest prawdą. Teraz, powtóre, przyznasz mi bezwątpienia że miłość jest uczucie najswobodniejsze, najmniéj woli naszej podległe.
— Niestety! prawda, wyrzekł Amory.
— Nie dość na tém, zaczął znowu Filip z rosnącą wymową, nie dość na tém: jeżeli młodość moja i żądza kochania roznieciły we mnie czucie młode i żywe, to powiedz mi, — po trzecie — czy powinienem ten naturalny i prawy popęd poświęcać teoryom konwencyonalnym, których niema w naturze, — przesądom stałości, któréj nie ma między ludźmi i które Bakon byłby do errores fori policzył?...
— Nic słuszniejszego, powiada Amory.
— A więc — mówił Filip zwycięzki wnioskiem swoim, a więc nie będziesz już mię tak ganił, mój kochany Amory? i uniewinniasz wszak miłość moję dla Panny Antoniny?
— Ee! i cóż mię to wreszcie obchodzić może, zawołał Amory czy ty kochasz Antoninę czy nie?
Filip uśmiechnął się z lekka, uśmiechem cudownéj, wysoko o sobie rozumiejącéj głupoty.
— Co do tego, mój drogi Amory, rzekł pieszcząc się, to już mój interes.
— Jakto! zawołał Amory, naraziwszy opinię Antoniny przez swoją nieroztropność, śmiałżebyś mówić jeszcze, że ona ma jakieś dla ciebie przyjazne uczucia?
— Ja nic nie mówię, mój drogi; i jeżeli skompromitowałem ją nieco przez roztrzepanie, (bo sądzę masz na myśli przechadzki moje koło jéj domu) to nigdy nie skompromituję ją słowy.
— Mój Panie Filipie! miałżebyś ty śmiałość powiedzieć mi w oczy, że jesteś kochany?
— Zdaje mi się, że powiedziałbym to raczéj Tobie jako opiekunowi, aniżeli innemu komu.
— Tak, ale nie powiesz tego!
— I dla czegóż nie miałbym powiedzieć, gdyby tak było? rzekł Filip, który zmęczony przez długą rozmowę czuł, że mu krew silniéj niż zwykle do głowy bije.
— Nie powiedziałbyś tego, bo.... bo byś nie śmiał!
— Ale i owszem! powiadam Tobie, gdyby tak było — z czego byłbym dumny, zachwycony, pyszny i szczęśliwy, mówiłbym o tém każdemu, krzyczałbym na całe gardło!.... I dla czegóż bym nie miał wreszcie powiedzieć kiedy tak jest!..
— Jak to! jest! — i śmiesz mówić?..
— Świętą prawdę.
— Śmiesz mówić, że Antonina cię kocha?
— Przynajmniéj to śmiem powiedzieć, że przyjęła moje starania, i nie daléj jak wczoraj...
— I cóż wczoraj? przerwał Amory zniecierpliwiony.
— Pozwoliła mi prosić P. d’Avrigny o jéj rękę.
— To nie prawda! zawołał Amory.
— Jakto nie prawda?! odrzekł Filip zdumiony; wieszże ty, że ty mi kłamstwo zadajesz?
— Dziwne pytanie!
— I zadajesz mi kłamstwo rozmyślnie?
— Bez wątpienia.
— I nie cofniesz téj obelgi, którą na mnie rzucasz, nie wiem dla czego, bez przyczyny, bez powodu?
— Wcale o tém nie myślę.
— Ach! ależ mój Amory, mówił Filip zapalając się coraz bardziéj, być może, że mimo dowody moje jestem w gruncie winny nieco grzechu; ale z przyjaciółmi, a nawet z obcymi, ludzie dobrze wychowani inaczéj sobie postępują. — Gdybyś mi tak zaprzeczył wręcz przed kratką sądową, to co innego; w sądzie to uchodzi; ale tutaj, to obraza, to obelga, której mimo puścić nic mogę, chociaż nawet od ciebie pochodzi.... i jeżeli nie cofniesz....
— Nie tylko nie cofnę nic, zawołał Amory z większą niż pierwéj gwałtownością, ale powtarzam ci, że kłamiesz.
— Słuchaj Amory, wołał w rozpaczy Filip, uprzedzam cię, że jakkolwiek jestem adwokatem, nie mniej przeto będę się bił z tobą jak kto inny.
— I o cóż ci chodzi? czyż nie widzisz, że położenie twoje doskonałe; jam cię obraził, ty wybierzesz broń.
— Broń! dalibóg wszystko mi jedno; nie robię różnicy między niemi, bo nie miałem nigdy w ręku ani pistoletu, ani szpady.
— Ja przyniosę i pistolety i szpady, rzekł Amory, twoi świadkowie wybiorą. Ty powiesz mi tylko godzinę?
— O siódmej zrana, jeśli chcesz.
— Gdzie?
— W lesie bulońskim.
— Aleja?
— De la Muette.
— To dobrze; sądzę że po jednym świadku dosyć będzie ze stron obu: ponieważ tu idzie o opinię młodéj kobiety, trzeba o ile można najciszej wszystko załatwić.
— Jakto? więc ty śmiesz mi mówić, że ja spotwarzyłem Antoninę?
— Ja nic nie mówię wcale. Jutro o 7ej z rana w lasku bulońskim na umówionej alei czekam cię Panie Filipie. Do jutra więc.
— Do jutra Panie Amory, a raczej do wieczora dzisiejszego; bo wszakże dziś czwartek: Panna Antonina przyjmuje u siebie, i niewiem dla bym miał pozbawić siebie przyjemności widzenia dzisiaj.
— Dobrze więc, rzekł Amory, dziś wieczór zobaczymy się z Antoniną, a jutro rano ze sobą się zobaczymy.
I odjechał zły i uradowany od razu.
Ten wieczór był najprzyjemniejszy i najprzykrzejszy dla Filipa, ze wszystkich wieczorów jakie w towarzystwie Antoniny przepędził. Antonina istotnie była nadzwyczaj grzeczna dla niego, i dla niego tylko. Rudolf nie przyszedł wcale, a Amory zasiadł zaraz do kart, i przegrywał z nadzwyczajną gorączką. Filip więc prawie sam jeden był z Antoniną; a ona nie gniewała się o to wcale....i owszem.
