Iskry/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Iskry
Podtytuł Nowele
Tom II
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1907
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ELIZA ORZESZKOWA.

ISKRY
NOWELE.

TOM II.

WARSZAWA
DRUKARNIA ED. NICZ i S-ka, NOWY-ŚWIAT 70.
1907.





ŚMIERĆ DOMU.



Hałas grubych rozmów, śmiechów, sprzeczek; tłum koni, przez różnych ludzi za uzdy trzymanych i bydła, któremu na szyje powrozy zarzucają; tłum chłopów, żydów, zagrodowców, szary, siermiężny, chęcią zysku rozgrzany, rozgadany, rozmachany, oczami z pod zmiętych czapek połyskujący. Wśród tłumu, przed rozwartemi wrotami stodoły, stajen, obór, na podścielisku słomy brudnej i zmiętej — kocz stary, kabryolet jeszcze nowy i ładny, parę bryczek, wozy, z których na jednym błękitno pomalowana młocarnia, na innych pługi z pobłyskującemi lemieszami, brony zębami do góry obrócone, splątane nogi, od stołów i stołków, grube, czerwone szafy, nadwyrężone albo i połamane, bezimienne i bezkształtne sprzęty, narzędzia, graty, rupiecie. To wszystko na wielkim, gładkim dziedzińcu, z którego strony jednej stoi wysoka gęstwina drzew, prawie pozbawionych liści, z, drugiej, za sztachetami, tu i owdzie rozwalonemi, leżą pod białem niebem pola brunatne, rozległe, uśpione.
Pod gęstwiną drzew, która zasłoną z ciemnych koronek wznosi się nad białym, długim domem, na głębokim ganku, przez cztery grube słupy wspieranym, stoi stół z brudnym kałamarzem, z trochą szarych papierów, z piórem, w atramencie powalanem i ze starym dzwonkiem, którego rączka naśladuje figlarnie wykrzywioną małpkę. Przy stole trzy, niezajęte w tej chwili, krzesła; z obu stron ganku po sześć okien, niewiele nad ziemią wzniesionych — wszystkie, pozamykane szczelnie, z wewnątrz nagie. Nad gontowym dachem, o szerokim u dołu okapie i szpiczastym szczycie na drzewie najwyższem, sterczy, przez wiatr zapewne wykrzywione, gniazdo bocianie.
Drzwi domu staroświeckie, okryte rzeźbą, naśladującą gęste nabicie gwoźdźmi, roztwierają się szeroko i kilku ludzi, z wielkim stukiem grubego obuwia, wynosi z nich sprzęt długi i ciężki. Jakby na dane hasło, część tłumu hałasującego dokoła koni, bydła i wozów, z pośpiechem rzuca się ku gankowi. Zapewne panowie urzędnicy skończyli już jeść śniadania i wnet zaczną prowadzić dalej, przerwaną na pół godziny licytacyę. Konie, bydło, narzędzia gospodarskie, graty, zawalające oficyny i spichrze, już są sprzedane i nabyte; teraz kolej na sprzęty domowe. Ho, ho, ciekawa to rzecz sprzęty takiego starego domu; bardzo starego, bo Joachim ogrodnik, który już ze 70 lat ma, najpewniej opowiada, że zbudowano go za młodości jego dziadka. Nazbierać się też tam musiało rzeczy różnych, przez czas tak długi i przez życie tylu pokoleń. To też młody Franuś Kulik, w najbliższe zapusty ożenić się mający, gwałtownie ludzi rozpycha i z rękami, zuchwale na kłębach opartemi, staje najbliżej ganku. Ale młynarz Zawruk i handlarz Mendel, nikomu na licytacyach ustępować nie przywykli; więc pierśmi, jak taranami, o stalowe łokcie buńczucznego zagrodowca tłuką, a oczami pożerają ustawioną na brzegu ganku kanapę długą, głęboką, całą z mahoniu, z ogromnemi poręczami i obiciem, na którem, śród tła ciemnego, blednieją dwa spłowiałe, na kanwie wyszyte pejzaże. Dawno już te pejzaże wyszytemi zostały, bardzo dawno, bo stary Joachim był chłopcem kredensowym i może jeszcze dziesięciu lat nie miał, kiedy starsza pani wyszywała je w krosnach, takiemi pięknemi włóczkami, że pociągały one wzrok i ręce malca, ilekroć, froterując posadzkę, na krosna okiem rzucił. Wtedy też starsza pani była jeszcze młodą i do pięknej roboty nie zbliżała się inaczej, jak z wesołem nuceniem. Czasem, gdy pana nie było w domu, a dzieci bawiły się w ogrodzie, sama jedna siadywała nad krosnami, przy otwartem oknie, przez które wlatywały szelesty liści, zapachy kwiatów, śmiechy dzieci. Szyła i nuciła. Ile razy nawlokła igłę, tyle razy zanuciła, a czasem i zaśpiewała tak głośno, że po całym domu się rozległo. Jak raz w wigilię imienin pana rymarz, Jerzy, obił tę kanapę ciemną materyą z tymi, wprawionymi w nią, pejzażami, pan był bardzo kontent, goście, których na imieniny pełno się najeżdżało, robocie nadziwić się nie mogli. Joachim doskonale dzień ten pamięta, bo jadł w kredensie wiele smacznych rzeczy i paru rówieśnikom, przez gości przywiezionym, pokazywał w rosnących za ogrodem olchach gniazda szpaków i dudków. Kiedy zaś jak koty włazili na te drzewa, od domu bił gwar muzyki, rozmów, brzęczenia stołowych naczyń. Świat stał w zieleni, dom w wesołości. Nie dziw więc, że to wszystko wybornie pamiętając, starowina w długiej do kostek siermiędze wspina się na palce, suchemi rękoma zawiesza się na poręczy ganku, kościstą szyję wypręża i tak usilnie, uparcie wpatruje się w spłowiałe pejzaże kanapy, że aż żółte powieki, pod siwemi brwiami poczynają mu prędko, coraz prędzej mrugać. Ale w tejże chwili, pomiędzy grabem i zabłoconem jego obuwiem, a poręczą ganku, cichuteńko przesuwa się stworzenie, które także coś pamięta, i ostrożnie, tłum ludzki wymijając, zbliża się do kanapy. Jest to pies nieduży, bardzo chudy, z żółtą zjeżoną od zaniedbania sierścią, z kiciastym, spuszczonym ogonem i niezmiernie smutnemi oczyma, w białych obwódkach. Przybiegł, a raczej przypełzł do kanapy, obwąchał ją i, pysk do niej przyłożywszy, zaczął pocichu skomleć. Kochana kanapa! Żółty pies pamięta wybornie, ze nazywano ją w domu kanapą babuni, że siadywały na niej osoby, które on kochał i których ręce delikatne i przyjazne z pieszczotą przesuwały się po jego gładkiej podówczas sierści. On nawet niekiedy i na pejzażach tych siadywać miał prawo, a teraz nie może nawet na nie popatrzeć, bo ludzie cisną się dokoła tłumnie, gwałtownie, aż skurczony, do ziemi przypadły, wcisnąć się musi pod kanapę, gdzie zwija się w kłębek i ciągle pocichu skomli. Ludzie tymczasem tak ściśle otoczyli stół z kałamarzem, papierami i dzwonkiem, że z siedzących przy nim urzędników widać tylko jedną czapkę z błyszczącą gwiazdką, jeden profil blady i ostry, i jedną chudą, długą rękę, która przerzuca papiery. Wązkie usta bladego profilu głośno i dobitnie wymawiają kilka wyrazów, zakończonych głośniej jeszcze i dobitniej wymówionem zapytaniem:
— Pięć! Kto da więcej?
Franuś Kulik, czerwieniąc się, głębokim basem woła:
— Pięć pięćdziesiąt!
Młynarz, przez Kulika uproszony, milczy, ale handlarz, miarkując, że zawsze to czysty mahoń, piskliwie krzyczy:
— Sześć!
Blady profil powtarza:
— Sześć! Po raz trzeci! Kto da więcej?
Kulik w płomieniach cały, z zamaszystym gestem wykrzykuje:
— Siedem!
— Kto da więcej?
Milczenie. Mendel rozważa i wątpi: a kto na takim staroświeckim gracie siedzieć zechce? Nikomu zaś innemu pośród obecnych kanapa z pejzażami na nic wcale przydać się nie może. Więc chuda, długa ręka, która przed chwilą przerzuca papiery, wyciąga się do dzwonka, chwyta figlarnie wykrzywioną małpkę i silnie nią wstrząsa. W powietrzu rozlega się dzwonienie przenikliwe. Kulik, tryumfujący, wydobywa z za kurty skórzany woreczek z pieniędzmi i przystępuje z nim do stołu.
Teraz mnóstwo już rzeczy napełnia głęboki ganek, a ludzie ciężko stukający butami wynoszą z domu coraz to inne i przed schodami ganku ustawiają. Są to najróżniejsze sprzęty, w stylach mniej więcej nowych i te sprzedają prędko i łatwo. Trudniej idzie z biurkiem staroświeckiem, bogato bronzami nabijanem i zdobnem u góry w dwa zwierciadełka. Dość drogo je ceniono, a w całem zgromadzeniu niema ani jednej pary oczu, któraby umiała zachwycić się harmonijnemi liniami i surowem bogactwem tej starej pamiątki. Tylko stary Joachim, ciągle u poręczy ganku zawieszony, wpatruje się w nią wytrzeszczonemi oczyma, bo bardzo dobrze pamięta, że kiedy, ogrodnikiem już będąc, przychodził do starszego najpierw, potem do młodszego pana, a potem jeszcze do wdowy po młodszym, z zapytaniem, przedstawieniem, prośbą, starszego i młodszego i wdowę po młodszym znajdował często siedzących przy odchylonej klapie tego biurka, w którego mnóstwie szuflad i szufladek chroniło się mnóstwo gospodarskich i innych papierów. Młodszego szczególniej widzi w tej chwili przed sobą jak żywego. Rachmistrz z niego był wielki; przy tem biurku siadywał wtedy jeszcze, gdy wszyscy we dworze spali, pisał w księgach cyfry, podkreślał, rachował. Młodziutkiego syna tylko zawczasu rachować nie nauczył, bo, zaledwie dorósłszy, rozkochał się w gwieździe, wzleciał ku niej, jak orzeł i zginął jak mucha, a raczej jak liść jesienny: poniosło go gdzieś daleko i — przepadł.
— Dwadzieścia! Po raz trzeci! Kto da więcej?
— Dwadzieścia i jeden! — woła siwy jegomość w szaraczkowym surducie i trochę jeszcze wahający się, z machnięciem ręki dodaje:
— Co robić? Niech już choć i takie lusterka dla dziewcząt będą w chacie!
Figlarnie wykrzywiona małpka, chudą ręką wstrząsana, przenikliwie dzwoni. Nabywca, z ustami od lubości rozwartemi, wysuwa szufladki nad klapą umieszczone, a w jednej z nich znalazłszy arkusik papieru, od góry do dołu zapisany, niedbale rzuca go na ziemię. Ale stojący obok jegomostek, łysy, trochę krzywy, w elegancko skrojonym i mocno wytartym paltocie, pokątny doradca z sąsiedniego miasteczka, schyla się pośpiesznie, arkusik podnosi i do oczu przybliża. Nuż dokumencik jaki, albo coś takiego, z czego da się choć trochę pociągnąć! Czytając mruczy: „Moja mamo złota! Mój brylantowy ojczuszku! Chociaż z Henrykiem jest mi jak w raju, myślą wspomnieniami, tęsknotą serdeczną, często bywam z wami“. Przeskakuje oczami jedną stronicę, drugą, trzecią, aż u dołu czwartej wyczytawszy: „Z miłością bez granic ręce wasze całuję, Helenka“, pogardliwie wymawia: „głupstwo!“ i znowu arkusik rzuca na podłogę, gdzie go w minut parę rozdeptują i strzępami na obłoconych podeszwach roznoszą ludzie, cisnący się ku widokowi nowemu. Bo otóż i ona sama, ta Helenka, która matkę nazywała „złotą“, a ojca „brylantowym“, ślicznie wymalowana olejnemi farbami w białej sukni, z różą przy złotym warkoczu, cienka w pasie, wątła. Ona i obok niej ten chłopak, który to tak dalece rachować nie miał, że za gwiazdę zaofiarował życie, gwiazdy nie dostał i życie utracił. Dumny, ognisty chłopak, z ciemnemi oczyma, z pod złotych włosów jak żywy patrzy z portretu.
Najpierw portret panny.
— Po raz pierwszy: Kto da więcej?
— Po raz drugi: Kto da więcej?
— Po raz trzeci: Kto da więcej?
Dzierżawca karczmy dał najwięcej, a prawdę mówiąc, on jeden do nabycia portretu chęć okazał. Ładny obrazek: powiesi go w gościnnym pokoju, w którym czasem nocują podróżni, nad kanapą, z której pilśń wielkimi kłakami wypada, naprzeciw okna upstrzonego przez muchy i przyozdobionego dwoma kaktusami, podobnemi do połamanych kości męczenników.
A teraz portret chłopca. Nikt formalnie kupować go nie chce. Ot, tobie chłopcze, duma i chęć płacenia za gwiazdę życiem! Ledwie nakoniec ten sam karczmarz, który nabył Helenkę i brata jej bierze jak z łaski. Niech tam już będzie tych obrazków do pary: może nocującym w karczmie panom spodoba się panienka, a paniom — panicz!
Małpka bronzowa, aż szamocze się cała, tak dzwoni; żółty pies wraca od woza, ku któremu odprowadzał kanapę babuni. Stoi teraz ta kanapa na wozie, a na jednym z jej pejzażów siedzi Franuś Kulik z batem z ręku, w przekrzywionej z fantazyą czapce i z górnej swej pozycyi do kilku sąsiadów przemawiając, zanosi się basowym śmiechem. Bydło uprowadzane za bramę ryczy, konie parskają i czasem rżą. Żółty pies zląkł się bata, ryczenia, rżenia, ku gankowi wrócił i ujrzał stojącą przed gankiem szafę kredensową, na której widok, wyschły jego język szybko obrócił się dokoła wychudłego pyska: nie bez racyi, bo kiedy niemłoda, skrzętna i gderliwa panna Aloiza, lub inne osoby te ciężkie dębowe drzwi otwierały, stał on zawsze przy nich z pyskiem po kawałek pieczeni lub cukru wyciągniętym i — nie zawodził się nigdy. Teraz wielki sprzęt dębowy, cały w rzeźbionych szlakach, z powodu braku tylnych nóg tak mocno w tył się przechyla, że zdaje się, wnet, wnet krzyknie od zdziwienia, albo od przerażenia zemdleje. Jakto! wynieśli go z kąta, z tego kąta jadalnej sali, w którym przez tyle dziesiątków lat rysowały się ciemne, ciężkie jego kształty, do którego, zdawało mu się, że przyrosły grube jego plecy! Cały w tył przegięty, sprzęt ten wydaje się przerażonym i mdlejącym, a na ganku głos ostry i donośny powtarza:
— Kto da więcej? Kto da więcej? Kto da więcej?
Z głosem tym łączy się cichszy znacznie, lecz także ostry szczebiot ptaka, który bardzo śpiesznie i z wyraźnem zdziwieniem zapytuje:
— Co to? co to? co to? co się tu dzieje?
Jest to gil z czerwonym łebkiem, który po letnich podróżach, dziś właśnie na zimę tu powrócił i oto — co znalazł! Sam dość już stary i należący do rodu gilów, które od niepamiętnych czasów gnieździły się każdej zimy w blizkości tego domu, wiele on o nim wie i pamięta. Wnętrza jego nie widział nigdy, lecz jak wybornie są mu znanemi te okna, teraz nieme i nagie, gdy przedtem były takie wesołe i strojne w zwojach firanek i zieleni wazonowych roślin! Albo ganek! Zawsze bywa w zimie cichy, czysty, z zamkniętemi szczelnie drzwiami ciężkiemi, na których wypukłym rysunku gil przesiadywał niekiedy, przysłuchując się dźwięczącym za niemi głosom ludzkim. I teraz, do samego brzegu gankowego okapu uczepiony czerwony łepek to w jedną, to w drugą stronę przekrzywiając, z małemi oczami, szeroko wytrzeszczonemi, przysłuchuje się, zastanawia, zdumiewa. Trwogi nie czuje, bo widzi przecież, że nikt zajmować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za ciszą ganku i wesołością okien, a przytem niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo, ktoby w najsroższe mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziarn i okruch? Opowiadali mu przodkowie, że był to zwyczaj, oddawna w tem miejscu praktykowany; we własnem życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo dokładnie przypomina sobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny śnieg wysypywały. Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z blademi palcami, z pomarszczoną skórą, i inne: młode, ruchliwe, białe, u kończyn tylko od mrozu jak pączki centyfolii zaróżowione — i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jabłuszek podobne. Teraz widzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błyszczący potworek, wstrząsa nim i dzwoni tak przeraźliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija się nad szpiczasty dach domu, ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni ze starą znajomą swoją, sroką o żałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę. Na jabłoni zwisają jeszcze tu i owdzie czarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają badyle srebrników i bodziszków. Wiatru niema najlżejszego, więc wszystko dokoła jest ciche i nieruchome, tylko gil na gałęzi trzepocze się, szamocze i, czerwony łepek ku wyżej nieco siedzącej sroce podnosząc, szczebiotać nie przestaje:
— Co to? co to? co to?
Sroka, aż zalega się od śmiechu:
— Kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra!
Gil gniewać się zaczyna. Trzeba być sroką, aby w tem wszystkiem powód do śmiechu znaleźć! Lepiej zrobiłaby, gdyby zamiast śmiać się, powiedziała mu, dlaczego te okna, takie dawniej wesołe i strojne, teraz są takie nagie i nieme?
Sroka śmieje się znowu i odpowiada, że trzeba gilem być, aby nie wiedzieć, iż kto umiera, u tego oczy gasną.
— Co? co? co? — szczebiocze gil.
Ale sroka przelatuje na drzewo inne, którem jest brzoza płacząca i, uczepiwszy się wiotkiej jej gałęzi, śmieje się jeszcze.
Gil dopędza ją i, na kołku od płotu, który ogród od łąki rozdziela, usiadłszy, zapytuje jeszcze; lecz sroka, jak na huśtawce, buja się na wiotkiej gałęzi brzozowej i drwi sobie z niego i ze wszystkiego. Więc gil na kołku od płota kurczy się, napusza piórka, nastrzępia i półsennemi oczyma patrzy na grupę olch starych, tuż przy płocie dzwoniących szczebiotem, szpaków, które spóźniły się z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodzącym wieczorze, już do snu się układają.
Nadchodzący wieczór, powoli i stopniowo napełnia powietrze chłodem zwiększonym i lekkiem ściemnieniem. Tem jaskrawiej, w zaledwie dojrzalnym jeszcze zmroku, iskrzy się czerwony tyftyk na wysokich poręczach wolterowskiego fotelu, tem przezroczystszemi wydają się galeryjki drewniane, otaczające parę łóżeczek dziecinnych, tem wyraźniejsze połyski wydają ramy złocone u obrazów i obrazków, kule szklane u lamp, amory bronzowe u wieloramiennych świeczników, zwierciadło u gotowalni kobiecej, metalowe figurki, z których jedna, dość duża, przedstawia człowieka w stosowanym kapeluszu, ze skrzyżowanemi ramiony, stojącego na samotnym odłamie skały. Tego i stary Joachim nie pamięta, lecz od ojca słyszał, że tę figurę przywiózł tu, z dalekiego Zachodu wracający, jeden z mieszkańców tego domu i siadywał potem w wolterowskim fotelu, wpatrując się w nią przez długie godziny, jak w przedmiot utraconej czci i nadziei. Może z żalu po tym przedmiocie zestarzał prędko, ludzi unikał, żony nie pojął i lat jeszcze dużo samotnie pod dachem tym przeżywszy, umarł, patrząc na sztywnie z odłamu skały wysterczającą figurę. Joachim znał imię tej figury i imię czciciela. Ojciec mu opowiadał, że drugi każdemu z wchodzących pokazywał pierwszą, mówiąc przytem dziwnym głosem: „Wódz mój!“
Oprócz tych, znajduje się przed domem wiele rzeczy, różnych kształtów i rozmiarów, a wszystkie zdają się porwanemi gwałtownym ruchem migracyi. Szybko bowiem teraz idą sprawy na ganku; prędko jedno po drugiem następują pytania: kto da więcej? kto da więcej? często rozlega się przenikliwy odgłos dzwonka. Robota musi być do wieczora ukończoną; śpieszy się publiczność, śpieszą się urzędnicy, śpieszą od ganku ku bramie dwa tłumy: ludzi i rzeczy. Pierwszy ma pozór ruchliwego mrowiska, którego pojedyncze postacie mącą się i wzajem uniewyraźniają; drugi, nad głowami i zgiętemi grzbietami tamtego niesiony, wypukła się doskonale każdą ze swych jednostek. Obrazy i obrazki w złoconych ramach, fotel czerwonym tyftykiem obity, gotowalnia na wielkich lwach drewnianych, świeczniki rogate, wazy wysmukłe, ekrany malowane, półki toczone i rzeźbione, zegary o dwu czarnych, nieruchomych palcach na bladych obliczach, figurki metalowe, pośród których największa, sztywna, ciemna figura Napoleona, nad głowami i zgiętemi grzbietami ludzi niesione, poruszają się, rozmijają, rzucają połyski barw, szkła i metali, suną przez gładki dziedziniec, szarzejącem powietrzem, odchodzą, uciekają. Jakby w panice trwogi, lub w szale wędrówki, zmierzają wszystkie ku wozom i bramie, wspinają się na wozy, wyjeżdżają za bramę i tam, wraz z wozami, na których stoją, piętrzą się, połyskują; rozsypawszy się w strony różne, mącą czas jakiś, ciemnymi, ruchomymi, coraz malejącymi punktami, jednostajną szarzyznę powietrza i martwą senność pól.
Na ganku zaś pozostały jeszcze tłumik ludzi wybucha śmiechem. Cóż to za grat pocieszny wysunął się przeze drzwi i stanął na ganku już ostatni! Ach, jakiż pocieszny! Patrząc nań, śmiechu powstrzymać niepodobna! Niby fortepianik, któremuby ogon ucięto, niby stół z dwoma rzędami zębów, czarnych i wązkich u góry, a u dołu szerokich i, jak u starej baby, żółtych, wzdłuż popękanych. Krótki, pękaty, z obdartą w kilku miejscach orzechową skórą, stoi ten grat zabawny na bardzo ładnie i subtelnie utoczonych czterech nóżkach, wyszczerzonymi zębami zdając się pytać: kto mię weźmie?
— Trzy dwadzieścia! Kto da więcej?
Nikt nic nie daje. Patrzą, oglądają, śmieją się, ale na co to komu zda się! Pojąć nawet trudno, kto kiedykolwiek na fortepianiku takim mógł grywać.
Tylko Joachim wie, kto na nim grywał i że nie nazywał się on fortepianikiem, lecz klawikordem. Jak przez sen pamięta, w dalekiem, dalekiem dzieciństwie, staruszkę małą, pogodną i jeszcze żwawą, gdy ze srebrnymi lokami u malutkiej, pomarszczonej twarzy, w kaftanie aksamitnym, drogiem futrem obłożonym, w wielkiej sali przed klawikordem siadała i na jego zębach, tak prawie żółtych jak teraz, kładła palce wyschłe, jak kość słoniowa białe i lśniące. Z pod tych palców wypływała wtedy melodya lekka, wykwintna, trochę tylko posuwista, pauzami dla składania ukłonów głębokich punktowana, rzewnymi tonami do podnoszenia dłoni ku sercom wzywająca. Kiedy to trochę płoche, trochę smętne, trochę rozromansowane śpiewanie klawikorda z wielkiej sali rozpływało się po domu, służba na palcach przybiegała pod drzwi przymknięte, rada posłuchać, jak najstarsza pani gra — menueta. Czasem, po menuecie, głowa jej w srebrnych lokach romansowo na bok się przechylała i przy cichych akordach klawikordu, głosik słaby, od wspomnień melancholijny, od starości dygocący, śpiewał: — „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły!“
— Po raz drugi: trzy dwadzieścia! Kto da więcej?
Najbliżej klawikordu stoi jegomostek chudy, łysy, trochę krzywy, w kosztownym i poplamionym paltocie, ten sam pokątny doradca, który-to list Helenki rzucił tłumowi pod nogi. Stoi przed klawikordem i z uśmiechem na ustach, topiących się w rudym zaroście, z żartobliwymi błyskami w oczach, przysłoniętych przez szkła ciemne, na jednym z klawiszów opiera palec gruby, nakształt tulipana u końca rozdęty. Brzmienie delikatne, drżące, rozlega się po ganku. Nie jest to brzydkie: jakby struna harfy zadzwoniła, lub komar w ciszy nocnej zabrzęczał. Więc stary grat śpiewa jeszcze! Ciekawość, ilu tonami śpiewać jeszcze może! Dziesięć palców tulipanowego kształtu opiera się na wyżółkłych, wzdłuż popękanych klawiszach, puszcza się po nich, bieży coraz żwawiej, uderza coraz mocniej, aż stary klawikord brzęczy cały hulaszczym, skocznym, coraz skoczniejszym, szaleńczym tańcem. Trzy nuty, powtarzane nieustannie i zawrotnie, wciąż i rytmicznie przerzyna krzyk jednej, ostry, śpieszny, namiętnie wołający do tańca bez końca, do szału bez uzdy, do hałaśliwych, pijanych, grubych, strugami potu oblanych podskoków. Ciężko snadź delikatnemu, staremu gratowi wydawać takie krzyki i szały, bo podskakuje, wygina się w strony różne, a w harfianem, czy komarowem jego brzęczeniu słychać takie stękanie, skrzypienie, dmuchanie, dyszenie, że śmieje się grający, śmieją się ci, którzy go otaczają, uśmiechają się nawet urzędnicy, radzi może chwilowemu urozmaiceniu całodziennej nużącej czynności. W ten chór wesoły mieszają się niebawem dwa jeszcze głosy. Najpierw gil muzyką zwabiony, przylatuje z ogrodu, zawisa u okapu i, czerwonym łebkiem z przestrachem, ze zdziwieniem kręcąc, szczebiocze: „co to? co to? co to?“ Potem pies żółty, do reszty muzyką rozżalony, jak raz naprzeciw grającego staje i z wyciągniętym w górę pyskiem chudym, przeciągle, przenikliwie wyje. Ale i małpka bronzowa zaszamotała się nad stołem, dzwonek rozbrzmiał silnie, donośny głos zawołał:
— Po raz trzeci: trzy dwadzieścia! kto da więcej?
Pokątny doradca odrywa palce od klawiszów i odkrzykuje:
— Trzy czterdzieści!
Poczem z lekceważącym gestem do młynarza mówi:
— Czart bierz! niech go tam bębny moje do reszty roztłuką!
Wtedy stary człeczyna w długiej do kostek siermiędze, jak kloc ciężki opada od poręczy ganku, do której był uczepiony, mruczy coś pod siwym wasem i, bardzo powoli dom okrążywszy, do ogrodu wchodzi.
Wilgoć, milczenie, zmrok panują w krzyżujących się alejach szerokich i ważkich, na kwadratach zasadzonych owocowemi drzewami i sterczących mnóstwem suchych badyli, w gęstych grupach krzewów, na klombach, pośród którch świecą brudną żółtością i bielą przymrożone kwiaty. Liście opadłe, wilgocią do ziemi przybite, zaścielają wszystkie drogi, tylko gdzieniegdzie wybija się z ich pstrego pokładu czerniejąca zieloność trawy. Przez szeregi drzew tworzących aleje i przez gęste ich grupy widać, za coraz ciemniejszemi koronkami gałęzi, niebo coraz głębiej szarzejące. Powietrzem prawie nieruchomem przelatują lekkie wiatry, a ilekroć nadlatują, u stóp drzew, z cichutkim szelestem porywają się tumanki opadłych liści i, trochę tylko posunąwszy się nad ziemią, padają znowu ociężałe, zamierające.
Stary Joachim, idąc kasztanową aleją, stopy ciężko obute bardzo powoli stawia na sprężystem podscielisku liści zwiędłych i mokrych.
Idzie, staje, z głową zadartą spogląda na szczyty kasztanowe, znowu idzie, zatrzymuje się, dziwnie starannie ogląda miejsce, na którem stała pod wiązem ława; idzie dalej, w wązkiej, lipowej alei pacierz mruczeć zaczyna i przerywa go sobie na widok brzóz płaczących, przed któremi długo kiwa głową, aż skręciwszy na inną znowu drogę, kroki wstrzymuje przed wielkim klombem krzewów. Na bez koralowy patrząc, palcem dotyka oczu i wraca do kasztanowej alei, z której skręca w inną, złożoną z lip i jasionów, aż znowu znajduje się pod wiązem i od niego stąpać zaczyna wzdłuż szeregu brzóz płaczących. Tak chodzi po jednych wciąż miejscach, zamyślony, czasem palcem dotyka oczu, czasem ręką czyni gesty zastanowienia, a za nim, tuż za skrajem jego długiej siermięgi, chodzi stworzenie chude, smutne, nieśmiałe, ze spuszczonym ogonem i pyskiem, tak cicho stąpając, że kroki jego na zwiędłych i mokrych liściach nie sprawiają żadnego szelestu. Raz przecież, tam gdzie liści było najwięcej, zaszeleściły. Joachim ogląda się i staje. Człowiek ze spuszczoną twarzą i pies z lękliwie podniesionym pyskiem patrzą na siebie przez chwilę niezmiernie smutnemi oczyma.
— Pójdź, Azor!
Żółty pies uszom swoim nie wierzy, aby ktokolwiek jeszcze na świecie mógł doń przyjaźnie przemówić! Stoi i czeka.
— Pójdź, Azor.
Teraz pies śmielej już nieco za długą siermięgą człeczyny iść zaczyna i obydwaj wychodzą z ogrodu.
Przed domem, na ganku i na dziedzińcu już ani duszy żywej niema. Odjechali, odeszli wszyscy. Cicho. Drzwi domu z wypukłym rysunkiem zamknięte; wrota obór i stajen zamknięte: okna oficyn ciemne; czuć, że i za niemi żadnej duszy żywej niema. Cicho i pusto. W górze niebo głęboko szare, w powietrzu zmrok, u dołu ziemia mokra, zryta stopami ludzi i kopytami zwierząt; dalej, dokoła, ciemne, rozległe, śpiące pola, a pod czarnemi koronkami drzew bezlistnych — dom długi, bielejący w zmroku, z zamkniętemi drzwiami i oknami.
Joachim zdala przed gankiem staje i na piersi kładzie szeroki znak krzyża, jak to ma zwyczaj czynić przed leżącym w trumnie umarłym. Potem ku bramie iść zaczyna, lecz przypomniawszy coś sobie, odwraca się i woła:
— Azor, pójdź!
Pies, życzliwe wołanie usłyszawszy, wydaje ciche skomlenie radości, bieży, a gdy znajduje się już tak blizko człowieka, że pyskiem skraju siermięgi prawie dotyka, znowu powoli, bez szelestu iść zaczyna. Tak jeden za drugim wychodzą z bramy, przez chwilę w prostej linii przerzynają pole, potem na boczną drożynę zwracają, maleją, czas jakiś majaczą jeszcze w oddaleniu punkcikiem coraz drobniejszym, aż w niezmiernym rozłogu pustki, zmroku i śpiących pól — znikają.
Wtedy nie pozostaje tu już nikt żywy, ani nawet pies. Wieczór staje się coraz ciemniejszym, bo szmaty chmur płyną już teraz pod obłokami i zaczynają spuszczać na ziemię deszczyk drobny i zimny. Tak upływa godzin parę, poczem ciszę przenikają nawskroś coraz silniejsze podmuchy i szumy. Przylatują one od łąki, na której ciemność kłębi się to gęstsza, to rzadsza, budzą w olchach szpaki, na jabłoni gila, w wiotkich gałęziach brzozowych srokę, która wybucha chrypliwym od senności śmiechem: „kra! kra! kra.” Potem ptaki usypiają znowu, a wiatry od łąki lecą coraz szybsze, przyciszonem huczeniem napełniają aleje, z lekkim trzaskiem łamią suche gałązki i badyle, przenikają aż do dna warstwy liści zwiędłych, które wzdymają się w tumany, lecą przez ciemność, rozsypują się, padają i znowu wzbijają się, szeleszczą, lecą. Aż w najsilniejszym podmuchu zaszamotały się drzewa najbliżej domu rosnące i gałęźmi, jak palcami, w ciemne jego szyby zadudniły, zadzwoniły.
Do ciemnego wnętrza domu wnika przez okna mętna światłość, coś nakształt szarej godziny wobec grubej nocy, i pasami kładzie się na sufitach nizkich, na gładkich posadzkach, na ścianach, od końca do końca nagich. Ściany te, zalane ciemnością, napełniają teraz szepty ciche, lecz tłumne, w których wyraźnie słychać akcenty zapytań zadziwionych, strwożonych, coraz naglejszych, niespokojniejszych, szybszych. Zdawać się to może pełnem trwogi i niedowierzania porozumiewaniem się mnóstwa istot, które, z różnych stron tu zleciawszy, znalazły się wobec czegoś, co wprawiło je w obłęd zdumienia. Słychać jak wirują dokoła siebie z szumem drżącym i niespokojnem szeptaniem, nie wiedząc, dokąd iść, gdzie szukać, kędy spocząć, pocieszyć się, wspominać. Zrazu w wielkiej sali zgromadzone, rozpraszają się niebawem po całym domu, w którym już niema żadnego spokojnego miejsca. W jednym z pokojów wszystkie cztery ściany obiega szmer kroków ciągły, nieskończony, niezmordowany, jakby czegoś rozpacznie szukający, jakby goniący widmo, które wciąż okazuje się i znika. Gdzieindziej odzywa się westchnienie, w którem brzmi jedna zgłoska. „Ach, ach, ach!” a naprzeciw daje się słyszeć stłumiony okrzyk: „Boże! Boże!“ poczem westchnienie i okrzyk powtarzają się ciągle, to wzdymając się, to opadając, tworząc rozmowę o nierównym i nieznużonym rytmie. Gdzieindziej brzmi wołanie, w którem czuć przyzywanie kogoś po imieniu, przyciszone, monotonne, ciągłe, ciągłe, coraz tęskniejsze, nadaremne. Tu przez pokoje ktoś bardzo śpiesznie bieży i ze stukiem na podłogę pada; tam cieniutki głosik brzmi skargą, którą tłumią pocałunki, wnet zagłuszone jękami, przebiegającymi wszędzie i krzyżującymi się z mnóstwem biegnących w różne strony łkań, wołań, zapytań śpiesznych, rozmów szemrzących, jak użalania się przewlekłe i pełne namysłu obrady. W tym zgiełku cichym, a jednak tłumnym, głos męski, przerażony, donośnie przemówił: „Więc już! więc już!“ Inny, łkaniem wzdęty, odpowiedział: „Koniec! koniec! koniec!” inny jeszcze wzbił się głośnym krzykiem: „Wodzu mój!” a inny, skrzydłami o ścianę tłukąc, powtarzał długo: „Gwiazdo, gwiazdo, gwiazdo, za którą dałem życie!” — jeden jeszcze zaszeptał: „Mamo złota! mamo złota!“ i stopił się w płaczu, a drugi delikatny, nieco rozromansowany, od starości dygocący, słabo zawiódł: „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły!“ Lecz wszystko to zagłuszył wielki szum, wołający: „Cicho! cicho!” i wkrótce przemieniony w zbiorowe, ogromne, głębokie szlochanie, które wzdęło się w lament przewlekły, pełen zawodzeń, narzekań, wołań, wzywania Boga, opowiadań, brzmiących jak długie recytatywa, w lament, który napełnił dom cały od wierzchu do dołu i trwał bardzo długo.
Wiatry lecą od łąki, na której kłębią się ciemności, szumią w olchach, huczą w alejach z kasztanów, lip i jasionów, wstrząsają wiekową głową wiązu, łamią z małym trzaskiem suche gałązki i badyle, podnoszą z ziemi szeleszcząc tumany uschłych liści, szamoczą gałęźmi drzew, najbliżej domu rosnących. Te gałęzie bezlistne, twarde, od deszczu mokre, jak palcami dudnią po szybach okien, za któremi, w pustem wnętrzu domu, zapanowuje, o bladym i słotnym poranku, niezmącona cisza grobu.








