<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Iskry
Podtytuł Nowele
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1907
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons: tom I, tom II
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ELIZA ORZESZKOWA.

ISKRY
NOWELE.

TOM I.

WARSZAWA
DRUKARNIA ED. NICZ i S-ka, NOWY-ŚWIAT 70.
1907.



PRZEDMOWA.



Warszawa i kraj cały złożyły w roku bieżącym hołd Elizie Orzeszkowej.
Za 40 lat pracy, za 40 lat służby natchnionej społeczeństwu, za miłość ofiarną, głęboką, dźwigającą, za rozumne prowadzenie ku lepszej doli, tak słabo prześwitującej przez chmury, zasłaniające nasz widnokrąg, za cierpliwe obsiewanie pól nieuprawnych, ugorów, leżących odłogiem, pustkowi, których jeszcze nie tknął lemiesz — należy się wielkie uznanie znakomitej powieściopisarce, dobrej Polce i wzorowej obywatelce.
W najsmutniejszej dobie naszego życia narodowego, w chwili, kiedy waliło się wszystko, kiedy wszelkie nadzieje upadały w gruz i zdawało się, że nic nie przebije mroku, pochłaniającego nasz dzień, rozpoczęła Orzeszkowa swoją działalność i szła z kagańcem światła drogą, po której kroczyły największe duchy polskie, rozświetlając ciemne krużganki naszego życia, krzepiąc i umacniając w wierze całe swoje pokolenie.
A było to pokolenie słabe, rozbite, wątpiące, pozbawione wiary we własne siły, zatrute jadem niewoli, stojące nad brzegiem przepaści.
Po upadku powstania 1863 r. w kraju zapanowało przygnębienie ogólne. Ideały romantyczne zbankrutowały. Duch popadł w apatyę i odrętwienie. Marzenie o wolności utonęło w potokach krwi, a szlaki sybirskie zaludniły się wygnańcami. Życie przygasało. Więzy, nałożone na duszę narodu, zaciskały się coraz mocniej, krępując zupełnie jej oddech. Ludzie przestawali myśleć i mówić. Gdzieniegdzie tylko zrywał się cichy szept nad mogiłami, gdzieniegdzie tylko brzmiał wyraz Ojczyzna, wymawiany przez łzy.
W takiej to chwili na niwie powieściopisarstwa polskiego stanęła Eliza z Pawłowskich Orzeszkowa, mieszkanka kresów, córka rodziny ziemiańskiej, dziedziczka wysokiej kultury stanu szlacheckiego, a śmiała heroldka haseł demokratycznych.
Ożywiona gorącą chęcią służenia krajowi, patrząca od samego początku na swój zawód, jako na pewnego rodzaju posłannictwo, biorąca w serce wszystek ból społeczeństwa, z którem związana była głębokiem uczuciem miłości — widziała Orzeszkowa przyszłość i zbawienie w dźwignięciu mas ludowych na wyższy szczebel rozwoju i poczucia narodowego. Bardzo wykształcona, odczuwająca doskonale ducha czasu i zdająca sobie dokładnie sprawę z potrzeb narodu, zaczęła w powieściach swoich przemawiać w imię zasad, które budziły ze snu i wołały do pracy.
Pisząc pod cenzurą i kontrolowana przez tę cenzurę w każdej myśli swojej — nie mogła Orzeszkowa nigdy wypowiedzieć się tak, jakby tego pragnęła. Z konieczności musiała przekonania i uczucia swoje taić, lub ubierać w szaty allegoryi. Pomimo to jednak, nabrała takiej wprawy i takiej umiejętności w przemawianiu do swoich czytelników, że rozumieli oni zawsze głęboką treść jej utworów i brali z nich to pokrzepienie, jakie autorka dać im pragnęła.
Kto z nas nie pamięta wrażenia, jakie wywarła w całej Polsce powieść Orzeszkowej „Nad Niemnem”, komu serce nie biło żywiej, kiedy zapoznawał się za jej przewodem z życiem duchowem drobnej szlachty litewskiej?
Czuła na wszystko, co miało związek z bytem narodu, Orzeszkowa umiała bacznie przyglądać się nowym prądom, żłobiącym sobie koryto w zbiorowej duszy społeczeństwa i stawała się prądów tych rzeczniczką.