Niekiedy Amory ukradkiem spojrzał na Antoninę i na Filipa, i widział jak się uśmiechają, i rozmawiają po cichu, i za każdym takim rzutem oka przyrzekał sobie, że jutro nie będzie oszczędzał wcale przyjaciela swego Filipa.
Filip zapomniał prawie o pojedynku. Radość i wyrzuty gnębiły go. — Na cóż się zdało, że płakał nad szczęściem swojem — jego tryumf aż nadto był widoczny, musiał więc chcąc nie chcąc znosić go cierpliwie. Prawda, że kiedy Antonina uśmiechała się do niego, mówił sobie, że jutro może nieco za drogo zapłaci za uśmiech ten; prawda że za każdem miłosnem spojrzeniem sąsiadki, widział w dali dwa straszne oczy, któremi jak błyskawicą Amory rzucał na niego. A więc on, nic dobrego wyraźnie zdradzał pamięć biednéj nieboszczki!
Ale nareszcie wspomnienie Magdaleny w przeszłości, i zemsta którą mu groził Amory w przyszłości, wszystko to pomału zniknęło przed jego oczarowanemi oczyma, i on cały oddał się rozkoszy obecnego swego zwycięztwa.
Dopiero kiedy miał odchodzić, kiedy Antonina żegnając go wdzięcznie mu rączkę podała, wtedy dopiero Filip przypomniał sobie wszystkie okoliczności. Wtedy pomyślił, że być może po raz ostatni ją widzi; rozczulił się, i całując tę rączkę atłasową nie mógł się wstrzymać od kilku frazesów czułych i oderwanych.
— Pani! tyle dobroci.... szczęścia tyle.... Ach! jeśli mi los sprzyjać nie będzie, jeśli ulegnę jutro.... wymawiając imię twoje pani; czy nie poświęcisz mi pani nawzajem jednéj myśli — jednego uśmiechu.... westchnienia jednego?...
— Co pan mówi? pytała Antonina zdziwiona i postraszona zarazem.
Ale Filip ostatni raz kłaniając się, ostatni raz spojrzał na nią, i wyszedł tragicznie nie chcąc mówić więcéj, wyrzucając już sobie i tak, że powiedział za wiele.
Antonina, wiedziona wyłącznie niewieściem przeczuciem poszła tam, gdzie stał Amory z kapeluszem już w ręku, i rzekła mu:
— Jutro, pierwszy czerwca; nie zapomniałeś przypadkiem Amory, że mamy się widzieć u p. d’Avrigny?
— Nie, i owszem, rzekł Amory.
— A więc będziemy tam o 10éj jak zwykle?
— Tak o 10éj rzekł Amory roztargniony. Gdybym jednakże do południa jeszcze nie przybył, powiedz z łaski swojéj, p. d’Avrigny, żeby na mnie już nie czekał, bo mnie ważne interessa zatrzymały w Paryżu.
Te proste wyrazy były wymówione tak obojętnie, że Antonina blada i drżąca nie śmiała nalegać więcéj, ale zwróciwszy się do pana de Mengis prosiła go, aby z nią chwilkę chciał jeszcze pozostać. — Wtedy opowiedziała mu te pół-słówka Filipa, i tajemniczość jaką się okrywał Amory, i swoje powierzyła mu domysły. Hrabia porównywając wszystko to, z rozmową jaką rano miał z Amorym, sam także niejaką powziął obawę; ale nic nie mówił, aby nie przestraszyć Antoniny, i śmiał się nawet i obiecał jéj, że jutro zaraz zajmie się tą ważną sprawą, i będzie się widział z obu rostrzepańcami.
Nazajutrz w istocie wyjechał wcześnie i pobiegł naprzód do Hr. Amory; ale Amory, mówiono mu, wyjechał niedawno, konno, bez hałasu, nie mówiąc nikomu dokąd jedzie, w towarzystwie jednego tylko gruma anglika. Wtedy p. de Mengis kazał się wieść co prędzej do Filipa.
Odźwierny domu stał na progu i opowiadał właśnie swemu przyjacielowi, a na prośbę p. de Mengis zaczął da capo, o tém, jako przed godziną może p. d’Auvray wyszedł z swojém patronem, jak ta poważna osoba nie pęk stęplowych papierów dziś niosła, ale parę szpad w jednym, i pudełko z pistoletami w drugim ręku; jak wtedy kazali zawołać dorożki i Auvray skoczył do szanownego powozu wołając na dorożkarza: Do bulońskiego lasku, alleja de la Muette.
P. de Mengis takiż sam rozkaz dał swemu woźnicy, który puścił konie galopem.
Ale było już po wpół do ósméj dobrze, a spotkanie naznaczone, było na 7mą.
W istocie o samej siódmej, Filip i patron jego, którego wybrał na świadka, przybyli na umówione miejsce, wtedy właśnie kiedy Amory zsiadł z konia, a jego przyjaciel Albert wysiadał z pięknego kabryoletu.
Przyjaciel Filipa znał się nieco na tego rodzaju sprawach, i dla tego właśnie sam przyniósł broń swoją, dowodząc, że Filipowi jako obrażonemu służyło prawo użycia własnéj broni.
Albert nie przeczył zupełnie, bo Amory uprzedził go, żeby na wszystkie wymagania przeciwników chętnie przystawał: łatwo więc umówiono się. Stanęło na tém, że mieli bić się na szpady, że do tego użyją broni Filipa.
Poczém Albert wyjął kilka cygar, ofiarował jedno grzecznie patronowi, a kiedy on przyjąć nie chciał włożył je znowu do kieszeni, zapalił swoje i rzekł Amoremu:
— A więc już wszystko przygotowane, będziecie się bić na szpady, polecam ci tego biedaka.