BABUNIA.





I.

W sukni czarnej, w białym czepku na siwych włosach siedziała w pokoju chorych wnuków i przy świetle małej lampy robiła pończoszkę. Synowa, po paru nocach, spędzonych nad łóżeczkami maleństw, spała w pokoju najodleglejszym; w sąsiednim syn pilnie pracował przy biurku. Za oknami ulica ustronna milczała grobowo, bo wieczór był już późny. Chore dzieci spały, babunia dumała. Prędko, prędko obracała druty pończoszki w palcach żółtawych, na które padało światło lampy; twarz, osłonioną cieniem, jak woalem, pochylała nad robotą i dumała.
Co się stało biednym maleństwom, że tak nagłe zachorowały? Lekarz, przyjaciel domu, gdy je oglądał, miał minę strapioną. O, Boże! Dzieci, to szkło kruche, to lekkie listki jesienne; lada co może je skruszyć i zdmuchnąć! O, Boże! Smutno na ziemi. Każde dobro niepewne, każdy skarb nietrwały; dziś jest, jutro może już nie być; rzadki dzień bez wspomnień żałosnych lub przewidywań trwożnych. Powiadają ludzie, że wspomnienia są klejnotami, zgromadzonymi na porę ubóstwa. Może inni tak czują, ona nie. Dla niej wspomnienia — to obrazy kochane, oprawione w łzy, a dlatego w łzy, że nie może patrzeć na nie oczyma suchemi.
Ale, co im się stało, co im jest, tym kociętom drogim? Na Wandeczkę lekarz weselej trochę spoglądał, ale Tadzio zaniepokoił go widocznie. Bo też chłopczyna ten nie jest wcale dzieckiem zwykłem, a dzieci niezwykłe... o, Boże!..
W domu i za domem cisza głęboka i jeden tylko jest w niej odgłos: w sąsiednim pokoju pióro skrzypi po papierze, równo, ciągle. Niekiedy też chore dziecko zaszeleści w pościółce i zcicha zastęka; wtedy babunia podnosi głowę i pochylona ku łóżeczkom, wsłuchana, oczekująca, tak wygląda, jakby na pierwsze kiwnięcie palcem tej mary, która zwie się nieszczęściem, gotową była biedz, lecieć, osłaniać, bronić... Ale dzieci śpią ciągle. Może to być sen sztuczny, przywołany przez tę miksturę, która we flaszce stoi na stoliku i sztywną receptą sterczy pod światłem lampy. Flaszka z receptą w świetle lampy przysłonionej ma w sobie coś ponurego. Ponurość płynie z ciszy grobowej, która dom napełnia, z długich cieni, które od sprzętów padają na ściany, z nierównych oddechów chorych dzieci, z równego ciągłego skrzypienia pióra po papierze, w pokoju sąsiednim.
Jak on pracuje, ten wysoki, barczysty człowiek, o północy schylony jeszcze nad biurkiem! Babunia widzi przez drzwi wpół otwarte plecy jego przygarbione, głowę, z siwiejącemi włosami, profil surowy, z goryczą na ustach i siecią zmarszczek na czole. Z postawy i rysów ten syn podobny do ojca, ale nie z charakteru. Jaś był wesoły, otwarty, odważny, miał dłoń wiecznie rozwartą przed ludźmi, a dla niej — choć już siwieli oboje — serce kochanka. Zygmuś jest skrytym, ostrożnym i ostrym, nawet dla matki. Ona go nie potępia za to, o, nie! Gdzież tam! Wie doskonale, że szorstka ręka życia zmięła w ten sposób duszę jej syna, znużyła ją i zaprawiła goryczą. Jaś także cierpiał wiele, ale w sposób inny. Babunia umie rozróżniać gatunki cierpień: tyle ich widziała! Nieszczęściem Zygmusia jest to, że żyje w momencie twardym dla życia. Bóle skrywane zasłały mu, jak kamienie, dno duszy; reszty dokonała praca znojna, z nagrodą zbyt szczupłą. Babunia uniewinnia syna, bo siwa jej głowa pod białym czepkiem myśli więcej i rozumie głębiej, niż się to zdaje otaczającym. Niemniej przyznać się musi przed samą sobą, że trochę lęka się Zygmusia. Nie dlatego, aby wyrządził jej kiedy jaką krzywdę, albo dotkliwą obrazę; owszem, nie uchybia nigdy ceremoniałowi uszanowania synowskiego. Ale ona wie, że ten ceremoniał to forma, z której miłość uciekła. Była kiedyś! Widuje ją i teraz na obrazach, oprawionych w łzy, ale inaczej już nigdy, oddawna. Przytem natura jej miękka i wrażliwa cofa się z trwogą przed głosem ostrym, gestem szorstkim, wejrzeniem chmurnem. Starość uczyniła ją nieśmiałą i wciąż szepce do ucha: „Nie dokuczaj, nie nasuwaj się na oczy, nie przyczyniaj nikomu ciężaru lub więzów“! Więc z jednej strony ceruje i łata swoją odzież, a z drugiej usuwa się w kącik najgłębszy życia domowego. Pomimo to jeszcze czuje, że zawadza. Synowa, kobieta uczciwa, lecz oschła i wiecznie stroskana, wolałaby mieć w domu siostrę swoją, niżeli matkę męża; usuwa też ją od dzieci, może zazdrosna o ich serca. I ma prawo to czynić, ma prawo! Jest im najbliższą, one do niej należą. Nawet pokoik pod dachem przydałby się bardzo dla wnuczki najstarszej, już podrastającej. Słowami nikt jej nic nie wyrzuca: lecz zdarzają się spojrzenia, gesty, równie wyraźne, jak słowa: a jej i tego nie potrzeba, aby rozumiała, że jest u tego wozu piątem kołem, w tej księdze kartą zżółkłą, z pismem zbladłem, której nikt już czytać nie chce. Więc i nie upomina się o to nigdy. Cokolwiek czuje i myśli, nie zwierza tego przed nikim; wszyscy też mniemają, że lata zgasiły w niej do szczętu wszystek ogień i wszystko światło. Otrzymuje z łaski syna to, czego jej jeszcze potrzeba: kąt ciepły, pożywienie, odzież; gdyby występowała z pretensyami innemi, byłaby wprost śmieszną. To też nie występuje; lecz niekiedy bardzo wyraźnie czuje w sobie jeszcze duszę ludzką, duszę kobiecą, której rosół nasycić, ani piec ciepły rozgrzać nie może, która też kurczy się i napełnia smutkiem od głodu i chłodu, nieznanego ciału. Ciało syte, dusza głodna; ale babunia jest rozsądną i uczucie osamotnienia głębokiego kryje przed ludźmi, jak zbrodnię. Tylko często, z głową schyloną i rękoma splecionemi dokoła opadłej na kolana pończoszki, odmawia długi różaniec imion drogich, umilkłych na wieki; a wtedy to wszystko, co napełnia jej duszę szczelnie zamkniętą, wylewa się przez oczy kroplami, pełnemi obrazów. Na tych obrazach jaśnieją, uśmiechają się, po imieniu ją nazywają oblicza pogasłe na wieki, drogie, a wśród nich najczęściej, najnatarczywiej, najrzewniej, jedno najdroższe...
Jednak, w tej chwili, wszystko, co od lat wielu było jej samotnością serdeczną, tęsknotą, żalem, nazywa urojeniami pustemi i grzesznemi. Gorzko wyrzuca sobie, że mogła smucić się, albo pragnąć czegokolwiek, wtedy, gdy dzieci były zdrowe. Jakże była samolubną i marną! Pragnąć czegokolwiek, cierpieć, gdy te drogie kocięta są zdrowe i wesołe — to złość i głupota! Teraz dopiero oko w oko spogląda nieszczęściu prawdziwemu. O życie obojga drży zarówno, lecz musi przyznać się przed Bogiem i sobą, że... no, cóż robić! grzeszną jest, lecz z pomiędzy wnuków, z pomiędzy wszystkich istot żyjących, najwięcej kocha — Tadzia; to z pośród kociąt — kocie najdroższe. Dziwnie podobny do nieboszczyka Jasia: to samo czoło białe i otwarte, te same oczy błękitne, jak niebo. I ono jedno z rodziny lgnie do niej serdecznie, na jej widok biegnie, rozwierając ramiona, jak ptaszę skrzydła; spędza też z nią często szare godziny zimowe...




II.

Bo w zimowe wieczory babunia przesiaduje najczęściej w pokoiku swoim i odmawia różaniec imion drogich, umilkłych w śmierci lub w oddaleniu; wspomina, a tymczasem szara godzina coraz ciemnieje, ciemnieje, aż pokoik na górze z jednem oknem napełnia się grubym zmrokiem. W tedy zaczyna stawać się wkoło niej rzecz szczególna. W grubym zmroku zaczynają powstawać formy białawe lub czarne, zrazu jedna, potem kilka, kilkanaście, coraz więcej. Babunia jednak ani lęka się, ani dziwi, bo wie oddawna, że są to widma rozsianych po świecie grobowców, które w ciemności ciszy przybywają do niej, mnożą się i stają tak licznemi, jakby kto je tu nasiał pełną garścią. Dokoła fotelu, na którym siedzi, pośrodku pokoju, we wszystkich jego kątach, bieleją w szarym zmroku widma grobowców, wyższe, niższe, pośród których krzyże czarne rozstawionemi ramionami zmrok ten przerzynają. A wśród tych form białawych i czarnych przeszłość lata na cichych skrzydłach i... szepce — szepce imiona zdrobniałe, słowa serdeczne, rozmowy poufne: wszystko, co serce miało, utraciło, a pamięć podjęła dla przechowania dośmiertnego. Szara godzina, pełna białawych i czarnych widm grobowców i krzyży, napełnia się jeszcze szeptem, w który babunia wsłuchuje się pilnie, gdy z oczu jej na suknię czarną pada tyle kropli gorących, ile słów dokoła jej białego czepca wyszeptuje przeszłość.
Wtem — skrzyp! drzwi otwierają się powoli i głosik dziecinny zapytuje:
— Czy babunia śpi?
— Nie śpię, kocię najdroższe, nie śpię! a co tam takiego?
— Nic, ja tak sobie... psysedlem do babuni... — I już jest na jej kolanach. Zapaliłaby lampę, ale tak mocno oplótł ją ramionami, że poruszyć się jej nie daje. Po co lampa? I pociemku można całować babunię to w jeden policzek, to w drugi, przygładzać jej włosy nad czołem i głosikiem cieniutkim prosić:
— Babuniu, wielse!
Bo była to namiętność tego malca: uczyć się z ust babuni wszystkiego, co tylko ona sama na pamięć umiała.
Więc rozpoczyna się duet:

— A czy znasz ty, bracie młody,
Twoje ziemie, twoje wody?

— A czy znasz ty, blacie młody,
Twoje ziemie, twoje wody?

Za jej głosem łagodnym srebrny głosik dziecinny powtarza rymy, strofy. Widma grobowców i krzyży znikają; od dwu twarzy, ku sobie przybliżonych, bije w grubą, szarą godzinę łuna zachwycenia...




III.

Cyt! poruszył się, jęknął, w pół świetle rozległ się szept świszczący: pić.... gorączka. Babunia porwała się z krzesła i tak lekko, jakby miała nogi dwudziestoletnie, przybiegła do małego łóżka. Szklanka z napojem, przyłożona do ust otwierających się, jak dziobek ptaszęcy, kilka słów, zamienionych pieszczotliwemi głosami — dziecko spało znowu. Spało, lecz niespokojnie, z oddechem przyśpieszonym, z drganiami bólu na tem drobnem czole, które było tak uderzająco podobnem do czoła nieboszczyka Jasia. Pochylona, z oczyma wlepionemi w dziecko chore, z rękoma bielejącemi, jak opłatki na sukni czarnej, babunia myślą wołała coraz błagalniej: Boże! Boże! Boże! — Nic nad to jedno imię myślą wymówić nie mogła, lecz wlała w nie wszystkie siły, cały wzlot, całe naprężenie serca strwożonego. Więc nie spostrzegła, że do pokoju weszły dwie kobiety i przy niej stanęły. Jedna z nich szeptała:
— Niech mama już spać idzie. Adelka przyszła i będzie czuwać nad dziećmi do rana.
Adelka, siostra synowej, podstarzała panna, w jedwabnej sukni, z chłodnemi oczyma i zaciętemi usty... W sercu babuni zawrzało. Dlaczego ma ustępować przed Adelką? Matka, to co innego, ale ta... prawie obca! Jedwabną suknią przy samej główce dziecka szeleści, zbudzić je może, a potem sama zasnąć gotowa, bo serce jej nie będzie pewno młotem takim, przy którego stukaniu spać niepodobna. Wyprostowała się, spojrzała na synową oczyma, w których przemknął błysk dwudziestoletni, i cichym szeptem zaczęła:
— Moja Julciu...
Ale chuda kobieta, ze znużoną twarzą, wpadła jej w mowę:
— Moja mamo, niech się już mama nie sprzecza! Kiedy takie nieszczęście w domu, nie trzeba przynajmniej robić ambarasu.
Robić ambaras! Było to jej staranie wieczne i gorliwe, aby nie robić nikomu ambarasu. Oczy zgasły, plecy się przygarbiły: miała odejść. Ale Adelka, idąc przez pokój, jak wiatr zaszeleściła suknią. Jestże sens wkładać suknie jedwabne do czuwania nad choremi dziećmi! Splotła ręce jak do modlitwy:
— Moja Julciu, może pozwolisz, abym tę jedną noc przesiedziała przy nich...
Tu jednak wtrąciła się już Adelka:
— Rozchoruje się pani od niespania i zrobi w domu drugą jeszcze biedę!
A synowa dodała:
— Trzeba, moja mamo, o wieku swoim pamiętać!
Niechże ją Bóg broni, aby miała domowi temu robić biedę jakąkolwiek! O wieku swoim też pamięta. Ma się rozumieć! Jakże mogłaby choć na chwilę zapomnieć o tem, o czem wszystko co chwila jej przypomina?
Odeszła. Tylko co biegła do łóżka chorego wnuka tak lekko, jakby miała lat dwadzieścia, a teraz, gdy przechodzi przez pokój syna, wciąż nad biurkiem pochylonego, stopy jej zaledwie wloką się po ziemi, ból krzyża dolega i głowa smutna, ciężka, o tem tylko myśli, jak zdoła przebyć tę noc nieskończoną, zdala od chorych kociąt, zwłaszcza od Tadzia. Nie wiedzieć jak mu jest i co się z nim dzieje — to męczarnia. Wie, że noc głucha przejdzie jej w bezsenności, napełnionej trwogą: więc kibić wątła pochyla się, przygarbia, przybiera pozór starości niedołężnej. Przytem obuwie, płytkie i znoszone, co chwila uderza o podłogę ze śmiesznym odgłosem: klap! klap! Jest w tym odgłosie smutny komizm rzeczy zaniedbanych i zniszczonych. Ale wkrótce miesza się z nim szept przy biurku:
— Mamo! mamo!
Co się stało? Zygmuś przemówił do niej! Od lat wielu nie zdarza się to prawie nigdy. Dawniej próbowała o tej porze zbliżać się do pracującego, pogłaskać go po włosach, przypomnieć potrzebę spoczynku. Ale spostrzegła, że mu przeszkadza, że pocałunek ręki, którym odpłaca jej nieśmiałą czułość, jest roztargniony lub zniecierpliwiony: więc nabrała przyzwyczajenia przesuwać się za jego plecami, z cichością cienia. Teraz on sam ją zawołał. Zdziwiona, zbliżyła się natychmiast.
— A co, Zygmusiu?
Prostując grzbiet stężały od pochylenia i patrząc na nią z pod powiek znużonych, powiedział, że miał potrzebę zajrzeć dziś na strych, dawno niezwiedzany przez nikogo, i niespodziewanie znalazł tam w kącie najciemniejszym zegar, o którym wszyscy zapomnieli.
— Ten zegar z kurantami, co to... pamięta mama?... stał w pokoju ojca.
Aż ręce splotła u piersi, tak zdziwiła się i ucieszyła.
— Mój Zygmusiu! Zegar z kurantami! Ależ pamiętam! jakże mogłabym nie pamiętać! Na strychu, w ciemnym kącie... ot, mój Boże! a dawniej.... Nie śmiałam nigdy zapytać się o niego. Aż się znalazł! Czy został tam, Zygmusiu, w ciemnym kącie? Czy będę mogła jutro pójść na strych, do tego kąta... zobaczyć?
Mówiła o zegarze, jak o człowieku, wargami drżącemi.
— Myślałem, że widok tego grata sprawi mamie przyjemność, więc sam, ze stróżem, zaniosłem go do pokoju mamy. Stoi tam przy ścianie. Klucz do nakręcania na szafce. Zardzewiał trochę.
Zapragnęła podziękować; głowę syna, który pomyślał o sprawieniu jej przyjemności, ramieniem ogarnąć; ale ta głowa była już pochylona nad arkuszem papieru, a ręka zatapiała pióro w kałamarzu.
— Tak późno, Zygmusiu... zdrowie stracisz — szepnęła.
Pisząc już i nie podnosząc oczu, odpowiedział:
— Cóż robić, moja mamo? Tak trzeba!
Oddaliła się, myśląc: to prawda! tak trzeba! Uczciwy jest, ma obowiązki ciężkie, czyni im zadość wytrwale, twardo. Tylko w potrzebach ciężkich i w pracy twardej serce jego ociężało i stwardniało. Nie zanikło przecież. Pamiętał stary zegar, na widok jego pomyślał o matce. Miał serce, tylko na rozczulanie się czasu nie miał. Życie jest takiem: przyciska serce głazami ciężkiemi, aż skurczą się a czasem i skruszą. Szkoda serc, bo są to jedyne niefałszywe brylanty świata. Cóż, kiedy tak trzeba!
Znowu raźnie, lekko wstępowała na ciemne wschodki. Pilno jej było powitać przyjaciela starego, świadka czasów przeminionych, który posiadał nietylko oblicze, ale i głos. Miała takie uczucie, jakby się dowiedziała o powrocie jednego z tych, którzy odeszli. Ktoś kochany zwartwychwstał. Biegła powiedzieć zmartwychwstałemu: jak się masz? czy pamiętasz?




IV.

