Śmierć domu (Orzeszkowa, 1907)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć domu |
Pochodzenie | Iskry Tom II |
Wydawca | Kazimiera Gadomska |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały zbiór |
Indeks stron |
Hałas grubych rozmów, śmiechów, sprzeczek; tłum koni, przez różnych ludzi za uzdy trzymanych i bydła, któremu na szyje powrozy zarzucają; tłum chłopów, żydów, zagrodowców, szary, siermiężny, chęcią zysku rozgrzany, rozgadany, rozmachany, oczami z pod zmiętych czapek połyskujący. Wśród tłumu, przed rozwartemi wrotami stodoły, stajen, obór, na podścielisku słomy brudnej i zmiętej — kocz stary, kabryolet jeszcze nowy i ładny, parę bryczek, wozy, z których na jednym błękitno pomalowana młocarnia, na innych pługi z pobłyskującemi lemieszami, brony zębami do góry obrócone, splątane nogi, od stołów i stołków, grube, czerwone szafy, nadwyrężone albo i połamane, bezimienne i bezkształtne sprzęty, narzędzia, graty, rupiecie. To wszystko na wielkim, gładkim dziedzińcu, z którego strony jednej stoi wysoka gęstwina drzew, prawie pozbawionych liści, z, drugiej, za sztachetami, tu i owdzie rozwalonemi, leżą pod białem niebem pola brunatne, rozległe, uśpione.
Pod gęstwiną drzew, która zasłoną z ciemnych koronek wznosi się nad białym, długim domem, na głębokim ganku, przez cztery grube słupy wspieranym, stoi stół z brudnym kałamarzem, z trochą szarych papierów, z piórem, w atramencie powalanem i ze starym dzwonkiem, którego rączka naśladuje figlarnie wykrzywioną małpkę. Przy stole trzy, niezajęte w tej chwili, krzesła; z obu stron ganku po sześć okien, niewiele nad ziemią wzniesionych — wszystkie, pozamykane szczelnie, z wewnątrz nagie. Nad gontowym dachem, o szerokim u dołu okapie i szpiczastym szczycie na drzewie najwyższem, sterczy, przez wiatr zapewne wykrzywione, gniazdo bocianie.
Drzwi domu staroświeckie, okryte rzeźbą, naśladującą gęste nabicie gwoźdźmi, roztwierają się szeroko i kilku ludzi, z wielkim stukiem grubego obuwia, wynosi z nich sprzęt długi i ciężki. Jakby na dane hasło, część tłumu hałasującego dokoła koni, bydła i wozów, z pośpiechem rzuca się ku gankowi. Zapewne panowie urzędnicy skończyli już jeść śniadania i wnet zaczną prowadzić dalej, przerwaną na pół godziny licytacyę. Konie, bydło, narzędzia gospodarskie, graty, zawalające oficyny i spichrze, już są sprzedane i nabyte; teraz kolej na sprzęty domowe. Ho, ho, ciekawa to rzecz sprzęty takiego starego domu; bardzo starego, bo Joachim ogrodnik, który już ze 70 lat ma, najpewniej opowiada, że zbudowano go za młodości jego dziadka. Nazbierać się też tam musiało rzeczy różnych, przez czas tak długi i przez życie tylu pokoleń. To też młody Franuś Kulik, w najbliższe zapusty ożenić się mający, gwałtownie ludzi rozpycha i z rękami, zuchwale na kłębach opartemi, staje najbliżej ganku. Ale młynarz Zawruk i handlarz Mendel, nikomu na licytacyach ustępować nie przywykli; więc pierśmi, jak taranami, o stalowe łokcie buńczucznego zagrodowca tłuką, a oczami pożerają ustawioną na brzegu ganku kanapę długą, głęboką, całą z mahoniu, z ogromnemi poręczami i obiciem, na którem, śród tła ciemnego, blednieją dwa spłowiałe, na kanwie wyszyte pejzaże. Dawno już te pejzaże wyszytemi zostały, bardzo dawno, bo stary Joachim był chłopcem kredensowym i może jeszcze dziesięciu lat nie miał, kiedy starsza pani wyszywała je w krosnach, takiemi pięknemi włóczkami, że pociągały one wzrok i ręce malca, ilekroć, froterując posadzkę, na krosna okiem rzucił. Wtedy