Amory skłonił się, położył na ziemi kapelusz, tużurek, kamizelkę i szelki; Filip zrobił toż samo przez proste naśladowanie; podano Filipowi obie szpady, wybrał sobie jedną, jak gdyby laskę wybierał; drugą podano Amoremu, który przyjął ją bez przesady ale z ukłonem eleganckim.
Potem oba przeciwnicy zbliżyli się ku sobie; skrzyżowano obie szpady w sześciu calach od końca, świadkowie odstąpili jeden na prawo, drugi na lewo mówiąc:
— Daléj! panowie.
Filip nie unosił się wcale, i stanął niezgrabnie ale odważnie; ale od pierwszego razu Amory wytrącił mu szpadę, która wywracając kozły odleciała na 10 kroków w bok.
— Czy doprawdy tak jesteś mocny Filipie? spytał Amory; tymczasem Filip patrzał co się z jego szpadą wyrabia.
— Ha! przepraszam mocno, odpowiedział Filip, alem uprzedził o tém.
— To weźmy pistolety, rzekł Amory, przynajmniéj siła będzie równa.
— Weźmy pistolety, rzekł Filip, który w istocie był gotów na wszystko.
— Ach! rzekł Albert aby cokolwiek chociaż powiedzieć, czy w saméj rzeczy chcesz bić się daléj Amory?
— Spytaj się Filipa.
Albert powtórzył pytanie zwracając je do przeciwników.
— Jakto? czy chcę? rzekł Filip, naturalnie, że chcę. Jestem obrażony, i jeżeli Amory nie przeprosi mię....
— A więc mordujcie się! rzekł Albert; robiłem co mogłem, aby przeszkodzić krwi rozlewowi, nie mam nic do wyrzucenia sobie przynajmniéj.
Wtedy skinął na gmina, i kazał mu potrzymać cygaro; sam miał ponabijać pistolety.
Tymczasem Amory chodził w szerz i wzdłuż ścinając ostrzem miecza swojego główki astrów i jaskiezu.
— Słuchaj Albercie, rzekł Amory, obracając się nagle rozumie się, że ten pan jako obrażony ma pierwszy strzał.
— Dobrze, rzekł Albert, i kończył nabijanie zaczęte, a tymczasem Amory ścinał główki kwiatkom.
Kiedy przygotowania były skończone, zaczęto umawiać się o warunki. Zgodzono się, że oba przeciwnicy stanąwszy na 40 kroków od siebie będą mogli zrobić po 10 kroków każdy i tym sposobem zostanie odległości między niemi 20 kroków.
To postanowiwszy, sekundanci wsadzili dwie laski w ziemię na znak gdzie wstrzymać się należało, ustawili walczących w przyzwoitéj odległości, dali każdemu pistolet w rękę i stanąwszy nie daleko nich, każdy z właściwéj strony, klasnęli trzy razy w rękę, i za trzeciem klasnięciem przeciwnicy postąpili ku sobie.
Zaledwo cztery kroki zrobili, pistolet Filipa wystrzelił. Amory ani drgnął, ale Albert upuścił cygaro i chwycił za kapelusz.
— Co to się stało? spytał Filip, którego niepokoił kierunek kuli jego.
— Stało się mój panie, rzekł Albert kładąc palec w dziurę przebitą w kapeluszu, że jeżeliś celował do mego kapelusza, toś trafił doskonale, jeżeli zaś nie, to djable jesteś niezgrabny, mój panie.
— Co u djabła tam pleciesz! zawołał Amory, na wpół przestraszony, na wpół śmiejący się mimowolnie.
— Mówię, że ja powinienem strzelać do tego pana a nie ty, bo zdaje mi się, że on ze mną się pojedynkuje. Daj mi pistolet, niech się to dzieciństwo raz skończy.
Wszyscy zwrócili oczy na biednego Filipa, który złożywszy ręce przepraszał Alberta tak szczerze, ale zarazem tak komicznie, że nie podobna było wstrzymać się od śmiechu.
W téj samej chwili kareta, wyjechawszy z bocznej allei pędziła w kierunku pojedynkujących się; Hrabia de Mengis na poły wychylony z powozu wołał: Wstrzymajcie, panowie wstrzymajcie! Amory i Filip poznali od razu jego głos.
Amory rzucił pistolet daleko, i zbliżył się do Alberta, on znowu przysunął się do Filipa. Filip trzymał ciągle pistolet w ręku.
— Dajże mi tę broń, rzekł mu kolega jego, przecież jest prawo przeciw pojedynkom.
I wyrwał pistolet Filipowi, który ciągle przepraszał Alberta, chociaż go tamten już dawno nie słuchał wcale.
— Dalibóg! panowie, rzekł Hrabia de Mengis zbliżając się, szczególnie muszę biegać z waszéj przyczyny. Ale Bogu dzięki, przybywam wczas, sądzę; chociaż słyszałem wystrzał już.
— O! tak, mój Boże, to ja panie Hrabio, rzekł Filip, ja się nie znam wcale na broni, przycisnąłem niechcący cyngiel, widać przed czasem, i małom nie zabił pana Alberta, którego istotnie bardzo przepraszam.
— Jakto więc pan się strzelasz z tym panem? pytał Hrabia.
— Nie! z Amorym; ale kula przekręciła się widać w lufie, i nie wiem jakim sposobem celując do niego, trafiłem w pana Alberta.
— Panowie, rzekł Hrabia, sądząc że czas przemówić nieco poważniej w téj sprawie, panowie, pozwólcie mi pomówić nieco z panem Amorym i Filipem.
Patron się skłonił, dandy zapalił inne cygaro, i oba oddalili się na strong. Hrabia, Amory i Filip pozostali we trzech.
— Ach! doprawdy panowie, mówił wtedy pan de Mengis, co znaczy ten pojedynek? czyż natośmy się zgodzili Amory? O cóż się bijecie przez Boga, a jeszcze ty Amory z twoim przyjacielem, Filipem.
— Strzelałem się z p. Filipem, bo p. Filip obraził Antoninę.
— A pan P. Filipie o cóż biłeś się z Amorym?
— Bo Amory mię obraził.