Kiedy w jej oczach począł się budzić ruch kobiecy — stanęła, jako przewodniczka duchowa tego ruchu na jego czele, zarówno w powieściach swoich, jak i w specyalnie napisanej książce p. t. „Kilka słów o kobietach”. Daleka od haseł jaskrawych, patrząca głęboko w duszę dziewczęcą i w duszę kobiety-matki, zdająca sobie doskonale sprawę z licznych obowiązków, jakie spadają na kobietę w życiu rodzinnem i w życiu obywatelskiem, rozumiejąca, że od spełnienia tych obowiązków, zależy nietylko szczęście jednostek, ale i szczęście Ojczyzny — Orzeszkowa nawoływała kobiety do pracy, do poznania swych powinności, do rzetelnego ich spełniania.
Nie uszły również oka Orzeszkowej prądy, zmierzające do gruntownych reform życia społecznego. W całym szeregu powieści potrąca ona mniej lub więcej udatnie, ale zawsze szczerze i z prawdziwą chęcią przyczynienia się do prawdy — o sprawy robotnicze, o nowe ideały, z których wyłonił się następnie późniejszy suchy, doktrynerski i ohydny w swojej taktyce politycznej socyalizm. Od tego socyalizmu jednak, wbrew temu, co usiłowano jej niejednokrotnie w pewnych obozach przypisać i narzucić — Orzeszkowa była bardzo daleka. Miłość Ojczyzny była dla niej prawem najwyższem i skarbem najświętszym i nigdy nie ulegała skazie. Orzeszkowa kochała robotnika polskiego i pragnęła dla niego lepszej doli — nie w imię doktryny o wszechwładztwie proletaryatu, ale w imię szczęścia i pomyślności całego narodu, którego część składową stanowi proletaryat.
Blizka ludowi wiejskiemu, szczerze mu oddana i rozumiejąca na wskroś jego duszę, badała też Orzeszkowa dolę chłopa i w „Chamie“, który wybija się na czoło jej utworów o charakterze społecznym i psychologicznym — odmalowała nam z całą dokładnością życie pierwotnego Pauluka.
Ulegając prądom, które panowały u nas w okresie, poprzedzającym wybuch powstania i następnie — Orzeszkowa zajęła też wyjątkowo przychylne stanowisko wobec Żydów polskich. W powieściach zajęła się odmalowaniem ich życia i traktowała je z niekłamaną sympatyą, nie przewidując dzisiejszego separatyzmu żydowskiego, który tyle rozdźwięków wprowadził do naszych stosunków.
Było to niewątpliwie stanowisko zbyt idealne, ale umotywowane temi złudzeniami, jakim ulegało całe społeczeństwo polskie. Prądy asymilacyjne były jeszcze silne i zdawało się, że nie będzie żadnych przeszkód do dalszego ich rozwoju. Żydzi rosyjscy mieszkali wtedy w Rosyi i nie wnosili pierwiastków rozkładowych do zgodnego współżycia z nami Żydów, zamieszkujących ziemie polskie. O nacyonalizmie żydowskim, o ruchu syonistycznym jeszcze się wówczas nikomu nie śniło. Dlatego też nie można Elizie Orzeszkowej czynić zarzutu z tego, że kwestya żydowska wygląda dzisiaj, w rzeczywistości, zupełnie inaczej, niż wyglądała w jej powieściach.
Służąc społeczeństwu polskiemu, Orzeszkowa rozumiała, że siłą tego społeczeństwa, rugowanego ze swoich dziedzin przyrodzonych, jest jego związek z ziemią rodzinną. Dla tej ziemi jest też prawdziwy kult we wszystkich jej powieściach. Ideałem jej było trzymanie straży na zagonie ojczystym, pilnowanie tego zagona do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi. Nie ustąpić, nie oddać dobrowolnie ani piędzi — oto hasło, które bohaterowie jej wyznają, wierząc, że więcej warta jest wierna służba ojczyźnie na kawałku małym własnej ziemi, niż wyprawy po „złote runo“ do krajów obcych, gdzie dusza polska zatraca swój bezpośredni związek z najbardziej zasadniczym podłożem swego istnienia — z ziemią.
Zapatrzona w ideały społeczne i narodowe, pozostająca przytem pod wpływem prądów literackich epoki, Orzeszkowa uprawiała powieść t. zw. tendencyjną. Od samego początku była w niej jednak artystka, umiejąca posługiwać się doskonale językiem, jako środkiem technicznym i tworząca pod wpływem głębokich bodźców duchowych. Do jakich wyżyn artystycznych mogła się wzbić, o tem zaświadczył drukowany przed kilku laty na łamach Biblioteki dwugłos „Ad astra“.