też starsza pani była jeszcze młodą i do pięknej roboty nie zbliżała się inaczej, jak z wesołem nuceniem. Czasem, gdy pana nie było w domu, a dzieci bawiły się w ogrodzie, sama jedna siadywała nad krosnami, przy otwartem oknie, przez które wlatywały szelesty liści, zapachy kwiatów, śmiechy dzieci. Szyła i nuciła. Ile razy nawlokła igłę, tyle razy zanuciła, a czasem i zaśpiewała tak głośno, że po całym domu się rozległo. Jak raz w wigilię imienin pana rymarz, Jerzy, obił tę kanapę ciemną materyą z tymi, wprawionymi w nią, pejzażami, pan był bardzo kontent, goście, których na imieniny pełno się najeżdżało, robocie nadziwić się nie mogli. Joachim doskonale dzień ten pamięta, bo jadł w kredensie wiele smacznych rzeczy i paru rówieśnikom, przez gości przywiezionym, pokazywał w rosnących za ogrodem olchach gniazda szpaków i dudków. Kiedy zaś jak koty włazili na te drzewa, od domu bił gwar muzyki, rozmów, brzęczenia stołowych naczyń. Świat stał w zieleni, dom w wesołości. Nie dziw więc, że to wszystko wybornie pamiętając, starowina w długiej do kostek siermiędze wspina się na palce, suchemi rękoma zawiesza się na poręczy ganku, kościstą szyję wypręża i tak usilnie, uparcie wpatruje się w spłowiałe pejzaże kanapy, że aż żółte powieki, pod siwemi brwiami poczynają mu prędko, coraz prędzej mrugać. Ale w tejże chwili, pomiędzy grabem i zabłoconem jego obuwiem, a poręczą ganku, cichuteńko przesuwa się stworzenie, które także coś pamięta, i ostrożnie, tłum ludzki wymijając, zbliża się do kanapy. Jest to pies nieduży, bardzo chudy, z żółtą zjeżoną od zaniedbania sierścią, z kiciastym, spuszczonym ogonem i niezmiernie smutnemi oczyma, w białych obwódkach. Przybiegł, a raczej przypełzł do kanapy, obwąchał ją i, pysk do niej przyłożywszy, zaczął pocichu skomleć. Kochana kanapa! Żółty pies pamięta wybornie, ze nazywano ją w domu kanapą babuni, że siadywały na niej osoby, które on kochał i których ręce delikatne i przyjazne z pieszczotą przesuwały się po jego gładkiej podówczas sierści. On nawet niekiedy i na pejzażach tych siadywać miał prawo, a teraz nie może nawet na nie popatrzeć, bo ludzie cisną się dokoła tłumnie, gwałtownie, aż skurczony, do ziemi przypadły, wcisnąć się musi pod kanapę, gdzie zwija się w kłębek i ciągle pocichu skomli. Ludzie tymczasem tak ściśle otoczyli stół z kałamarzem, papierami i dzwonkiem, że z siedzących przy nim urzędników widać tylko jedną czapkę z błyszczącą gwiazdką, jeden profil blady i ostry, i jedną chudą, długą rękę, która przerzuca papiery. Wązkie usta bladego profilu głośno i dobitnie wymawiają kilka wyrazów, zakończonych głośniej jeszcze i dobitniej wymówionem zapytaniem:
— Pięć! Kto da więcej?
Franuś Kulik, czerwieniąc się, głębokim basem woła:
— Pięć pięćdziesiąt!
Młynarz, przez Kulika uproszony, milczy, ale handlarz, miarkując, że zawsze to czysty mahoń, piskliwie krzyczy:
— Sześć!
Blady profil powtarza:
— Sześć! Po raz trzeci! Kto da więcej?
Kulik w płomieniach cały, z zamaszystym gestem wykrzykuje:
— Siedem!
— Kto da więcej?
Milczenie. Mendel rozważa i wątpi: a kto na takim staroświeckim gracie siedzieć zechce? Nikomu zaś innemu pośród obecnych kanapa z pejzażami na nic wcale przydać się nie może. Więc chuda, długa ręka, która przed chwilą przerzuca papiery, wyciąga się do dzwonka, chwyta figlarnie wykrzywioną małpkę i silnie nią wstrząsa. W powietrzu rozlega się dzwonienie przenikliwe. Kulik, tryumfujący, wydobywa z za kurty skórzany woreczek z pieniędzmi i przystępuje z nim do stołu.
