Ani kawałeczka!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ani kawałeczka! |
Pochodzenie | Iskry Tom I |
Wydawca | Kazimiera Gadomska |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały zbiór |
Indeks stron |
Wczoraj zaledwie przyjechali tu z miasta i nie nacieszyli się jeszcze błękitem, zielenią, ciszą, które napełniły ich oczy i falą zapomnienia okryły troski i smutki. Nie należeli do rzędu tych, dla których miasto zapala wieczną iluminacyę i tańczy wiecznego walca, ale do tych, których czoła okrywa znojem pracy, a pierś napełnia tęsknotą ku sferom wyższym, czystszym, niż kryształowe okna najwyższych pałaców. Nie mieszkali w pałacu, a jeżeli kiedy marzyli o bogactwie, to tylko o takiem, śród jakiego teraz się znaleźli. Jedni z nich napili się już dużo gorzkiego życia, inni zaledwie słodki jego przedsmak na podniebieniu czuli, lecz gdy wczoraj, z gardłem i słuchem pełnemi wrzawy i kurzawy miejskiej, padli pod gwiazdami na zroszoną trawę, wszyscy długo milczeli, aż szeptem, który bywa czasem namiętniejszym od krzyku, zawołali:
— Droga, piękna, słodka nasza ziemio!
Mówiąc to, myśleli nietylko o ciemnej grudzie, na której spoczywały ich ciała, ale o wszystkiem, czemu jej szpik i soki użyczają życia, co z niej wyrasta, co po niej chodzi, co nad nią świeci, wzlatuje i śpiewa, co w niej głęboko spoczywa, śpi, a jednak wzdycha i przypomina. Pod gwiazdami, na zroszonej trawie, pili wonie kwitnących roślin, które im wieczór czerwcowy podawał w świeżych jak rosa kielichach, aż spłynęły ku nim nadzieja i radość, cudowne wieszczki, na których łonie zmęczeni życiem odpoczęli, a wstępujący w życie zamarzyli o walce, zwycięztwie i chwale. Co się zaś tyczy dzieci — bo i te znajdowały się tutaj — ich śmiech i szczebiot był tak wesołym, że, usłyszawszy go, świętojańskie robaczki obudziły się wszystkie razem i mnóstwem iskier zaświeciły w głogach, a od lip do wiązów i od wiązów do klonów przelatujące chrząszcze grubym ale uprzejmym basem zahuczały:
— Jak się macie, dziatki, jak się macie! Bawcie się wesoło tu, gdzie nam także czas bardzo przyjemnie upływa!
Tak było wczoraj. Dziś, w przedwieczornej porze, gwarną gromadką zbiegli ze wzgórza i skupili się u stóp olszynowego lasku, który z pośród łąk, jak z pośród jeziora roztopionych dyamentów wyrastał. Do jeziora roztopionych dyamentów podobną była rozległa łąka, dzięki słonecznej tarczy, która, wspaniale staczając się ku zachodowi, słabym blaskiem przepajała trawy i kwiaty. W gruncie rzeczy były to proste i pospolite srebrniki, rozchodniki, koniczyny, wyczki, rdesty, ziemne bluszczyki, — maleństwa strzępiaste, gwiaździste, ząbkowane, pierzaste, nad któremi bujały bronzowe pióropusze mietlic i srebrne puchy okwitłych sasanek, wodnianka rozwijała szlaki białego atłasu, przytulie opuszczały na ziemię zwoje śnieżnych i żółtych koronek. A olszynka, podszyta leszczyną i paprociami, świecącemi w leśnym zmroku zielenią szmaragdową, pnie miała pozłocone od słońca, a gałęzie zaludnione świegocącem na zabój ptactwem. Szczygły tam śpiewały, świegotały wróble, czyżyki i pliszki, gwizdały wilgi, od zapalczywego ćwierkania aż zanosiły się czeczotki, czasem odezwało się drżące gruchanie gołębi, czasem spóźniony słowik rzucał w powietrze przenikliwą nutę, próbował głośnego trelu i milkł, a wtedy tryumfująca kukułka tęsknem wołaniem i filuternym uśmiechem napełniała łąkę aż ku skrajom, u których leżał łan żyta szeroki, złoty, wierzbami, gruszami, dzikimi krzakami ciemno centkowany.