Miał już chyba lat ze sto i niegdyś czasy wielkiej świetności. Był lubiony, oglądany, podziwiany, w porach właściwych starannie pobudzany do życia i śpiewu, aż przyszedł czas, że wsunięto go w kąt ciemny; zniknął ze świata i umilkł, jak się zdawało, na wieki. Teraz, nagle, wydobyto go z więzienia, w którem upłynęły mu długie lata.
Była to najprzód szafka hebanowa, dość wysoka, wązka, z bronzowemi ozdobami na powierzchni czarnej i z okrągłym otworem u góry. Przez ten otwór, w obwódce bronzowej, wyglądało oblicze zegara okrągłe, żółtawe, z dwunastu znakami rzymskiemi dokoła i dwiema długiemi liniami wskaźników. W świetle lampy ukazywały się wyraźnie ślady zaniedbania, któremu uległ: szczerby na drzewie, rdza na bronzie; ale pył otarto już zeń starannie i klucz do nakręcania złożono na szczycie szafki.
Babunia stała o dwa kroki przed starym zegarem, z głową, w białym czepku, nieco podniesioną, z wyrazem zadziwienia we wzniesionych oczach. Zwiędłe jej powieki mrugały prędko; na czole wysokiem sieć drobnych zmarszczek pogłębiła się i kołysała, jak fala wodna. Potem cienkie wargi poruszać się też zaczęły; coś zaszeptała i głową wstrząsnęła tak, jakby mówiła: „Jak się masz? Pamiętam! pamiętam! czy pamiętasz“? Ale nie przybliżała się jeszcze i ciągle z podniesioną głową patrzała.
Zegar wzajemnie patrzał na nią z góry przez okrągły otwór z bronzową ramką. Linie wskaźników, czarne na tle żółtawem, szeroko rozwarte, nadawały mu wyraz powitania i, jak ramiona rozpostarte do uścisku, mówiły: „Jak się masz? Zbliż się! I ja pamiętam! a jakże! pamiętam”!
Kilka minut upłynęło. Dwa stare oblicza, kobiety i zegara, jedno z dołu, drugie z góry, patrzały na siebie bez szmeru i ruchu, w świetle małej lampy u łóżka, okrytego pościelą szczupłą, z krucyfiksem na ścianie.
Po kilku dopiero minutach babunia, znowu z pośpiechem dwudziestoletnim, przystawiła stołek do szafki i, stanąwszy na nim, zaczęła oglądać zegar z blizka i ze stron wszystkich. Cały, caluteńki, z wierzchu. Ciekawość, jak tam jest wewnątrz. Można się o tem przekonać po nakręceniu. Niegdyś nakręcać go umiała; potrafi i teraz. Zna go, odkąd żyje. Stał w pokoju jej ojca, potem męża. W dzieciństwie jej wybijał godziny zabaw i nauk — w wieku dojrzałym — szczęścia i smutku; wybił też tę godzinę straszliwą, w której odszedł ją na zawsze jej Jaś najdroższy. Grywał pieśni, nie pamiętała już jakie, lecz które co godzina rozlegały się po domu, zaprawiając melodyą cisze nocne, rozmowy gwarne, szepty poufne. Zapragnęła teraz tych pieśni, jak mowy przeszłości zmartwychwstającej. Aby je od zegara otrzymać, trzeba go było w pewien szczególny sposób nakręcić. W zwykły sposób już to uczyniła i — o dziwo! — bez zwłoki najmniejszej, oblicze nieme przez lat wiele zagadało szmerem, trochę ochrypłym, lecz doskonale miarowym: tak, tak! tak, tak!
Już stary zegar nietylko patrzał, ale i mówił. Gdybyż zaśpiewał jeszcze!
Z kluczem w ręku zaczęła oglądać powierzchnię zegara, przypominać sobie, próbować. Przykładała do punktów rożnych klucz i palce, naciskała, otwierała, przesuwała, majstrowała, z takiem natężeniem uwagi i chęci, że zmarszczki czoła zbiegły się pomiędzy brwiami w jednę grubą fałdę, wargi wydęły się, oczy piwne nabrały ogników złotych. A oko w oko z tą twarzą kobiecą, pomarszczoną i skupioną, oblicze zegara, okrągłe i żółtawe, przybierało wyraz wesołości żartobliwej, bo światło lampy igrało po niem błyskami migotliwemi, od których też stare bronzy na szafce zapalały się gdzieniegdzie iskrą swawolną.
Nakoniec! pod palcami babuni coś zgrzytnęło, wysunęło się, zasunęło... Zegar i wewnątrz cały, niezepsuty: będzie grał kuranty! Będzie, lecz nie natychmiast. Grywał zazwyczaj przy wybijaniu godzin; kwadrans jeszcze zaczekać wypadnie. Zaczeka w ciemności, bo nie potrzeba nadaremnie zużywać nafty — i oczy lepiej odpoczną bez światła.
Wygodnie usiadła w starym fotelu, zgasiła lampę i — zadziwiła się przyjemnie. Mniemała, że pokój napełni ciemność gruba, tymczasem stanął on cały w świetle prześlicznem. Kędyś, pod niebem nocnem, płynęła zwolna twarz księżyca i uderzała w małe okno smugą światła podobną do wstęgi blado-złotej. Plecami oparta o staroświecką poręcz fotelu, babunia siedziała u skraju smugi księżycowej, która posrebrzała jej stopy i suknię, głowę pozostawiając w pół zmroku. O parę kroków za nią, także w pół zmroku, stał przy ścianie zegar stary, dobywając z czarnej szafki, jak mumię z futerału, oblicze okrągłe i białe. Babunia, ze splecionemi u piersi rękoma, patrzała na wstęgę bladozłotą, ukośnie spływającą od nieba promiennego do biednej podłogi z grubych desek, gdy o słuch jej uderzył dźwięk nieco chrapliwy, jeden tylko, donośny. To zegar wybił godzinę popółnocną. Wnet potem, w bladem świetle księżycowem i w ciszy głębokiej rozległa się muzyka — poważna, szeroka, niekiedy tkliwa, jak miłość kochanków, niekiedy dumna, jak tryumf rycerza — muzyka poloneza.
Babunia oderwała plecy od wysokiej poręczy fotelu, palec przyłożyła do warg, które zadrżały. Cyt! To ten sam polonez, którego grała na jej weselu orkiestra huczna, którego ona tańczyła z Jasiem w sukni ślubnej, z wieńcem mirtowym na włosach, w sali, napełnionej światłem rzęsistem i tłumem twarzy znanych, kochanych!...
Zegar gra; słychać w nim trąbki, fleciki, harfy, czasem waltornia uderzy w bas głęboki, a czasem, niespodzianie, melodyę porywa chór dzwonków cichych i, wydzwoniwszy frazes muzyczny, zwraca ją trąbkom, flecikom i harfom. To kurant starego zegara — ten sam polonez, którego ona tańczyła z Jasiem na swojem weselu...
W sali, napełnionej światłem ognistem, młody i raźny, z szerokiem czołem pod złotemi włosy, z rozkochaniem w błękitnych oczach i z czapeczką kwadratową w ręku, idzie on ku niej, całej w bieli, spłonionej, szczęśliwej. Stanął przed nią, ręką trzymającą czapeczkę uczynił szeroki gest zapraszający, drugą ujął jej rękę, i poważnym polonezowym krokiem poszli razem w światło rzęsiste, w tłum twarzy kochanych, w radość bez skazy, w szczęście bez granic.
Zegar grał, na oczy babuni opadała zasłona wilgotna, lecz, gdy po chwili skupiła się w kroplę dużą i na blade ręce opadła, oczy rozszerzyły się od zdumienia, trwogi, a usta zaszeptały nieprzytomnie: „Co to? kto to? o, Boże“! Z ciałem bezwładnem od zdumienia i trwogi, z głową odgiętą na poręcz fotelu, z ramionami, które podniosły się i drżące w powietrzu zawisły, babunia patrzała i szeptała: „Co to? kto to? o Boże“!




V.

Od nieba promiennego ku biednej podłodze z grubych desek, po ukośnej wstędze blado-złotej, zstępował poważnym polonezowym krokiem człowiek młody i raźny, z szerokiem czołem pod złotemi włosy, z rozkochaniem w błękitnem oku, z czapeczką kwadratową w ręku. Poznała go, patrzała, z ramionami zawieszonemi w powietrzu! a tymczasem zegar grał i on szedł, od nieba ku jej stopom, aż stanął przed nią i ręką trzymającą czapeczkę kwadratową uczynił szeroki gest zapraszający. Nie mogła jeszcze uczynić poruszenia najlżejszego; więc on zatopił w jej oczy spojrzenie, które znała tak dobrze, pamiętała tak głęboko, i zcicha rzekł: „Pójdź ze mną“!
Wtedy powstała i zupełnie tak samo, jak na wieczorze weselnym, z pochyloną głową położyła rękę na jego otwartej dłoni. Zegar grał, a oni, poważnym polonezowym krokiem, z twarzami ku sobie obróconemi, szli po wstędze blado-złotej, od biednej podłogi z grubych desek ku niebu promienistemu, coraz wyżej...
Szła lekko, stopami zaledwie dotykając drogi oświetlanej, i długo z pośród uczuć rozmaitych głos jej wynurzyć się nie mógł, aż przemówiła:
— Jak to dobrze, żeś przyszedł po mnie, Jasiu! Tak długo i ciągle tęskniłam za tobą.
On odpowiedział:
— Bóg kocha serca wierne i powraca im miłość szczęśliwą.
Uczuła, że tak było, bo fala napowietrzna, kojąca, ciepła, pełna rozkoszy przeczystej okryła ich oboje płaszczem rozwieszonym. Tak połączeni, szli dalej, coraz wyżej, a za nimi ziemia coraz dalsza, na nizinie coraz głębszej, malała, znikała.
Z twarzą ku jego twarzy obróconą mówiła:
— Jakiś ty młody, Jasiu! Gdy odchodziłeś, włosy ci bielały i plecy garbiły się trochę: a teraz jesteś zupełnie takim, jakim byłeś, gdy, siedząc przy moich krosienkach, po raz pierwszy rzekłeś, że mnie kochasz.
Z uśmiechem wskazał wstęgę blado-złotą, po której szli, i rzekł:
— Popatrz!
Spojrzała — jak dziewczyna w strumieniu przejrzała się we wstędze usłanej z promieni — i zobaczyła siebie młodą, wysmukłą, hożą, całą w bieli, z mgłą ślubnego woalu na włosach kruczych, i nietylko zobaczyła, ale także uczuła się młodą, hożą, gibką, ze stopami zrywającemi się do biegu, z powiekami, wstydliwie opadającemi na oczy olśnione i zdumione. Płonąc radością i zawstydzeniem, szepnęła:
— Gdzież się podziały lata, które, jak ciężkie pługi, orały mi ciało i duszę?
On, razem z nią pochylony nad zwierciadłem blado-złotem, odbijającem postacie młode i napowietrznym płaszczem miłości okryte, odpowiedział:
— Bóg kocha ciężko strudzonych i wraca im młodość.
Znajdowali się już bardzo wysoko, wśród gwiazd, których kule ogromne, złote, rubinowe, szmaragdowe, zakreślały w przestworzach nieskończonych harmonijne elipsy i koła. Nieskazitelna czystość eteru rozlegała się po tych przestworzach; w ciszy pełnej świateł, linii, ruchów zgodnych a swobodnych, mleczne drogi rozwijały kobierce, gubiące się w nieskończoności; komety świetne przelatywały, szumiąc warkoczami splecionymi z płomieni, jak bory, gdy po ich wierzchołkach szumią skrzydła orkanów niebieskich. Oboje teraz, młodzi i piękni, okryci płaszczem miłości szczęśliwej, nie szli już, ale płynęli nad wstęgą blado-złotą, coraz wyżej. Ona ręce zaplotła mu u szyi, on kibić jej objął ramieniem i z ustami przy jej czole mówił:
— Otwórz serce i pokaż mi je aż do dna. Opowiedz wszystko, skarż się, oskarżaj. Nim dopłyniemy do celu, złóż w dłonie moje wszystkie brzemiona, które niosłaś, abym je mógł pokazać tam, jako okup wejścia dla ciebie...
Jeszcze nie skończył, a ona zaczęła już spełniać jego żądanie. Stało się to bez żadnego udziału jej woli. Poprostu, ufność bezgraniczna przyszła i serce jej na oścież przed nim otworzyła. Rok po roku, dzień po dniu, od momentu, w którym się rozstali, aż do tego, w którym przyszedł po nią, z ust jej popłynął różaniec paciorek ciemnych, po których gdzieniegdzie tylko ślizgały się blade światełka. Z głową, złożoną na jego piersi, mówiła wszystko, żaliła się, opowiadała i jednego tylko z żądań jego spełnić nie mogła: nie oskarżyła nikogo. Bywała opuszczaną i zapominaną, dusza jej żyła długo w osamotnieniu i chłodzie; ale nikt temu nie winien, nikt! Wszyscy biedni na ziemi, wszyscy ciężkie brzemiona dźwigają: więc i ona dźwigała swoje, bo widać tak było potrzeba; a zawsze czuła to i myślała, że małej, w cierpieniu i winach wszystkim równej, przystoi jej tylko — przebaczać i milczeć. Więc nawet przed duszą własną nie oskarżała nikogo, a odkąd się z nim rozstała, nie opowiadała duszy swej przed nikim. Ale teraz, gdy to czyni, czuje, że wraz ze słowami wychodzą z niej wszystkie gorycze i żale, a natomiast wstępuje taka lekkość, jakby straciła wszelki pyłek brzemion ziemskich, a w zamian dostała — skrzydeł.
Znowu zatrzymał ją i wskazując na szlak promienny, nad którym płynęli, rzekł:
— Popatrz!
Spojrzała i w zwierciadle blado-złotem zobaczyła, że u jej sukni ślubnej wyrosły skrzydła. Krzyknęła z podziwu, ale nie był to krzyk taki, jakie rozlegają się na ziemi, bo z ust jej wyszedł akordem muzycznym, wydłużonym w pieśń radosną, która lecąc od gwiazdy do gwiazdy, echami zaczepiała każdą i razem z gwiazdami płynęła w przestworza nieskończone. On zaś rzekł:
— Bóg kocha cierpiących bez skargi i daje im radość bez granic!
Płynęli dalej, w napowietrznym płaszczu miłości szczęśliwej, z lecącą przestworzami pieśnią radości bezgranicznej, coraz wyżej.
Patrząc na niezmąconą pogodę jego oczu, przypomniała sobie chmury, ciężkie, które się niegdyś w nich odbijały, zapytała:
— Czy jesteś zbawiony?
On zapytaniem wzajemnem odpowiedział:
— Czy pamiętasz, co najwięcej kochałem na ziemi?
— Pamiętam — odrzekła. — Nade mnie, nad siebie i nad wszystko swoje kochałeś to, co nie było dla ust twych żywnością, ani dla ciała twojego schronieniem, ani dla głowy twej wieńcem chwały, ani dla piersi twej tarczą obrony. Przeciwnie, miłość ta była nieszczęściem twojem, chmurami przeglądała się w twych oczach i może przez nią — zawsze to sobie myślałam — przedwcześnie opuściłeś ziemię. Teraz przyobleka cię pogoda niezmącona.
Gdy przestała mówić, odpowiedział:
— Bóg kocha tych, którzy cierpią nie za siebie — i daje im niebo.
Byli już u wrót nieba; głos jego utonął w wybuchającym tu chórze głosów potężnych.
Po przestworzu rozpościerała się zasłona, nieścigniona okiem, w której przezroczach kryształowych płonęły wszystkie dyamenty i rozwijały się wszystkie kwiaty jakie były kiedykolwiek w łonach i wykwitały z łon światów wszystkich. Wznosiły tam arkady wszystkie tęcze i rozwijały się w kobierce wszystkie mgławice, zorze, jutrzenki, jakiekolwiek zdobiły kiedy wszystkie niebiosa; i cokolwiek na globach niezliczonych, wirujących po przestrzeniach bezgranicznych, było zaczątkiem piękności, wszelka barwa, linia, forma, nosząca w sobie jej pierwiastek, tu dosięgało pełni swej doskonałej. W tej zasłonie, rozpostartej u wrót niebieskich, odbijało się wszystko, co tylko było pięknem na światach niezliczonych, ale w spotęgowaniu, tak niepojętem dla istoty ziemskiej, jak są dla niej niepojętemu Wszechmoc i Bezmiar.
U bezmiaru zaś piękności, z którego była utkaną zasłona niebieska, grał bezmiar tonów. Gwiazdy, w wiekuistych podróżach swych tu przybywające, obracały się na swych osiach z graniem zgodnem i łagodnem, komety przelatujące ziały pieśnią materyi topiącej się w ogniu, eter dzwonił po kryształach, a morza, puszcze, otchłanie bezdenne, skrzydła niezliczone, wszystkie płomienie gorejące na wszystkich światach szumiały chórem gam, przebiegających wszechświat od krańca do krańca.
Lecz w tym hymnie ogromów pełno też było — o, dziwo! — głosów bardzo drobnych. Wyglądało to tak, jak szczebioty ptactwa malutkiego, szmery robaczków, pełzających w trawach, szelesty, z jakimi kiełki roślinne dobywają się z ziarn pękających, kwilenia w kolebkach, łkania w cichych nocach... muzyka gwiazd, komet, eteru mórz, puszcz, skrzydeł i płomieni — nie zagłuszała wcale tych głosów maluczkich: owszem usiewały ją one, jak ziarnka maku rolę bezbrzeżną, wyraźne, równe jej i — równie słuchane.
Kobieta w sukni ślubnej ze skrzydłami u ramion, z rękoma, zarzuconemi na szyję najdroższą, stała u zasłony, okrywającej wrota niebieskie i słuchała. W zachwyceniu i podziwie słuchała muzyki potęg, lecz najsilniej słuch jej wabiły głosy malutkie. Pośród nich żyła, z pośród nich tu przyszła.
— Czy słyszysz, Jasiu? To w pierwszym dnia brzasku szary wróbel odzywa się pod dachem, ten szmer cichy wydaje boża krówka, gdy z jednego źdźbła trawy przesuwa się na inne. Z takim szelestem kłos zboża, przez wiatr dotknięty, kłania się kłosom innym... a to westchnienie... o, jakże, mi znane! to Zygmuś, po pracy znojnej, z głową bezsenną, przewraca się na pościeli i wzdycha. Czy słyszysz Jasiu?
Wtem, wśród ziarn maku, rozsianych po roli bezbrzeżnej, jedno jeszcze zawołało ku niebu. Była to muzyczka drobna, złożona z trąbek, flecików i dzwonków. Kędyś, na nizinie, stary zegar z kurantami grał...
— Czy słyszysz Jasiu?
Słuchał. Z ziemi, z pod dachu rzuconego pomiędzy tysiące dachów, dobywała się muzyczka drobna, lecz poważna i szeroka, niekiedy tkliwa jak miłość kochanków niekiedy dumna jak tryumf rycerza — muzyka poloneza. Słuchał — i niebieską pogodę jego oczu powlekać zaczęła łza.
Strwożona zapytała:
— Czy zbawieni płaczą?
On odpowiedział:
— Są na ziemi takie opary, które wzbijają się łzami do oczu nawet — zbawionych.
Wtem z roju głosów malutkich, usiewających potężny chór ogromów, dobył się jeden jeszcze; był to wyraźny żałosny płacz dziecka.
— Tadzio płacze!
Przestała słyszeć gwiazdy i morza; słuchała płaczu dziecka.
— Czy słyszysz, Jasiu? Tadzio płacze... Biedactwo bardzo chore i jest tam przy nim kobieta z zimnemi oczyma, która szelestem sukni jedwabnej budzi go ze snu. Coraz mocniej płacze... Ja jedna uciszać, pocieszać go umiem. Ach, jak płacze! Czy słyszysz, Jasiu?
Nie słyszał. Z głową, pochyloną ku nizinie odległej, wsłuchiwał się w kurant zegaru, śpiewający o tem, co najwięcej kochał na ziemi, co nie było dla ust jego żywnością, ani dla ciała schronieniem, ani dla głowy wieńcem chwały, ani dla piersi puklerzem obrony — lecz tylko dla serca miłością i bólem bez granic.
W pobliżu zaś zegara, grającego kuranta, rozlegał się wciąż płacz dziecka, coraz głośniejszy, zmieszany z wołaniem coraz żałośniejszem:
— Babuniu! babuniu!
Kobieta od wrót nieba krzyknęła ku ziemi:
— Idę, kocie najdroższe! — idę, lecę!
Zleciała ze wstęgi blado-złotej i z pośród gwiazd grających, z pod zasłony utkanej z bezmiaru piękna spadła w próżnię ciemną, głuchą, bezdenną.




VI.

Od dość już dawna, kędyś na niebie, tarcza księżyca zsunęła się z widnokręgu i pociągnęła za sobą wszystkie swoje światła; poszła też z niemi za światy wstęga blado-żółta, która przez okno pokoiku babuni spływała od nieba promiennego do biednej podłogi z grubych desek. Teraz okno to kwadratową płachtą szarą przerzynało ciemność czarną. Babunia obudziła się w czarnej ciemności i w ciszy głuchej. Tylko stary zegar nad jej głową tętniał miarowo: tak-tak! tak-tak! a z dołu z pod podłogi dochodził płacz dziecka głośny, żałosny.
Oczy babuni pełnemi jeszcze były świateł niebieskich i rysów oblicza najdroższego; w uszach jej brzmiała muzyka gwiazd coraz dalsza, konająca, twarz oblał strumień łez. Ale z twarzą w łzach stanęła wyprostowana, szepcąc:
— Tadzio płacze!
Drżącemi rękoma zapaliła lampę, w której świetle oblicze zegara spojrzało na nią z góry i wskaźnikami, szeroko rozstawionymi, objawiło zdziwienie niezmierne.
— Wróciłaś? Jak to! Od wrót nieba wróciłaś?
Zatrzęsła głową.
Ale na rozmowę z przyjacielem starym czasu nie miała; już zstępowała ze wschodów prędko, śpiesznie, aż znalazła się w pokoju chorych dzieci.
Wandeczka cicho leżała w pościeli, lecz Tadzio bardzo płakał. Babunia, z głową podniesioną, przebiła się do niego przez gromadkę niewiast naradzających się i strwożonych. Teraz pomiędzy nim a nią nikt stawać nie może. Ona dla niego wróciła od wrót nieba.
— Kocię najdroższe!
— Babuniu!
Chociaż miał lat kilka, był wątłym, lekkim, i babunia, dźwignąwszy go w ramionach, nosić zaczęła w słabem świetle lampy nocnej, pośród cieni, które od sprzętów padały na ściany. Chodząc, głosem drżącym, czasem aż dygocącym, nuciła stary kurant zegara.
Płacz dziecka ustawał, zmieniał się w ciche chlipanie: twarz drobna, rozpalona gorączką, miłośnie tuliła się do ramienia najdroższego, aż głosik spłakany przemówił:
— Babuniu wielse!
— Wiersze, kocię najdroższe, chcesz wierszy? dobrze, zaraz będą!
Wśród długich cieni, które od sprzętów padały na ściany, w słabem świetle lampy nocnej, nosząc go w ramionach, posuwistym, polonezowym krokiem, to w jedną stronę, to w drugą, na nutę starego kuranta trochę śpiewać, a trochę mówić zaczęła:

— Dwór pod lipą stoi biały,
Pod Piastowym dębem chata...

— A on, który znał to już dobrze, razem z nią mówił dalej:

— Nad nią bocian gniazdko splata,
A w niej zije lud zuchwali.








PANNA RÓŻA.