Teraz mnóstwo już rzeczy napełnia głęboki ganek, a ludzie ciężko stukający butami wynoszą z domu coraz to inne i przed schodami ganku ustawiają. Są to najróżniejsze sprzęty, w stylach mniej więcej nowych i te sprzedają prędko i łatwo. Trudniej idzie z biurkiem staroświeckiem, bogato bronzami nabijanem i zdobnem u góry w dwa zwierciadełka. Dość drogo je ceniono, a w całem zgromadzeniu niema ani jednej pary oczu, któraby umiała zachwycić się harmonijnemi liniami i surowem bogactwem tej starej pamiątki. Tylko stary Joachim, ciągle u poręczy ganku zawieszony, wpatruje się w nią wytrzeszczonemi oczyma, bo bardzo dobrze pamięta, że kiedy, ogrodnikiem już będąc, przychodził do starszego najpierw, potem do młodszego pana, a potem jeszcze do wdowy po młodszym, z zapytaniem, przedstawieniem, prośbą, starszego i młodszego i wdowę po młodszym znajdował często siedzących przy odchylonej klapie tego biurka, w którego mnóstwie szuflad i szufladek chroniło się mnóstwo gospodarskich i innych papierów. Młodszego szczególniej widzi w tej chwili przed sobą jak żywego. Rachmistrz z niego był wielki; przy tem biurku siadywał wtedy jeszcze, gdy wszyscy we dworze spali, pisał w księgach cyfry, podkreślał, rachował. Młodziutkiego syna tylko zawczasu rachować nie nauczył, bo, zaledwie dorósłszy, rozkochał się w gwieździe, wzleciał ku niej, jak orzeł i zginął jak mucha, a raczej jak liść jesienny: poniosło go gdzieś daleko i — przepadł.
— Dwadzieścia! Po raz trzeci! Kto da więcej?
— Dwadzieścia i jeden! — woła siwy jegomość w szaraczkowym surducie i trochę jeszcze wahający się, z machnięciem ręki dodaje:
— Co robić? Niech już choć i takie lusterka dla dziewcząt będą w chacie!
Figlarnie wykrzywiona małpka, chudą ręką wstrząsana, przenikliwie dzwoni. Nabywca, z ustami od lubości rozwartemi, wysuwa szufladki nad klapą umieszczone, a w jednej z nich znalazłszy arkusik papieru, od góry do dołu zapisany, niedbale rzuca go na ziemię. Ale stojący obok jegomostek, łysy, trochę krzywy, w elegancko skrojonym i mocno wytartym paltocie, pokątny doradca z sąsiedniego miasteczka, schyla się pośpiesznie, arkusik podnosi i do oczu przybliża. Nuż dokumencik jaki, albo coś takiego, z czego da się choć trochę pociągnąć! Czytając mruczy: „Moja mamo złota! Mój brylantowy ojczuszku! Chociaż z Henrykiem jest mi jak w raju, myślą wspomnieniami, tęsknotą serdeczną, często bywam z wami“. Przeskakuje oczami jedną stronicę, drugą, trzecią, aż u dołu czwartej wyczytawszy: „Z miłością bez granic ręce wasze całuję, Helenka“, pogardliwie wymawia: „głupstwo!“ i znowu arkusik rzuca na podłogę, gdzie go w minut parę rozdeptują i strzępami na obłoconych podeszwach roznoszą ludzie, cisnący się ku widokowi nowemu. Bo otóż i ona sama, ta Helenka, która matkę nazywała „złotą“, a ojca „brylantowym“, ślicznie wymalowana olejnemi farbami w białej sukni, z różą przy złotym warkoczu, cienka w pasie, wątła. Ona i obok niej ten chłopak, który to tak dalece rachować nie miał, że za gwiazdę zaofiarował życie, gwiazdy nie dostał i życie utracił. Dumny, ognisty chłopak, z ciemnemi oczyma, z pod złotych włosów jak żywy patrzy z portretu.
Najpierw portret panny.
— Po raz pierwszy: Kto da więcej?
— Po raz drugi: Kto da więcej?
— Po raz trzeci: Kto da więcej?
Dzierżawca karczmy dał najwięcej, a prawdę mówiąc, on jeden do nabycia portretu chęć okazał. Ładny obrazek: powiesi go w gościnnym pokoju, w którym czasem nocują podróżni, nad kanapą, z której pilśń wielkimi kłakami wypada, naprzeciw okna upstrzonego przez muchy i przyozdobionego dwoma kaktusami, podobnemi do połamanych kości męczenników.
A teraz portret chłopca. Nikt formalnie kupować go nie chce. Ot, tobie chłopcze, duma i chęć płacenia za gwiazdę życiem! Ledwie nakoniec ten sam karczmarz, który nabył Helenkę i brata jej bierze jak z łaski. Niech tam już będzie tych obrazków do pary: może nocującym w karczmie panom spodoba się panienka, a paniom — panicz!