Dzieci odleciały daleko i opadły na trawę tam, gdzie kępa niezapominajek wydawała się kawałkiem spadłego na ziemię nieba. Młodzi i dorastający, pośród których bielały włosy starej kobiety i starszego jeszcze nad nią mężczyzny, zasiedli albo legli na wonnem posłaniu, u stóp olszyny. Wtedy, jak dobywające się z pod płaszcza ramiona macierzyńskie, dobyły się z ziemi jej magnesy i wzięły ich w objęcia. Uczuli się spojonymi z ziemią tem ogniwem, które płód wszelki łączy z rodzicielskiem łonem i którego sztuczne młoty rozbić nie mogą, bo w nieśmiertelnej swojej pracowni ukuła je natura; a zarazem w serca ich, z otaczających rzeczy świeżych i czystych, spłynęła taka świeżość i czystość, że doznali uczucia nowego dzieciństwa. Było im tak, jakby nie grzeszyli, ani cierpieli nigdy, ani patrzyli na winy i smutek świata. Matka-ziemia zdjęła im z bark brzemię życia, szepcąc: spocznijcie! Jezioro wspomnień, burzliwe i mętne, z serc ich przelało się w morze natury; dusze więdnące odetchnęły chwilowem, lecz zupełnem zapomnieniem o wszystkiem, co występne, bolące i marne. Takie chwile nie gładzą win i nie goją ran człowieka, lecz na długo stają u jego boku, jako strażnicy przed winami i lekarze bólów. Ci ludzie tak wiele myśleli, że gdy przerwało się w ich mózgu pracowicie snujące się pasmo, mózg doznał rozkoszy spoczynku. Liczne potrzeby ciał i duchów, rozkazujące myśleć, troszczyć się, zabiegać, usunęły się w dal nieprzejrzaną: więc ciała i duchy niczego nie pragnęły, tylko oddychać, patrzeć, słuchać i czuć, — czuć i dziękować Bogu, że stworzył piękność, niewinność i ciszę; ziemi, że się stała posłusznem Jego narzędziem.
— Jakbym się wczoraj na świat urodził! — zawołał siwy mężczyzna.
— A ja — przywtórzył młodszy — gdyby nie wstyd, latałbym z dziećmi po łące, jak dziecko!
— Nie wstydź się i lataj, bylebyś po drodze drzewa jakiego nie przewrócił! — wybuchnął śmiech jednej z młodych kobiet.
Dziewczęta na wyścigi układały bukiety i wiązały wianki, chłopcy wywoływali z gaju figlarne, lub smętne echa; siwa kobieta opowiadała o swawolach i figlach swoich lat dziecinnych, a wnuki jej biegły od krańca łąki z krzykiem i na wyścigi. Gdy były już blizko, chłopak rozpostarł ramiona na spotkanie ramion ojcowskich, a dziewczynki deszczem niezapominajek osypały matkę.
Wtem, tuż za niemi, ozwał się głosik dziecinny, dźwięczny, wesoły:
— Panowie! Może poziomki kupicie, panowie.
Obejrzeli się. Na skraju paprociowych zarośli, pomiędzy olchami, stało pacholę wysmukłe, zgrabne, w siwej świtce, w skórzanem obówiu, z mnóstwem jasnych włosów nad różowem owalem twarzy. U szyi miał czerwoną tasiemkę, związującą koszulę, a w śniadem, spuszczonem ręku dzbanek z błyszczącą polewą, napełniony poziomkami. Mógł mieć lat trzynaście. Duże, piwne oczy ciekawie i śmiało przesuwały się po twarzach otaczających, a dźwięczny, wesoły głos powtórzył:
— Poziomki, panowie! Może kupicie poziomki?