Jak żyję nie doświadczyłam większego zdziwienia nad to, którem przejęło mnie opowiadanie, czy wyznanie, tego zacnego, wykształconego, przyjemnego, nadewszystko zaś bardzo, bardzo majętnego pana Seweryna Dorszy. Kiedy taki człowiek mówi, wierzyć trzeba; a jednak, któżby przypuszczał, któżby mógł się spodziewać? Więc słusznym jest rozkaz dany człowiekowi, aby nie czynił się sędzią bliźniego swego? Tak, tak! Bo czasem na nieznanem dnie czyjegoś serca leży w ukryciu taki brylant, że niech się przed nim i Książę-Rejent z angielskiej korony schowa! Tylko że samo jedno widzi go oko boskie...
Chyba jedno boskie oko widzieć mogło, że ta panna Róża posiada wogólności jakikolwiek brylant, gdyż dla ludzkich oczu jest to sobie taka niezajmująca i nic nie znacząca figurka, co to ją można sto razy widzieć, a niespodziewanie spotkawszy, nie poznać i sto razy spotkać, a ochoty do najmniejszego zbliżenia się nie doświadczyć. Ani młodości, ani wdzięków, ani wyższej inteligencyi, ani stanowiska w świecie — słowem: nic z tego wszystkiego, co może zbliżającemu się człowiekowi przynieść zysk pod postacią jakąkolwiek, więc też na zbliżenie zasługiwać. Bo tak: jeżeli kobieta jest piękną, choćby nieszpetną, choćby tylko młodą, to tam człowiek różnych przyjemności kapitalnych lub pomniejszych spodziewać się od niej może; jeżeli znowu posiada inteligencyę niezwyczajną, dowcip, talent, to oprócz konwersacyi przyjemnej i tego miłego podrażnienia ciekawości, które każda niezwykłość obudza, jest jeszcze w perspektywie niejaki odblask, rzucany przez wszelką rzecz błyszczącą na tych, którzy się do niej przybliżają. Zresztą piękny umysł — to w teraźniejszych czasach najczęściej, dla kobiety zarówno jak dla mężczyzny i piękna pozycya w świecie; a jeśli kobieta znajdzie się w posiadaniu tej ostatniej, nie przez samą siebie, ale przez męża — i tak dobrze, bo zkąd wzięta, to wzięta, byle była, a już zaraz łatwiej dostrzedz różne brylanty i w sercu i w głowie. Lecz istnieje cała kategorya kobiet takich, iż gdyby nagle rozwiały się w powietrzu i zniknęły, nikt nie spostrzegłby, że już ich niema, ani, spostrzegłszy, po nich westchnął. Bywa to nawet często pracowite, uczynne, usłużne, jakby wiecznie przepraszające za to, że żyje na świecie; a pomimo to szacunku i sympatyi ku sobie nie obudzą. Ej, nie! Siew uczuć jest zbyt drogim, aby go rozrzucić po takich jałowych dolinkach, gdy plony wydać może tylko na gruntach wysokich i żyznych. Do takich dolinek należy właśnie ta panna Róża, która, w charakterze ubogiej krewnej i zarządzającej gospodarstwem ochmistrzyni, przebywa w powszechnie znanym i szanowanym domu naszych zacnych, miłych, gościnnych, majętnych państwa Januarostwa. Mówię: naszych, bo mam zaszczyt sąsiadować z Dworami i poczytywać się za blizkiego znajomego, prawie za domownika ich właścicieli. Ładny majątek i — bez długów. Samo już to, że p. January nie ma długów, coś dla sąsiadów jego znaczy, bo każdemu jest przyjemnie zostawać w znajomości, a jeszcze i poufałej — z fenomenem. Gdyby brat p. Januarego żył, z majątkiem byłoby nieco inaczej, bo musieliby się nim podzielić. Ale ten biedny Bronek oddawna już przestał po tym świecie chodzić. Dlaczego i jakim sposobem przestał? — o tem dawniej w Dworkach ludzie mawiali po cichu, a potem mówić przestali, zapomnieli; pamiętały może sosny lasu, który zaczynał się bliziutko od dworu, a ciągnął się kędyś, aż bardzo daleko; pamiętać też musiała panna Róża, bo, wyobraźcie sobie państwo rzecz trudną do wyobrażenia, ale prawdziwą, że była ona niegdyś zaręczona z rodzoniutkim bratem naszego majętnego i kochanego p. Januarego, z tym biednym Bronkiem, co to tak marnie... No, mniejsza o to; ale było potem powszechnie wiadomem, że kiedyścić panna Róża była narzeczoną jednego z najprzystojniejszych i najmajętniejszych w okolicy naszej kawalerów. Sic transit gloria mundi.
Jednak, prawdę mówiąc, i teraz jeszcze, gdyby się kto przypatrzył uważnie, mógłby w niej dostrzedz nietylko ślady, lecz może i pewne przetrwałości dawnej urody. Nie będąc już młodą, i bardzo też starą jeszcze nie jest, tylko że nic wcale nikogo do przypatrywania się jej nie skłania, a skądinąd znowu taka panna Róża, jak świeczka przy słońcu, musi stawać się niewidzialną wobec takiej pani Januarowej. Bo okolica nasza prawdziwie pochlubić się może posiadaniem tej kobiety, różowej jak zorza, białej jak mleko, hożej jak młoda pani, okazałej jak królowa, a w dodatku mądrej... oho! Żeby była bardzo piękną — to nie: nosek za krótki, buzia za szeroka, włosy koloru blond, za rzadkie, ale cera jak róże ze śniegiem, wzrost bujny, ciała białego dużo, wargi koralowe. Żeby była wykształconą, albo utalentowaną — także nie; ale jest w niej sprycik taki, co to sam przez się stanowi pewien gatunek mądrości i to nie byle jakiej, bo prowadzącej do posiadania różnych dóbr tego świata... no, naturalnie, że nie tamtego, zaziemskiego, niepewnego, ale tego, tutejszego, praktycznego, jedzącego, pijącego i smaczno sypiającego świata. Już pierwszym dowodem tego spryciku było jej wyjście za mąż za p. Januarego.
Wdowiec z trojgiem dzieci, z włosami szpakowatymi a wąsem zupełnie już białym, ze zbytecznymi rumieńcami na tłustej twarzy i ze zbyteczną tuszą dla niewysokiej figury, nasz kochany i szanowany p. January zakochał się w dziewczynie do czerwcowego południa podobnej ale złamanego szeląga posagu niemającej. Może zresztą i za wiele powiedziałem, że zakochał się, bo i wiek nie bardzo był już po temu i nigdy nie należał do rzędu tych, którzy w niebieskich migdałach smakują. Ale w oko mu wpadła, podobała się, że zaś Dworki są majątkiem dobrym i nieobdłużonym: dlaczegóż miałby odmawiać sobie jednej przyjemności więcej w tem tak krótkiem i utrapionem życiu ziemskiem? A jeżeli to, że się o pannę Izę oświadczył, było bardzo zrozumiałem, głupcy tylko dziwić się mogli, że ona te oświadczyny przyjęła. Byli tacy, którzy dziwili się i tacy, którzy się martwili. Jakiś młokos na małym folwarczynie siedzący, który szalenie się w niej kochał, tak się jej postanowieniem zalterował, że aby w sąsiedztwie niewdzięcznej bohdanki nie pozostać, folwarczynę sprzedał i na skraj świata pojechał. Ale to wszystko jest pustym i czczym romantyzmem. Fakt zaś tak się przedstawia, że p. Januarowa żyje sobie w Dworkach, jak królowa, otoczona dostatkami, elegancyami, szacunkiem powszechnym i dworem, którego mąż jej jest pierwszym marszałkiem. Bo i to wiedzieć trzeba, że nasz rozsądny i skądinąd energiczny pan January, bardzo, bardzo zostaje pod wpływem żony; niektórzy utrzymują nawet, że cokolwieczek jej się boi. Żeby się bał — nie myślę, bo przecież majątek do niego należy, a ona ma na nim tylko prawną część i dożywocie; ten zaś, do kogo majątek należy, jest panem położenia i nikogo bać się nie potrzebuje. Ale trzydzieści lat różnicy w wieku małżonków — to istotnie racya, wytwarzająca pewną, że tak powiem, skłonność do ustępstw ze strony tej, na której niekorzyść różnica ta wypada. Bo to i energii mniej znajduje się po tej stronie i zawsze jakieś mimowolne poczuwanie się do winy, czy do niższości. Więc też i w tem małżeństwie, jeżeli kto ustępuje przed kim, to on przed nią, jeżeli kto znosi cokolwiek od kogo, to on od niej: tak się już z tem p. Januarowa urządziła; a przecież każdy przyzna, że największa mądrość człowieka polega na takiem urządzeniu się, aby o ile podobna najmniej znosić. Są tacy, którzy utrzymują, że cierpienia mają swoją dobrą stronę, kształcą serce, hartują ducha i coś tam jeszcze w tym rodzaju robią. Bajki! Zdrowie marnują, życie skracają, zmarszczki do twarzy napędzają, apetyt niszczą — i każdy, jak może, tak od zbawiennego pieprzu tego ucieka, tylko, że nie każdy uciec potrafi. Nasza kochana pani Januarowa potrafiła, więc słusznie mówię, że choć niby nie tak to bardzo wykształcona i rozumna, jednak — rozumna! Ale powracam do panny Róży. Ile razy wypadkiem stanęła w mojej obecności obok pani Januarowej, zawsze przychodziło mi na myśl: jakie to jednak bogactwo kontrastów na tym świecie istnieje! Nie jest bardzo małego wzrostu; ale, że ogromnie zeszczuplała, twarz ma bladą i ubiera się zawsze w szarą, beżową suknię: więc przy okazałej, świeżej jak zorza, świetnie wystrojonej pani Januarowej wygląda jak niteczka wątła i spłowiała, obok rozwiniętej w całej okazałości sztuki materyi jaskrawej, mięsistej i szeleszczącej. Stosunek pomiędzy dwiema temi paniami jest, naturalnie, takim, jakim być musi pomiędzy zwierzchniczką a podwładną — kobietą, której los sprzyja i taką, dla której nie okazał żadnej sympatyi. Kiedy przed ożenieniem się p. January prosił narzeczonej, aby zgodziła się na pozostawienie panny Róży w przyszłym swym domu, bo jest krewną jego i zupełnie ubogą, a w domu tym wyhodowaną, teraz zaś dzieci jego, osierocone po matce, hodującą — panna Iza chętnie na prośbę tę przystała, mojej siostrze zaś, z którą była i jest w wielkiej przyjaźni, zwierzyła się potem:
— A cóż mi to szkodzi, że ta stara panna będzie w domu? Owszem, zajmie się gospodarstwem i mnie przynajmiej nudne kłopoty z głowy zdejmie. Przytem, te dwie dziewczyny... chłopak nie tyle, bo większy, ale te dwie dziewczyny... jeszcze małe, mogłyby mi nieraz kością w gardle stanąć. Niech tam ona dogląda ich i różnych tam potrzeb ich pilnuje. Owszem, niech zostanie w domu; jeszcze jej pensyę jaką wyznaczę.
Ale panna Róża chciała z początku inaczej trochę stosunek swój do pani domu zrozumieć. Gospodarstwem i młodszemi dziećmi zajmować się — owszem, z całego serca, z wdzięcznością nawet za pozwolenie, pragnęła. Pensyjkę przyjęła także, bo i dawniej, nieco nawet większą, za te same czynności od krewnego otrzymywała. Tylko, że oprócz pracy z jednej strony, a pensyi z drugiej, coś innego chodziło jej po głowie. Wiem o tem wszystkiem szczegółowo od siostry mojej, a powiernicy p. Januarowej. Otóż niebawem po przybyciu do Dworków młodej pani panna Róża przyklękła u jej kolan i zaproponowała, aby były, to jest, aby ona i pani Januarowa, były sobie siostrami. Mówiła przytem o swojem przywiązaniu do p. Januarego, do domu, do dzieci, i o tem, że żonę jedynego krewnego swego gotową jest pokochać jak siostrę. Pani Januarowa zaś, z odznaczającym ją zazwyczaj rozsądkiem, odpowiedziała:
— Moja panno Różo, ja mam dwie siostry i nie powiem, abyśmy, razem u papy będąc, bardzo sobie życie nawzajem uprzyjemniały! Ja pannę Różę szanuję i w domu moim pani mieć będzie wszelkie wygody, ale próżnych słów nie lubię. Kochanie, siostry! po cóż to mówić, skoro my z panną Różą ani kochać się nie potrzebujemy, ani siostrami nie jesteśmy. Najlepiej żyć bez fikcyi!
Kiedy projekt zsiostrzanienia się w ten sposób upadł, panna Róża w jakiś czas potem poprosiła, aby pani Januarowa ją nazywała i siebie nazywać pozwoliła po imieniu:
— Te wieczne tytuły, takie chłodne!.. Mów mi: Róziu, ja będę mówiła: Izo. To cieplejsze i zbliża.
— Dobrze — odpowiedziała pani Iza. — Mnie wprawdzie nie zimno i nie wiem co od tego zależy, czy kto kogo tak, albo inaczej nazywa. Ale jeśli to pannie Róży zrobi przyjemność...
A przy najbliższej sposobności przemówiła po dawnemu: Panno Różo! Ta zrozumiała i nigdy już więcej tego przedmiotu nie dotknęła.
Jednak takie stworzenia cichutkie i bledziutkie bywają czasem bardzo uparte: coś w nich siedzi, jakaś niewyekspensowana sympatya, czy inna fikcya w tym rodzaju, i wiecznie pobudza do prób, które się też wiecznie nie udają. Tak i ta panna Róża: niezrażona kolejnem upadaniem swoich projektów, jeszcze przez czas jakiś próbowała młodą panią domu wziąść na czułość; do tytułu pani dodawała przymiotniki takie, jak: droga, kochana, złota, jedyna, dogadzała jej jak małemu dziecku albo staruszce, uwielbiała jej młodość, świeżość, urodę i ten zdrowy rozsądek, od którego sama o sto mil z okładem oddaloną była. Pani Januarowa przysługi i uwielbienie przyjmowała, jako rzecz zupełnie sobie przynależną, przymiotniki, towarzyszące tytułowi pani, pobłażliwie znosiła, lecz dalej na tej drodze zachodzić nie miała zamiaru, ani chęci. To też, ilekroć panna Róża w jakiś żywszy i wyraźniejszy sposób dążenia swe do wymarzonego zbliżenia objawiła, tylekroć p. Januarowa powstrzymywała ją słowami:
— Dobrze, dobrze, moja panno Różo, tylko bez tych fiksacyi.
Nigdy nie nabyłem pewności, czy pod tym ostatnim wyrazem pani Iza rozumiała zmyślenie, czyli obłudę, albo też obłąkanie czyli fiksacyę; wymawiała go zresztą zawsze z chwilową zmarszczką na białem czole i lekkiem wykrzywieniem koralowej wargi, które razem wzięte stanowiły tak zwany grymasik, bardzo ładny i z którym jej było bardzo do twarzy. Wolno przecież każdej ładnej kobiecie robić grymasiki, z którymi jej do twarzy! Ale na pannę Różę wszystko to wywarło wkrótce wpływ stanowczo zabijający złudzenia: ochłodła i ucichła, bardzo ucichła, tem bardziej, że i p. January, który dawniej gawędził z nią czasem i przyjaźń jej okazywał, teraz, zajęty młodą żoną i ciągłymi gośćmi, prawie przestał do niej mówić, stopniowo prawie przestał ją widzieć. Z początku to jeszcze, dawnemu przyzwyczajeniu wierny, niekiedy przysiadał się do niej, albo na „dzień dobry” i „dobranoc“ w rękę ją całował; ale pani Iza, cichutko i ze swoim ładnym grymasikiem, zaraz go przestrzegała:
— Mój Janusiu, tylko bez tych fikcyi!
Czasem mawiała: bez tych czułości! Więc wystrzegać się zaczął, rychło dawne przyzwyczajenie utracił, i do panny Róży odzywał się tylko w razie jakiejś potrzeby gospodarskiej, — krótko, sucho, zwyczajnie jak do osoby, która pełni w domu jakąś czynność, ale sama przez się zupełnie nic nie znaczy.
Więc panna Róża ucichła, ale tak doskonale, że choć często bywałem w domu szanownych państwa Januarostwa, nie pamiętam czy przez ostatnie kilka lat, dwa razy głos jej usłyszałem. I trudno, zaprawdę, było, aby mówiła, kiedy nikt do niej nie mówił. Jednakże dom w Dworkach jest z całego sąsiedztwa najbardziej ożywionym. Czemużby nie? Pokoje duże i ładnie umeblowane, jest więc czem oddychać i na czem wygodnie siedzieć; przyjęcie zawsze wyśmienite, bo i stać na to, i sam p. January zna się na kuchni jak rzadko kto; gosposia młoda, hoża, pasyami lubiąca grać w winta. Oboje państwo w Dworkach przepadają za wintem, ale ona jeszcze więcej niż on. Są tacy, którym się to nie podoba. Powiadają, że to jakiś świeżo importowany do nas zwyczaj, aby białogłowa młoda, silna choć drzewo rąbać, połowę życia, albo i więcej, przy kartach spędzała. Dawniej, powiadają, tylko stare jejmoście, gdy wnuki do snu zakołysały i różaniec odmówiły, zasiadały ze starymi jegomościami do maryasza, na krótką godzinkę. Wszystko to prawda; ale naprzód, co nie jest, nie pisze się w rejestr, — następnie jeden wiek do drugiego niepodobny, a nasz, to panie dobrodzieju, właśnie jest wiekiem dekadentyzmu, ateizmu, kosmopolityzmu, melancholii, panamy i winta. W czasie, o którym opowiadam, Panama wprawdzie jeszcze nie nastała, ale wint już panował. Rzadki też bywał i bywa w Dworkach taki dzień, żeby choć parę osób z sąsiedztwa lub z pobliskiego miasta nie przyjechało, a nie rzadko zjeżdża się kilka, albo kilkanaście. Grywają do godziny drugiej, trzeciej po północy, poczem rozchodzą się do snu, z którego powstają około południa. Na skróconej w ten sposób przestrzeni dnia mieści się jednak mnóstwo rzeczy wyśmienitych, jako to: wice-śniadanie, śniadanie, obiad, podwieczorek, wieczerza, wice-wieczerza. W przestankach trochę rozmowy, trochę fortepianowej muzyczki, w piękną pogodę spacer, a zresztą — najmilszy ze wszystkiego, wint. Wszyscy, ilu nas tam bywało, z wyjątkiem pana Dorszy, lubiliśmy go bardzo, ale pani Januarowa najbardziej; bo kobieta zawsze gdy co lubi, albo czego nie lubi, to już nie żartem. Siostra moja, Idalcia, raz, śmiejąc się, powiedziała:
— Ten wint to kochanek Izy!
I prawdę powiedziała. Niema na świecie człowieka, któryby nie potrzebował wyekspensować na jakikolwiek przedmiot swojej energii i uczuć, a pani Januarowa nie ekspensując ich wiele na nic i na nikogo... chociaż, gdyby ten najzacniejszy pan Dorsza przy całym rozumie swoim nie był głupi, to może... Ale o tem potem. Dość, że nasza kochana i miła gosposia w Dworkach naprawdę nie była wcale gosposią. W pokoju panny Róży stała na komodzie skrzynka pełna kluczów, na stole leżały rachunkowe książki. Często w czasie rozmowy, albo i gry w karty, zdarzyło się wypadkiem spojrzeć przez okno. Deszcz, szaruga, błocko, albo śnieg, mróz, zawierucha taka, że całe powietrze szumi, wyje i świszcze: a kobiecina wątła, w szarej sukni, w watowanym kaftanie, biegnie przez dziedziniec do śpichrza, pralni, piekarni, mleczarni, do oficyny z kuchnią i do tej, w której się znajdują pokoje dla gości. Za nią ślad w ślad czasem kucharz z rondlami, czasem praczka z koszem pełnym bielizny, czasem inni służący rozmaici. Raz, widząc ją biegnącą tak po śniegu, zauważyłem, że przy czarnym kaftaniku ma coś mocno różowego. Aż tu i ktoś inny, przez okno patrzący, spostrzeżenie wyraził:
— Czy to panna Róża dwa różowe tulipany ze śniegu wyrwała i niesie?
Młodsza z domowych panienek, blondyneczka, Marynia, smutnym głosikiem objaśniła:
— Ej nie, to u cioci ręce takie czerwone od chłodu. Biedna ciocia!
A nasza kochana pani Januarowa, która właśnie w tej chwili na zielonym stoliku koronkę rozkładała, rozmowę tę usłyszawszy, rzuciła spojrzenie na swoją rączkę dość dużą, lecz jak mleko bieluchną, jak pączek tłuściuchną, pierścionkami świecącą, prawdziwie apetyczną rączkę dobrze wykarmionego leniuszka.
Przed wszystkiemi, tak licznemi w tym gościnnym domu, zasiadywaniami do stołu panna Róża uwija się po jadalni, dozoruje nakrycia, dyryguje lokajami, co moment na zegarek patrzy. To też gdy, z panią domu na czele, goście wchodzą do obszernej i wyelegantowanej sali, na stół nakryty aż miło spojrzeć: takie na nim wszystko porządne, staranne, przyozdobione, wyelegantowane. Najemne ręce nigdy-by tego nie dokazały, aby codziennie i tyle razy na dzień tworzyć takie arcydzieła porządku i dobrego gustu. Twórczyni zaś tych arcydzieł siada sobie cichuteńko przy samym końcu stołu i milczy jak ryba. Gwarzymy, bywało, wszyscy; śmiejemy się; zajadając i popijając smaczne rzeczy, wpadamy w złote humory: a ona je tyle, co ptaszek, dziobnie czasem coś z talerza i zaraz sztućce odkłada, a oczami albo ruchy lokajów śledzi, albo, przekonawszy się, ze usługa idzie jak najlepiej, utkwi je w talerz i siada zamyślona, jak by wcale do tego świata nie należała. A właśnie wtedy wzrok mój, nie wiem jaką siłą pociągany, nieraz zwracał się ku niej. Czy żal mi jej było? Czy ciekawość mię brała: co też ta kobieta czuć i myśleć może? Czy przypominał mi się jej dawny narzeczony, ten przystojny, miły, majętny Bronek? Lecz nieznacznie przypatrywałem się gładkim pasmom czarnych włosów, które ocieniały jej czoło, zawsze nieco pochylone i, jak pajęczyną, drobnemi zmarszczkami osnute, a w delikatnym owalu policzków, w długości opadających na nie rzęs czarnych, w zarysie warg cierpliwie zamkniętych, dostrzegałem widoczne jeszcze przetrwałości dawnej urody. Gdyby ją tak ktokolwiek odchuchał, rozweselił, uleczył, ładnie ubrał, jeszcze niejedna o wiele młodsza schować-by się przed nią mogła. Tym czasem jednak coraz więcej chudła i żółkła; a ponieważ nasza pani Januarowa coraz większą nieżyczliwość jej okazywała: więc dla wszystkich stawała się coraz mniej dostrzegalną, aż nakoniec ja jeden tylko spostrzegałem jeszcze, że żyje na świecie i to ukradkiem.
Nikt oprócz mnie i siostry mojej, Idalci, nie wiedział o przyczynie i nieżyczliwości, która dla tej, nic nie znaczącej osóbki, powstała w sercu powszechnie szanowanej i kochanej pani domu. Otóż przedewszystkiem powiedzieć muszę, że okolica nasza, dzięki zbiegowi pomyślnych okoliczności, jest dotąd wyjątkowo bogatą w obywatelstwo wiejskie zamożne i posiadające mnóstwo zalet towarzyskich i innych. Ale jak topól włoska nad wysokie nawet lipy i klony, tak nad sąsiadów swoich wysoko w górę wystrzeliwa pan Seweryn Dorsza; bo o czem tylko zamarzyć, znajduje się w tym człowieku: piękność postawy i twarzy, inteligencya wyższa, kryształowa, proszę państwa, uczciwość i zacność, a do tego duży, formalnie już pański majątek. Z blasku czarnego oka i ze śniadej cery nikt-by w nim pięćdziesiątki nadchodzącej, albo już i nadeszłej, nie odgadł; a choć siwizna srebrzy się gdzieniegdzie we włosach kruczych i na czole zebrało się trochę zmarszczek, kobiety utrzymują, że mu to tylko uroku dodaje, świadcząc o wielu myślach pracujących w tej pięknej głowie i o cierpieniach, które przebyć musiała, lecz pod niemi się nie ugięła, ta silna postać męska. W domu swoim pan Dorsza posiada bibliotekę, obrazy, różne inne drogocenne i rzadkie rzeczy; w majątkach gospodaruje znakomicie, a sąsiadom służy wszystkiem, co ma: radami, książkami, pieniężnemi pożyczkami i t. d. Sąsiedzi w zamian szanują go bardzo, ale żeby bardzo kochali, to nie powiem. Bo kto do serc ludzkich rzeką Cnotą płynie, nie dopłynie. Prosta do nich droga i najpewniejsza, na gospodę. Wesołość i na wielkie miasto Pospolitość. Przytem różnice gustów bardzo często miłości na przeszkodzie stoją. Pan Dorsza wiele rzeczy, które sąsiedzi jego lubią, nie lubi, i odwrotnie. Sztywny nieco, zawsze czemś bardzo zajęty, rzadko z kim zaprzyjaźnia się i spoufala. Więc jednych onieśmiela, innych nudzi, innym jeszcze w zabawie przeszkadza. Jednak pomimo to nikt nigdy złego słowa o nim nie odważył się powiedzieć, a znajomość z nim wszyscy poczytują za szczyt, — to raz, a powtóre, za źródło ratunku w złej przygodzie.
W Dworkach pan Seweryn bywał nie często i zachowanie się jego w tym powszechnie lubionym i poważanym domu było dość niezwykłe. O ile my wszyscy admirowaliśmy p. Januarową za jej okazałą figurę, świeżą cerę, mądry sprycik i wyborne granie w winta, o tyle on okazywał się dla niej zupełnie obojętnym. Grzeczność wszelką zachowywał, naturalnie, ale więcej nic a nic. Rozmawiał z nią jak najmniej i bez upodobania, a co już nam w głowach pomieścić się nie mogło, to, że witając się z nią i żegnając, w rączkę jej nie całował. Weźmie, bywało, tę bieluchną i tłuściuchną rączkę i, ledwie dotknąwszy, wypuści ze swej ręki. A ona aż drży z chęci, aby surowe jego usta pocałunek na niej złożyły — może dlatego właśnie, że surowe i do pocałunków nieskłonne.
Razu jednego siadaliśmy do obiadu, gdy przed gankiem zatrzymał się powóz pana Dorszy. Patrzę ja, aż nasza pani Januarowa oblewa się takim rumieńcem, jakby kto garnek kipiątku na nią wylał; aż czoło, uszy i szyja stanęły w ogniu. Wnet przecież to minęło i gdy szanowny sąsiad, zaproszony do stołu, naprzeciw niej miejsce zajął, siedziała jakoś taka onieśmielona, milcząca, inna niż zwykle, jakby nam ją kto odmienił. Przez cały obiad ani razu, mówiąc, dumnie główki w tył nie odrzuciła, ani jednego ładnego grymasiku nie zrobiła, żadnej przestrogi mężowi nie udzieliła; bo zazwyczaj przestrzegała go z cicha, ale często. Gdy puszczał się z kimś w niezwykłą serdeczność, szeptała: Janusiu, bez tych fikcyi! albo: bez tych czułości! Gdy chciał nożem dopomódz sobie w jedzeniu, prawie do ucha mu mawiała: Janusiu bez noża! Gdy nad podawanemi potrawami zaczynał czynić dodatnie albo ujemne uwagi, prosiła: Janusiu, nie przy gościach! A w obecności pana Dorszy nic: ani dumy, ani grymasików, ani przestróg mężowi, ani przekomarzania się z biesiadnikami — o sposób, w jaki dziś który w winta zagrał; o to, czy ten w tamtej, a tamta w tym kocha się albo nie kocha; o to, czy sąsiadka, o której mowa, ubiera się jak księżna, czy jak koczkodan. Milczy, oczki spuszcza i — patrzcie państwo! — raptem o książkach mówić zaczyna. Głupstwa plecie, jednak plecie, bo wie, że pan Dorsza literat wielki, więc choć małą literatką okazać mu się pragnie. Po obiedzie w winta grać nie chce; męża do kart sadza, a sama z panem Dorszą rozmawia. Trzeba przecież, aby ktokolwiek z gospodarzy zabawiał gościa, który sam jeden z całego towarzystwa w karty nie gra. No, myślę sobie, jeżeli nasza p. Januarowa partyjki się wyrzeka, to już chyba... Ale, cóż dziwnego? Pan January gdy przed panem Sewerynem stanie, to jakby krzak jałowcu przed silnym dębem siadł. A zresztą któż zgadnie, co czasem jednego człowieka ku drugiemu pociągnie? Błysk oka, czy kształt postaci? Dźwięk głosu, czy z za zwyczajnych osłon wyraźniejsze mrugnięcie duszy? Dość, że Idalcia znalazła raz w ogrodzie tę naszą biedną panią Januarową całą we łzach. Mądra, zdaje się, kobiecina, a przyszła i na nią kolej zwykłej głupoty ludzkiej. Nie zważa na to, że łzy piękności szkodzą, i płacze!
— Czemu ja jego, mówi, przed wyjściem za Januarego nie poznałam! Czego ja tak śpieszyłam się z wyjściem za mąż! Gdybym poczekała, spotkalibyśmy się wolni oboje!
Ani wątpiła, że gdyby nie była mężatką, onby ją pokochał i wziął za żonę. Pod względem podobania się mężczyznom była bardzo pewną siebie i w znacznej mierze miała słuszność; bo takie jak ona niewiasty największy urok na płeć męską wywierają. Odalisy!
— On taki srogi, powiada dalej: nigdy nie zechce okazać, że zakochał się w mężatce! Mniemała, że pan Seweryn przez surowość zasad tai się z miłością dla niej, i ta właśnie, jak mówiła srogość, była dla jej śniegów słońcem roztapiającem.
— Bo co mi z tych ślamazarników, którzy przedemną skaczą jak wróble na sznurkach! Mam i bez nich jednego już takiego! Ten — to mężczyzna!
Nie każdy wie, ile różnostronnej, szczerej prawdy, naturalnej, wyższej, mieści się w takim wykrzykniku kobiety: „Ten — to mężczyzna.“
Nakoniec, ni stąd ni zowąd, przyczepiła się do panny Róży.
— Wiesz, Idalko — zwierzała się przed moją siostrą — to ta flondra ogaduje mię przed nim, jestem pewna, że ogaduje — i zraża go do mnie!
Wyrażenie było niezbyt wykwintne, ale w rozmowach poufnych pani Iza dość często podobnych używała. Idalka we flondrze domyśliła się panny Róży.
— Kiedyżby miała czas na ogadywanie? — zaprzeczyć spróbowała — zawsze tak krótko z sobą rozmawiają.
— Jednak rozmawiają! Ile razy przyjedzie, zawsze z nią choć trochę porozmawiać musi i, czy uważałaś? przy powitaniu i pożegnaniu w rękę całuje ją zawsze! U stołu też ciągle zwraca się do niej. Jakieś takie uszanowanie nadzwyczajne ma dla niej, i więcej niż uszanowanie, wprost sympatyę. I za co tej starej pannie takie uszanowanie okazywać? Jakim sposobem dla takiej zmokłej kury można mieć sympatyę?
— Cóż dziwnego, moja Iziu! Znają się od bardzo dawna!
Pani Januarowa aż piąstki ścisnęła z oburzenia.
— Głupstwa pleciesz, moja Idalciu! Znają się. Pomiędzy człowiekiem z takiem stanowiskiem, jak on, a taką pchłą, jak ona, nie może być żadnej prawdziwej znajomości. Głową kiwnąć to już musi, bo przecież i ona jest niby-to kobietą, ale zresztą i spojrzeć mu na nią nie warto!
Spoglądał jednak, i czasem, gdy oczy jego, pomimo niepierwszej młodości pełne blasku i głębi, spoczywały na delikatnym owalu jej twarzy, któremu gładkie pasma czarnych włosów dodawały jeszcze bladości i ciszy, okazywał się w nich wyraz medytacyi, pełnej dobroci, litości i smutku.
Raz w czasie bytności pana Dorszy w Dworkach, pani Januarowa, wbrew zwyczajowi swemu, w obecności jego do kart zasiadła. Tak się jakoś złożyło, że musiała to uczynić. Gość niegrający w karty rozmawiał z młodziutkim synem p. Januarego i młodszą z dwóch córek, bo starsza już odrazu, z upodobaniem grywała w winta. Po upływie jakiegoś kwadransa pani Januarowa niespokojnie obejrzała się po salonie i siedzącego przy oknie pasierba z żywością zapytała:
— A gdzie pan Dorsza?
Student spojrzał w okno i odpowiedział:
— Z ciocią Różą w kasztanowej alei chodzi i rozmawia.
Było to na wiosnę. Kwietniowe słońce osuszyło ziemię, trawy zieloną szczotką dobywały się na całej przestrzeni ogrodu, którego wspaniałe aleje zaczynały zielenić się od rozwierających się pąków i młodych listków. Przy pierwszej sposobności zbliżyłem się do okna i zobaczyłem istotnie parę ludzi zwolna przechadzających się po jednej z alei. Z powodu odległości nie dostrzegłem ani gestów ich, ani wyrazu twarzy, tylko za blado-zieloną koronką gałęzi widziałem jak obok wysokiej, silnej postaci p. Seweryna, nakształt wątłego cienia, przesuwała się szara sukienka panny Róży.
Pani Januarowa odezwała się do męża:
— Janusiu, zadzwoń!
A do lokaja, który dzwonkiem przywołany, wszedł natychmiast, rzekła:
— Powiedz pannie Róży, żeby kazała podwieczorek podawać.
Zwykła podwieczorkowa pora jeszcze nie była nadeszła, ale gościnna pani domu zatroszczyła się widać, aby goście nie uczuli się głodnymi. Niebawem też do salonu wszedł p. Seweryn, trochę chmurny, a jednocześnie powóz jego zajechał przed okna domu.
— Pan już odjeżdża! — zawołała pani Januarowa, widocznie zalterowana.
Pomimo próśb obojga gospodarstwa domu, na podwieczorku nawet nie chciał pozostać i — odjechał. Nie byłoż widocznem, że przyjeżdżał tylko dlatego, aby z tą starą panną o czemś pomówić? Ona zaś, gdyśmy do sali jadalnej weszli, kończyła coś na stole ustawiać; spostrzegłem, że szczupłe ręce jej drżały i na bladych policzkach miała słabe rumieńce. Ale nigdy nie zapomnę wyrazu oczu p. Januarowej, gdy ogarniała spojrzeniem tę pochyloną nad stołem głowę. Żarzyły się te błękitne i zazwyczaj trochę senne oczy, piekły, gryzły, nienawidziły. Przedtem już, w drzwiach jadalni, szepnęła do Idalci:
— Pan Dorsza ślicznie sobie przyjaciółkę dobrał! Bardzo stosowna para! Sympatya umieszczona bardzo właściwie i... szczęśliwie!
Siadając do stołu, głośno odezwała się do męża:
— Janusiu, wiesz o nowinie? Pan Seweryn Dorsza oświadczył się dziś o rękę panny Róży!
Nasz poczciwy p. January wytrzeszczył zrazu swoje wypukłe, spłowiałe oczy; lecz chcąc zasłużyć się żonie, od dość dawna nadąsanej i dla niego zobojętniałej, w ton jej uderzył.
— A winszuję! — w sposób żartobliwy mówić zaczął — winszuję kuzynce! Bardzo rad jestem! Nareszcie! No, już i pora! Kiedyż wesele?
Jakby na dane hasło, zewsząd posypały się żarty. Zygmuś przyskoczył i, pieszczotliwie p. Różę obejmując, wołał:
— Zatańczy ciocia ze mną na swojem weselu walczyka? A może teraz spróbujemy... dla wprawy!
Starsza z panienek śmiała się:
— Ciotka nam młodym świetną partyę odbiera!..
Siostra pani Januarowej, niezła nawet kobiecina, ale zawsze czegoś dla siebie i mnóstwa dzieci swoich od Izi potrzebująca, z cieniutkim śmieszkiem wołała:
— No, panienki, nie desperujcie nigdy! Widzicie, że i do stu lat nie trzeba jeszcze tracić nadziei!
A mąż jej grubym basem i ohydną francuzczyzną huczał:
Mie wo tard ke jamais! Szakiun truf son szaken!
Pan January, ucieszony uciechą żony, która zanosiła się od śmiechu, trochę gapiowato, bo bez rzeczywistej ochoty zapytywał:
— Jakże to było? Jakże to było?
— Jak było? — powtórzyła p. Januarowa i, ślicznemi rączkami odpowiednie gesty robiąc, prawiła:
— Poetycznie, idealnie... o zachodzie słońca, w kasztanowej alei... pomiędzy młodymi listkami przechadzała się młoda para...
— Młoda, to prawda! Il fo ke la żenes se pas!
— Żeby tylko od tego wieczornego spaceru katarów nie podostawali!
— Fi! katar i miłość! Niedobrana para!
— I pomiędzy ludźmi bywają pary niedobrane!
— Jak Boga kocham, ani ja, ani siostra moja Idalcia, nie należeliśmy do tego chóru. Co za ochota ni z tego, ni z owego, tak na kogoś napadać! Przytem widziałem dobrze, jak p. Róża przy pierwszem odezwaniu się p. Januarowej, podniosła na nią oczy ogromnie przelęknione. Nie rozumiałem co mogło być przyczyną tak silnego przestrachu; ale jakoś żal mi się jej zrobiło. Potem, gdy przekonała się, że są to jedynie żarty, oczyma tylko z pod długiej rzęsy błysnęła, zarumieniła się bardzo mocno i wnet uspokojona poczęła układać w koszyku ciastka, które Zygmuś, do tańca ją niby porywając, rozsypał. W tym błysku oka i w tym rumieńcu wystrzelił na świat gniew, lecz wnet powściągnięty, zniknął, zostawiając tylko po sobie na spokojnie zamkniętych ustach uśmiech bardzo zagadkowy. Możnaby mniemać, że śmiała się w duchu z tych, którzy się z niej wyśmiewali: jednak zarazem i cierpiała. Powieki jej drgały, jak bywa zawsze, gdy ktoś z całej siły powstrzymuje się od płaczu.
— Czy widzą państwo jaka łuna na niebie? Pożar, czy co! — zawołałem, wskazując na okno.
Idalcia zrozumiała mój zamiar i do okna skoczyła.
— Czy nie Koziołki panu palą się, p. January?
Oboje państwo Januarostwo byli już u okna. Koziołki były ich folwarkiem, o parę wiorst od Dworków odległym. Powstało zamieszanie, przyglądanie się niebu, sprzeczka i ostatecznie przeświadczenie, że łuna, którą wziąłem za odblask pożaru, była tylko wyjątkowo ognistym odblaskiem zachodu słońca. Żarty sypnęły się z kolei na mnie. W ogóle, w Dworkach panowało upodobanie, czy moda, wybierania kogokolwiek z obecnych za cel żartów. Tego lub owego, tę, lub ową, prześladowano, to zakochaniem się, to nieumiejętnem graniem w winta, to młodością, to starością, to złymi interesami majątkowymi, albo sercowemi niepowodzeniami. Dowcipy strzelały jak rakiety, śmiechy toczyły się jak gamy. Pacyenci, chcąc nie chcąc, śmiali się wraz z innymi, oczyma i myślą poszukując wśród otaczających: kogoby tu co najprędzej na następcę swego wykierować. I nic dziwnego. Dobrobyt, panie mój dobrodzieju, kompletny, czasu wolnego właściwie tyle, ile go od rana do nocy upływa i towarzystwo domowe, oprócz gości prawie ciągłych, dość liczne.
Zygmuś był ładnym, zgrabnym chłopakiem, trochę zanadto przez ojca i macochę rozpieszczonym, bo pani Januarowa przed innemi dziećmi go faworyzowała i z jego przyczyny wpadała nawet czasem w fikcyę, czy w czułości. Nie należy jednak przypuszczać, aby tu było coś podobnego do historyi Fedry i Hipolita. Broń, Boże! Nasza pani Januarowa była zbyt rozsądną, aby aż takie awantury greckie wyprawiać. Tylko miała do Zygmusia słabość, a kiedy kobieta ma do kogo słabość, to, panie dobrodzieju, zwiń chorągiewkę z zapytaniami: a za co? a dlaczego? a do czego to dąży? i t. d. Ma słabość i kwita: więc pieści, lula, czem tylko może osypuje, wychwala, a jak ostatecznie gagatek na tem wyjdzie, głowy sobie tem nie zawraca. Co się tycze pedagogiki, to można powiedzieć, że naszej kochanej pani Januarowej ona w głowie nawet nie postała; więc wciąż dudniła mężowi nad uchem: daj Zygmusiowi pieniędzy! poślij Zygmusiowi więcej pieniędzy! a gdy uczeń, potem student, do domu przyjeżdżał, wymyślała dla niego różne przysmaczki, zabawki, siurpryzki. Zygmuś zaś, jak każdy grzeszny człowiek, smaczne kąski życia z natury już lubiący, przytem żywy, wrażliwy, umizgalski, do nauk zdolny, lecz i do zabawy skory, pełnemi nozdrzami wciągał w siebie rozkoszną atmosferę domową i, wyjeżdżając do szkół, potem do uniwersytetu, brał z sobą tak znaczny jej zapas, że czem innem żywić się ochoty mu już nie dostawało. Otóż w gruncie rzeczy, nie można powiedzieć, aby ten miły pustak nie lubił panny Róży, która go w czasie wdowieństwa p. Januaarego i potem jeszcze hodowała i pieściła. Owszem, podbieży czasem do niej, pieszczotliwie w oczy spojrzy, kilka słów uprzejmych przemówi; tylko że w dłuższe rozmowy z nią to się nie wdaje, bo macocha nie lubiałaby tego: i jakąż przyjemność takiemu młodzieńcowi rozmowa z taką starą panną sprawićby mogła? Raz, kwiatek jakiś, który w ręku trzymał, do szarego stanika jej przypiął i wychwalać zaczął, że bardzo jej z kwiatkiem tym do twarzy. Wszyscy w śmiech! Naturalnie, bo czyż jej cokolwiek mogło już być do twarzy! Innym razem, gdy, zajęta przyrządzaniem sałaty, stała plecami do całego towarzystwa obrócona, zakradł się i zręcznie parę szpilek z włosów jej wyciągnął. Wtedy stało się coś osobliwego. Cudne to były włosy. Gdzieniegdzie wiła się w nich nić srebrna, zresztą czarne jak atrament, gęste i bardzo długie, rozsypały się po plecach, spadły poniżej kolan i całą tę wątłą, szarą postać okryły lśniącym płaszczem atłasowym. Posiadaczka tych cudów obejrzała się zrazu z przestrachem; potem błysk gniewu przemknął po ciemnych źrenicach i zaraz zgasł, rumieniec wytrysnął na chude policzki i zaraz zniknął; pośpiesznym ruchem w obie dłonie włosy zgarnęła, z tyłu głowy w węzeł skręciła, szpilkami, które Zygmuś jej zwrócił, przypięła i ze spokojnie pochyloną głową, sałatę przyprawiać kończyła. A dokoła stołu śmiech ogólny.
— Jezus Marya, żeby aż tyle włosów na głowie nosić! Czyż to warto, kiedy ich nikt nie widzi?
Istotnie, nikomu dotąd do głowy nie przyszło zwrócić uwagę na to, jakie panna Róża ma włosy.
— Po co cioci takie włosy? — szczebiotała starsza z panienek, panna Kamila. — Niech ciocia mnie je odda: to przynajmniej zdadzą się na cokolwiek!
— Chętnie, moja Kamilko, uczyniłabym to, gdybym mogła — obojętnie odpowiadała p. Róża, siadając na swojem ostatniem miejscu przy stole.
— O, co w to, to nigdy nie uwierzę! — zawołała pani Januarowa. — Nikt nie rozstaje się chętnie z pamiątkami dawnych czasów.
A szwagier, nasz dowcipny i zarówno wesoły pan Faustyn, figlarnie ku pannie Róży mrugając i znacząco chrząkając, podjął:
— Chyba ktościś... ktościś... hm, hm, co to ja wiem, a p. Róża rozumie, długich włosów u kobiet nie lubi. W takim razie trzeba je ostrzydz, trzeba, bo lepiej mieć pięknego męża, niż piękne włosy.
Ten sam pan, nie najgorszy nawet człeczyna, tylko taki sobie totumfacki, który, często na dworze królowej-siostry przebywając i od szwagra pożyczek pieniężnych potrzebując, rad był choć facecyami wywdzięczać się dobrodziejom, gdy wszyscy przy stole siedzieli, przyszedł z ogrodu z przekwitłą, nawpół już z liści opadłą różą w palcach. W granatowej marynarce i białym muślinowym halsztuku, trochę siwy, trochę łysy, z okrągłą twarzą, mocno od upału zaczerwienioną, przeszedł wzdłuż całą salę jadalną i razem ze zwiędłym, zżółkłym kwiatem przed talerzem panny Róży w szklance umieścił. Przytem z pociesznym dygiem i umizgiem, rzekł:
Ski se resampl, s’asampl!
Wszyscy w śmiech! W jej źrenicach znowu błysk nagły, szybko pod spuszczonemi powiekami ukryty.
Z grzecznością kobiety, przyjmującej od mężczyzny drobną przysługę, odpowiedziała:
— Dziękuję panu.
Dokoła znowu śmiech.
— Żeby tak bardzo było za co dziękować, to nie powiem!
— Jeżeli ciocia życzy sobie, to ja po obiedzie cały bukiet takich kwiatów cioci przyniosę!
— Przynieś i postaw przed portretem Mickiewicza.
— Albo lepiej przed szafką z książkami!
Portret, jak portret, uchodził jeszcze, bo pomimo rozsądnej atmosfery dom ten napełniającej, tak wielkiego imienia do żartów używać nikt nie miał ochoty, ani może śmiałości; lecz szafka z książkami dawała temat do wielu facecyi. Powiadano, że była wypchana poezyami, na cały pokój pachnącemi.
— Wchodzę do pokoju panny Róży — opowiada pani Januarowa — cościć pachnie! Co to? Konwalie, mirt, ananas...
— Tymianek, lilia, hiacynty — podpowiada ktoś bieglejszy w nomenklaturze botanicznej.
— Jakiś bardzo staroświecki zapach! Coby to mogło być? Szukam i przekonywam się, że to przez szczeliny szafki tak pachnie — poezya!
Czasem zapytywano pannę Różę: czy dlatego ma zaczerwienione oczy, że późno w noc czytała poezyę? Ilekroć pani Januarowa uczuła się niezadowoloną z jakiego szczegółu gospodarskiego, ze wzruszeniem ramion i swoim ładnym grymasikiem mawiała:
— To poezye temu winne!
Raz nawet pan January, rozgniewawszy się za niedość dobrze przyrządzony pasztet do śniadania, ze spojrzeniem rzuconem w stronę panny Róży krzyknął:
— A wszystko to z powodu tych poezyi!
Raz też z powodu tych poezyi zaszła scena, o której, wspominając, rumienię się, nie na twarzy, proszę państwa, ale w duszy. Było tak. W Dworkach oprócz domowego towarzystwa znajdowały się tylko cztery przyjezdne osoby: siostra p. Januarowej z mężem i ja z Idalcią. Byliśmy więc w swojem kółku i zauważyliśmy, że nasza kochana p. Januarowa czuje się jakoś bardzo niedobrze. Nie żeby była — broń Boże — chorą: owszem, nigdy zdrowiej i świeżej nie wyglądała; ale jakaś irytacya, zły humor, nieukontentowanie ze wszystkich 1 ze wszystkiego. Męża raz po raz przestrzegała; na pasierbicę, to już wprost co moment fukała; w winta grała jak najgorzej i za własne omyłki mnie biednemu parę razy porządnie głowę zmyła. Gdyby nie uszanowanie należne dla damy z takiem stanowiskiem w świecie, tak ładnej i gościnnej, powiedziałbym, że była wściekła. Mój Boże! Taka ładna, majętna, rozsądna kobieta i — wściekłość! To, poprostu, zepsuta linia! Szkoda, ale cóż robić, skoro doskonale prostych linii pomiędzy ludźmi znaleźć niepodobna. Ściana będzie prostą, drzewo czasem będzie prostem, drożyna w ogrodzie, gdy ją ogrodnik pod sznur wytknie, prościutko przerznie murawę. A człowiek — nie! Żeby tam nie wiem jak był rozsądny, zastanawiający się, unikający fikcyi, zawsze znaleźć się musi coś takiego, co jego linię w jedną, lub drugą stronę wykrzywi. A najwięcej namiętność, najwięcej, panie dobrodzieju, namiętność... Tak i tu było: wbiła sobie kobieta ćwiek w głowę; tego pana Seweryna, który jak nie przyjeżdżał, tak nie przyjeżdżał, i drugi jeszcze ten, a to, że panna Róża temu winna, bo ją przed nim ogadała... tam, wtedy, po kasztanowej alei z nim chodząc, ostatecznie ogadała. Przytem Idalcia szepnęła mi przy sposobności, że Izi czułości pana Januarego okropnie się już przykrzą. — Czuli się do mnie coraz więcej — opowiadała powiernicy — a ja o tamtym myślę! Więc mnie wszystkie złości i desperacye ogarniają!
No, naturalnie; ale z drugiej strony było w tem trochę kobiecego marzycielstwa. Czułości przykrzą się? — dobrze; a Dworki z przyległościami? Jakkolwiekbądź, późno w wieczór po wieczerzy, gdyśmy skończyli ostatniego na dziś ruberka, p. Januarowa oddaliła się z salonu i, po kilku minutach powróciwszy, cała w ogniu i w śmiechu przed nami stanęła. Śmiała się, a z oczu i nawet ze śmiechu iskry sypać się zdawały.
— Chcecie państwo literatkę zobaczyć? Prawdziwą literatkę? Żeby jej nad uchem wystrzelić, nie usłyszy: taka zaczytana! Dlatego to przekąski dotąd nam nie podano. Komedya! Chodźcie państwo, chodźcie tylko zobaczyć!
Tak bardzo prosiła, żeśmy wszyscy wstali i poszli. Pan January mruknął zrazu:
— Dajżeż pokój, tylko! Co tam ciekawego?
Ale ona odpowiedziała:
— Mój Janusiu, tylkoż bez tych kaprysów! — Więc także wstał i poszedł. Przeszliśmy jadalną salę, inny jeszcze pokój, i inny jeszcze, aż znaleźliśmy się przed otwartemi drzwiami pokoju panny Róży. — Nic osobliwego. Ściany oklejone pstrem obiciem, łóżko biało zasłane pod ścianą, skrzynka pełna kluczy na komodzie, w kątku oszklona szafka z książkami... ta sławna! — i tylko jedna rzecz uderzająca: głęboka cisza. W tym domu gwarnym, od rana do wieczora rozlegającym się brzękiem szkła i talerzy, rozmowami, śmiechami, gościnnemi powitaniami, wintowymi wykrzyknikami, pokój ten wydawał się oazą takiej ciszy, że słychać było jak za oknem stara topól w wietrze nocnym liśćmi szeleściła. W tej ciszy i w tym szeleście, jak raz naprzeciw drzwi, w którym stanęła wesoła nasza kompania, wisiał na ścianie sporej wielkości portret Mickiewicza i przy stole, w łagodnem od błękitnawej zasłony świetle lampy, siedziała panna Róża. Profilem ku nam zwrócona, z łokciem o stół opartym i czołem trochę na dłoń pochylonem, oczy miała utkwione w leżącej przed nią książce. Drobne jej wargi były spokojnie zamknięte, profil z wypukłością bladej kamei odrzynał się na tle błękitnawego światła, które pogłębiało czarność włosów i dawało srebrny połysk wijącym się wśród nich białym niciom. Była tak zatopiona w czytaniu, że nadejścia i szeptów naszych zrazu nie usłyszała. Prawda, że szeptaliśmy bardzo pocichu.
— A co? nieprawdaż, że dla malarza model na literatkę!
— I jaką! o bożym świecie, czytając, zapomniała!
— A jakie księżycowe światło u siebie urządza!
— „Już księżyc zaszedł, psy się uśpiły“...
— Tylko że „Filon“ to już pewnie żaden nie klaśnie za borem!
— Kto wie! Ja może coś w tym rodzaju wiem!
— Ciekawość, co ona takiego czyta?
— Pewno coś czułego!
— „Maryo, czy ty mię kochasz, bo masz taką postać“!...
— A może Darwina, o pochodzeniu człowieka od małpy?...
Autorem ostatniego konceptu był szwagier p. Januarowej, która parsknęła śmiechem; ktoś inny zaśmiał się też głośno. Wtedy dopiero panna Róża, jak ze snu obudzona, drgnęła, ku nam twarz obróciła, a ujrzawszy trzódkę baranów we drzwiach stłoczoną, szybko z krzesła powstała.
— Czy czego trzeba?
— Niczego, niczego nam nie trzeba! Jesteśmy tylko zaciekawieni, w czem panna Róża tak głęboko się zaczytuje?
— Czy to „Marya“ Malczewskiego?
— A może „Adolf i Marya“ czyli dwoje kochanków nad brzegiem Dniestru?
— Ej nie! Ciuńdziewicz pewno, albo Ćwierciakiewiczowa.
— Po co to kuzynka wiecznie w tych książkach siedzi i tylko powód do żartów z siebie daje! — markotnie zagadał pan January.
Wszystko to mówiąc, wtargnęli do pokoju i otoczyli ją ścisłem kołem. My tylko z Idalcią zostaliśmy we drzwiach i najbliżej nas młodsza z panienek, Marynia. Tamci zaś gadali jak najęci:
— Proszę pokazać, co pani czyta!
— Proszę lepiej trochę nam głośno poczytać!
— Dobry projekt! Niech pani nas zbuduje, panno Różo!
— Albo rozrzewni...
Ona, zrazu, jak bywało zwykle w podobnych wypadkach, oblała się rumieńcem i błyskawicą strzeliła z oka; lecz zaraz spokojnie wzięła ze stołu otwartą książkę. Tylko na cienkich wargach miała ledwie dostrzegalny, ciekawy uśmieszek, który zauważyłem nieraz, a który zdawał się litościwe drwić z tych, co z niej drwili.
— Aha! przeczyta nam pani stroniczkę o Adolfie i Maryi...
— A może o sztuce mięsa z parmezanem...
— Niech państwo już cicho będą! Słuchamy!
— Słuchamy! Słuchamy!
Z takim lekkim ukłonem, z jakim zazwyczaj dobrze wychowana kobieta przystaje na objawione jej żądanie, Róża rzekła:
— Owszem. Jeżeli państwu sprawi to przyjemność, przeczytam.