— Obraziłem pana dla tego, żeś kompromitował Antoninę i że p. de Mengis uprzedził mię...
— Za pozwoleniem p. Filipie, rzekł Hrabia, tylko kilka słów powiem Amoremu.
— I owszem p. Hrabio.
— Ale się pan nie oddalaj, wnet będę mówił i z panem.
Filip skłonił się i oddalił na kilka kroków.
— Nie zrozumiałeś mię Amory, powiedział de Mengis, oprócz Filipa któś inny kompromitował także pannę Antoninę.
— Kto inny! zawołał Amory.
— Tak, i ten kto inny, to ty! Filip kompromitował ją chodząc piechotą, a ty Amory jeżdżąc konno wiecznie pod jéj oknami.
— Co pan mówisz! zawołał Amory czyż mógł kto sądzić, że ja mam jakie widoki względem Antoniny?
— Nie tylko mógł, ale sądził tak dalece, że mój synowiec uważa pana za jedynego rzetelnego pretendenta do ręki panny Valgenceuse i że ustępuje przed tobą a nie przed Filipem.
— Przedemną panie! wołał Amory osłupiały, przedemną! I mogli myśléć.....
— No! i cóż w tém wszystkiém dziwnego.
— I pan mówisz, że ustępuje przedemną?....
— Tak, chyba, że wyraźnie oświadczysz, że żadnych nadziei ani myśli nie masz względem panny Antoniny.
— Nie! panie, rzekł Amory widocznie powściągając sam siebie, ja zrobię lepiéj daleko, niech pan się na mnie spuści zupełnie. — Ja długo myśleć nie lubię i jeszcze dziś przekonasz się pan, czy byłem godny jego zaufania i rady, jaką zdaje mi się, udzieliłeś mi pan w téj chwili.
I Amory kłaniając się Hrabiemu chciał odejść.
— I cóż Amory, zaczął znowu Hrabia, idziesz już, i nie powiesz ani słowa do Filipa.
— Prawda rzekł Amory, muszę go przeprosić.
— Proszę pana, rzekł Hrabia do Filipa.
— Mój kochany Filipie, mówił Amory, kiedyś już strzelał do mnie, a przynajmniéj w tę strong gdzie ja stałem, teraz mogę ci powiedzieć, że z całego serca żałuję, żem cię obraził.
— E! mój przyjacielu, zawołał Filip, ściskając jego rękę, Bóg widzi żem nie pragnął twojéj śmierci; oczywisty dowód, żem trafił w kapelusz świadka twego; chociaż i za tę niezręczność żałuję szczerze.
— No! to co innego, miło mi słyszeć te wasze słowa. Teraz uściśnijcie się za ręce i niech się wszystko zakończy.
I ścisnęli się z uśmiechem.
— Panie Hrabio, rzekł Amory, zdaje mi się, pan chciał mówić z samym Filipem. — Oddalam się więc wypełnić postanowienie moje.
Amory odszedł z wolna jako człowiek, co czuje całą wagę postanowienia swojego; kilku słowy podziękował Albertowi, siadł na koń i poskoczył galopem.
— A teraz kiedyśmy sami, rzekł Hrabia do Filipa, powiem panu po cichu, że p. de Leoville słusznie zrobił panu uwagę, że postępowanie pana kompromitowało Antoninę. Niechby się jeszcze jeden zdarzył wypadek taki jak dzisiejszy, a wątpię bardzo, czy Antonina przy całéj piękności i majątku mogłaby dostać męża, nawet.
— Panie Hrabio, rzekł Filip, tylko co przyznałem się do winy, i teraz gotówem powtórzyć toż samo; aleja wiem jak naprawić to złe, którem wyrządził. — Ja, panie Hrabio, namyślam się nim co przedsięwezmę, ale jak co raz postanowię, niezawodnie do skutku doprowadzę. Panie Hrabio, mam zaszczyt pożegnać go najuprzejmiéj.
— Ale cóż pan chcesz zrobić? pytał p. de Mengis zatrwożony tą poważną miną Filipa, i bojąc się czy pod tą powagą nie kryje się jakie dzieciństwo znowu.
— Będziesz pan zadowolony ze mnie, oto, co mogę teraz panu powiedzieć.
I kłaniając się nizko oddalił się, zostaw ująć p. de Mengis w zadumieniu.
— Mój drogi, mówił Filip do swego towarzysza, musisz mi wielką wyrządzić przysługę, pójdziesz piechotą do rogatek, ztamtąd omnibusem pojedziesz, a dorożkę zostawisz mi tutaj, bo mam dużo dziś jeszcze zrobić kursów. Spodziewam się po twojéj przyjaźni, że mi nie odmówisz téj łaski.
— Ho! panie, rzekł Albert trzymając ciągle pistolet w ręku, czy pan myślisz tak odejść nie pozwoliwszy wystrzelić do siebie?
— Ach! prawda, rzekł Filip, przepraszam pana, zapomniałem zupełnie. Gdyby pan zmierzył odległość....
— Nie trzeba, rzekł Albert, dobrze pan stoisz; tylko się pan nie ruszaj.
Filip widząc, że Albert mierzy do niego, wyprostował się jak żerdź.
— E! oh! co pan robisz! krzyknęli razem p. de Mengis i patron, rzucając się ku Albertowi.
Ale ledwo kilka kroków zrobili, Albert strzelił, i kapelusz Filipa toczył się już po trawie, przebity właśnie w tém samem miejscu, gdzie Filip trafił Alberta.
— A teraz panie Auvray, rzekł śmiejąc się elegant, a teraz kwita z nami; możesz pan odjechać, jeśli chcesz.
Filip nie dał sobie tego dwa razy powtarzać; podniósł kapelusz, skoczył do dorożki, powiedział słów parę dorożkarzowi po cichu, i poleciał. Wtedy Albert zbliżył się do patrona, ofiarował mu cygaro i miejsce w kabryolecie. Prawnik przyjął obie propozycje; a ponieważ powóz był na drugim końcu allei, pożegnawszy więc Hrabiego i odeszli wziąwszy się pod ręce.