Chłopskie dziecko! Tego im tylko brakowało! Starszym przypomniało się naraz mnóstwo rzeczy i uczuli to tajemnicze drgnienie pokrewieństwa, które w jednym słonecznym systemie gwiazdę z gwiazdą, a na jednym zagonie kłos z kłosem łączy. Z innych znowu przyczyn pochodziła uciecha dzieci, lecz starzy i mali jednako byli radzi przybyszowi i poziomkom. Że zaś czerwone słońce do połowy już za skraj złotego pola zapadło, wstali wszyscy i szli ku domowi tak jakoś tłumnie i nieobyczajnie, jak nie chodzili nigdy. Wprost „nieobyczajnie”, bo, zbijając się w tłumną gromadkę, jedni na drugich prawie następowali, jedni drugich trącali, jedni drugim zawieszali się na szyjach i ramionach. Najmłodszą dziewczynkę niosła na ręku babka, starsi chłopcy prawie nieśli na rękach ojca, a w tym natłoku wzrostów, ubrań, ruchów, migotała, co chwilę odsłaniająca się, to znikająca, świtka chłopskiego dziecka i w chaosie zapytań, uwag, wybryków, śmiechów, wybitnie dzwonił głos jego chłopięcy, srebrny, wielomówny.
Drzwi do ciemniejącego ogrodu na oścież rozwarte; przez nie wpadają powiewy wieczorne, chłodzą twarze rozgrzane przechadzką, mieszają wonie zroszonych ziół i liści z zapachem poziomek, tryumfalnie królujących na środku jadalnego stołu. Dokoła salaterki z poziomkami, zastawa dostatnia, choć niezbyt ładna. Rumiany stos bułek w posrebrzanym koszu, mięsiwo na półmisku, żółte masło w naczyniu z formą łabędzia, dzban szklany pełen mleka, zresztą, fajans i szkło: rzeczy skromne, niemniej usiewające stół połyskami i barwami. Zbytku, bogactwa niewiele, ale obfitość i estetyka, objawiająca się w ubraniach, w białości skóry na twarzach i rękach. Najmłodsza wnuczka, w charakterze osoby z całego grona najważniejszej, siedzi na kolanach babki, najstarsza, z powagą małej Pytyi, w parze buchającej od samowara pomaga matce rozlewać herbatę. Dwie młode dziewczyny z włosami pełnymi kwiatów wzięły pomiędzy siebie dorastającego chłopca; drugi, starszy nieco, siedzi naprzeciw i próbuje stroić zazdrosne dąsy. Swawolnik w szkolnej bluzce nie opuścił boku ojca, z którego drugiej strony siedzi przybysz w siwej świtce. Nie chciał tu wejść, prosił, aby pozwolono mu odejść do chaty, zawstydzony, choć śmiały, opierał się namowom kobiet i dzieci, wciąż powtarzając przed progiem:
— Nie chcę! nie pójdę! do chaty pójdę!
Ale siwy pan wziął go łagodnie za rękę i do jadalni wprowadził. Chłopak usiadł przy nim, podniósł na niego piwne, bystre oczy i swoim cienkim głosem, poważnie zapytał:
— Czego wy, panie, śmiejecie się tak do mnie?
Trudno byłoby wyliczyć przyczyny, dla których siwy pan, patrząc na wiejskie pacholę, miał istotnie promienny uśmiech na pomarszczonej twarzy. Całe zresztą towarzystwo bawiło się śmiałością i wielomównością chłopca, który w drodze do domu zdołał już wiele rzeczy o sobie opowiedzieć. Nazywał się Hryhorek, pochodził ze wsi sąsiedniej, miał rodziców i trzy siostry, brata nie miał, do wielu robót był już zdolnym, bronował od roku, żął od dwóch, orać dopiero na przyszły rok zacznie. Jest także potrosze fabrykantem: przez całą zimę wyrabia miotły i zanosi je na sprzedaż do poblizkiego miasta. W mieście kłopot: „u wszystkich białe zęby, ale co za zębami, niewiadomo”. Trafiał czasem na złych ludzi, którzy go oszukiwali, ale nic to! „Biednieńki: och! a za biednieńkim Boh”! Zeszłej zimy tyle mioteł sprzedał, że sobie, ot, te buty kupił. Matce przyniósł z miasta soli, siostrom ładne chustki na głowę, a sobie buty i perkalową koszulę. Bardzo lubi porządną odzież i nad jedzenie ją przekłada, bo „człowiek głodny całe pole obieży, a goły i za próg chaty nie wyjdzie!”