I głosem zrazu cichym, potem coraz pewniejszym i nabierającym dźwięków wcale miłych i dobitnych, czytać zaczęła:

„W Tobie ja samym, Panie, człowiek smutny,
Nadzieję kładę; Ty racz o mnie radzić.
Nieprzyjaciel mój, jako lew okrutny,
Szuka mej duszy, aby ją mógł zgładzić...
Z jego paszczęki, jeśli, o, mój Boże,
Ty sam nie wyrwiesz, nikt mnie nie wspomoże“.
...„Boże, przed którym tajne być nie mogą
Myśli człowiecze, w Twej stając obronie,
Przed żadną nigdy nie ucieknę trwogą,
Bo szczere serce w Twojej jest zasłonie.
O, sprawiedliwy sędzio, Ty każdego
Sprawnie obdzielasz, wedle zasług jego“...

Nie w takim to ja porządku powtarzam, co czytała, i nie wszystko, chociaż potem psalmu tego próbowaliśmy oboje z Idalcią na pamięć się wyuczyć: ale co pewna, to, że słuchając, staliśmy wszyscy jak głąby, z gębami pootwieranemi. — Bo jakże! W pokoju cicho tak, że słychać jak za oknem topól szumi, parę gwiazd złotych z ciemności nocnej przez szyby zagląda, ze ściany patrzy oblicze Mickiewicza, a w błękitnawem świetle kobiecina wątła i delikatna, z węzłem czarnych włosów z tyłu głowy, z książką w obu rękach, coraz śmielej i piękniej wylewa z bladych ust nuty słowika z Czarnolasu... Powiadam państwu, że fetę nam sprawiła! Zabełkotaliśmy też coś ni w pięć ni w dziewięć, gdy umilkła, i wynieśliśmy się do dalszych pokoi. „Duchom naszym dała w twarz“ i wynieśliśmy się skonfundowani. Tylko przy ogólnem oddawaniu „dobrej nocy“, patrzę ja, co to takiego? Zygmuś i Marynia mają jakieś takie dziwne oczy, omglone i markotne, ni to rozmarzone, ni to zmartwione.
A pan January, tak, aby małżonka nie słyszała, do ucha mi szepnął:
— To ja jej tę książkę na pamiątkę po Bronku oddałem. Zaręczeni byli... a jakże! święta prawda, że byli ze sobą zaręczeni, prawie od dzieciństwa kochali się! Szczęście ją minęło, i potem nigdy się już z żadnem nie spotkała.