Tu zwrot, jaki nastąpił w naszej literaturze pod wpływem hasła „sztuka dla sztuki“, wywarł na Orzeszkową pewien wpływ. Nie zmienił jej gruntownie, bo zmienić już nie mógł. Entuzyastka i idealistka, pozostała entuzyastką i idealistką — ale powieściopisarka tendencyjna przestała już krępować swoje skrzydła, dała im zupełną wolność i pozwoliła rozwinąć się do szerokiego lotu. W utworze „Ad astra” zabłysnął też talent Orzeszkowej pierwszorzędnym blaskiem i dał nam poznać nowe, nieznane jeszcze skarby tej bogatej duszy.
Dziś, po latach 40 ogromnej pracy, stoi Orzeszkowa jeszcze w pełni swoich sił duchowych i patrzy na plon swojego siewu, a mało któremu pisarzowi dano jest oglądać plon tak obfity.
Społeczeństwo polskie po ciężkich latach ucisku, niewoli i nieszczęść, przez jakie przeszło, zaczyna się odradzać. Zwiastuny tego odrodzenia są już widoczne na wszystkich polach. Nie przyszło ono jednak odrazu i nie jest wyłącznym wynikiem zmiany stosunków politycznych. Trzeba było długich lat, długiej pracy przygotowawczej, zanim dusza narodu ocuciła się na nowo ze swojego omdlenia. Pracę tę prowadzili najlepsi i najwięksi ludzie naszego pokolenia. Prowadził ją Sienkiewicz, Prus, Konopnicka. Prowadziła ją także Orzeszkowa, zająwszy wyjątkowo zagrożony posterunek na kresach.
Mieszkając stale w Grodnie, nad umiłowanym swoim Niemnem, obcując z blizkim sobie ludem, który kochała nadewszystko, ztamtąd, z tego zapadłego kąta, przemawiała do całego narodu, a przemawiać umiała tak głośno, że słyszano ją wszędzie.
Utwory jej zdobywały sobie szeroką i zasłużoną poczytność, rozchodziły się szybko i niosły z sobą wszędzie ewangelię nowych, idących ku nam czasów. Mądre myśli, rozumne rady, piękne uczucia promieniowały z nich i budziły oddźwięk, zarówno w sercach i umysłach ludzi inteligentnych, jak i w sercach i umysłach prostaczków, sięgających dopiero po książkę polską. Orzeszkową czytały wszystkie warstwy narodu, a powieści jej, czy w oryginale, czy też w odpowiednich streszczeniach i przeróbkach, nie rzadko były w ręku robotnika i chłopa polskiego. W ten sposób pomiędzy autorką a narodem, zadzierzgał się trwały i mocny węzeł wzajemnego zrozumienia i odczucia.
Klamrą na tym węźle, był właśnie obchód jubileuszowy, zgotowany sędziwej powieściopisarce przez ogół społeczeństwa, a szczególnie przez kobiety polskie w roku bieżącym.
Na przypomnienie tej chwili i ku utrwaleniu związku duchowego pomiędzy czcigodną jubilatką a czytelnikami naszej Biblioteki, oddajemy pod prasę „Iskry”.
Należą one do pereł współczesnej nowelistyki polskiej, a wysoko postawione przez krytykę artystyczną, dają jednocześnie poznać wszystkie zalety umysłu, duszy i serca wielkiej kobiety, wielkiej Polki i wielkiej obywatelki, jaką jest ich autorka.

Zdzisław Dębicki.





DALEKO.



Przepyszny widok. Pośrodku, w dwóch wysokich, granitowych ścianach szklany szlak zamarzłej rzeki, z jednej jej strony długi szereg wykwintnych pałaców, z drugiej — przestrzeń rozległa, z półkręgiem ciężkich wspaniałych gmachów. Nad rzeką i jej granitowemi ścianami biegną balustrady, w złocenia zdobne, jak marzenia lekkie; pałace mają wielkie kryształowe, niezliczone oczy i białe lub szare ściany, lecz tym ostatnim szron, który je okrywa, nadaje pozór srebrnych. Szron okrywa także z rzadka rozsiane drzewa, poręcze balustrad i szklany szlak rzeki, a puchy śniegu lekkie piętrzą się na dachach gmachów, zaścielają ulice i wznoszą się nad niemi w długie, pogłębione wały. Wszystko to pod bladym błękitem nieba migoce i płonie miryadami iskier, bo choć kula słoneczna zatoczyła się już nizko za wspaniałe gmachy, blask jej przecież rozrzuca po tem białem polu obfity siew brylantów. Biało tu jest, bogato, przepysznie, tak jak gdyby potężni i natchnieni czarodzieje dźwignęli nad ziemią to arcydzieło z kamieni, metalu, kryształu, śniegu i brylantowych szronów.