Małpka bronzowa, aż szamocze się cała, tak dzwoni; żółty pies wraca od woza, ku któremu odprowadzał kanapę babuni. Stoi teraz ta kanapa na wozie, a na jednym z jej pejzażów siedzi Franuś Kulik z batem z ręku, w przekrzywionej z fantazyą czapce i z górnej swej pozycyi do kilku sąsiadów przemawiając, zanosi się basowym śmiechem. Bydło uprowadzane za bramę ryczy, konie parskają i czasem rżą. Żółty pies zląkł się bata, ryczenia, rżenia, ku gankowi wrócił i ujrzał stojącą przed gankiem szafę kredensową, na której widok, wyschły jego język szybko obrócił się dokoła wychudłego pyska: nie bez racyi, bo kiedy niemłoda, skrzętna i gderliwa panna Aloiza, lub inne osoby te ciężkie dębowe drzwi otwierały, stał on zawsze przy nich z pyskiem po kawałek pieczeni lub cukru wyciągniętym i — nie zawodził się nigdy. Teraz wielki sprzęt dębowy, cały w rzeźbionych szlakach, z powodu braku tylnych nóg tak mocno w tył się przechyla, że zdaje się, wnet, wnet krzyknie od zdziwienia, albo od przerażenia zemdleje. Jakto! wynieśli go z kąta, z tego kąta jadalnej sali, w którym przez tyle dziesiątków lat rysowały się ciemne, ciężkie jego kształty, do którego, zdawało mu się, że przyrosły grube jego plecy! Cały w tył przegięty, sprzęt ten wydaje się przerażonym i mdlejącym, a na ganku głos ostry i donośny powtarza:
— Kto da więcej? Kto da więcej? Kto da więcej?
Z głosem tym łączy się cichszy znacznie, lecz także ostry szczebiot ptaka, który bardzo śpiesznie i z wyraźnem zdziwieniem zapytuje:
— Co to? co to? co to? co się tu dzieje?
Jest to gil z czerwonym łebkiem, który po letnich podróżach, dziś właśnie na zimę tu powrócił i oto — co znalazł! Sam dość już stary i należący do rodu gilów, które od niepamiętnych czasów gnieździły się każdej zimy w blizkości tego domu, wiele on o nim wie i pamięta. Wnętrza jego nie widział nigdy, lecz jak wybornie są mu znanemi te okna, teraz nieme i nagie, gdy przedtem były takie wesołe i strojne w zwojach firanek i zieleni wazonowych roślin! Albo ganek! Zawsze bywa w zimie cichy, czysty, z zamkniętemi szczelnie drzwiami ciężkiemi, na których wypukłym rysunku gil przesiadywał niekiedy, przysłuchując się dźwięczącym za niemi głosom ludzkim. I teraz, do samego brzegu gankowego okapu uczepiony czerwony łepek to w jedną, to w drugą stronę przekrzywiając, z małemi oczami, szeroko wytrzeszczonemi, przysłuchuje się, zastanawia, zdumiewa. Trwogi nie czuje, bo widzi przecież, że nikt zajmować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za ciszą ganku i wesołością okien, a przytem niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo, ktoby w najsroższe mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziarn i okruch? Opowiadali mu przodkowie, że był to zwyczaj, oddawna w tem miejscu praktykowany; we własnem życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo dokładnie przypomina sobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny śnieg wysypywały. Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z blademi palcami, z pomarszczoną skórą, i inne: młode, ruchliwe, białe, u kończyn tylko od mrozu jak pączki centyfolii zaróżowione — i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jabłuszek podobne. Teraz widzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błyszczący potworek, wstrząsa nim i dzwoni tak przeraźliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija się nad szpiczasty dach domu, ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni ze starą znajomą swoją, sroką o żałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę. Na jabłoni zwisają jeszcze tu i owdzie czarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają badyle srebrników i bodziszków. Wiatru niema najlżejszego, więc wszystko dokoła jest ciche i nieruchome, tylko gil na gałęzi trzepocze się, szamocze i, czerwony łepek ku wyżej nieco siedzącej sroce podnosząc, szczebiotać nie przestaje:
— Co to? co to? co to?
Sroka, aż zalega się od śmiechu:
— Kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra!
Gil gniewać się zaczyna. Trzeba być sroką, aby w tem wszystkiem powód do śmiechu znaleźć! Lepiej zrobiłaby, gdyby zamiast śmiać się, powiedziała mu, dlaczego te okna, takie dawniej wesołe i strojne, teraz są takie nagie i nieme?
Sroka śmieje się znowu i odpowiada, że trzeba gilem być, aby nie wiedzieć, iż kto umiera, u tego oczy gasną.
— Co? co? co? — szczebiocze gil.
Ale sroka przelatuje na drzewo inne, którem jest brzoza płacząca i, uczepiwszy się wiotkiej jej gałęzi, śmieje się jeszcze.
Gil dopędza ją i, na kołku od płotu, który ogród od łąki rozdziela, usiadłszy, zapytuje jeszcze; lecz sroka, jak na huśtawce, buja się na wiotkiej gałęzi brzozowej i drwi sobie z niego i ze wszystkiego. Więc gil na kołku od płota kurczy się, napusza piórka, nastrzępia i półsennemi oczyma patrzy na grupę olch starych, tuż przy płocie dzwoniących szczebiotem, szpaków, które spóźniły się z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodzącym wieczorze, już do snu się układają.