Owszem, dowiedzieliśmy się niebawem, że się spotkała, tylko... Ale niechże wszystko po kolei już opowiem!
Po owej rozmowie z panną Różą pod kasztanami pan Seweryn długo do Dworków nie przyjeżdżał. — Wiosna przeszła, lato nastąpiło, Zygmuś oddawna już na wakacye do domu przyjechał, a szanowny sąsiad, tak oczekiwany, przyjeżdżać ani myślał — właśnie może z powodu tego oczekiwania, bo zbyt doświadczony był i rozumny, aby nie spostrzedz w zachowaniu się pani Januarowej tego lub owego szczegółu, z którym — srogim, lepiej mówiąc, surowym będąc — nie wiedziałby co czynić. Jednak pewnego dnia, nakoniec, przyjechał, i trzebaż nieszczęścia, wtedy właśnie, kiedy biedna nasza p. Januarowa była znowu silnie zalterowana, tym razem całodzienną nieobecnością w domu panny Róży. Ta, zrana jeszcze, oznajmiła, że do wieczora w domu nie będzie, klucze powierzyła Maryni i gdzieś sobie poszła. Wszyscy pamiętali, że takie całodzienne wycieczki zdarzają się jej czasem; Marynia utrzymywała, że raz na rok tylko. Rządca powiedział, że spotkał się z panną Różą u brzegu lasu, w którego głębi znikła mu z oczu, co usłyszawszy, pan January sapnął głośno, chrząknął nieśmiało i do żony rzekł:
— Daj pokój, rybko! ja wiem dokąd ona poszła. Niech zdrowa spaceru użyje! Wielka rzecz, że tam raz na rok...
Żona mu przerwała.
— Janusiu, tylko bez tego ujmowania się! Zawsze ujmujesz się za nią. Ta kobieta ma szczęście! Wszyscy kochają się w niej, może i ty także. Trzeba tylko było pierwej serce zbadać, w którą stronę ciągnie, a ja pewno nie stanęłabym do rywalizacyi... z taką! Wiesz gdzie poszła! I ja też wiem! Osiem lat już jestem w Dworkach i co roku tę samą czułą historyę słyszę! Głupstwo! Przypomniała sobie babka dziewic wieczór! W jej wieku należałoby już o tych wszystkich fikcyach zapomnieć! Cały boży dzień dom bez gospodyni, bo przecież Kamilka i Marynia nie będą po kuchniach i spiżarniach latać, ażeby jeszcze ludzie powiedzieli, że macocha je na dziewki folwarczne obraca...
Marynia zauważyła, że wszystko jest zadysponowane i wydane i p. Januarowa zaraz na nią wpadła.
— Ty też buzię za cioteczką otwieraj! Zastąpić ją może potrafisz? Do gospodarstwa dużo ochoty zawsze miałaś, prawda? Hafciki ci w głowie, muzyczka, kawalerowie, nie gospodarstwo! Ja też nie napędzam. Cóż? macochą jestem! Ludzie zaraz powiedzą, że prześladuję, gnębię. Ale ciekawam co zrobisz, jeżeli kto z gości przyjedzie? cioteczka po nocach poezye czytuje, a we dnie po lasach się wałęsa, ty zas kluczami dzwonić tylko umiesz. Niechże kto z gości przyjedzie: zobaczymy, czy jak kluczami podzwonisz, wszystko będzie, jak potrzeba!
Jak raz przyjechał. I któż jeszcze? Sam pan Seweryn Dorsza, którego dom po pańsku urządzony skłaniał sąsiadów do odpowiednich w przyjmowaniu go występów. Teraz już i pan January uczuł się niezadowolonym, że panny Róży w domu niema. Wiedział, że żona i córki do niczego w gospodarstwie się nie mieszają, służba bez dozoru omyłki popełniać może; a takie rzeczy stanowiły dla niego i wogóle w Dworkach kwestyę niemałej, owszem, pierwszorzędnej wagi. Marynia przed zaproszeniem do stołu tak gorliwie kluczami dzwoniła, że aż do różyczki miesięcznej stała się podobną; jednak wystarczało jednego rzutu oka, aby dostrzedz, że melon był źle pokrajany, filiżanki do kawy nie takie jak potrzeba, świeżo przyjęty lokaj, bez białych rękawiczek, może jeszcze i inne tym podobne rzeczy chybione i niedoskonałe. Pan January irytacyę ukrył i tylko głośniej niż zwykle sapał; ukryłaby zapewne i pani Januarowa, gdyby nie znalezienie się samego pana Seweryna, w najwyższym stopniu niestosowne. Zaledwie do podwieczorku zasiadł i właśnie w chwili, gdy ładna gosposia, z pękiem gwoździków w złotych włosach i z najmilszym uśmiechem, zaczęła czynić mu wyrzuty, że tak długo przy tym stole go nie widywała, spojrzał na puste krzesło panny Róży i zapytał:
— Jednej osoby z towarzystwa państwa nie widzę. Może chora?
Zdawać się mogło, że silnie zaniepokojonym czuł się myślą, że może być chorą i to właśnie naszą, tak rozsądną zwykle, panią Januarową z równowagi wytrąciło. Porywczo i bez namysłu odpowiedziała:
— Gdzie tam! zdrowa jak ryba, tylko poszła do lasu z nieboszczykiem narzeczonym romansować!
Gdyby była chwilkę namyśliła się, nie byłaby tych słów wyrzekła, bo przecież wiedziała, co, jak i przy kim mówić wypada, ale krew nie woda: irytacya! W irytacyi natura właściwa człowiekowi wyskakuje z niego jak wilk z lasu. Pan Dorsza skrzywił się jakby go coś we środku ukłuło, bo gburowatości wszelkiej strasznie znosić nie mógł, a pan January, chcąc naprawić niestosowne odezwanie się żony, ubolewającym tonem do sąsiada przemówił:
— To smutna historya... bardzo smutna...
— Znam ją dobrze — odpowiedział pan Seweryn.
— Jest to rocznica dnia, w którym wszyscy pożegnaliśmy odjeżdżającego...
— Wiem o tem — odrzekł znowu pan Seweryn, coraz bardziej zasępiony i sztywniejący.
Panią Januarową ton ubolewający męża i sztywność gościa jak szpilki kłuły. Jednak z wielką słodyczą w głosie przemówiła:
— Mój Janusiu, tak o tem mówisz, jakby ten tragiczny wypadek zaszedł miesiąc albo rok temu. Panna Róża jest już tak... Działo się to tak dawno...
Szwagier wpadł jej w mowę. — Le kier na pa de ryt!
A ja ośmieliłem się wyrazić uwagę.
— Pamięć bywa różną, pani dobrodziejko; jedni pamiętają miesiąc, rok, inni przez całe życie zapomnieć nie mogą.
Pani Januarowa, strzałę morderczą we mnie z ócz ciskając, prędko odpowiedziała:
— Szczególniej, jeśli nic innego do pamięci wpaść nie mogło!
— Owszem, tym razem mogło — odezwał się znowu pan Seweryn.
Pani Januarowa z prawdziwie czarującym uśmiechem do niego przemówiła:
— Przecież odkąd pan Bronisław odjechał, o pannę Różę nikt się nie starał i za mąż wyjść nie mogła.
— Owszem, mogła — powtórzył pan Dorsza.
Ogromnie tem powiedzeniem nas wszystkich zadziwił, bo istotnie o żadnym konkurencie do ręki panny Róży nikt z nas nigdy nie słyszał. On zaś milczał chwilę, namyślał się, a potem łyżeczkę od kawy na spodku położył i tak poprostu, jakby komu dzień dobry mówił, wypowiedział:
— Ja trzy razy oświadczałem się o rękę panny Róży, i trzy razy odmowę otrzymałem.
— Jezus Marya! — podskakując na krześle, jęknął pan January.
Pani Januarowa stała się tak białą, jak obrus na stole; świeże jej rumieńce do kropelki z twarzy zniknęły. A ten najzacniejszy (i najbogatszy!) pan Dorsza najzwyczajniejszym tonem mówił dalej:
— Muszę to państwu opowiedzieć, aby omyłkę usunąć. Panna Róża mogła od lat wielu i dziś mogłaby, gdyby chciała, zostać moją żoną i panią domu w moim Tęczowie. Nie chciała i nie chce. Może wiadomość o przyczynach, które jej wolą kierują, opinię państwa o niej poprawi, w oczach państwa ją podniesie, położenie, które zajmuje tu, polepszy. O to mi idzie tylko...
Do pana Januarego się obrócił:
— Pan dobrodziej przypomina sobie, że z bratem pańskim, Bronisławem, żyłem w przyjaźni serdecznej. Narzeczoną jego znałem; podobała mi się, ale się w niej nie kochałem i tyle tylko, żeśmy stanowili trójkę przyjaciół. Była to trójka romantyków. Mieliśmy wiele wiary, miłości i nadziei; Bronek za nie głową nałożył, ja poszedłem na długo tułać się po szerokim świecie, panna Róża została samą. Powróciwszy z wędrówki, pojechałem zaraz do Dworków, aby dowiedzieć się o losach narzeczonej przyjaciela. Były one podówczas względnie dobre. Z pierwszą panią tego domu w przyjaźni i harmonii żyła, i jakkolwiek przez to, co się stało, przyćmiona, była jeszcze świeżą, kwitnącą...
— Czy była kiedykolwiek kwitnącą? — zapytała pani Januarowa z cicha, bo coś ją w gardle dławić zaczynało. Pan Dorsza, spokojnie na nią patrząc, powtórzył:
— Była śliczną. Nietyle może doskonale piękną, ile pełną wdzięku i życia. Była żywą i wesołą. Pani z trudnością temu wierzy? Prawda; jest ona teraz tylko cieniem samej siebie. Ale nie rzadko zdarza się na świecie, że człowiek długo idzie za samym sobą, jak cień wierny i ciemny pełznie w noc księżycową za wesołym i żwawym człowiekiem. I bywa, że gdy człowiek właściwie już przeminął, cień jego długo jeszcze trwa. Ale w czasie, o którym mówię, panna Róża znajdowała się w kwiecie młodości, a młodość to taki ptak, który z za najgrubszych chmur jeszcze słońca dopatrzy i choć z ołowiem na skrzydłach jeszcze ku niemu wzbijać się próbuje. Uśmiechnęła się do mnie myśl wspólnego z tą kobietą rozpędzenia chmur i wzbijania się ku słońcu. Pokochałem ją i w siódmą rocznicę odjazdu Bronisława, na tem miejscu, na którem ostatni raz go pożegnała — na którem dziś znajduje się zapewne — powiedziałem jej, że uczyni mnie niewypowiedzianie szczęśliwym, jeżeli zechce zostać moją żoną.
— I cóż? I cóż? — zapytywały dokoła stołu głosy, ledwie dyszące od zdziwienia i ciekawości, a pan Seweryn, tonem zwyczajnego opowiadania, mówił dalej:
— Odmówiła. Płakała, dziękowała mi za dobre dla niej uczucia i chęci, ale wciąż powtarzała: nie mogę! Tak kocham go jeszcze, tak nieustannie stoi mi on przed oczyma... tak kocham go, że nie mogę! Potem jeszcze dodała: tak mi go żal, tak mi go żal! I mówiąc to, płakała tak ciężko, jakby łzy z męką niezmierną dobywały się z samego dna jej serca... Odmówiła.
Spuszczonemi powiekami wzruszenie źrenic okrywając, nietylko spokojny, ale trochę sztywny, pan Seweryn do pana Januarego znowu mowę zwrócił:
— A po raz drugi zdarzyło się to wówczas, gdy wieść mnie doszła, że pan dobrodziej w powtórne związki małżeńskie wstąpić zamierza. Byliśmy już oboje, ja i panna Róża, daleko starsi, lecz jeszcze nie starzy. Ja miałem lat czterdzieści parę, a ona trzydzieści kilka. Przyjechałem, znalazłem ją przygotowującą dom na przyjęcie nowej jego pani, i w ogrodzie powtórzyłem to, co przed kilku laty mówiłem w lesie. Przychylnej odpowiedzi pragnąłem nie mniej niż przedtem: owszem, zapewne silniej, bo słońce mego życia przeszło już punkt południowy i rzucać zaczęło na świat smugi melancholijne; czułem zalatujący powiew wieczoru; tkwiło we mnie głębokie i niepozbyte pragnienie stworzenia przed nocą dla siebie i dla niej cichej i ciepłej przystani. Byliśmy zresztą w wieku najlepiej sprzyjającym energicznej, wspólnej pracy, a także tym uczuciom, które głębią i twardością wynagradzają to, co im z zapału młodzieńczego ubyć mogło. Wszystko to przedstawiłem pannie Róży — i tym razem, śmiem pochlebiać sobie, że słowa moje ją wzruszyły. Zdawało mi się, że był moment, w którym wyrazy zgodzenia się na moją prośbę rozlegały się w jej sercu i przemocą na usta wybiedz chciały. Nie wymówiła ich jednak; prosiła o parę dni do namysłu. Po dwóch dniach przyjechałem znowu: znalazłem ją mizerną, pobladłą, tak wyglądającą, jakby z ciężkiej choroby powstała. Ale gdy o decyzyę ją zapytałem, wzrok jej błagał mnie o przebaczenie, a głową przecząco wstrząsała, długo mówić nie mogąc. Potem, mówiła, że gdyby Bronek umarł był w sposób zwyczajny, to może... ale tak!... „Jemu śmierć przedwczesna i męczeńska, a mnie życie szczęśliwe: cóż to za sprawiedliwość! Nie mogę! To mój święty! Nie odstąpię go nawet dla najlepszego z ludzi”. Było to już coś innego, niż wprzódy. Oblubieniec namiętnie kochany, uległ metamorfozie; fale tęsknot i myśli przekształciły go w świętego, a dusza, umiejąca czcić i rozumieć świętość, nie chciała wyrzucić jej z siebie w zamian ziemskiego szczęścia, którego jednak pragnęła. Z umarłymi walczyć trudno. Odjechałem zwyciężony.
Niepodobna mi nawet wyobrazić sobie, jaką minę mieć mogłem, wszystkiego tego słuchając, to tylko wiem, że ze trzy razy chustkę do nosa z kieszeni wyjmowałem. Co schowam, to znowu potrzebna. Patrzę, aż u tego pustaka Zygmusia źrenice jak z za szybek pomiędzy powieki wstawionych, przeglądają, kończyk wąsika w palcach kręci, wyprostowany jak struna, i z za szybek szklanych, które nieruchomo w oczach stoją, w pana Dorszę jak w tęczę się wpatruje. On też, nie wiem dla jakiej przyczyny, do Zygmusia i do mnie teraz mowę zwrócił i ciszej, niż przedtem, dodał:
— Bohaterstwem duszę jej podbił na zawsze. W aureoli świętego przed nią stał i jak wierny od ołtarza, od obrazu tego oderwać się nie mogła.
— Wierna! — pomimo woli wymówiłem.
— Tak, ale na wszystko jest pewna miara. Siła serca, które pamięta i cierpi, wyczerpaną być może. Osiem lat znowu minęło. Wieczór zapadać począł. Czas wrzyna się w człowieka, jak piła w miąższ drzewa...
Zwrócił się do pana Faustyna.
— Pan dobrodziej się myli: Le coeur a parfois des rides.
Pan Faustyn ze zmieszania aż zakręcił się na krześle.
— Ja... panie dobrodzieju, powiedziałem to tylko tak sobie... an parantesss!
A pan Dorsza znowu głównie do mnie i do Zygmusia mówić zaczął:
— Ale czasem serce zmęczone więcej jeszcze słodyczy i ukojenia pragnie, aniżeli świeże. A cóż może być słodsze nad otoczenie kobiety dobrej i kochanej serdeczną przyjaźnią i opieką? Prawda, że słońce nasze spłynęło już ku zachodowi, lecz mogą być jeszcze cudne ciche godziny o pogodnych zorzach wieczornych. Więc około trzech miesięcy temu, w czasie ostatniej bytności mojej w Dworkach, ponowiłem wobec panny Róży gorącą prośbę moją.
Oczy pani Januarowej stawały się prawie obłąkanemi. Więc to, co wymyśliła, jako złośliwą i nieprawdopodobną drwinę, było tak ściśle prawdziwem!
— Tym razem spotkałem się znowu z czem innem. Panna Róża powiedziała mi, że jeżeli dotąd pamięcią i sercem pozostała wierną swemu... świętemu, to już rozstawać się z nim dla tej odrobiny czasu, który pozostał jej na ziemi, wprost nie warto. Powiedziała, iż tak długo już żyje ze swoją samotnością i ze swoim smutkiem, że stały się one drugą jej istotą, nawyknieniem, treścią życia, których wyrzucić z siebie i zastąpić czemś wcale przeciwnem niepodobna. Powiedziała, że według słów jednej z ulubionych swych książek, tak już dawno „żyje w cieniu śmierci“, myśląc często nietylko o tamtej, ale i o swojej, jako o wolnym wzlocie czegoś w niej niewiadomego w coś po za nią niewiadomego, co wielkie jest i niezmierzone, a upragnione już przez to, że musi być czemś wcale innem, niż wszystko, co jest tu. A z tego cienia, kto długi moment w nim przebędzie, niepodobna już wyjść na pełne światło i z takich myśli, kto długo z niemi przestawał, niepodobna wejść w krąg szczerych uciech... To mi powiedziała i... zawołana przez lokaja, odeszła, aby podwieczorkiem państwa zarządzić...
Tu załamał się jakoś głos pana Seweryna: umilkł, a z tego milczenia korzystając, oddawna już wzburzony i silnie na twarzy zaczerwieniony nasz kochany tłuściuchny pan January przypodniósł się na krześle, ręce gościa w swoje pochwycił i wstrząsając niemi, prawie chlipiąc od płaczu, mówić zaczął:
— Ja pana dobrodzieja bardzo, bardzo za kuzynkę moją przepraszam... Zacności kobieta, że tak o nieboszczyku Bronku pamięta, ale takiego, jak pan człowieka obrażać, takie szczęście odrzucać, — jakże można! jakże można! Niech pan dobrodziej wierzy, że ja o niczem nie wiedziałem, bo gdybym był wiedział... przecież spokrewnienie się z panem dobrodziejem byłoby dla mnie zaszczytem, przyjemnością... Teraz, dowiedziawszy się, kuzynce mojej uczynię gorzką, gorzką wymówkę, a pana dobrodzieja raz jeszcze przepraszam za nią, bardzo, bardzo prze...
Wtem: „Zagrzmiało, runęło w Betleem ziemi!“ Pani Januarowa, nie czekając końca przemówienia mężowskiego, wstała od stołu, ale w taki sposób, że krzesło posunęło się za nią z grzmotem i z wielkim stukiem na ziemię upadło. Poczem ona sama dziwnie jakoś krzyknęła i wybuchnęła wielkim jakimś śmiechem. Pokazało się, że globus hystericus, który od początku tej rozmowy ciągle ją dławił, zupełnie teraz do gardła wlazł, i dostała pierwszego w życiu napadu spazmów. Więc Idalcia, pan Faustyn i inni, pod ramiona ją schwyciwszy, do dalszych pokoi uprowadzili, pan January około posyłania po lekarzy się zakrzątnął, pan Dorsza odjechał, a w jadalnej sali tylko Zygmuś i Marynia, pod oknem siedząc, coś do siebie szeptali, i ja, przy stole, wciąż na jednem krześle, jak skała tkwiłem. Od tego, com słyszał, w głowie mi się przewracało, i nietylko w głowie. Z zadumy wyrwać się nie mogłem.
Nagle Zygmuś zerwał się od okna i pędem strzały z pokoju wyleciał. Marynia także, spojrzawszy przez okno, zerwała się i jak błękitny ptak szybko wyfrunęła. Myślę sobie: co oni takiego na dziedzińcu zobaczyli? Czego tak polecieli? Wstałem też, do okna podszedłem i — co państwo myślą, że zobaczyłem? Oba te dzieciaki leciały na spotkanie panny Róży, która właśnie w bramę dziedzińca wchodziła. Niosła z lasu więź liliowych dzwonków i świecących jak słońce żółtych arnik. Lecz kwiaty te wysypały się jej do stóp, gdy ten pustak Zygmuś porwał jej ręce i, nizko schylony, tak całować je zaczął, jakby w te pocałunki całą duszę swoją wlewał. A Marynia ze swej strony oba ramiona zarzuciła jej na szyję i błękitną bluzką, jak promiennym obłokiem, do jej szarej smutnej sukni przylgnęła.








KRZAK BZU.