— Do prawdy, mówił do siebie p. de Mengis idąc do swojej karety, sądzę dalibóg, że pokolenie co po nas nastąpi, to istne pokolenie waryatów.
W godzinę potem, tak około wpół do jedenastéj, Amory konno stanął przed mieszkaniem p. d’Avrigny: jechał szybko, dla tego bez wątpienia aby szlachetne postanowienie jakie był uczynił, nie straciło swéj mocy wśród zbyt długiéj i powolnéj drogi.
W tym samym prawie czasie Antonina przyjechała powozem i zatrzymała się przed domem.
Amory zsiadł z konia i podał rękę Antoninie pomagając jéj wysiąść. Zobaczywszy go, młoda dziewica nie mogła powściągnąć okrzyku radości i na blade dotąd jéj lica nagły wystąpił rumieniec.
— To ty Amory, zawołała. Ale, mój Boże! tyś tak blady! możeś raniony.
— Nie, Antonino uspokój się; ani ja ani Filip.... Antonina skończyć mu nawet nie dała.
— Ale zkąd ta ponurość, i takie zamyślenie co znaczy?
— Mam jedną ważną rzecz objawić p. d’Avrigny.
— Ach! westchnęła Antonina, i ja także. Idźmy na górę, wuj czeka na nas.
I w milczeniu, wprowadzeni przez Józefa, weszli do pokoju, w którym oczekiwał na nich p. d’ Avrîgny.
Kiedy stanęli przed nim oboje, kiedy starzec pocałował Antoninę w czoło i podał rękę młodzieńcowi, postrzegli oboje że był tak zmieniony i wątły, iż mimo woli wykrzyknik zadziwienia rwał im się z piersi, i oczy ich spotkały się, i w oczach tajemne mówiły obawy. Ale o ile widok ten smucił ich i niepokoił, o tyle pan d’Avrigny wydał się im spokojny. Oni zostawali na świecie i byli smutni; on śmierci co chwila wyglądał i radował się temu.
— I otóż jesteście, moje dzieci kochane, rzekł do nich p. d’Avrigny, czekałem na was z wielką niecierpliwością; szczęśliwy jestem że widzę was, i z prawdziwą radością poświęcam dla was dzień cały. O! ja was bardzo kocham, wierzcie mi; wyście tak młodzi piękni i dobrzy oboje. Ale co wam jest! Czoła wasze pochmurzyły się nieco? czy was smuci, że wasz ojciec stary pożegna się z wami niezadługo?
— O! jeszcze długo będziesz z nami ojcze, zawołał Amory, zapominając, że mówi do człowieka, co do innych ludzi już nie jest podobny; ale i ja mam, z swojéj strony ważną sprawę przedstawić tobie mój ojcze, i zdaje mi się, że i Antonina także o czemś pragnie z tobą pomówić, nie mniej ważném.
— To dobrze! moje dobre dzieci, mówił p. d’ Avrigny, przybierając zwykłą sobie powagę. Chodźcie, siądźcie koło mnie, ot tu Antonino na tém krześle, a ty Amory z téj strony. Podajcie mi ręce. Wszak dobrze nam tak we troje? i czas tak cudowny, niebo czyste, a naprzeciw nas drogi grób Magdaleny.
Oboje młodzi razem spojrzeli na ten grób, i zdało się, że w spojrzeniu tém czerpali nową odwagę; ale milczeli oboje.
— I cóż? każde z was ma mi cóś powiedzieć? dobrze, będę was słuchał; zacznij Antonino kochana!
— Ale.... wyrzekła Antonina zakłopotana.
— Tak, rozumiem, Antonino, rzekł Amory powstając żywo; przepraszam cię, wychodzę.
Antonina rumieniła się i bladła naprzemian, wyjąkała kilka słów niby przepraszając go, ale nie starała się wcale zatrzymywać; to też Amory wyszedł do sąsiedniego pokoju a p. d’Avrigny odprowadził go wzrokiem pełnym czułości.
— I cóż? Antonino mówił p. d’Avrigny, zwracając oko na dziewicę, i cóż? dziecię moje, mów czego pragniesz odemnie.
— Mój dobry wuju, rzekła Antonina, drżącym głosem, utkwiwszy oczy w ziemię; mówiłeś mi nieraz, że najgorętszém życzeniem twojém jest widzieć mię połączonę z człowiekiem co by mig szanował i którego jabym kochała. Długo się wahałam, długo czekałam. Ale doświadczyłam nie raz, że są położenia tak trudne, iż młoda dziewica sama sobie zostawiona w niemałym znajduje się kłopocie. I dla tego uczyniłam wybór już; nie znakomity, nie świetny, ale taki co mi ręczy przynajmniéj że będę kochaną, i ułatwi wypełnienie świętych powinności żony. — Ty znasz dobrze tego, którego mi rozum mój wskazał drogi ojcze, (mówiła Antonina coraz słabszym głosem, i spojrzała na grób Magdaleny pragnąc wzmocnić niknącą już odwagę) — jest to p. Filip Auvray.
Doktór pozwolił mówić Antoninie, nie przerywając jéj, ani ośmielając zupełnie; tylko oko jego pełne dobroci i ojcowskiego przywiązania patrzało na nią, a uśmiech dobrotliwy ożywiał usta na wpół otwarte mające tylko co zabrzmieć słowem.
— Pan Auvray! i z pomiędzy wszystkich co cię otaczają wybrałaś Filipa Auvray?
— Tak mój wuju, wyrzekła Antonina.
— Ale zdaje mi się moje dziecię, zarzucił p. d’Avrigny, zdaje mi się, że nieraz mówiłaś mi, że w twoich oczach postępowanie tego człowieka nie miało wcale nic poważnego; a nawet jeśli mię pamięć nie myli, żartowałaś sobie nieraz z biednego zakochanego, który się męczył na próżno.
— Tak mój wuju, ale zmieniłam teraz zdanie; ta miłość stała, choć bez nadziei, to poświęcenie wieczne choć drobiazgowe, wszystko to wzruszyło mię nareszcie i powtarzam ci wuju mój....(i te słowa wymówiła nieco pewniejszym już głosem) jestem gotowa być jego żoną.