Starszy z dwu prawie dorosłych młodzieńców sięgnął do kieszeni po mały notatnik i przysłowia, usiewające gęsto mowę chłopca, szybko zapisywać zaczął. Inni zarzucili go pytaniami; ale on nagłe wpadł w roztargnienie. Sprawiły je przedmioty, stojące na stole.
— Czy rodzice twoi mają swoją ziemię?
— Ale, mają, morgów z dziesięć! Ot u was na stole bialeńkie płótno... a jakie cienieńkie!
— A dobra wasza ziemia?
Zaśmiał się.
— Dobra! Kamieni, choć zabij się, wody, choć zalej się, chleba dokupiwszy, żyć możesz! Zkąd wy srebra tyle nabrali, moje wy mileńkie? I samowar u was taki wielki!
— A co u was lepiej rodzi: żyto, czy pszenica? Wypasy macie? Krów trzymacie wiele?
Hryhorek zapytań tych zupełnie już nie słyszy. Piwnemi oczyma wodzi dokoła z taką ciekawością, że zapomina o chlebie z masłem, którego porcyę trzyma w ręku i do ust już podnosi.
— Wielka chata! — półgłosem mówi i nagle cienkim głosem donośnie dzwonić zaczyna o swojej chacie, którą trzeba będzie koniecznie na przyszły rok naprawić, może i przebudować. Dawno już on łamie sobie głowę, jak i za co starą chatę przebudować.
— A cóż twój ojciec robi, kiedy ty nad tem głowę sobie łamiesz?
Usta Hryhorka okrąża mądry i trochę smutny uśmiech, oczy jego smutnieją także, a brwi zsuwają się gniewnie.
— Baćko! a jakże! Pijak ten! będzie on o czemkolwiek dobrem myślał! Jak grosz jaki złapie, do karczmy idzie! Już może od trzech lat trzeba za niego o wszystkiem myśleć... i jeszcze czasem bije; ale i bicie nie pomoże: groszy my jemu nie dajem, matka i ja, za nic nie dajem... Sami wszystko i sprzedajemy i kupujemy, a od niego chowamy się, jak od złodzieja. Wybije? to i cóż? Niedługo już tego będzie. Jak zupełnie wyrosnę, to wtedy zobaczymy, kto silniejszy!
Przy tem opowiadaniu rysy Hryhorka twardnieją i nabierają przedwczesnej, ponurej energii. Lecz nagle, w jednem mgnieniu oka rozbiegają się po nich promienie dziecinnej radości.
— Aaa! co to? gęś! Dalibóg, gęś! jaka śliczna!
Przy tym wykrzyku para rąk śniadych i szczupłych wyciąga się ku masielnicy, posiadającej formę łabędzia.
Lecz w tej samej chwili ktoś podaje przez stół posrebrzaną cukiernicę. Hryhorek z iskrzącemi się oczyma woła:
— Ot błyszczy! aj, aj, moje wy mileńkie, jakaż to piękna skrzynka!
Dziewczęta z kwiatami we włosach pokazały mu zblizka gęś i skrzynkę, a najstarszy pan zapytał:
— Matkę może masz dobrą?
Hryhorek zapomina odrazu o fajansowej gęsi i o srebrnej skrzynce.
— Dobra! — odpowiada z zapałem — nie żart, moje wy mileńkie, jaka dobra! Cierpi i cierpi, a żadnem słóweczkiem nie poskarży się nawet przed nikim. Choruje i choruje, a nie naje się nigdy do syta, bo co lepszego, to wszystko dzieciom odda. We dworze ziemię pod len najmuje i żnie albo piele za to dworowi. Taka maleńka, chudzieńka, same, zdaje się, kosteczki, a roboty z niej więcej, niż z dwóch dużych i silnych! Aaa! a toż co u panienki na ręku?
Bransoletkę złotą na ręku jednej z dziewcząt zobaczył i o matce rozpowiadać nie skończył.
— Jak błyszczy!
Po chwili dodał:
— Ot! „Jakiż to dziw, że król ma piękną żonkę!”
Ktoś zapytał:
— Podobno w tym roku nie zanosi się na urodzaj?
— A nie — odparł Hryhorek — żyto wymokło, może kartofle urodzą. „Nie urodzi mak, przebędziem i tak!”