Wobec rozlegających się dokoła i bujających ku górze obszarów, bardzo mały, wobec wypełniających te obszary blasków, bardzo biednie wyglądający, opuścił on jeden z ciężkich, wspaniałych gmachów i biegł ku mostowi, którego wdzięczne łuki spajały dwie przeciwległe strony rzeki. Nie szedł, ale biegł: wynoszony, zbyt krótki, szmatami starego futra podszyty paltot, którego rękawy gwałtownie kołysały się po obu jego bokach, z całej siły u piersi podtrzymywał. Lat miał dwadzieścia parę, pierś wązką, włosy złotawe i nizko na kark spadające, twarz pod daszkiem małej czapki mizerną i bladą, jakkolwiek mróz zaczerwienił jej koniec nosa i część zapadłych policzków.
Zimno, choć nie najbardziej. Tylko dwadzieścia stopni mrozu wskazują termometry miejskie, lecz od zamarzniętej rzeki wzbijają się i lecą, jak ostrza nożów, siekące fale wiatru. Niekiedy opadają i kładą się w dole na szklanej pościeli, ale po chwili z przeraźliwym jękiem granitową kotlinę znowu opuszczają, lecą z szumem, o ściany pałacu tłuką i wszystko, co po drodze, ostrzami nożów sieką.
Fale wiatru szczupłem ciałem przerzynając i mizernym paltotem otulając się coraz mocniej, wesoło zagwizdał; krótko, ale wesoło, a krótko dlatego, że napadł go chrypliwy, uporczywy kaszel. Zkąd się u licha ten kaszel do niego przyczepił? Aniby zresztą uwagi na niego nie zwrócił, gdyby nie kolega z medycyny, który go raz gwałtem rozebrał, opukał, osłuchał i zawyrokował, że jest to katar oskrzeli, który przy sprzyjających okolicznościach, z łatwością uleczonym zostać może, lecz przy niesprzyjających... Paradny radca ze swemi sprzyjającemi okolicznościami! „Za parę tygodni najmę sobie apartament, kaloryferami ogrzewany i wychodzić zacznę nie inaczej, jak w wilczurze i berlaczach. Tymczasem i bez tego wyzdrowieję“.
Jakże może myśleć inaczej, skoro czuje się tak silnym, że w pogoni za tem, co umysł jego zaciekawia, jednym tchem, zda się, zabiedz mógłby na koniec świata. Ma też ogromną, palącą ochotę wzięcia udziału w tym ogromnym teatrze, którym jest świat, i odegrania na nim roli nie najmniejszej. Po to tu właśnie od lat trzech przebywa, aby należycie przysposobić się do tej roli. Nauka jest sama w sobie rzeczą arcyciekawą i miłą, ale on w niej widzi jeszcze czarodziejski sznurek, który z nieprzejrzanych wysokości ściąga na ziemię ideały; a ideały — to jego kochanki, ku którym wre krew, bije serce, wypręża się wola i o których nie mniema wcale, aby niedostępnemi były. Jeżeli dotąd nie sprowadzono ich na ziemię, to tylko z przyczyny, że niedołężnie się do tego brano. Ale teraz wszystko dobrze i szybko pójdzie. Wierzy w to mocno, że w obronie swoich ideałów i swojej wiary w ich ziszczenie na stos rozpalony wskoczyłby kontredansowym krokiem.
Teraz także, gdy długi most przebywa, krok jego do kontredansowego jest podobnym. Biegnie, o żelazne kraty nogami uderza, aby je nieco rozgrzać, zatrzymuje się na chwilę, paltot na rękawy wkłada i od góry do dołu zapina. Może tak cieplej będzie! Brr! jakie dreszcze! Nic to. Ślamazarników tylko lada jaki katar za nos wodzi. On mu się nie da. Oho! nie zginie!
Wtem słyszy głos szybko mijającego kolegi medyka.
— Hej, hej, Poleszuk! a krwią jeszcze nie plujesz?
— Solą ci w oczy, a suchą miotłą w zęby — odkrzykuje — i to zaklęcie poleskich chłopów w plecy odchodzącemu rzuciwszy, znowu wesoło pogwizdywać zaczyna, z czerwonemi rękami, zanurzonemi w podarte kieszenie paltota, z głową do góry.