— Dobrze rzekł p. d’Avrigny, i ponieważ postanowiłaś to już...
— Tak mój ojcze, odrzekła Antonina, postanowiłam, nieodzownie — i łzy puściły się z oczu, i szlochać zaczęła.
— Przejdź moje dziecię do tamtego pokoju, rzekł p. d’Avrigny; trzeba żebym także i jego posłuchał, i on ma cóś ważnego mi objawić jak mówił. Ja cię zawołam nie długo i pomówimy o wszystkiém.
I wtedy p. d’Avrigny ujął tę młodą i piękną głowę zalaną łzami, w obie ręce z wolna przybliżał do niéj usta swoje, i na czole jéj złożył pocałunek pełen czułości.
Potem kiedy już wyszła, głośno przywołał młodzieńca.
Amory wszedł.
— Chodź mój synu, rzekł mu, pokazując miejsce na którem już przed chwilą był siedział, i powiedz mi co masz powiedzieć.
— W kilku słowach opowiem panu, nie to co mię tu sprowadza, bo jedynie w chęci widzenia ciebie panie przybyłem tutaj — ale o czém chciałem pomówić z panem.... Amory starał się mówić głosem pewnym, a przecież zacinał się i męczył, choć słowy nie wielu.
— Mów, synu mój, rzekł p. d’Avrigny, spostrzegając w głosie młodzieńca też same oznaki pomieszania, które już spostrzegł w głosie Antoniny. — Mów, słucham cię z całej duszy.
— Mimo młodość moją, mówił daléj Amory z nowém wysileniem, raczyłeś mię pan uczynić opiekunem Antoniny, abym twoje przy niéj miejsce zastąpił.
— Prawda, bo widziałem w tobie braterską dla niéj życzliwość.
— Dodałeś pan nawet, że upoważniasz mię do tego, abym między młodymi ludźmi, memi znajomémi, wyszukał takiego coby godnym jéj był pod każdym względem.
— I to prawda.
— Otóż, panie, mówił daléj Amory zastanowiwszy się dobrze i dojrzale rozważywszy wszelkie względy, imienia i majątku, przychodzę prosić pana o rękę siostrzenicy pana dla... (Amory zatrzymał się nie będąc w stanie słowa wyrzec).
— Dla kogo? spytał d’Avrigny; a tym czasem Amory patrzał grób Magdaleny.
— Dla vicehrabi Rudolfa de Mengis.
— Dobrze, rzekł p. d’Avrigny, pytanie jest ważne i warto zastanowić się nad niem. Potem odwracając się:
— Antonino! zawołał.
Antonina bojaźliwie otworzyła drzwi i weszła.
— Chodź tutaj dziecię moje, mówił do niéj p. d’Avrigny podając jéj rękę, a drugą zatrzymywał młodzieńca na miejscu, chodź, siadaj tu, i podaj mi rękę twoją.
I ujął jéj rękę w swą dłoń, a w drugiéj cisnął rękę młodzieńca, i patrzał na nich kilka minut. Oni milczeli i trwożyli się wzajemnie. Potem uścisnął ich z kolei.
— Śliczne są serca wasze, rzekł, i natury wasze szlachetne są, dzieci moje i dla tego nieskończenie cieszę się z tego, co się zdarzyło.
— Ale cóż się stało? spytała Antonina lękliwie.
— Stało się, że Amory cię kocha, i ty kochasz go moja droga.
Oboje krzyknęli w zadziwieniu i chcieli powstać.
— Pozwólcie mówić ojcu, starcowi umierającemu, zaczął d’Avrigny z szczególną uroczystością. Nie przerywajcie mi; i ponieważ jesteśmy we troje tak, jakeśmy byli przed 9cią miesiącami, kiedy nas Magdalena opuściła, pozwólcie mi opowiedzieć historyę serc waszych przez te 9 miesięcy. — Ja czytałem wszystko coś ty pisał Amury; ja słyszałem coś ty mówiła Antonino. W samotności mojéj badałem was pilnie i uważnie; a po takiém burzliwém życiu, jakie się podobało Bogu zesłać na mnie, znam się już nie tylko na chorobach co stanowią cierpienie ciała, ale i na namiętnościach, które są duszy cierpieniami. I powtarzam wam, wy kochacie się nawzajem, i to szczęściem jest waszém i ja wam winszuję tego z całego serca dzieci moje; a jeżeli jeszcze nie wierzycie sercom waszym, posłuchajcie mnie przez chwilę.
Oboje młodzi milczeli, niby z kamienia; p. d’ Avrigny mówił daléj:
— Znam twoje serce Amory, znam jego prawość i szczerość. Po śmierci córki mojéj obciąłeś sobie życie odebrać koniecznie, a odjeżdżając miałeś istotną nadzieję, że umrzesz niezawodnie. W pierwszych twoich listach widać zupełny wstręt do życia. — Wzrok swój utopiłeś w samym sobie, nigdyś go nie zwracał na zewnątrz. Ale pomału przedmioty zewnętrzne zaczęły ciebie zajmować. Dar podziwiania, zapał który tak mocne mi jeszcze korzeniami trzyma się dwudziestoletniéj duszy, odżył na nowo i zakwitł życiem w twéj piersi. — Wtedy samotność zaczęła cię nudzić już i zacząłeś myśleć o przyszłości. Twoja uczuciowa natura mimo twój wiedzy wołała miłości; a ponieważ wspomnienia miały zawsze niezwykle na ciebie wpływy, dla tego też w marzeniach twoich przedstawiała ci się przed innemi osoba, którąś widywał od dzieciństwa, do któréj przywiązałeś się oddawna. — I właśnie do wygnania twojego dochodził jedynie głos téj przyjaciółki, dzieciństwa; a słowa jéj były tak słodkie i powabne, że nie mogłeś oprzeć się im, i pędzony nudą wróciłeś do Paryża, do tego świata, z którym przed dziewięcią miesiącami robiłeś rozbrat na wieki. — Tu, upojony obecnością téj, co była światem całym dla ciebie, pobudzany przez zazdrość, zacząłeś walczyć przeciwko sobie samemu.