Publiczność wiedeńska, elegancka i wybredna, dość długo zachowywała się oględnie i niedowierzająco, lecz piękny śpiew Anji Lind stopniowo ją rozgrzewał — i nakoniec, jak gaz, który się zetknie z ogniem, zapłonęła.
W wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali znajdowało się wszystko, co stolica posiada najznakomitszego pod względem rodu, bogactwa i urzędu — wszystko, co zwykło było do syta i do przesycenia używać rozmaitych czarów i rozkoszy tego świata. Anję Lind poprzedziła zdobyta w Paryżu sława świeżo powstającej a wiele zapowiadającej gwiazdy, pierwsze zaś tu jej wystąpienie żarliwie popierał wice-hrabia Raul de Boisgomay, zajmujący wysokie stanowisko w sferze dworskiej i dyplomatycznej, ożeniony z prześliczną bogatą dziedziczką jednego z najbardziej arystokratycznych domów francuskich, od paru lat używający w tej stolicy wziętości wielkiej sławy różnorodnej. Sławę tę określały epitety do imienia jego przyłączane: Raoul le beau, Raoul l’irréstible, Raoul le chevaleresque i — niestety! Raoul le volage. Lecz ten ostatni epitet nie odejmował uroku właścicielowi swemu: przeciwnie, powiększał go może. Bo niema nic ponętnego w stałem posiadaniu przedmiotu pozbawionego możności lub chęci umknięcia; uciechę i tryumf prawdziwy sprawiać musi dopiero przytrzymanie u piersi iskry, którą każdy powiew wiatru unosi w coraz to inną stronę. Domyślano się powszechnie, że iskra ta padła teraz u stóp nieznanej śpiewaczki, którą wicehrabia usłyszał był w Paryżu i namówił do przybycia tutaj, gdzie jako młody, lecz już pełen znaczenia, członek francuskiego poselstwa, stale przebywał. Kim była? Skąd pochodziła? Nikt nie wiedział. Podobno Francuzka z nazwiskiem mającem brzmienie niemieckie, może zresztą przybranem. Nikogo to wreszcie nie obchodziło, bo, jak słusznie wyraził się ten dowcipny Tajny Radca Otto Von Kindischbruch, „te panie ród swój wywodzą od swego gardła”. Oprócz kilku najbliższych przyjaciół wicehrabiego de Boisgomay nikt jej dotąd nie widział, ci zaś zachowywali się dyskretnie, mało rozpowiadając i tylko przebąkując wiele znaczące słowa. „C’est une merveille!“ — mawiał rodak Raula Pięknego, baron de la Rocheaigrie, a Gerard Von Lichtenhof, którego każde słowo bywało wyrokiem, utrzymywał, że jest to jedna z istot, które przychodzą na świat z berłem i w laurowym wieńcu. W tym kosmopolitycznym chórze był jeszcze młody magnat węgierski, który przy wspomnieniu o Anji Lind wyrzucał zuzle z czarnych oczu i słynny muzyk włoski, który raz tylko w licznem kole osób mówił o niej, lecz z gestykulacyą tak entuzyastyczną, że aż przewrócił dwa świeczniki i zgasił w nich mnóstwo świec. Zresztą nieznana artystka nie ukazywała się nigdzie, o nic się nie starała, nie jednała nikogo. Wszystko uczynił i przygotował dla niej wicehrabia. Zdawać się mogło, że pragnął najdrobniejsze pyłki z drogi jej zmiatać, a zaścielać ją różami: więc musiało być, w jej urodzie lub głosie coś niezwykle ponętnego. Uwielbienie Raula de Boisgomay było dla nowej gwiazdy reklamą potężniejszą nad świetne, lecz jeszcze nieliczne jej powodzenia. Idźmy posłyszeć ją, a więcej jeszcze zobaczyć. Przyszli, a raczej przyjechali w wielkim komplecie, sala wypełniła się po brzegi frakami, mundurami, najpiękniejszemi w świecie sukniami kobiecemi, orderami u fraków i mundurów, brylantami u sukni i włosów, twarzami, których spojrzenia i uśmiechy, porozumiewając się z sobą, objawiały trochę ciekawości a więcej niedowierzania. Ludzie ci tyle widzieli, słyszeli i doznali rzeczy zachwycających, że o każdej nowo spotkanej wątpili, aby zachwycić ich mogła.
Powódź światła oblewa tłum, napełniający liczne rzędy krzeseł; drogie kamienie migocą jak rozsypane po tłumie okruchy rozbitej tęczy; rozmowy, zcicha szemrzą, jedwabie szeleszczą, gdzieniegdzie wachlarze powiewają, bo już zaczyna stawać się gorąco. Estrada jeszcze pusta i uwaga powszechna zwrócona jest na pierwszy rząd krzeseł. To nic, że zasiedli w nim dwaj książęta krwi cesarskiej i jedna arcyksiężna, bo silniejszym niż oni magnesem pociąga dziś oczy ludzkie wicehrabina de Boisgomay, żona Raula, zwanego le volage. Zrazu we wszystkich myślach i na wielu ustach znajdowały się pytania: „Czy przyjedzie? Czy zechce ujrzeć nową rywalkę? Czy odważy się stanąć w położeniu, które kobiecie najsilniejszej moc nad sobą odebrać może i najdumniejszą upokorzyć musi?”
Przyjechała i weszła na salę, wsparta na ramieniu młodego Szweda, Oskara Lilienströma, który przy poselstwie szwedzkiem pełnił taki sam urząd, jak wicehrabia Raul przy francuskiem. Niedawno Tajny Radca Otto Von Kindischbruch powiedział o tym Szwedzie, że „duch jego, ze złożonemi do modlitwy rękoma, klęczy przed wicehrabiną i że jest to już od lat paru akt nieustającej adoracyi“. Czyżby nakoniec, słynna dotąd z niezłomnego zakochania się w niestałym małżonku, wysłuchała modlitw syna północy, który miał twarz jak u kobiety białą i ogniste połyski w płowych włosach? Brunetka i blondyn, oboje wysocy, wytworni i piękni, przeszli przez salę jak para półbogów, którzy tylko co napili się ambrozyi i jeszcze smak jej w ustach czują. Błękitne oczy Szweda napełniało błogie rozmarzenie, na śniadej twarzy Francuzki rozlewał się czarujący uśmiech. Usiadła obok arcyksiężny, której była przyjaciółką, a z drugiej strony miejsce zajął u jej boku Oskar Lilienström. I zaraz zaczęli rozmawiać z sobą we troje. Arcyksiężna zdawała się rozweseloną; Szwed, jak w siódmem niebie, tonął w widoku wicehrabiny, która z gestykulacyą żywą i pełną gracyi, ze swobodnym uśmiechem na koralowych ustach o czemś znać bardzo zabawnem, czy przyjemnem, opowiadała. To, że wicehrabia nie znajdował się w sali, że był zapewne tam, gdzie była Anja Lind i odwagę jej krzepił, zapał tak potrzebny krzesał słodkiemi słowy, widocznie bynajmniej wicehrabiny nie obchodziło. Zdawało się, że ani myśli, ani pamięta o tem, o czem wszyscy ją znający myśleli i pamiętali. Opowiadała, a dokoła niej, małżonki zdradzanej, upokorzonej, mającej wnet oko w oko spotkać się z rywalką, szemrały krótkie szepty, drgały na ustach jeszcze krótsze uśmiechy, których ona była przedmiotem i pobudką.
Nagle stało się zupełnie cicho; szmery jedwabiów i szeptów umilkły, wachlarze znieruchomiały, spojrzenia skierowały się ku estradzie i zrazu obojętne, gdzieniegdzie nawet nieufne i złośliwe, napełniły się wyrazem zajęcia i uwagi. Na estradzie kobieta młoda, z kibicią wysmukłą i delikatną, stanęła cała w kwiatach bzu, które tak gęsto okrywały jej białą suknię, otaczały głowę, czepiały się ramion, opadały na wpółobnażone piersi, że tworzyły dokoła niej obłok liliowy, puszysty i wonny. Bo nie sztuczne bynajmniej, lecz tylko co z cieplarnianych krzewów zerwane, kwiaty te wydawały woń silną i przenikliwą, która wnet owionęła pierwsze rzędy słuchaczów i do ostatnich jeszcze zaniosła dziwne w tem miejscu tchnienie natury i wiosny. Z tego liliowego i pachnącego obłoku wybłyskiwało czyste złoto włosów i wychylała się twarz o rysach cherubinowych, jutrzenkowo świeża, z dwojgiem wielkich oczu, które barwą swą przypominały kwiaty bzu, lub może lnu. Klejnotów nie miała na sobie żadnych, ani innych upięknień jakichkolwiek; nie, tylko suknię długą i białą, złoty blask włosów, jutrzenkową świeżość twarzy i to niezmierne bogactwo żywych kwiatów, którym, jak wierne echa, odpowiadały barwą dwie źrenice, patrzące nie na ludzi, lecz kędyś, w daleką przestrzeń, z dziwnem zmieszaniem dziewiczej trwogi i prawie zaziemskiego rozmarzenia. Tak w wielkiem świetle i wśród głębokiej ciszy stała chwilę nieruchoma, aż nagle z pośrodku sali głos, dość donośny i brzmiący wesołym uśmiechem, wymówił:
Ein Fliederbusch! (Krzak bzu).
Jakby na dane hasło, z wielu punktów sali ozwały się półgłośne potwierdzenia:
Ja! Ja! — ein Fliederbusch! Krzak bzu! Krzak bzu!
Zdawało się, że wesoły i życzliwy uśmiech rozpłynął się po sali, miękcząc serca i rozchmurzając myśli. Anja Lind uśmiechnęła się także i z tym uśmiechem, w swoich liliowych bzach i jutrzenkowych rumieńcach, stała się żywem wcieleniem świeżej, dziewiczej, wiosennej idylli.
Délicieuse! Mais elle est délicieuse! — głośno do arcyksiężny przemówiła wicehrabina de Boisgomay; kilkanaście par uszu wykrzyk ten usłyszało; salę przepłynęła struga szeptu, że wicehrabina z zapałem chwali kobietę, w której widoku mąż jej zdaje się tracić pamięć o niej i o całym świecie. Wicehrabia stał u drzwi, przez które tylko co weszła śpiewaczka i nie spuszczał z niej oczu, w których budzące się u publiczności usposobienie przyjazne zapaliło blask radości, Śpiewaczka zaś patrzała na kobietę, która w czarnym aksamicie, bogato ozdobionym w strusie pióra, wypowiadała pełną zapału jej pochwałę! Wiedziała kim ta kobieta była. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę: z oczu wicehrabiny wydarł się daremnie powstrzymywany błysk nienawiści i boleści; Anja Lind uczuła pod kwiatami bzu wsuwające się do serca zimne i raniące ostrze. W tej samej chwili akompaniator uderzył w klawisze fortepianu i gdy kilkanaście akordów muzycznych przebrzmiało, po sali rozpłynął się i od góry do dołu ją wypełnił najpiękniejszy w świecie mezzo sopran, wielki, przeczysty, wybornie wyuczony, jak marzenie o raju słodki, śpiewający ogromną i pełną trudności aryę z opery mozartowskiej.
Głos był bardzo piękny, śpiew wyborny, ale publiczność, więcej usposobiona do krytyki, niżeli do uwielbienia, słuchała oględnie. Zimna kropla sceptycyzmu spadła na ciepły uśmiech, wywołany widokiem niespodziewanie rozkwitłego pośród estrady bzowego krzaku. Wprawdzie uszy czujnie ścigały każdą nutę, aby chłodnym ustom podyktować raczej przyganę lub pośmiewisko, niż wyraz zachwytu. Jednak gdy przebrzmiały ostatnie nuty wielkiej aryi, wszystkie dłonie złożyły się do oklasku. Był to oklask huczny, bo jednomyślny, ale krótki, powściągliwy, ostrożny. Jak daleki grzmot zapowiedział burzę, która potem zbliżała się zwolna, wzbierała w błyskawice, w westchnienia, w głosy...
Śliczna, biedna Mignon z liliowej chmury bzu wylewała potoki topiących się w ogniu kryształów. Przejmująca prawda żalu brzmiała w jej głosie, gdy z ust jej na fali melodyi wypływały słowa: Morgen sagst du! Wer weiss? Morgen sind wir wohl weit! („Jutro, mówisz! Kto wie? Jutro może dalecy już sobie będziemy!“). Wyraz „jutro“ w piersiach wszystkich słuchaczów budził uczucie zagadki, niosącej w sobie szczęście, albo rozpacz; tchnienia rozdzierających żalów, namiętnych upragnień, żadnemi słowy nie objętych tęsknot i nadziei, zaczęły krążyć po sali, owiewać głowy i napełniać serca płomieniem lub łzami. Rumieńce śpiewaczki znikały, roztapiały się w bladości coraz większej — aż źrenice jej rozszerzyły się i nabrały ciemnej, przepaścistej głębi, aż na białe jak lilia czoło wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Utraciła podobieństwo do idylli, stała się żywem ucieleśnieniem tragedyi, tem głębiej wzruszającej, że leciał od niej zapach wiosenny i że w namiętne jej krzyki, jak trele słowicze w szumy wichru, wikłały się nuty niewymownej lirycznej słodyczy. O kraju, w którym „cytryny kwitną i pomarańcze złote wśród ciemnych liści płoną“, gdzie „lekkie wiatry z błękitów nieba lecą, a mirty stoją ciche i wawrzyny wysoko się wznoszą“, śpiewała z tęsknotą bezbrzeżną, zdającą się rozrywać serce upragnieniem raju; lecz gdy do tego raju zaczęła wzywać za sobą człowieka ukochanego, głos jej wezbrał niezmierną siłą i od góry do dołu, od brzegu do brzegu napełniał zaklętą w ciszę i nieruchomość salę.
Dahin, dahin, dahin, möch ich mit Dir, o mein geliebter ziehn! („Tam, o tam, o tam, z tobą, kochany, pójść ja pragnę“!).
Jednocześnie, ciemnym płomieniem pośród bladej twarzy rozbłysłe jej oczy, utkwiły w twarzy Raula de Boisgomay i już opuścić jej nie mogły. On stał o jakąś kolumnę wsparty; tak jak i ona pobladł, spojrzeniem zdaleka w niej utonął, a śniade i śmiało zarysowane jego rysy zdawały się opalonemi przez ten wicher, czy przez to płomię, którem jest nienasycona jeszcze, lecz przez nadzieję karmiona namiętność. Ona zaś, coraz potężniejsze i słodsze nuty z piersi dobywając, śpiewała jeszcze:
Dahin, dahin möcht ich mit Dir ziehn, ja, dahin.
Tak musiały śpiewać syreny, gdy na dno morskich topieli wzywały żeglarzy. Głos Anji Lind był w tej chwili nektarem, kipiącym w szczerej czarze jej własnego serca i lejącym się do serc innych ludzi, które od niego zakipiały także i wybuchnęły — wybuchnęły nietylko oklaskami, lecz krzykami. Na tle oklasków potoczył się, do nieskończoności powtarzany, basowy okrzyk: bravo! bravo! bravo! — jak gwizd wichru przerzynały je wołania: bis! bis! jak westchnienia pomimowoli wydzierające się ze wzburzonych piersi, szumiały w wielu różnych językach wymawiane słowa:
— Ślicznie! cudnie! zachwycająco! znakomita! niezrównana! Gwiazda!
Ostatni wyraz stał się jakby ostatecznem zamknięciem wszystkich innych i od brzegu do brzegu sali, od pierwszego do ostatniego rzędu słuchaczy, popłynął i zaszumiał kilku różnymi językami wymawiamy:
— Gwiazda! gwiazda! gwiazda!
Śpiewaczka, która tylko co opuściła estradę, wnet na nią wróciła i składała publiczności ukłon dziękczynny. Spojrzenie jej, obiegając salę, spłynęło na wicehrabinę de Boisgomay, która w swoich czarnych aksamitach i strusich piórach z trzema wielkimi brylantami u szyi i uszu, rozmawiała z dwojgiem sąsiadów swych tak swobodnie, z takiemi uśmiechami i gestami, jakby znajdowała się o sto mil od tej sali, od tej wrzawy i od tej pochłaniającej uwagę powszechną artystki. Zdawała się nie spostrzegać ani jej, ani jej tryumfu. Śmiała się, prawie szczebiotała, co tworzyło ostry kontrast i dysonans z poważną pięknością urody jej i stroju. Anja Lind zrozumiała — artystka w mgnieniu oka zrozumiała żelazną wolę, która zmuszała kobietę do prawie lekkomyślnej wesołości i znowu uczuła wysuwające się z pod kwiatów zimne, raniące ostrze.
Ale tuż za draperyą osłaniającą drzwi sąsiedniej sali, do której wbiegła, czyjeś usta nad samą głową jej wymówiły słowa z pieśni Miniony:
Und hoch der Lorbeer steht! („Wysoko wznosi się laur!“).
Tak, laury jej wzrastały, wzrastały, w znacznej mierze przez niego, dzięki jemu! Wdzięczność, radość, czułość, uczyniły ją promienną. Drżąca jak struna, którą wstrząsają wszystkie wichry świata, znalazła się we framudze okna, z ręką uwięzioną w jego dłoniach. Twarz wicehrabiego mieniła się uczuciami nietajonego uwielbienia i hamowanej namiętności. Ją, jej bzy, jej złote włosy, jej delikatną kibić obejmował gorejącym wzrokiem południowca i kładł na nie spojrzenia, jak pocałunki. Mówił jej przytem, że prześliczną jest w tej gęstwinie kwiatów, że śpiewała cudnie, że od tego wieczoru zaczyna się królowanie nad światem.
Oh, ma reine adorée! mon astre.
Ona, jak w rajskim śnie, z mgłą upojenia w oczach przerywała mu mowę, śpiesznie szepcąc, że kwiaty te ma przecież od niego! Jaki on dobry dla niej, dobry! Zaledwie wspomniała, że kwiaty bzu, nie wiedzieć czemu, nad wszystkie inne lubi, otrzymała ich pełne kosze, pełen pokój. Więc zrywała je i kładła na sukni, na włosach, bez miary, bez końca, bo przed tą wielką próbą, która może o całej jej przyszłości rozstrzygnąć miała, pragnęła mieć z sobą wszystkie kwiaty, które od niego dostała...
— Jako talizman... na dobrą wróżbę!
Jego powieki zamrugały, jak od olśnienia.
Oh, chére, chére reine! — zaszeptał — wróżba była szczęśliwą... podbiłaś świat!
— A jednak — odpowiedziała — czasem... chwilami, nie dla świata śpiewałam... czasem chwilami... je n’ai chanté que pour vous!
Złożył ręce jak do modlitwy i z błagalnem spojrzeniem prosił:
Dites: pour toi!
A gdy rumieniec wzbił się jej aż na czoło i powieki wstydliwie przysłoniły oczy, pochylił się i coraz jej bliższy, błagał dalej:
— Taki mały, krótki wyraz... lecz z ust twoich go usłyszeć!... Powiedz, powiedz: pour toi.
Chwilę nie odpowiadała, potem głowa jej pochyliła się, jakby w pokornem poddaniu się konieczności, a na ustach drgnęły ciche, jak westchnienie słowa:
Pour toi!
W tej chwili sala sąsiednia, która ani jedną sekundę nie uspakajała się i nie milkła, wezbrała gwałtem i zniecierpliwieniem. W grzmocie oklasków słychać było stuki uderzających o posadzkę stóp ludzkich, pochew od pałaszów i coraz gęstsze, głośniejsze okrzyki:
— Anja Lind! Mignon! Mignon! Anja Lind!
Ktoś głośniej nad innych zawołał:
Der Fliederbusch! (Krzak bzu!)
Wnet nazwę tę pochwyciło ust mnóstwo i do uszu śpiewaczki, we framudze okna szepcącej z rumieńcem na czole: pour toi! jak powiew huraganu wpadł jednogłośny, ogłuszający, nieskończony krzyk sali sąsiedniej:
Der Fliederbusch! der Fliederbusch! der Fliederbusch!
W mgnieniu oka cherubinowe, ruchliwe rysy Anji Lind zmieniły wyraz. Upojenie miłosne i zawstydzenie dziewicze zniknęły przed wesołą filuternością. Końcem palca ust śmiejących się dotykając, jak dziecko ucieszone figlem, który do głowy mu przyszedł, zawołała:
— Idę! idę! Posłuchaj, wicehrabio, co im zaśpiewam!
Wybiegła na estradę i paru cichemi słowy porozumiawszy się z akompaniatorem, zaśpiewała:

O, wär mein Lieb ein Fliederbusch,
Der drüben blüht so blau!....
(O, gdyby bzu krzakiem kochanie moje było,
Co tam taki błękitny kwitnie!...)

Sala, która przy pierwszym dźwięku jej głosu, jak grób umilkła, teraz znowu jak piekło zawrzała. Nie sam już głos oklaskiwano, lecz pełen wdzięku dowcip śpiewaczki, która nadaną jej nazwę w locie pochwyciła i niby piłkę, w pieśń ją tylko owinąwszy, odrzucała publiczności. W grzmocie oklasków potoczył się znowu basowy dźwięk: bravo! bravo! rozległy się pełne śmiechów wołania: witzig! graziös! charmant! lecz także przeszywające syczenia tych, którzy, niecierpliwie oczekując śpiewu, innym milczenie nakazywali. Jakoż wnet ono nastało i Anja Lind po raz drugi rozpoczęła przerwaną piosnkę:

O, wär mein Lieb ein Fliederbusch!

Artystyczna natura, wrażliwa i zmienna, przyoblekła ją dziś w trzecią już postać. Wcielona idylla, przedzierzgnięta potem w tragedyę, stała się teraz dzieckiem rozbawionem i figlarnem. Po jutrzenkowej świeżości jej twarzy jak garść promyków rozsypało się mnóstwo uśmieszków nieudanych i niezalotnych, lecz tak szczerych i niewinnych, jak swawola niewinnego, pięknego dziecka. Delikatne linie jej kibici nabrały też prawie dziecięcej prostoty i gracyi, a gdy śpiewała, że pragnęłaby ptakiem unosić się nad swem, w krzak bzowy zaklętem, kochaniem, ramiona jej, gronami bzu osypane, wydawały się skrzydłami, które wnet czarem pieśni i kochania z nad ziemi ją uniosą. Potem zapragnęła jeszcze być kroplą rosy, co wieczór w liściach bzu utajoną, rzuciła na salę kilka nut tak czystych jak rosa i tak powoli rozpływających się w ciszę, jak w mgłę rozpływają się krople rosy i — umilkła. Salę ogarnął szał. Nie była to już burza, był to szał. Artystka sprawiła rozkosz dwóm naraz zmysłom ludzkim: słuchowi i wzrokowi; zaciekawiła znudzonych, porwała wątpiących i chłodnych. Zanim ktokolwiek mógł spostrzedz jak się to stało, estrada napełniła się czarnymi frakami i świetnymi mundurami, które przed resztą publiczności zasłoniły artystkę. Lecz cóż to znaczy? W głębi sali mniej zapalczywi zaledwie chcą wierzyć oczom własnym. Wielcy książęta wstali z krzeseł, weszli na estradę i zmieszali się z tłumem fraków i mundurów. Przed wyłaniającą się z liliowego obłoku głową kobiecą schyliły się w ukłonie głowy zaledwie nie koronowane i usta członków najstarszej prawie z panujących w Europie rodzin wymówiły krótkie słowa hołdu, składanego nowej gwieździe sztuki i piękności. Pierś Anji Lind wzdęła się falą rozdzierającej prawie radości i dumy, a dokoła niej, ze stron wszystkich, na tle oklasków niemilknących ani na chwilę, dzwonił wyraz zdjęty z ust najdostojniejszych w tem zebraniu:
— Gwiazda! gwiazda! gwiazda!
Więc oczy jej rozbłysły jak szafirowe gwiazdy, zgrabna głowa obracała się we wszystkie strony, z różanych ust, nakształt śpiesznie goniących się ptaków, zlatywały dziękczynne słowa i uśmiechy. Była teraz obrazem szczęścia i wdzięczności. Bo w swem uszczęśliwieniu Anja Lind czuła bezbrzeżną wdzięczność dla tych, o których myśl przed kilku godzinami napełniała ją trwogą, a którzy teraz rozścielali się pod jej drobne stopy. Więc pod wpływem tego uczucia, bez namysłu i rozwagi, instynktowym popędem natur rządzących się tylko uczuciem, zaczęła, prędko, prędko odejmować, odrywać kwiaty bzu, pod którymi prawie znikała jej suknia i rozdawać je otaczającym. Entuzyazm wzmógł się; ręce możne lub dostojne, dzierżące berło władzy, bogactwa lub mody, przemieniły się w ręce żebracze, chciwie wyciągnięte po jałmużnę kwiatu. Ona, pragnąc wszystkich zadowolnić, nikogo nie opuścić, śpieszyła, śpieszyła; szczupłe ramiona jej i drobne ręce prędko, zwinnie dotykały sukni, ramion, piersi, z których zdejmowały kwiaty, walcząc czasem z oporną łodygą, rozdzierając materyę, w której tkwiły zbyt mocno. Kilka razy zraniła się szpilką i syknęła z bólu, a potem zaśmiała się prawie głośno. Nakoniec, dla większego pośpiechu, zaczęła prędko, prędko zdejmować rękawiczki. Wówczas wyciągnęły się ku niej dłonie najdostojniejsze; wielcy książęta zażądali posiąść na pamiątkę tego wieczoru po jednej z tych długich miękkich rękawiczek, z których dobywały się teraz jej szczupłe alabastrowo białe ramiona. Usłyszawszy to żądanie, Anja Lind znieruchomiała na chwilę, w twarzach proszących utkwiła oczy szeroko rozwarte od zdumienia a zachwyceniem napełnione, poczem z dygiem dworskim i pełnym gracyi, nizkim aż prawie do ziemi, podała żądane przedmioty synom rodu Habsburgów. W tej chwili wzniósł się dokoła niej chóralny hymn, błagający o jedną, choćby o jedną jeszcze piosenkę, a ponieważ chętnie zgodziła się śpiewać jeszcze, więc tłum fraków i mundurów rozstępować się przed nią zaczął. Wtedy zobaczyła znowu stojącą u brzegu estrady wicehrabinę de Boisgomay. Kobieta w czarnym aksamicie i strusich piórach gotowała się znać do opuszczenia sali, lecz, przez tłum powstrzymywana, stała wysoka i nieruchoma jak posąg, zdając się niewidzieć dokoła siebie nic i nikogo. Na i czole jej, nieco wyniośle w tył odrzuconem, nie było najdrobniejszej zmarszczki, do ust koralowych jakby przylgnął uśmiech; lecz oczy tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni, z za dwu łez, które je od brzegu do brzegu powiek zasłaniały szklistą powłoką. Gdy tłum powoli spływał z estrady, dwie te kobiety znajdowały się przez chwilę naprzeciw siebie; ale wicehrabina nie zdawała się spostrzegać tryumfującej artystki, która, przeciwnie, ogarniała ją spojrzeniem, nagle i aż do dna zaniepokojonem i zmąconem.
Wkrótce potem, okryta kosztownem futrem i wsparta na ramieniu Raula nieprzezwyciężonego Anja Lind zstępowała ze schodów wielkiego gmachu, dążąc do oczekującej na nią karety. Za nią i obok niej cisnęło się mnóstwo ludzi, chciwie upatrujących każdego jej spojrzenia i w kilku językach rozmaitych błagających ją o rzeczy rozmaite, portret, autograf, prawo złożenia jej wizyty, malowanie jej rysów, przyniesienia jej do stóp partytury nowo-utworzonej opery i t. d.
Za nią i przed nią także brzmiały urywki pieśni, które tego wieczoru śpiewała. Ze szczytu wschodów ktoś zanucił: Morgen sagst du... wer weiss? i w uścisku umilkł, lecz dalej głos inny rzucił w kilku nutach: Dahin, dahin, möcht ich mit dir... i na różnych wysokościach tej rzeki ludzkiej, która powoli w dół spływała, wiele głosów zaczynało, urywało, jeden u drugiego podejmował słowa i dźwięki, które dziś przez kilka godzin wychodziły z jej ust i piersi. Idący zaś obok niej wicehrabia, z postawą rycerza pełnego czci dla swojej damy, wzrokiem i cichemi słowy mówił jej wszystko, czem miłość, przelotna zapewne, lecz w tej chwili gwałtowna, natchnąć mogła potomka trubadurów.




Przed rzęsiście oświetlonym podjazdem hotelowym wysiadła z karety sama jedna. Jej dobra sława kobieca była dotąd białą jak łabędź i nikt w tej późnej już godzinie wieczornej nie ośmielił się towarzyszyć jej do domu. Sama jedna weszła do hotelowego saloniku, obficie oświetlonego i pełnego banalnych, choć kosztownych pluszów, kobierców, pozłot. U drzwi spotkała ją Francuzka, wpół panna służąca, w pół towarzyszka; w zacisznym kątku pokoju snop świec w wysokim świeczniku palił się pośród małego stołu, nakrytego do wieczerzy. Ale Anja Lind, na wzmiankę o jedzeniu, odpowiedziała: potem! potem! i kilku słowy odprawiła towarzyszkę. Widok tej istoty obojętnej, banalnej i obcej, był jej teraz nieznośnym, a nietylko głodu i potrzeby spoczynku, lecz samego istnienia ciała swego nie czuła, tak była uskrzydloną i wrzącą mnóstwem wrażeń i uczuć. Osunęła się zrazu na sprzęt nizki i wygodny, przymknęła oczy, wyciągnęła na sukni splecione ręce, lecz była tak rozegzaltowaną i wzburzoną, że ramiona jej wyprężały się jak struny, powieki podnosiły się przemocą i cała istota ze wstrętem wydzierała się ze stanu nieruchomości. Wstała więc i zaczęła szybko przebiegać salonik. W głowie jej wrzał chaos słów wielojęzycznych, ale nie było żadnej stałej myśli. Czuła tylko, że noc jest rzeczą natrętną i nieznośną. Po co Bóg stworzył noce, które przerywają szereg rajskich dni i rozłączają ludzi, pragnących być zawsze z sobą? Przed kwadransem rozstała się z Raulem i już pragnęła widzieć go znowu. Pragnęła też znowu śpiewać jeszcze, wiecznie śpiewać, czarem sztuki i swoim zaklinać ludzi w płomienie, czołgające się u skraju jej sukni. Żadnej myśli, rozwagi, żadnego wątpienia i przewidywania w niej nie było; nic w niej nie było, oprócz dwóch uczuć: tryumfu i miłości, które w artystycznej jej naturze nabrały takich ostrzy i tak głęboko się w niej zanurzyły, że dotykały każdego nerwu i wstrząsały każdym jej atomem. Uszczęśliwienie jej dosięgło tego szczytu, na którym spotyka się z męką. Lecz jeżeli to, czego doświadczała, przez siłę naprężenia swego stawało się męką, Anja Lind wolałaby umrzeć, niżeli żyć bez niej. Wolałaby umrzeć, niżeli mieć jutro inne niż te, które ją przejmowało dreszczami szalonej nadziei i żądzy... Jutro będzie tu dokoła niej mnóstwo ludzi; tłum, gwar, jej śpiew, ich zachwyty, słowa, uwielbienie... nadewszystko... on! Raul! wejdzie tu jutro... Nie, wpierw niż on, jak od kilku dni bywało, wejdą tu kwiaty od niego... Pierwsze: dzień dobry! — powiedzą jej kwiaty od niego!
Obejrzała się, ze stojącego na konsoli wazonu; wyjęła bukiet przepysznych goździków, w atłasowej ich gęstwinie i silnym zapachu twarz zanurzyła i szeptała:
— Jutro! jutro! jutro!
Czy posłuszne wezwaniu, wpierw niż do całego świata jutro to przybyć miało do niej? Ktoś zlekka zapukał do drzwi. Jak ze snu obudzona, zawołała:
Entrez!
I wnet bukiet goździków wypadł z jej rąk, które osunęły się wzdłuż sukni pod uderzeniem, nie wiedziała sama z radości, czy z trwogi. Krzyknęła nie wiedząc także, z radości czy z gniewu.
Vicomte!
U drzwi, zcicha otworzonych i zamkniętych w postawie nieśmiałej i o przebaczenie błagającej stał wicehrabia. Anja Lind doświadczyła zrazu radości bezbrzeżnej, z której przecież dobyły się wnet zawstydzenie i gniew. Lecz Raul nieprzezwyciężony miał wprawne oko, radość dojrzał, a że inne uczucia pokonać zdoła, nie wątpił. Szybko podbiegł i po wiele razy, powtarzając; „Przebacz! przebacz“! — ruchem pełnym czci, a z wejrzeniem pełnem pieszczoty, rękę jej ujął.
— Przebacz — powtórzył — byłbym umarł, gdybym cię dziś jeszcze nie zobaczył...
Odwracała od niego twarz spłonioną i zachmurzoną.
— Gniewasz się! O, dziecko! Alboż znasz serca męzkie i to co nam odbiera wolę i pamięć o wszystkiem... Byłaś dziś tak uwielbianą. Może kto inny... Możebyś oczy do snu zamknęła z myślą... o kim innym!... Uśmiechasz się! Byłożby to niepodobnem? Oh, mon astre! ma reine bien aimée!
Uśmiech wybiegł jej na usta, czoło rozchmurzać się zaczęło... Dziwne przypuszczenie, że ona mogłaby o kim innym...
— Nie gniewasz się już!
— Owszem! przeciwnie! Jestem bardzo zagniewana!
— Oczy twe lepsze są od ust twoich... przeczą ustom! Ale zaraz pójdę ztąd... zaraz... tylko opowiem...
— Jutro, wicehrabio!
— Nie, królowo, dziś jeszcze! kiedyś śpiewała aryę z Mignony, doświadczyłem rajskiego widzenia: Dahin... Dahin... möcht ich mit dir... Kędy cytryny kwitną i pomarańcze wśród ciemnych liści... Widziałem siebie i ciebie we Włoszech...
— We Włoszech!
— Przy wspomnieniu o Włoszech wyglądasz zawsze jak rajski ptak, tęskniący do swej ojczyzny... Trzeba tam być...
— O, trzeba! trzeba!
— Widzisz! Ręce splotłaś jak do modlitwy! Teatr La Scala...
— Największy w świecie...
— Szeroko otwierał się przed tobą, w widzeniu mojem... ja go otwierałem... otworzę... mogę to uczynić...
— Nie, nie, nie!
— Dlaczego?
— Trzeba samej zdobyć...
— Tak, tak! zdobędziesz sama... ale razem ze mną... ja tylko pomogę, jak brat, jak niewolnik... tylko pomogę... razem ze mną... W widzeniu mojem cudowny głos twój rozlegał się z La Scala po całej Europie, która upadła na klęczki, jak na dźwięk anielskiego głosu... lecz ja klęczałem u samych stóp twoich... najbliżej...
— Najbliżej!
— I jeszcze bliżej byłem przy tobie, w widzeniu mojem, gdyśmy po tryumfach twoich, największych, jakie którakolwiek kobieta odniosła kiedy na ziemi... Co? szeroko od ciekawości otwierają ci się oczy... te najpiękniejsze na ziemi oczy... opowiadam baśń czarnoksięską, w której ty jesteś wróżką, rozstrzygającą o moim losie... Byliśmy w widzeniu mojem blizko, bardzo blizko siebie, zawsze z sobą, w gniazdku cichem, bezpiecznem, uwitem wśród gajów oliwnych, nad błękitnemi wodami Adryi... Znowu odwracasz głowę? Czy obraziłem cię! Posłuchaj! Marzenie to rozpiera mi serce. Byłbym umarł, gdybym ci go nie opowiedział dziś jeszcze i gdybym... ach, nie drżyj tak! nie lękaj się niczego... czczę cię jak świętą... gdybym dziś jeszcze z ust twych nie usłyszał krótkiego, malutkiego słówka...
— Nie, nie! oh, vicom... Raoul! nie, nie! — Wyrwała rękę z jego ręki i wpół odwrócona, twarz nizko schyloną ukryła w obu dłoniach.
— Dlaczego? Jeżeli powiesz: tak! to małe, krótkie słówko, stworzy szczęście wielkie... powiedz! czy to trudno wymówić takie małe słówko? Wymów je. Powiedz: tak!
Nic nie powiedziała, tylko z twarzą w białych dłoniach przecząco wstrząsała głową.
— Dlaczego? Przecież nie jestem barbarzyńcą... ale najpokorniejszym z czcicieli, jacy kiedykolwiek klęczeli przed jakiemkolwiek bóstwem. — Będę pokorny, będę cierpliwy, będę zdala czcił cię na klęczkach i czekał dopóki zechcesz, rozkażesz... bylebym dziś z ust twych usłyszał, z serca ci wydarł obietnicę, nadzieję, zamkniętą w tem krótkiem, malutkiem słówku: tak! Co mówisz? Co mówisz?
Ona ręce od twarzy odjęła i, splatając je, wzdychała.
Dieu! oh, Dieu!
— Walczysz? Cierpisz? Dlaczego? po co? Wstyd dziewiczy? Obawa świata? Może... katechizm? Dziecko! Jesteś istotą stworzoną tylko dla sztuki i dla miłości. Jesteś najpiękniejszym wykwitem stworzenia, który nic światu nie winien oprócz piękna i miłości. Nie gwałć przeznaczenia swego, nie wypuszczaj z rąk berła. Królową jesteś, i wszystko ci wolno. Sztuka potrzebuje miłości jak oddechu. Gdy odwrócisz się od miłości, sztuka odwróci się od ciebie. Tylko w parze z miłością talent płodzi natchnienia. Byłaś dziś wielką, bo kochasz. Powiedziałaś sama, że śpiewałaś tylko dla mnie. Świat w głosie twoim usłyszał swoją władczynię: miłość, i upadł przed tobą na klęczki. Prawda? Na znak twierdzenia wstrząsasz cherubinową główką. Widzisz! o, droga! weź mnie za przewodnika swego, bo znam życie, świat i sztukę. Cóż będzie z cudnem widzeniem mojem? Czy z woli i łaski twojej stanie się rzeczywistością? Powiedz tak! Może już powiesz... Gwiazdo moja... powiedz: tak!
Z twarzą odwróconą, z załamanemi na sukni rękoma, czuła, że ramię jego kibić jej opasuje i, zdjęta nieznanem dotąd upojeniem, wsłuchana w pieśń czarodziejską, która z ust jego płynąc, odejmowała jej wolę i pamięć o wszystkiem, szepnęła:
— Tak.
I zaraz uczuła na ustach jego pocałunek. Jednocześnie, z morza płomieni i słodyczy, które ją ogarnęło, wytrysnęła fala zawstydzenia i przestrachu, tak potężna, że wyrwała ją z jego objęcia. O parę kroków od niego oddalona, blada i drżąca, splotła ręce i zaszeptała:
— Raul, oh, Raul!
Raul Rycerski miał kędyś w zakątku istoty ukrytą, przez swobodną grę zmysłów i umysłowy sceptycyzm zagnaną tam wielkoduszność. Spostrzegł, że jutrzenkowe rumieńce śpiewaczki zniknęły bez śladu, że w oczach jej malowała się trwoga i prośba: zbliżył się, nizko schylony ze czcią całował jej ręce, szepcąc miękkie, łagodne, prawie pokorne słowa:
— Przebacz! kocham cię! odejdę! do jutra!
Odszedł; a ona po chwilowej nieruchomości podniosła obie ręce, i jak ktoś zrozpaczony, lub przynajmniej ciężko zafrasowany, objęła niemi głowę. Co się stało? co się stało? co przyrzekła? Po raz pierwszy w życiu kochała! Co za szczęście! I jaka zarazem rozpacz? Dlaczego rozpacz? Alboż wiedziała? Czuła tylko, że miesza się ze szczęściem... że wstyd, trwoga, żal, zagłuszają szczęście...
Podniosła twarz oblaną ciemnym szkarłatem i szeroko, z trudnością odetchnęła. W szczelnie zamkniętym, silnie ogrzanym pokoju stało się jej duszno, wydało się jej, że napełniającym go zapachem kwiatów oddycha jak trucizną. Szybko podeszła ku drzwiom i, nieco je otworzywszy, wyjrzała na korytarz długi, ozdobny, jak cieplarnia ogrzany, w tej chwili zupełnie pusty i słabo oświetlony gdzieniegdzie u ścian palącemi się lampami.