Nadchodzący wieczór, powoli i stopniowo napełnia powietrze chłodem zwiększonym i lekkiem ściemnieniem. Tem jaskrawiej, w zaledwie dojrzalnym jeszcze zmroku, iskrzy się czerwony tyftyk na wysokich poręczach wolterowskiego fotelu, tem przezroczystszemi wydają się galeryjki drewniane, otaczające parę łóżeczek dziecinnych, tem wyraźniejsze połyski wydają ramy złocone u obrazów i obrazków, kule szklane u lamp, amory bronzowe u wieloramiennych świeczników, zwierciadło u gotowalni kobiecej, metalowe figurki, z których jedna, dość duża, przedstawia człowieka w stosowanym kapeluszu, ze skrzyżowanemi ramiony, stojącego na samotnym odłamie skały. Tego i stary Joachim nie pamięta, lecz od ojca słyszał, że tę figurę przywiózł tu, z dalekiego Zachodu wracający, jeden z mieszkańców tego domu i siadywał potem w wolterowskim fotelu, wpatrując się w nią przez długie godziny, jak w przedmiot utraconej czci i nadziei. Może z żalu po tym przedmiocie zestarzał prędko, ludzi unikał, żony nie pojął i lat jeszcze dużo samotnie pod dachem tym przeżywszy, umarł, patrząc na sztywnie z odłamu skały wysterczającą figurę. Joachim znał imię tej figury i imię czciciela. Ojciec mu opowiadał, że drugi każdemu z wchodzących pokazywał pierwszą, mówiąc przytem dziwnym głosem: „Wódz mój!“
Oprócz tych, znajduje się przed domem wiele rzeczy, różnych kształtów i rozmiarów, a wszystkie zdają się porwanemi gwałtownym ruchem migracyi. Szybko bowiem teraz idą sprawy na ganku; prędko jedno po drugiem następują pytania: kto da więcej? kto da więcej? często rozlega się przenikliwy odgłos dzwonka. Robota musi być do wieczora ukończoną; śpieszy się publiczność, śpieszą się urzędnicy, śpieszą od ganku ku bramie dwa tłumy: ludzi i rzeczy. Pierwszy ma pozór ruchliwego mrowiska, którego pojedyncze postacie mącą się i wzajem uniewyraźniają; drugi, nad głowami i zgiętemi grzbietami tamtego niesiony, wypukła się doskonale każdą ze swych jednostek. Obrazy i obrazki w złoconych ramach, fotel czerwonym tyftykiem obity, gotowalnia na wielkich lwach drewnianych, świeczniki rogate, wazy wysmukłe, ekrany malowane, półki toczone i rzeźbione, zegary o dwu czarnych, nieruchomych palcach na bladych obliczach, figurki metalowe, pośród których największa, sztywna, ciemna figura Napoleona, nad głowami i zgiętemi grzbietami ludzi niesione, poruszają się, rozmijają, rzucają połyski barw, szkła i metali, suną przez gładki dziedziniec, szarzejącem powietrzem, odchodzą, uciekają. Jakby w panice trwogi, lub w szale wędrówki, zmierzają wszystkie ku wozom i bramie, wspinają się na wozy, wyjeżdżają za bramę i tam, wraz z wozami, na których stoją, piętrzą się, połyskują; rozsypawszy się w strony różne, mącą czas jakiś, ciemnymi, ruchomymi, coraz malejącymi punktami, jednostajną szarzyznę powietrza i martwą senność pól.
Na ganku zaś pozostały jeszcze tłumik ludzi wybucha śmiechem. Cóż to za grat pocieszny wysunął się przeze drzwi i stanął na ganku już ostatni! Ach, jakiż pocieszny! Patrząc nań, śmiechu powstrzymać niepodobna! Niby fortepianik, któremuby ogon ucięto, niby stół z dwoma rzędami zębów, czarnych i wązkich u góry, a u dołu szerokich i, jak u starej baby, żółtych, wzdłuż popękanych. Krótki, pękaty, z obdartą w kilku miejscach orzechową skórą, stoi ten grat zabawny na bardzo ładnie i subtelnie utoczonych czterech nóżkach, wyszczerzonymi zębami zdając się pytać: kto mię weźmie?
— Trzy dwadzieścia! Kto da więcej?
Nikt nic nie daje. Patrzą, oglądają, śmieją się, ale na co to komu zda się! Pojąć nawet trudno, kto kiedykolwiek na fortepianiku takim mógł grywać.