— Czy ja krwią pluję? ani mi się o tem śniło! Pyszny sobie facet: myśli, że mam suchoty. Oho, dyabła one zjedzą nie mnie! Gorsza sprawa, że jeść chce się piekielnie. U nas, na Polesiu, ludzie codziennie obiady jadają. To bardzo dobry zwyczaj, i szkoda, żem go zaniedbał... chociaż wszędzie zdarzają się pod tym względem wyjątki, a rzecz tę ścisłej analizie poddawszy, cieszę się, że do wyjątków należę i obiadów nie jadam. Tylko prosiłbym pięknie o parę bułek i o cokolwiek do bułek. Tak skromne żądanie losy prędzej czy później niezawodnie spełnić raczą, ale dziś to już nic z tego nie będzie. Pal licho! Gorsza sprawa, że wczoraj wszyściuteńką naftę wypaliłem, a nie jestem przecie rysiem, abym w ciemnościach... Głupia facecya! Ani kopiejki w kieszeni, a lekcyi jak niema, tak niema. Trzy razy ogłaszałem się w gazetach i żeby choć pies zażądał fizyonomię moją zobaczyć! Jakby pod ziemię pochowały się... żeby choć jedna! W zeszłym roku były jakie takie, a w tym...
— Lek-cy-e zmienne są! — na nutę operowej aryi zagwizdał znowu i znowu zakaszlał, a gdy kaszlać przestał, myślał, że co tam! lekcye dziś, jutro, najpewniej dostanie; tylko doczekać się ich trzeba.
— Ciekawym, dlaczego czekać nie mogę? Sił mi brakuje, czy co? Stary może jestem i ledwo nogi po ziemi zaciągam, albo Heliogabalem urodziłem się, aby mi złamany w pościeli fijołek dolegał? Głodno, to głodno. Nie na to człowiek żyje, aby jadł; nie dlatego w salamonowe szaty myśli i woli przyodziany, aby go głodny żołądek pożarł. Poczekaj, panie głodzie! Tęgi z ciebie facet, alem ja żołnierz, i sztandarem swoim po łbie tłuc cię będę, dopóki sił stanie, a mam ich mnóstwo! Ho, ho, nie zginę!
Przepyszny widok, zupełnie inny niż tamten, ale jeszcze wspanialszy, bogatszy, a przedewszystkiem ludniejszy. Pośród dwu rzędów domów tak wysokich, że z dołu nie widać okrywającego dachy ich śniegu, ulicę jak nieskończoność długą, jak ramię olbrzyma szeroką, okrywa tak gęsty ludzki i zwierzęcy tłum, że gdzieniegdzie tylko pobłyskuje z pośród niego śnieg, zaścielający ją od krańców do krańców. Domy białe, śnieg biały; tylko wstęga nieba nad ulicą blado błękitna, tłum ją okrywający pstry i po obu stronach tłumu dwa szlaki szyb kryształowych, jaśniejące połyskami i barwami drogich metali, kamieni i materyi. W tłumie tyleż przynajmniej koni, ile ludzi. Jedne małe, gęstogrzywe, mkną jak błyskawice; inne, rosłe i szlachetne, spokojnie, poważnie kroczą. Te, do apokaliptycznych zjawień podobne, cwałują z potężnemi szyjami, w przeciwne sobie strony wygiętemi; tamte biegną szybko, równo, z wdziękiem kołysząc wytworne ciała. Wszystkie ciągną za sobą nieprzeliczoną ilość sań malutkich, większych, wielkich, rozłożystych, na których znowu w zmiennym, szalonym wirze, ścigają się, krzyżują, przemykają, przelatują puchy bogatych futer, barwy kosztownych strojów, wysokie pióropusze, złocone guzy, jaskrawe naszycia... Nad tą wezbraną rzeką ruchu gdzieniegdzie stoją szeregi nieruchomych, drogocennemi głowicami jaśniejących kolumn świątyni, lub złota strzała wybiega z wieżycy i stałym promieniem przerzyna błękit nieba. Krzyku, wrzawy, turkotu niema; tylko wielki, wzdymający się, to przycichający szmer, a w nim metaliczne, nieustanne, ciągłe, ciągłe dzwonienie niezliczonych dzwonków. Bogato tu, przepysznie, szumno, rojno, wesoło — tak, jak gdyby czarodzieje nato jedno miejsce świata zgarnęli wszystką jego wspaniałość, wesołość, rozkosz i dumę.
Wobec rozlegającego się za nim i przed nim obszaru niezmiernie mały, wobec napełniającej ten obszar siły i dumy niezmiernie mizerny i słaby przesuwał się on brzegiem chodnika, tuż pod szlakiem szyb kryształowych, jaśniejących blaskami i barwami drogich metali, kamieni, materyi.