Ale upór jeszcze bardziéj drażnił uczucie, a przypadkowe wypadki wyświeciły ci własne twoje położenie wtedy właśnie, kiedyś się najmniéj tego spodziewał. Wtedy ze strachem spojrzałeś W serce twoje i zawstydzony słabością własną, przekonany, że walcząc dłużéj łatwo ulegnąć możesz w téj walce, chwyciłeś się ostatecznego środka, środka jaki ci rozpacz podała: przyszedłeś prosić mię o rękę Antoniny dla Rudolfa de Mengis.
— Dla Rudolfa de Mengis! zawołała Antonina.
— Tak dla Rudolfa de Mengis. Tyś wiedział, że ona go nie kocha; być może miałeś jakiś, niby cień nadziei, że kiedy ja przedstawię jéj to małżeństwo, ona przyzna mi się nareszcie, że ciebie pokochała nad wszystko.
Amory zakrył twarz rękoma, i westchnął głęboko.
— 1 cóż? czyż nie tak było? pytał wreszcie p. d’Avrigny, czy nie dobrzem zrobił sekcyę serca twojego, i analizę uczyć twoich? Tak było Amory; i powinieneś dumnym być z tego, bo te uczucia godne są prawego młodzieńca, i serce takie w uczciwéj piersi bije.
— O mój ojcze, mój ojcze! wołał Amory, napróżnobym chciał ukryć przed tobą cokolwiek, nic nie ujdzie wzroku twego; i oko twoje widzi najskrytsze zakątki duszy.
— Ty Antonino, to co innego zupełnie, mówił daléj p. d’Avrigny, odwracając się ku niéj, ty kochasz go, odkąd go znasz.
Antonina zadrżała i ukryła zapłonione swoje oblicze na piersiach p. d’Avrigny.
— Nie zapieraj się dziecię moję; miłość twoja ukryta zbyt była wzniosła i zbyt szlachetna abyś się rumienić za nią powinna. I biedne serce twoje cierpiało nie mało! niepoznane, opuszczone tak w cieniu, zazdrosne i oburzające się o tę zazdrość samo na siebie, ono męczyło się i wyrzucało sobie to, co najświętszego jest na świecie — miłość dziewiczą. O! ty wiele wycierpiałaś! i nie miałaś świadka cierpień twoich, i powiernika łez twoich nie miałaś, i nikt cię nie wsparł w chwili słabości, nikt nie szepnął bodaj jednego słowa odwagi. Tylko wuj twój, patrząc nieraz na ciebie zapłakał gorzko. On widział i podziwiał twoje bohaterskie milczenie; on nie raz otworzył ci życzliwe ramiona i wzdychając tulił do swej piersi. — Wszystko coś ty uczyniła piękne i wzniosłe jest! — Nawet kiedy Bóg powołał do siebie twoję rywalkę, siostrę twoją, jeszcze wtedy wyrzucałaś sobie najmniejszą nadzieję, jakby zbrodnię jaką. A jednak Amory cierpiał; jego cierpienie bolało cię, i nie mogłaś nie pocieszać go ile było w twéj mocy: i stałaś się siostrą miłosierną dla jego schorzałéj duszy. Potem ujrzałaś go znowu, i odtąd walka stała się przykrzejszą i boleśniejszą. Wreszcie zobaczyłaś, że i on kocha ciebie, i aby temu ostatniemu oprzeć się odkryciu, aby zostać wierną wielkim marzeniom zaparcia się samego siebie dla zmarłych, chciałaś zatracić życie swoje, chciałaś oddać je pierwszemu lepszemu, chciałaś się oddać Filipowi, byle tylko uniknąć tego którego kochać nie śmiałaś bez wyrzutu. I nie pomyślałaś o tém że postępując tak, nieuszczęśliwiałaś Filipa, zadawałaś cios śmiertelny drugiemu i poświęcałaś własne twoje serce, na które zresztą oddawna jak na ofiarę patrzałaś.
Ale na szczęście mówił P. d’Avrigny poglądając na nich z kolei, na szczęście ja jestem jeszcze z wami, ją mogę wam odkryć to, czemu sami wierzyć nie chcecie; mogę nie pozwolić wam stać się ofiarą własnego kłamania sobie samym: mogę zniszczyć to nieporozumienie wzajemne mówiąc wam, że wy, szczęśliwe dzieci, kochacie siebie oddawna!...
P. d’Avrigny zatrzymał się nieco, poglądając to na jedno z nich to na drugie; a oni oboje pomieszani, z bijącém sercem, ze spuszczonemi oczyma, nie śmieli spojrzeć ani na niego ani samych siebie, wzajemnie.
Doktór uśmiechnął się, i zaczął mówić znowu tonem pełnym uczucia i ojcowskiéj tkliwości.
— I teraz jesteście przedemną, dzieci moje drogie, ale usta wasze nieme i czoła wasze schylone, bo jeszcze sądzicie żeście winni, i boicie się czy nie potępię was. Ach! ależ właśnie te skrupuły was tłumaczą, i te wyrzuty usprawiedliwiają was. Nie, niechaj anielskie serca wasze nie żałują tego, że pokochały się wzajemnie. Nie! wy nie obrażacie ukochanéj naszéj umarłéj, na któréj grób patrzymy ztąd. Z wysokości, z któréj ona patrzy teraz na nas, nie widać drobnych namiętności, i zazdrość już niknie ziemi téj, i przebaczenie Magdaleny, jest niezawodnie zupełniejsze i nie tak osobiste jak moje. Bo, jeżeli trzeba ci to powiedzieć Amory, mówił doktór zniżając nieco głos, jeżeli trzeba odkryć przed wami duszę człowieka, który wcale bez prawa został waszym sędzią — zobaczylibyście, że ja was usprawiedliwiam tak chętnie, bo czuję jakąś radość z próżności idącą i zazdrosny w sobie czuje egoizm. W saméj rzeczy ja także nie próżen jestem winy, i mniéj od was mam prawa chełpić się z tego, że przecież sam jeden tylko pójdę połączyć się z córką moją. A przecież robię tak, i myślę z pewną pociechą, że ona dziewica na ziemi, dziewica w niebiesiech, do mnie wyłącznie należeć będzie, i pozna że ja najwięcéj ją kochałem. Ale to źle, to niesprawiedliwie z méj strony, mówił daléj niby do siebie, potrząsając głową; ojciec jest stary, kochanek pełen młodości. Jam przebiegł już długą i bolesną drogę żywota, i dobiegam kresu drogi mojéj.