Tylko Joachim wie, kto na nim grywał i że nie nazywał się on fortepianikiem, lecz klawikordem. Jak przez sen pamięta, w dalekiem, dalekiem dzieciństwie, staruszkę małą, pogodną i jeszcze żwawą, gdy ze srebrnymi lokami u malutkiej, pomarszczonej twarzy, w kaftanie aksamitnym, drogiem futrem obłożonym, w wielkiej sali przed klawikordem siadała i na jego zębach, tak prawie żółtych jak teraz, kładła palce wyschłe, jak kość słoniowa białe i lśniące. Z pod tych palców wypływała wtedy melodya lekka, wykwintna, trochę tylko posuwista, pauzami dla składania ukłonów głębokich punktowana, rzewnymi tonami do podnoszenia dłoni ku sercom wzywająca. Kiedy to trochę płoche, trochę smętne, trochę rozromansowane śpiewanie klawikorda z wielkiej sali rozpływało się po domu, służba na palcach przybiegała pod drzwi przymknięte, rada posłuchać, jak najstarsza pani gra — menueta. Czasem, po menuecie, głowa jej w srebrnych lokach romansowo na bok się przechylała i przy cichych akordach klawikordu, głosik słaby, od wspomnień melancholijny, od starości dygocący, śpiewał: — „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły!“
— Po raz drugi: trzy dwadzieścia! Kto da więcej?
Najbliżej klawikordu stoi jegomostek chudy, łysy, trochę krzywy, w kosztownym i poplamionym paltocie, ten sam pokątny doradca, który-to list Helenki rzucił tłumowi pod nogi. Stoi przed klawikordem i z uśmiechem na ustach, topiących się w rudym zaroście, z żartobliwymi błyskami w oczach, przysłoniętych przez szkła ciemne, na jednym z klawiszów opiera palec gruby, nakształt tulipana u końca rozdęty. Brzmienie delikatne, drżące, rozlega się po ganku. Nie jest to brzydkie: jakby struna harfy zadzwoniła, lub komar w ciszy nocnej zabrzęczał. Więc stary grat śpiewa jeszcze! Ciekawość, ilu tonami śpiewać jeszcze może! Dziesięć palców tulipanowego kształtu opiera się na wyżółkłych, wzdłuż popękanych klawiszach, puszcza się po nich, bieży coraz żwawiej, uderza coraz mocniej, aż stary klawikord brzęczy cały hulaszczym, skocznym, coraz skoczniejszym, szaleńczym tańcem. Trzy nuty, powtarzane nieustannie i zawrotnie, wciąż i rytmicznie przerzyna krzyk jednej, ostry, śpieszny, namiętnie wołający do tańca bez końca, do szału bez uzdy, do hałaśliwych, pijanych, grubych, strugami potu oblanych podskoków. Ciężko snadź delikatnemu, staremu gratowi wydawać takie krzyki i szały, bo podskakuje, wygina się w strony różne, a w harfianem, czy komarowem jego brzęczeniu słychać takie stękanie, skrzypienie, dmuchanie, dyszenie, że śmieje się grający, śmieją się ci, którzy go otaczają, uśmiechają się nawet urzędnicy, radzi może chwilowemu urozmaiceniu całodziennej nużącej czynności. W ten chór wesoły mieszają się niebawem dwa jeszcze głosy. Najpierw gil muzyką zwabiony, przylatuje z ogrodu, zawisa u okapu i, czerwonym łebkiem z przestrachem, ze zdziwieniem kręcąc, szczebiocze: „co to? co to? co to?“ Potem pies żółty, do reszty muzyką rozżalony, jak raz naprzeciw grającego staje i z wyciągniętym w górę pyskiem chudym, przeciągle, przenikliwie wyje. Ale i małpka bronzowa zaszamotała się nad stołem, dzwonek rozbrzmiał silnie, donośny głos zawołał:
— Po raz trzeci: trzy dwadzieścia! kto da więcej?
Pokątny doradca odrywa palce od klawiszów i odkrzykuje:
— Trzy czterdzieści!
Poczem z lekceważącym gestem do młynarza mówi:
— Czart bierz! niech go tam bębny moje do reszty roztłuką!
Wtedy stary człeczyna w długiej do kostek siermiędze, jak kloc ciężki opada od poręczy ganku, do której był uczepiony, mruczy coś pod siwym wasem i, bardzo powoli dom okrążywszy, do ogrodu wchodzi.