Prędko zajść musiał do swego mieszkania, aby przed zapadnięciem zmroku zrobić, co mu dziś do zrobienia pozostało, bo gdy ściemnieje — Amen! nafty niema! Głupia sztuka, tem głupsza, że ta książka, którą od kolegi pożyczył, jest czemś cudownem, czemś, od czego w mózgu mu się rozjaśnia, jak od pochodni... Niewiele jej dziś przeczyta, ale co tam! dokończy ją wtedy, gdy będzie miał za co lampę u siebie zapalić. Tymczasem przepędziłby wieczór u którego z kolegów, albo w czytelni, gdyby nie to, że spać mu się zachciało ogromnie.
Dziwna rzecz! Przed kwadransem jeszcze czuł się tak raźnym i silnym, że gdyby tylko szło o coś ważnego, podjąłby się z miejsca na miejsce przenieść jeden z tych pałaców, które mijał. Teraz zaś znagła ogarnęła go taka senność, że zaledwie poruszać się jest w stanie. Czy to z zimna, czy z głodu, czy z innej jakiej przyczyny nogi tak słabną, a powieki w dół opadają.
Tyle tylko przytomności w głowie mu zostaje, że sam do siebie woła:
— Pal licho! jak zdenerwowana panienka, mdleć będę, czy co?
I taka go złość przeciw sobie samemu porywa, że z nadzwyczajnem wysileniem wyprostowuje ciało i duszą, głowę do góry podnosi i oczy szeroko otwiera. Bajki to są, że człowiek znieść nie może tego, co znieść potrzeba! Mam przecie wolę, zdolną ziemię z posad jej poruszyć, myśl tylu rzeczy namiętnie ciekawą, wiarę w ideały, pewność ich ziszczenia, nadzieję, że w ich ziszczaniu znakomity przyjmę udział... Reszta jest głupstwem... hej, hej, wytrzymam!... nie zginę!
Wtem stanął i wpatrzył się w jedno z wielkich okien, których szereg nieprzejrzany ciągnął się za nim i przed nim. To przecież okno nie jaśniało blaskami ani barwami drogich metali lub materyi, lecz na przepyszną ulicę patrzył przez nie sklep pasztetnika, pełen takich gastronomicznych dziwów, o których nie każdemu śnić się nawet może. Jemu śnić się one mogły, bo widywał je często w tem oknie, w wielu innych, ale nie śniły się dotąd nigdy może dlatego, że, mijając je, miewał zawsze głowę tak nabitą dziwami wiedzy i przyszłego ziemskiego raju, że dla gastronomicznych dziwów miejsca w niej nie było. W tej chwili przecież głowa opustoszała mu tak dalece, że sklep pasztetnika ze wszystkiem, co w nim było, wjechał do niej odrazu z wielkim gwałtem. Zjadłby, pożarłby te ryby ze złotawą i błyszczącą od tłuszczu skórą; tego jarząbka, jak pomarańcza okrągłego, ten kawał pasztetu, tamten sera i jeszcze tamten pulchnego ciasta.
Napiłby się też z ochotą, nawet chciwie, z jednej z tych butelek, które wznoszą się lasem błyszczących korków i etykiet! Jak rozkosznemi być muszą to ciepło i ta moc, które od kilku haustów wina rozchodzą się po żyłach! jak rozkosznem być musi uczucie nasycenia, stopniowo, łagodnie gojące ranę głodu, która mu teraz przed oknem pasztetnika straszliwie dolegać zaczęła. Pal licho, jak dolega!
Nagle, jak koń z kąpieli wychodzący, otrząsł się, rękami zamachał, małą czapkę na głowie przesunął, odszedł. Piękna historya! Rozpasały się w nim apetyty bydlęce i wodze im puścił. Cóż to? Jak pies zgłodniały wywieszać będzie język przed oknami, pokazującemi chleb i mięso? Ciało ma swoje prawa: wymagającą, potężną, brutalną jest siła materyi. Lecz nie samo zmysłowe użycie jest szczęściem, nie samo fizyczne nasycenie siłą, nie sam wycisk winogron skrzepieniem i ciepłem. Hej, wielu na ziemi, do których pięty nawet nie dorosłem, więcej odemnie znosili, znoszą.... i ja nie zginę!