Wy, wy żyjecie od wczoraj dopiero, wy zaczynacie dopiero drogę waszą; na was czeka przyszłość cała, i w wieku waszém nie umiera się z miłości ale się żyje nią. — A więc dzieci moje, niech was wstyd nie wstrzymuje, niech was wyrzuty nie dręczą; przestańcie walczyć przeciwko sobie samym, i przeciw Bogu nie walczcie. Nie potępiajcie młodości waszej, i potęgi serc waszych Dość już opieraliście się, cierpieliście dość, i odpokutowali. Puśćcie się śmiało w przeszłość, gdzie was czeka miłość i szczęście, i chodźcie tu, w moje objęcia, przytulcie się do mego serca, ja was uściskam w imieniu Magdaleny, i pobłogosławię w jéj imieniu.”
Młodzi oboje przypadli do nóg starca, a on wsparł obie ręce na ich głowach schylonych, i wzniósł oczy do nieba; a w oczach błyszczała radość niewysłowiona. A oni tymczasem, nie powstając, z bojaźnią na twarzy, pytali się drżącym głosem.
— A więc to prawda, żeś ty mię kochała oddawna Antonino!
— Więc miłość twoja nie jest marzeniem?
— O! patrz na radość moją — rzekł on.
— O! na łzy moje patrz! rzekła ona.
I przez chwil kilka, tylko wyrazy urwane wydobywały się z piersi, i ręce ściskały się wzajemnie, i wzrok tonął we wzroku; a starzec, co już zstępował do grobu błagał Boga o błogosławieństwo dla tych, co dopiero żyć mieli zacząć na święcie.
— Oszczędzajcie mię, dzieci drogie, rzekł doktór; teraz jestem zupełnie szczęśliwy, bo was zostawiam szczęśliwych. — Ale nie mamy czasu wiele do stracenia, ja też szczególnie; mnie więcéj się może więcéj spieszy niż wam. Ślub wasz będzie w tym miesiącu, ja nie mogę opuścić Ville-d’Avray i nie chcę, ale zostawię Panu de Mengis zupełne pełnomocnictwo, i potrzebne poszlę mu rozporządzenia. Wy myślcie tylko o miłości swéj. Ale, za miesiąc, pierwszego Sierpnia, przywieziesz mi swoją żonę, Amory, i znowu, cały dzień przepędzicie ze mną tak jak dziś.
Amory i Antonina za całą odpowiedź całowali ręce starca i oblewali je łzami.
Ale w téj chwili usłyszeli jakiś szmer w przedpokoju, drzwi się roztworzyły i Józef wszedł.
— Co to jest? spytał p d’Avrigny, któż tam przychodzi?
— Proszę Pana rzekł Józef, to jakiś pań przyjechał i pragnie koniecznie widzieć się z Panem. Powiada, że idzie o szczęście Panny Antoniny: Piotr i Jakób, zaledwo go mogli zatrzymać, chciał wejść mimo ich oświadczenia, że wejść nie wolno. O! idzie tu.
W rzeczy saméj Filip Auvray, wpadł; czerwony i zadyszany, skłonił się Panu d’Avrigny i Antoninie, i podał rękę Amoremu.
Józef, na skinienie P. d’Avrigny oddalił się.
— Ach to ty mój biedny Amory, rzekł, bardzo kontent jestem, żeś mię wyprzedził: przynajmniéj będziesz mógł powiedzieć Panu Hrabiemu de Mengis, w jaki sposób Filip Auvray, naprawia złe, które przez nierozsądek swój popełnia.
Amory spojrzał ukradkiem na Antoninę.
Filip uroczyście postąpił ku p. d’Avrigny.
— Panie, rzekł mu, naprzód przepraszam nieskończenie pana, że ośmieliłem się stanąć przed nim w tak zaniedbanym ubraniu z kapeluszem bez dna; ale wśród okoliczności które mię tu przywiodły, nie mogłem zwlekać ani chwili. — Mam zaszczyt prosić pana, o rękę siostrzenicy Pana, Panny Antoniny de Valgenceuse.
— A ja Panie, rzekł doktór, mam zaszczyt prosić pana na ślub panny Antoniny de Valgenceuse z Panem Hrabią Amory de Leoville, który odbędzie się między 25 i 30 tego miesiąca.
Filip krzyknął tylko przeraźliwie, w rozpaczy; potem, nie żegnając się, nie ukłoniwszy się, nie wyrzekłszy ani słowa, wybiegł z pokoju i skoczył do dorożki prawie w przystępie szaleństwa.
Nieszczęśliwy Filip, według swego zwyczaju, spóźnił się tylko pół godziny.
Pierwszego Sierpnia, Amory i Antonina w swojem mieszkaniu przy ulicy des Mathurins, wśród szczebiotania i pieszczot dziecinnych, zapominali że południe się zbliża. Nic dziwnego: wczoraj odbyły się ich zaślubiny.
— Ale, mój drogi Amory, mówiła Antonina, trzeba jednak jechać: niedługo dwunasta, a wuj czeka na nas.
— Już nie czeka, odezwał się głos Józefa starego. P. d’Avrigny od kilku dni czuł się bardzo słabym, ale wyraźnie zabronił donosić o tém panstwu, nie chcąc im sprawić najmniejszéj przykrości. Wczoraj o 4ej po południu zakończył życie.
Właśnie o téj saméj godzinie kapłan błogosławił młodą parę.