Hotel pogrążony był w śnie; dokoła niego wielkie miasto usypiało także. Lekkie kroki Anji Lind, stąpającej po kobiercu, który zaścielał mieszkanie — zda się, długi korytarz — nie sprawiały najlżejszego szelestu; biały jedwab jej sukni ciągnął się za nią także bez szmeru i tylko czepiające się go jeszcze gdzieniegdzie gałęzie bzu wydawały z więdnących koron woń przenikliwą. Za dwoma rzędami drzwi szczelnie zamkniętych nie słychać było nic. Dzwonki, rozlegające się tu aż do późnych wieczorów, pomilkły. Lampy, silnem światłem żarzące się do późna, przerzedziły się i przygasły. Olbrzymi gmach, od dachu do podstaw zaludniony, wydawał się bezludnym i sennie oddychał melancholią rzeczy, które ze stanu wezbranego życia popadają w milczenie i zmrok.
Anja Lind dość długo przesuwała się wśród milczenia i półświatła, jak białe widmo z pochyloną głową i splecionemi na sukni rękoma, gdy nagle głęboką ciszę przerwało stuknięcie drzwi na dole otwieranych i zamykanych, a wnet potem z dołu doleciał stłumiony, lecz dość wyraźny głos męzki, który nucił:
Dahin, Dahin, möcht ich mit Dir mein Geliebter ziehn... ja... dahin!
Nucenie oddalało się stopniowo i w głębi wielkiego gmachu umilkło. Anja Lind stała u szczytu wschodów, pomiędzy dwoma przyozdabiającemi go posągami i — słuchała. Tak słuchała, że aż głowę i ucho przechyliła ku głębokiemu dołowi, z którego śpiew dolatywał. Był to najpewniej jeden z dzisiejszych jej słuchaczy, zapóźniony, lecz jeszcze mający na ustach tę nutę, którą śpiew jej napełnił mu duszę. Była to jedna z dusz podbitych przez nią i unoszących z sobą w noce ciemności promienie bijące od niej. W tem wielkiem mieście mnóstwo było takich, którzy usnęli lub usną z jej obrazem pod powiekami, a w mózgu z dźwiękiem jej głosu.
Kiedy wyprostowała się i twarz podniosła, była znowu pełną radości i tryumfu. Szła dalej tak lekka, jakby wcale nie dotykała ziemi, z powtarzającemi się w myśli słowami Raula: — „Weź mnie za przewodnika; znam życie, świat i sztukę“. Jaka to prawda! Tak, on ma słuszność... Jestem stworzona dla sztuki i miłości, nic światu nie winnam oprócz piękna i miłości. Któż odważy się wymagać odemnie daniny, które pospolitym prawom świata składają dusze pospolite? Dahin, dahin, mit Dir... O, cudne widzenie. On i Włochy. Z nim w raju ziemskim... Sztuka potrzebuje miłości, jak oddechu. Gdybym odwróciła się od miłości, sztuka...
Tu, uszu jej doleciał znowu głos ludzki, lecz wcale inny niż tamten, który przed chwilą zdawał się chwałę jej opiewać. Tym razem był to głos kobiecy, stary i nieco ochrypły, — który zcicha, lecz bardzo wyraźnie wymówił:
— Bez gdzieści zapachniał! Władek, czy czujesz zapach bzu?
Głos męzki, gruby, lecz młody i także zniżony, odpowiedział:
— Gdzietam bez! To pewno perfumy z za których drzwi tak buchnęły. Zkąd tu bez!
Kibić śpiewaczki, otoczona bzową wonią, podała się nieco naprzód i delikatne jej nozdrza szeroko roztwierać się zaczęły, jakby i do niej także zaleciał zapach jakiś niespodziany a dziwny. Jakim językiem rozmawiają ze sobą ci ludzie, których postacie majaczą w głębi framugi, słabo oświetlonej zdala dogorywającą u ściany lampą? Anja Lind dawno już mowy tej nie słyszała, lecz rozumie ją jeszcze wybornie. Kilka lat wytężonej pracy, parę innych, napełnionych jedynem upragnieniem sławy i zachodem około jej zdobywania, spędziła wśród wielojęzycznego gwaru. Tej mowy, która brzmiała w mrocznej framudze, używała tak rzadko, tak prawie nigdy, że nawet z myśli jej ustąpiła ona przed inną. Teraz przecież śpiesznie posunęła się naprzód i stanęła naprzeciw framugi, w cieniu kolumny, u której szczytu z marmurowego wazonu rozpościerały się wielkie liście palmy. Jak marmur biała i cicha, zlała się w jedną całość z kolumną i, chciwie słuchając, przed oczyma wyobraźni miała jakieś dawno niewidziane ściany, drzewa, ogrody, szmaty pól i łąk, jakąś błękitną wstęgę rzeki i rozsypane po niej deszcze słonecznych iskier... rój widziadeł zapadłych w przeszłość, dawno pożegnanych, wśród trudów i wzruszeń życia zapomnianych, teraz w stanie chaosu, lecz w kształtach i barwach wyraźnych, z siłą nawet natrętną — zmartwychwstających.
O kilka kroków przed nią, w głębi framugi stara kobieta, siedząc na nizkim stołku, mówiła znowu:
— Kiedy, powiadam ci, że bez, to bez! Ot i teraz, mocniej jeszcze niż wprzódy zapachniał. Oho! czy to ja nie pamiętam tych wszystkich zapachów, które tam u nas są! Żebym sto lat żyła, to jeszczebym nie zapomniała. Ty toś może i zapomniał! A? siedem latek miałeś jakeśmy ztamtąd wyjechali: to może już i nie pamiętasz jak bez pachnie? Co?
Męzki głos, gruby, ale dźwięczny, bo młody, odpowiedział:
— A nie pamiętam! Miałbym też co zapamiętywać! Jakiś tam bez!
Staruszka, siedząca na nizkim stołku, miała na sobie czarną salopkę dość ubogą i kapturek także czarny, szeroko ogarnirowany białym tiulem, z pod którego, na czoło, bardzo pomarszczone, opadały pasma siwych włosów. Reszta rysów jej tonęła w cieniu, wśród którego widać było jeszcze parę małych rąk na salopce splecionych i obok salopki stojący na ziemi gliniany garnek. Do tego garnka zbliżyła się ręka męzka, duża, gruba, i z małym brzękiem wrzuciła weń cynową łyżkę. Zarazem głos męzki, nieco stłumiony przez pracę szczęk, które kończyły coś przeżuwać, ozwał się znowu:
— Czy ociec dziś zdrówszy był?
— A zdrówszy, zdrówszy, dzięki Bogu. Z fabryki powrócił zmęczony i stękający, ale jakem go dobrze nakarmiła, jakem zaczęła około niego tuptać, o tem i owem zagadywać, to i poweselał, z dziećmi sobie krztynę pogadał i w spokojności spać się położył. A ja — za garnuszek! i tu, do ciebie przybiegłam.
W wielkim od szyi do stóp fartuchu posługacza hotelowego, tuż przed nią na nizkim także stołku siedząc, chłopak miał włosy płowe, czoło białe i oczy, które w padającym na nie płomieniu lampy świeciły błękitem niezapominajek. Zresztą rysy i kształty jego mętnie majaczyły w cieniu, od którego odrzynały się jeszcze tylko długie, żółte, potężne wąsy. Wątła staruszka wobec niego wydawała się malutką, on wobec niej ogromnym. Grubą ręką ocierając żółte wąsy, przemówił:
— Już-to, żeby nie babcia, toby my wszyscy po śmierci nieboszczki matki poginęli!
— Ot, jużby zaraz i poginęli! Bóg-Ociec nie opuściłby was i bezemnie. Ale pewnie, kiedy żyję, to jużciż nie dla czego innego, tylko, żeby wam nieborakom w czemkolwiek ulżyć. Ot, biedę my tam porzucili i biedę tu znaleźli; zawszeż jednak tam lepiej było, przynajmniej w chacie rodzonej. Władek, a pamiętasz ty jeszcze choć krztynę tę naszą chatę, a?
Po chwilowem milczeniu chłopak odpowiedział:
— Prawdę mówiąc, nie pamiętam.
— A naturalnie! Gdziebyś tam mógł pamiętać! Ja to co innego. I teraz jużbym sobie ztąd poszła; ale ten bez tak tu zkądciś zalatuje, że jak by cości goździem do stołka mnie przybiło. Zdaje się, jakbym w ogródku naszym siedziała, bez wąchając i na Niemen patrząc. A Niemen ty choć krztynę pamiętasz, Władek, a?
Po chwilowem milczeniu, wahającym się głosem odpowiedział:
— Pamiętam, babciu.
Ale jej głowa, w szerokiem garnirowaniu u kapturka, zatrzęsła się energicznym ruchem zaprzeczenia.
— Kłamiesz! Po głosie poznałam, żeś skłamał! Oho! znam ja ciebie! Nie pamiętasz, od Dunaju byś nie rozpoznał... a kłamiesz, żeby mnie dogodzić. Nie potrzeba, nie lubię. Zawsze ci mówię: nie kłam! żeby co najgorszego, albo najlepszego spotkać cię miało, na żart nawet nie kłam. Tak mnie mój nieboszczyk ociec uczył, tak ja cię uczę, ale nie słuchasz. Skłamałeś. Źle. Nie lubię.
Głowa z płowemi włosami i białem czołem pochyliła się nizko, a żółte potężne wąsy przylgnęły do drobnych rąk, splecionych na czarnej salopce.
— Przepraszam babciu, już nigdy nie będę.
— No, dobrze, już dobrze! Ja zawsze troszkę sobie pogderać muszę. Na młodych trzeba czasem pogderać, zwłaszcza na takich, co, jak te pisklęta przez silne wiatry, z rodzonego gniazda są wyrzuceni. Coby ty wiedział, nieboraku, coby ty umiał i o czemby ty pamiętał, żeby nie moje staranie i gderanie! Ociec jak ten wół w pługu chodzący, matka w mogiłce, ja jedna nad wami jak ta kura...
— Aha — przerwał — żeby nie babcia, to czy jabym to miejsce w hotelu miał, takie dobre!
— Dobre, nie dobre, ale i za takie chwała Bogu. No, a teraz pacierz! Późno! Takem się dziś zasiedziała z tobą. Ależ bo, o Jezusie mój, jak tu ten bez pachnie! Coraz to zaleci! No, Władek, pacierz!
— Dobrze, babciu.
Jak na komendę, wielki chłopak, w wielkim fartuchu i z wielkimi wąsami, osunął się na kolana tak, że stuknięcie się rozległo, i już zaczynał:
— W imię Ojca i Syna...
Ale ona przerwała.
— Czekaj, czekaj! Zawsze pierwszy zaczynasz i potem lecisz, trzepiesz, tak, że Bogu chwały, a tobie korzyści z tego nie ma żadnej. Czekaj! Ja będę mówiła, a ty za mną, powoli, uważnie, o Panu Bogu i o nieśmiertelnej duszy swojej myśląc, nie zaś o jakich tam głupstwach...
Drobna ręka podniosła się z nad salopki do pomarszczonego czoła.
— W imię Ojca i Syna... — mówić zaczął głos stary i nieco ochrypły, a głos męzki i świeży wiernie mu wtórował, aż oba razem mówić zaczęły:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, przyjdź królestwo Twoje...
Brzmienia dwu tych głosów, jakkolwiek zniżone, wyraźnie rozchodziły się w ciszy długiego korytarza i, w napowietrzną harmonię zlewając się z półświatłem, które go napełniało, milkły w dalekich cieniach. Framuga nabierała coraz więcej pozoru kaplicy, w której zmroku majaczyły kształty dwóch postaci ze splecionemi u piersi rękoma i niekiedy pod światło dogorywającej lampy wychylały się płowe, to znowu siwe włosy.
— I nie wwódź nas na pokuszenie...
— Na pokuszenie...
— Ale nas zbaw ode złego...
Tu głos kobiecy urwał się i po paru sekundach z trwogą przemówił:
— Władek! ktościś płacze! czy słyszysz?
— Babci się tak wydało. Nic nie słychać.
— Co ty mi gadasz! Teraz, to już nic, ale wprzódy ktościś gdzieś bliziuteńko zapłakał...
Teraz było zupełnie cicho, więc stara kobieta intonowała dalej modlitwy, nie długie zresztą, bo wkrótce zakończyło je odmówienie dekalogu.
— Nie zabijaj!
— Nie zabijaj!
— Nie kradnij!
— Nie mów fałszywego świadectwa!
— Boże, bądź miłościw...
Tu, słowom towarzyszyć zaczęły przeciągłe westchnienia i odgłosy pięści uderzających w klatki piersiowe. Chłopiec pochylił głowę tak nizko, że włosy opadły mu na czoło i pobłyskiwały jak blade złoto. Silnie bił się w piersi, wzdychając i mówiąc:
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu...
— Władek, słyszysz? Znowu płacze!
Tym razem i on coś usłyszał, lecz niewyraźnie.
— A jakby tak! Ale to pewno za któremi drzwiami... Posłuchali chwilę: nikt nie płakał. Głęboka cisza i coraz większy zmrok zalegały długi jak nieskończoność korytarz. Więc zaczęli jeszcze:
— W imię Ojca i Syna...
Jednogłośnie wymówili: Amen! i wstali oboje — on z klęczek, ona ze stołka.
— No — rzekła — dobrze. Zawsze spokojniejsza jestem, jak z tobą pacierz wieczorny odmówię. Bo to ty chwalisz się tem miejscem, że dobrze: pewno, że grosz zarabiasz niezły; ale, żeby ono dobre było, to miejsce, to nie... Sodoma i Gomora... Ty sam wiesz, nieraz opowiadałeś. Poganie! Na Sodomę i Gomorę patrzysz: pogan naśladować łatwo. Czemu nie?
— Ej, co babcia wygaduje! tego nigdy nie będzie...
— Ehe! może być, ale pamiętaj, żeby nie było. Widzisz: chaty rodzonej nie pamiętasz, bzu nie pamiętasz, Niemna nie pamiętasz... Jezusie drogi! znowu bzem zaleciało!... Wszystkiegobyś zapomniał, żeby ci nie przypominać. Oho, znam ja ciebie! Ja też i przypominam. Pana Boga ci przypominam, mowę rodzoną, którą tu nie masz do kogo przemówić, ojca biednego, który na starość powinien na tobie wesprzeć się jak na kiju. Ot, co ja ci przypominam...
Garnek z cynową łyżką starannie związywała w płócienną chustkę i prawiła dalej:
— Może ty jeszcze kiedy do tej rodzonej ziemi, w której przeddziady twoje pozasypiali, i powrócisz. Pamiętajże, abyś nie wrócił gałganem, boś poczciwego rodu syn, i nie Niemcem, boś nie Niemiec. Ot, co ja tobie jeszcze przypominam. A teraz dobranoc! Jutro znów przyjdę i smacznych kluseczek przyniosę.
— Ja babcię, ze schodów sprowadzę.
— Ani waż się! Idź mi spać zaraz! Oho, znam ja dobrze te wschody! A jak na ulicę wyjdę, to dziesięć minut, i w domu!
Po dywanie zaściełającym korytarz drobnym, dość rzeźwym krokiem deptała staruszka w czarnej salopce i w szeroko ogarnirowanym kapturku, z garnkiem owiniętym w płótno, w spuszczonem ręku. O kilka kroków za nią od kolumny z palmą u szczytu oderwała się kobieta w długich zwojach białego jedwabiu, z cherubinową twarzą pośród złotych włosów, osypanych więdnącym bzem. Jedna za drugą idąc przebyły część korytarza, aż znalazły się u dwóch posągów, pomiędzy którymi stojąc, Anja Lind wsłuchiwała się przed kwadransem w dochodzące z dołu echo swej pieśni i sławy. Teraz także stanęła i z wyciągniętą szyją ścigała wzrokiem zstępującą ze wschodów staruszkę. Szło to z trudnością. Stare oczy może niedowidziały, zmęczone stopy trwożnie szukały każdego stopnia wschodów, uwiędła ręka ciężko wspierała się o krawędź poręczy. Anja Lind w dwóch podskokach znalazła się obok staruszki i delikatnie, lecz silnie za ramię ją ujęła. Zaczepiona, ku niespodziewanej towarzyszce ze zdumieniem wzrok zwracając, po niemiecku zawołała:
— Co to? kto pani?
Anja Lind tą samą mową, którą ona modliła się z wnukiem, odszepnęła:
— Pomogę zejść ze wschodów!
Na twarz starej wytrysnęła radość; rozbłysłem spojrzeniem postać artystki ogarnęła.
— Jezusie! — wykrzyknęły, uwiędłe, zapadłe usta — panieneczka z Polski!
— Tak — szepnęła śpiewaczka i dodała: — Już dawno!
Ostrożnie, troskliwie wspierając staruszkę, obok czarnej salopki jej, cała biała i nieco naprzód pochylona, zcicha mówiła:
— I moja rodzona chata nad Niemnem stoi...
— Nad Niemnem! — powtórzyła stara.
— Bzów przy niej mnóstwo kwitnie każdej wiosny... Babcię też miałam, która ze mną wieczorami pacierze mówiła... już nie żyje. Jest też tam topol... przy starym lamusie rośnie... taka wysoka!.. na której w maju zawsze śpiewa słowik... ślicznie śpiewa! O! śliczniej, doskonalej od wszystkich na świecie śpiewaczek!
— Śpiewaczek?
Wyraz ten uderzył staruszkę. Stanęła pośród wschodów jak wryta i zaciekawiony wzrok w towarzyszkę wlepiła.
— To może panienka jest tą śpiewaczką, o której dziś opowiadał Władek!... Jezusie mój! Pierwszy raz widzę... Aha! zgadłam! to panieneczka jest tą sławną... co to jej kwiaty ciągle noszą a noszą, i wielcy panowie ciągle chodzą a chodzą... Jezusie mój! Pierwszy raz tak zblizka widzę taką osobę sławną i... i... taką...
Poszukała chwilę wyrazu, aż dokończyła:
— Taką wielką... bo kto sławny, ten wielki... No, i panieneczka mnie ze wschodów...
Przerwał jej mowę szept podobny do smętnego szmeru wiatru.
— Ja, babciu, mała... mała... taka słaba!... i Bóg wie, co się zemną stanie!...
W tej chwili stara zawołała:
— Aha! to od panieneczki taki zapach rozchodzi się po hotelu... Jezusie! co bzu we włosach! Więdnie już, a jeszcze pachnie i taki śliczny!
Anja Lind u samego już prawie dołu wschodów stanęła.
— Weź go, babciu, weź wszystek... oddam ci go... zaraz! zaraz!
I tak samo, jak przed godziną we wspanialej sali koncertowej, szczupłe, wpółobnażone jej ramiona zaczęły zwinnymi, prędkimi fuchami zdejmować, odrywać od sukni, gdzieniegdzie jeszcze pozostałe na niej liliowe kwiaty. Potem podniosły się ku włosom.
— Miałam dziś mnóstwo, mnóstwo bzu... byłam nim tak okrytą, że ludzie nazwali mię krzakiem bzowym... to było bardzo zabawne, ale teraz... babciu... bardzo mi smutno... Cieszę się tylko, że mogę ci dać jeszcze trochę bzu... tylko trochę... rozdałam go... ach, jakże żałuję, że rozdałam, i tak niewiele dać ci mogę... Ale weź, weź! To nic, że zwiędły! Trzeba go zaraz w wodzie postawić: a odżyje i jutro jeszcze pachnąć będzie... O, ja kiedyś dobrze, dobrze znałam się z bzem i wiem o wszystkich jego zwyczajach! Odżyje z pewnością! Jeszcze jedna gałązka! Zaraz! zaraz! Czasem tak mocno trzymają się włosów, że trudno je wyjąć! zaraz! zaraz! jeszcze jedna malutką, ale taką śliczną! A tam jest jeszcze jedna większa, tylko tak mocno trzyma się włosów... nie, to wyjmę ją zaraz, zaraz!
Razem z kwiatami wyciągała z włosów przytrzymujące je szpilki, tak, że złote ich pasma po jednem spływać zaczęły na ramiona i plecy, jak smugi słonecznych świateł. Niby w odpowiedzi tym złotym smugom, po zmarszczonych policzkach staruszki potoczyły się, jedna za drugą, drobne łzy, jak szklanne paciorki. Niewyraźnie coś szepcąc w drobne, zwiędłe ręce zbierała kwiaty, — jak klejnoty.




Gdy po dywanie zaściełającym korytarz hotelowy szła z powrotem ku drzwiom swego mieszkania, nie miała na twarzy jutrzenkowych rumieńców: oczy jej nabrały przepaścistej głębi, a na czoło białe jak lilia wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Miała teraz postać wcielonej tragedyi. Tak weszła do saloniku, w którym lampy pogasły i kilka świec tylko dopalało się na stole, okrytym szkłem i porcelaną. W mętnem świetle wiądł na posadzce bukiet przepysznych goździków. Anja Lind wpatrywała się w niego chwilę, a potem zgarnęła w rękach suknię tak, jakby lękała się dotknąć go choćby jej brzegiem i tak dążyło do drzwi przeciwległych. Zaledwie jednak uczyniła parę kroków odwróciła się i, nagłym ruchem podjąwszy z ziemi kwiaty, pełne westchnień i pocałunków usta w nich zanurzyła. Z ustami w kwiatach, ze zmarszczką na wiosennem czole, myślała, myślała, aż powoli, goździki o gorejących barwach zaczęły wysuwać się z jej dłoni i znowu na ziemię upadły.
Za oknami, w dole, szeroki Ring usypiał w zmroku, słabo rozwidnionym rzadkiemi o tej porze światłami latarni; odpowiadał mu w górze szeroki pas nieba, oświetlony gwiazdami, śród których jedna, największa, płonęła jak oko gorejące i spokojne. Jaka ona, ta gwiazda, spokojna i czysta! Śród jakiej ciszy i pogody płonie i jak z wysoka, z wysoka spogląda na gwiazdy ziemskie małe, małe, takie słabe wśród burz dźwięczące sprzecznymi tonami, jak harfy targane przez wichry!
Anna Lipska osunęła się na klęczki, ramiona ze splecionemi rękoma wysoko ku górnej gwieździe wyciągnęła i jak biedne, skarżące się, pomocy wzywające dziecko z wielkim płaczem zawołała:
— Ojcze! Ojcze! Ojcze, któryś jest w niebie...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.