— Ten chłopak, to worek z przysłowiami! — zauważył młodzieniec, śpiesznie piszący w notatniku.
A Hryhorek głośno i prędko dzwonił dalej:
— Bo widzicie, moje mileńkie, ziemia, jak matka: raz wybije, drugi raz pogłaszcze. W jednym roku mało chleba, na drugi rok dużo. Czy dobra, czy zła, kiedy jest, to chwała Bogu! Kiedy masz swoją ziemię, to „chleb choć z wodą jesz, ale nie z biedą!” Na swojej ziemi wszystko miłe; jak na nią popatrzysz, to czasem aż pocałować ją chce się!
Obecni uczuli ochotę pocałowania jego samego w roześmiane usta, ale czasu zabrakło, bo jedna z dziewcząt podała mu spodek z poziomkami osypanemi cukrem.
— To wy jagody cukrem posypujecie! — wykrzyknął z zadziwieniem. — Smaczne — mówił jedząc — smaczne! Takie słodziutkie!
Dzieci i nie dzieci, wszyscy bez wyjątku rozkoszowali się świeżemi, tylko co zebranemi poziomkami. Miały one nietylko właściwą sobie woń, lecz, jak w kroplach rumianej rosy, uwiązł w nich cały zapach lasu, coś dzikiego i odmładzającego, co przypominało żywicę, czomber i nieśmiertelniki. W świetle lampy wyglądały jak lśniące paciorki, z białą plamką z każdej strony, lecz ich wilgoć, rumianość i świeżość przypominały mokre mchy i rośne poranki.
Hryhorek coraz bardziej spoufalał się i rozczulał. W piwnych jego oczach malowała się życzliwość, a ciekawość także z nich nie znikała. Spoglądał na sufit i ściany jadalni, na przedmioty stół okrywające; coś widocznie ważył i rozważał w głowie, aż siwego pana za rękaw pociągnął i, w twarz mu patrząc, rzekł:
— Ja chcę, panie, zapytać was o coś.
— Mów, kochanku! Co chcesz wiedzieć?
Wszyscy umilkli i zapowiedzianego pytania oczekiwali. On, ku najstarszemu z towarzystwa zwrócony, mówić zaczął:
— Wszak wy najmujecie tę chatę? Ja wiem, że najmujecie. Dlaczegóż tak robicie? Czyż swoja chata nie milsza? Dlaczego nie mieszkacie w swojej chacie?
Uprzedzając ojca, młodszy mężczyzna odpowiedział:
— Bo nie mamy, kochanku, swojej chaty.
Hryhorek szybkim ruchem twarz ku mówiącemu zwrócił i z zapałem, cienkim głosem wykrzyknął:
— To zbudujcie sobie chatę! Dlaczegóż nie zbudujecie?
Tymczasem siwy pan odpowiedział:
— Na czemże zbudować-byśmy ją mieli, moje dziecko, skoro nie mamy ziemi?
Chłopak znowu niezmiernie żywym ruchem skręcił szyję i twarz w inną stronę.
— Nie macie swojej ziemi?
Pokiwał głową; nie dowierzał temu, co usłyszał. Istnienie bez posiadania ziemi nie mogło odrazu pomieścić się mu w głowie: więc przez chwilę wodził wzrokiem po wszystkich otaczających i do najstarszej kobiety pytanie zwrócił:
— Nie macie swojej ziemi?
— Nie mamy, moje dziecko — zcicha odpowiedziały uwiędłe, łagodne usta.
Znowu, jak na sprężynie, szyja wychylająca się z szarej świtki, cienka i ogorzała, obróciła się w inną stronę, tym razem do młodzieńca, który przedtem pisał był w notatniku, a głos cienki i zapalczywy przemówił:
— Może tak mało ziemi macie, że wielka chata nie zmieści się na niej, to zbudujcie sobie chociaż małą!
— Nie mamy jej wcale, mały! Cóż to? nie wierzysz?
Cienka, śniada szyja znowu obróciła się ku siwemu panu:
— Ani tyle, aby małą chatkę postawić?
— Ani tyle.
— Ani tyle, żeby taką, jak nasza, chatkę postawić?
— Ani tyle.