Szedł dalej z głową do góry, ale znacznie powolniej, niż wprzódy. Ze skostniałemi rękami, w podarte kieszenie paltota zanurzonemi, myślał o wielu rzeczach, a wśród nich i o tem, że cudowne to jest ustanowienie, aby ludzie dla osiągnięcia możności uczenia się uczyli innych. W zeszłym roku, gdy ustanowieniu temu podlegał, to jest uczył się sam i zarazem innych uczył, żył jak pan, trzy razy na tydzień obiady jadał, co trzeci dzień w piecu palił, a o resztę nie dbał. Teraz, gdy całej połowy roboty zabrakło, kusa sprawa! Trzeba raz jeszcze ogłosić się w gazetach. Tymczasem możeby z kasy pożyczkowej... Kiedyżbo, odkąd lekcye miewać przestał, zaczerpnął z niej już wszystko, do czego miał prawo. Po za prawem jest jeszcze łaska i litość ludzi, lecz dyabła zjedzą, zanim on o łaskę i litość poprosi! Do rodzonej matki nawet o pieniądze nie pisze nigdy, choć biedactwo dla niego skóręby z siebie zwlokło. Ale właśnie dlatego i nie pisze, że biedactwo, i że skóręby zwlokło, gdyby wiedziało... Nie wie; donosząc jej o sobie, kłamie jak najęty, bo od nikogo, nawet od rodzonej matki niczego żądać nie powinien. „Niezależność, samodzielność, oto hasła moje, jeżeli ze mnie mają być ludzie. Będą! Uprę się, zniosę, wytrzymam, nie zginę”!
Smutny, tęskny widok. Ulica nie tamta, przepyszna, ale inna, uboczna, tak prawie szeroka i długa jak tamta, ale pusta, cicha. Po obu jej stronach stoją dwa wysokie, równe, białe rzędy domów, z wielu rzędami wielkich, równych, milczących okien; nad domami wstęga nieba, obleczonego w przedwieczorną bladość. Kiedy niekiedy zaledwie przebiega tędy szybki przechodzień lub wielkim pędem przelatują sanki; potem znowu cisza, a w niej oddalone, metaliczne, ciągłe dzwonienie, z ludnych miejsc miasta dochodzące; zimne połyski mnóstwa zamarzłych okien — i księżyc, który u końca nieprzejrzanego szlaku ulicy wschodząc, wśród powszechnej białości złotym sierpem świeci...
Białość powszechną i zimne połyski zamarzłych okien miał w oczach, a ciszę pełną oddalonego dzwonienia w uszach, gdy wchodził do swego mieszkania.
Zimno! o tyle tylko mniej niż na ulicy, że wiatr za grubemi ścianami pozostał, ale mróz na tych ścianach srebrnemi iskrami szronu błyszczy i szyby okna alabastrową rzeźbą okrywa.
Pokój obszerny, bo we trzech mieszkali tu od dość dawna, ale tamci na czas jakiś przenieśli się do kolegów, posiadających opalane piece. Bo tu, żelazny piecyk w kształcie czerwonawego słupa, od paru tygodni zupełnie bezużytecznie w kącie stoi. Naprzeciw niego leży na ziemi coś nakszałt pościeli, u innej ściany stół z trochą papierów i książek, krzesło z podartem słomianem siedzeniem. Wszystko to w obszernym wysokim pokoju ma pozór wysepek rozrzuconych po oceanie, na który spływa zmrok.
Dłużej, niż zwykle, przebywał dziś swoją codzienną kilkowiorstową drogę, dłużej, niż zwykle, wspinał się na pięciopiętrowe wschody i — doczekał się zmroku. Basta! Z czytania tej książki, o której idąc wiele myślał, nic już nie będzie.
Ta przeciwność wzmaga w nim chęć dowiedzenia się czegoś, a ciekawość ta w mózgu jego przybiera formę umysłowego głodu, który dokuczać mu zaczyna więcej, niż tamten fizyczny. Tamten nawet przycichł teraz znacznie i znać daje o sobie tylko już przez dokuczliwe palenie, kurczenie się wewnętrzne. Przestałby go czuć zupełnie, najpewniej, gdyby się mógł w czytaniu tej książki zanurzyć — trudną jest, skupienia uwagi wymagającą, lecz w tem to właśnie urok jej spoczywa.

Ale cóż robić skoro nafty niema? A może gdziekolwiek znajdzie się jeszcze kilka jej kropli, odrobina? Czapkę tylko zdjął i w paltocie po pokoju chodząc, w różnych jego kątach i schówkach zdrewniałemi rękami grzebał. Podniósłszy się z nad ostatniej, ruchem, zarówno gniew jak zmartwienie objawiającym, na krześle usiadł. Figa z makiem! nie znalazł nigdzie nic: wszędzie całkowita, absolutna próżnia. Zmrok zapada coraz głębszy; w pokoju i za jego ścianami cisza, a w niej czasem rozlega się ochrypły kaszel i ciągle, ciągle w oddaleniu metalicznie brzęczą niezliczone dzwonki.