Wilgoć, milczenie, zmrok panują w krzyżujących się alejach szerokich i ważkich, na kwadratach zasadzonych owocowemi drzewami i sterczących mnóstwem suchych badyli, w gęstych grupach krzewów, na klombach, pośród którch świecą brudną żółtością i bielą przymrożone kwiaty. Liście opadłe, wilgocią do ziemi przybite, zaścielają wszystkie drogi, tylko gdzieniegdzie wybija się z ich pstrego pokładu czerniejąca zieloność trawy. Przez szeregi drzew tworzących aleje i przez gęste ich grupy widać, za coraz ciemniejszemi koronkami gałęzi, niebo coraz głębiej szarzejące. Powietrzem prawie nieruchomem przelatują lekkie wiatry, a ilekroć nadlatują, u stóp drzew, z cichutkim szelestem porywają się tumanki opadłych liści i, trochę tylko posunąwszy się nad ziemią, padają znowu ociężałe, zamierające.
Stary Joachim, idąc kasztanową aleją, stopy ciężko obute bardzo powoli stawia na sprężystem podscielisku liści zwiędłych i mokrych.
Idzie, staje, z głową zadartą spogląda na szczyty kasztanowe, znowu idzie, zatrzymuje się, dziwnie starannie ogląda miejsce, na którem stała pod wiązem ława; idzie dalej, w wązkiej, lipowej alei pacierz mruczeć zaczyna i przerywa go sobie na widok brzóz płaczących, przed któremi długo kiwa głową, aż skręciwszy na inną znowu drogę, kroki wstrzymuje przed wielkim klombem krzewów. Na bez koralowy patrząc, palcem dotyka oczu i wraca do kasztanowej alei, z której skręca w inną, złożoną z lip i jasionów, aż znowu znajduje się pod wiązem i od niego stąpać zaczyna wzdłuż szeregu brzóz płaczących. Tak chodzi po jednych wciąż miejscach, zamyślony, czasem palcem dotyka oczu, czasem ręką czyni gesty zastanowienia, a za nim, tuż za skrajem jego długiej siermięgi, chodzi stworzenie chude, smutne, nieśmiałe, ze spuszczonym ogonem i pyskiem, tak cicho stąpając, że kroki jego na zwiędłych i mokrych liściach nie sprawiają żadnego szelestu. Raz przecież, tam gdzie liści było najwięcej, zaszeleściły. Joachim ogląda się i staje. Człowiek ze spuszczoną twarzą i pies z lękliwie podniesionym pyskiem patrzą na siebie przez chwilę niezmiernie smutnemi oczyma.
— Pójdź, Azor!
Żółty pies uszom swoim nie wierzy, aby ktokolwiek jeszcze na świecie mógł doń przyjaźnie przemówić! Stoi i czeka.
— Pójdź, Azor.
Teraz pies śmielej już nieco za długą siermięgą człeczyny iść zaczyna i obydwaj wychodzą z ogrodu.
Przed domem, na ganku i na dziedzińcu już ani duszy żywej niema. Odjechali, odeszli wszyscy. Cicho. Drzwi domu z wypukłym rysunkiem zamknięte; wrota obór i stajen zamknięte: okna oficyn ciemne; czuć, że i za niemi żadnej duszy żywej niema. Cicho i pusto. W górze niebo głęboko szare, w powietrzu zmrok, u dołu ziemia mokra, zryta stopami ludzi i kopytami zwierząt; dalej, dokoła, ciemne, rozległe, śpiące pola, a pod czarnemi koronkami drzew bezlistnych — dom długi, bielejący w zmroku, z zamkniętemi drzwiami i oknami.
Joachim zdala przed gankiem staje i na piersi kładzie szeroki znak krzyża, jak to ma zwyczaj czynić przed leżącym w trumnie umarłym. Potem ku bramie iść zaczyna, lecz przypomniawszy coś sobie, odwraca się i woła:
— Azor, pójdź!
Pies, życzliwe wołanie usłyszawszy, wydaje ciche skomlenie radości, bieży, a gdy znajduje się już tak blizko człowieka, że pyskiem skraju siermięgi prawie dotyka, znowu powoli, bez szelestu iść zaczyna. Tak jeden za drugim wychodzą z bramy, przez chwilę w prostej linii przerzynają pole, potem na boczną drożynę zwracają, maleją, czas jakiś majaczą jeszcze w oddaleniu punkcikiem coraz drobniejszym, aż w niezmiernym rozłogu pustki, zmroku i śpiących pól — znikają.