Teraz, kilka naraz głosów odpowiadało pytaniom chłopięcia zadziwionym, natarczywym. Wszystkie też twarze zwróciły się ku niemu, a postacie nieco naprzód się podały. W wesołości, która dotąd unosiła się nad tym stołem, przepłynął prąd niepokoju.
A chłopię zapytywało jeszcze:
— Ani szmatki? Ani kawałeczka?
Oprócz najmniejszych dzieci, prąd niepokoju ze wszystkich ust zerwał chóralną odpowiedź:
— Ani zagonka! Ani kawałeczka!
Nakoniec uwierzył, ucichł; widocznie zmartwił się, głową zakołysał:
— A mojeż wy mileńkie, jakie wy biedne! Swojej ziemi nie macie ani kawałeczka... ani kawałeczka...
Nagle na ruchliwej jego twarzy radość zatarła smutek. Oczyma błysnął, głowę podniósł. Wyglądał tak, jakby coś nowego i wielce mądrego wynalazł, czy odkrył. Całą też siłą swego cienkiego głosiku zadzwonił:
— Wy panowie, bogate, możecie sobie szmat ziemi kupić! Dlaczego nie kupicie? Kupcie!
Po wszystkich twarzach bystremi oczyma latał, odpowiedzi oczekując, lecz odpowiedzi żadnej nie było. Siwemu panu, przedtem tak pogodnie uśmiechnionemu, brwi nad spuszczonemi powiekami zwisły i do połowy prawie je przykryły; młodszy — wysoki i silny — tak łyżeczkę obrócił w szklance, że na cały pokój ostro zadzwoniła; dziewczęta podpuszczały zachmurzone twarze; jeden z dorastających młodzieńców, jak przedwczesny mędrzec, czoło na dłoń opuścił, drugi — ów z notatnikiem — nie udawał już żartobliwych dąsów, ale z przedwczesną zmarszczką na czole przygryzał prawie do krwi rumianą wargę. Po tych twarzach, przedtem oblanych pogodą, przepłynął prąd gniewu.
Wtem, śród ciszy, rozległ się wybuch głośnego śmiechu. Był to swawolnik w szkolnej bluzce, którego rozśmieszyło coś tak bardzo, lecz nie na długo, gdyż ojciec, z prawie groźną iskrą w oczach, dłoń mu przeciągnął po ustach. W ten sposób zgasił na twarzy małego syna płomyk wesołości, bo przez serca te, przedtem tak radośnie bijące, przepływał teraz prąd smutku. Jadalnię zaległa cisza.
W ciszy, przez drzwi na oścież otwarte, wyraźnie widać i słychać było wszystko, co działo się w ogrodzie. Świętojańskie robaczki świeciły w głogach i, mnóstwem złotych gwiazdek mrugając, mówiły:
— Kochane krzaki nasze! Jak dobrze nam w cieniu waszym rodzić się i igrać, rodzinne krzaki nasze!
Od lip do wiązów, od wiązów do klonów przelatujące chrząszcze łagodnym basem huczały:
— Dobrze nam tu, na rodzinnych drzewach naszych rodzić się i umierać! Krótki nasz żywot czynicie nam bezpiecznym i błogim, rodzinne drzewa nasze!
Lipy, wiązy i klony, pochylając się ku sobie, zcicha szumiały:
— Korzeniami tkwimy w rodzinnej ziemi naszej, słońce nas ogrzewa, wieczorna rosa poi! Bądźcie błogosławione, rodzinne nasze słońce, roso i ziemio!
W tak szumiących gałęziach poruszyły się drobne ptaki i sennie zaszczebiotały:
— Miłe gniazdka! Miękkie, ciepłe, kochane gniazdka nasze rodzinne!
A swawolny wietrzyk spadł z wysokiej gałęzi i, jak zwinny wężyk po trawach mknąc, szeleścił:
— Trawki świeże i wonne! Wszakżeście wy moje dawne, odwieczne znajome, rodzinne trawki moje!
Nawet żaby u skraju łąki ozwały się chórem i z pychą oznajmiały światu:
— Dobrze nam tu! dobrze nam tu! Dobrze nam tu, nad rodzinnym ruczajem naszym!