Wtedy nie pozostaje tu już nikt żywy, ani nawet pies. Wieczór staje się coraz ciemniejszym, bo szmaty chmur płyną już teraz pod obłokami i zaczynają spuszczać na ziemię deszczyk drobny i zimny. Tak upływa godzin parę, poczem ciszę przenikają nawskroś coraz silniejsze podmuchy i szumy. Przylatują one od łąki, na której ciemność kłębi się to gęstsza, to rzadsza, budzą w olchach szpaki, na jabłoni gila, w wiotkich gałęziach brzozowych srokę, która wybucha chrypliwym od senności śmiechem: „kra! kra! kra.” Potem ptaki usypiają znowu, a wiatry od łąki lecą coraz szybsze, przyciszonem huczeniem napełniają aleje, z lekkim trzaskiem łamią suche gałązki i badyle, przenikają aż do dna warstwy liści zwiędłych, które wzdymają się w tumany, lecą przez ciemność, rozsypują się, padają i znowu wzbijają się, szeleszczą, lecą. Aż w najsilniejszym podmuchu zaszamotały się drzewa najbliżej domu rosnące i gałęźmi, jak palcami, w ciemne jego szyby zadudniły, zadzwoniły.
Do ciemnego wnętrza domu wnika przez okna mętna światłość, coś nakształt szarej godziny wobec grubej nocy, i pasami kładzie się na sufitach nizkich, na gładkich posadzkach, na ścianach, od końca do końca nagich. Ściany te, zalane ciemnością, napełniają teraz szepty ciche, lecz tłumne, w których wyraźnie słychać akcenty zapytań zadziwionych, strwożonych, coraz naglejszych, niespokojniejszych, szybszych. Zdawać się to może pełnem trwogi i niedowierzania porozumiewaniem się mnóstwa istot, które, z różnych stron tu zleciawszy, znalazły się wobec czegoś, co wprawiło je w obłęd zdumienia. Słychać jak wirują dokoła siebie z szumem drżącym i niespokojnem szeptaniem, nie wiedząc, dokąd iść, gdzie szukać, kędy spocząć, pocieszyć się, wspominać. Zrazu w wielkiej sali zgromadzone, rozpraszają się niebawem po całym domu, w którym już niema żadnego spokojnego miejsca. W jednym z pokojów wszystkie cztery ściany obiega szmer kroków ciągły, nieskończony, niezmordowany, jakby czegoś rozpacznie szukający, jakby goniący widmo, które wciąż okazuje się i znika. Gdzieindziej odzywa się westchnienie, w którem brzmi jedna zgłoska. „Ach, ach, ach!” a naprzeciw daje się słyszeć stłumiony okrzyk: „Boże! Boże!“ poczem westchnienie i okrzyk powtarzają się ciągle, to wzdymając się, to opadając, tworząc rozmowę o nierównym i nieznużonym rytmie. Gdzieindziej brzmi wołanie, w którem czuć przyzywanie kogoś po imieniu, przyciszone, monotonne, ciągłe, ciągłe, coraz tęskniejsze, nadaremne. Tu przez pokoje ktoś bardzo śpiesznie bieży i ze stukiem na podłogę pada; tam cieniutki głosik brzmi skargą, którą tłumią pocałunki, wnet zagłuszone jękami, przebiegającymi wszędzie i krzyżującymi się z mnóstwem biegnących w różne strony łkań, wołań, zapytań śpiesznych, rozmów szemrzących, jak użalania się przewlekłe i pełne namysłu obrady. W tym zgiełku cichym, a jednak tłumnym, głos męski, przerażony, donośnie przemówił: „Więc już! więc już!“ Inny, łkaniem wzdęty, odpowiedział: „Koniec! koniec! koniec!” inny jeszcze wzbił się głośnym krzykiem: „Wodzu mój!” a inny, skrzydłami o ścianę tłukąc, powtarzał długo: „Gwiazdo, gwiazdo, gwiazdo, za którą dałem życie!” — jeden jeszcze zaszeptał: „Mamo złota! mamo złota!“ i stopił się w płaczu, a drugi delikatny, nieco rozromansowany, od starości dygocący, słabo zawiódł: „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły!“ Lecz wszystko to zagłuszył wielki szum, wołający: „Cicho! cicho!” i wkrótce przemieniony w zbiorowe, ogromne, głębokie szlochanie, które wzdęło się w lament przewlekły, pełen zawodzeń, narzekań, wołań, wzywania Boga, opowiadań, brzmiących jak długie recytatywa, w lament, który napełnił dom cały od wierzchu do dołu i trwał bardzo długo.
Wiatry lecą od łąki, na której kłębią się ciemności, szumią w olchach, huczą w alejach z kasztanów, lip i jasionów, wstrząsają wiekową głową wiązu, łamią z małym trzaskiem suche gałązki i badyle, podnoszą z ziemi szeleszcząc tumany uschłych liści, szamoczą gałęźmi drzew, najbliżej domu rosnących. Te gałęzie bezlistne, twarde, od deszczu mokre, jak palcami dudnią po szybach okien, za któremi, w pustem wnętrzu domu, zapanowuje, o bladym i słotnym poranku, niezmącona cisza grobu.