„Jednak z materyi powstaje i składa się wszystko, co istnieje, jej prawa rządzą bytem organizmów, od bacyllusów, których miliony mieszczą się na główce szpilki, do Sokratesów, z których jeden pośród miliona rodzących się przybywa na glob ziemski. Wiem o tem dawno, dokładnie, mniemam przecież i wierzę, że w najwyższych swych kombinacyach jestestwa wytwarzają siłę moralną, która skutecznie opierać się może kombinacyom niższym. Więc walka zwycięska u końca, lecz długa, zażarta, powszechna. Początek jej u pierwszego świtania wieków, kres zaledwie widzialny; tryumf pewny, lecz po drodze zwyciężonymi usłanej kroczącej. Może więc należeć będę do Fakirów, po których przejeżdża ciężki wóz Dżagarnatha? Czemużby nie? Tylu pod koła jego upadło; rzecz ludzka, a jam nie nadprzyrodzony fenomen! Może cząstki mego ciała, potrzebujące odżywienia, spłoną bez niego marnie i przedwcześnie? Może żadne wysilenie się masy mojego mózgu nie przeszkodzi masie moich płuc rozłożyć się i mnie całego rychło do ojca Abrahama na piwo wyprawić? Może nie oprę się, nie wytrzymam, wyższemi kombinacyami mego jestestwa nie zwyciężę niższych”?
Przygarbione plecy wyprostował.
— A cóż będzie z tymi wielkimi, świętymi celami życia, które... o których... dla których...
Zgarbił się znowu, niedbale rękę rzucił.
— No byli przed nami święci, którzy garnki lepią, lepić będą i po nas! Czy my Atlasy, aby świat runął, gdy się przewrócimy? Ha, ha, Atlasy! Fikniemy sobie, a świat pójdzie swoją drogą i do swoich celów dojdzie — bez nas!
Za oknem ciągle, ciągle brzęczy dzwonienie metaliczne, oddalone; on leży już na swojej nizkiej pościeli, wszystkiemi łachmanami, które posiada, okryty, z głową tylko wynurzoną z bezkształtnej ich kupy.
Zmrok rozwidnił się teraz, bo światło księżyca pozłociło zamarzłe okno i szron okrywający ściany srebrnemi iskrami usiało. Oświeciło też rozsypane po łachmanach złotawe, długie włosy i parę oczu świecących gorączką, a z wytężeniem wpatrzonych w okno.
Jakież to dziwne, śliczne rzeźby wystąpiły od mrozu na wielkie szyby okna! W świetle księżyca tak wyglądają, jakby zrobione były z alabastru, przepojonego złotem, a chociaż fantastyczne, do czegoś w rzeczywistości widzianego są podobne, coś dobrze znanego natarczywie przypominają. Do czego one podobne? Co przypominają?
A! wie już, pamięta... Tu, w dole, krzak paproci rozwija szerokie, wzorzyste liście, a pod nim plątanina drobnych pręcików i kwiatków, takich właśnie, jakiemi wrzos liliowy oplątuje czasem mchy zielone, a czasem żółte piaski. I mchy są także na środkowej szybie: rozpuściły delikatne piórka pod przysadzistym jałowcem, takim, jak ten, pod którym Zosia najwięcej zwykle rydzów znajdowała.
Widać zaraz, że mróz po całym świecie chodzi; był także na Polesiu i z lasów jego przyniósł tu wzory dla rzeźb swoich. Te lasy, miłe, głębokie, pełne samotnych polan i tajemniczych ścieżek, szarego ptactwa, rudych wiewiórek, stoją sobie w tę noc zimową uśpione daleko — daleko...
Wznosi oczy ku szybie najwyższej i spostrzega na niej jodełkę, bardzo wyraźną, spiczastą u góry, a ku dołowi coraz szerzej rozpuszczającą gałęzie, zupełnie taką, jaka rośnie na cmentarzu wiejskim, nad mogiłą jego ojca. Ta nizka mogiła, z dwoma krzakami róż, przez matkę zasadzonemi, cieniem jodły okryta, śpi spokojnie w tę noc zimową — daleko!
Wtem podniósł się na łokciu i do połowy z łachmanów wynurzony, z głową naprzód podaną, patrzył, nie na okno już, lecz w pustą przestrzeń pokoju. W tej przestrzeni widział rzecz szczególną. Był to wiąz stary, wysoki, taki, jak ten, który stał przed ich domem pośrodku małego dziedzińca; i od tego wiązu odrywający się liść młody, świeży, poranną rosą błyszczący. Oderwał się od drzewa, w ślicznej pogodzie leci, cały zielony, to złoty jak motyl, jak cudowny fenomen natury, ziemi nie dotykając i drwiąc sobie z jej praw i ciężarów... ta niżej, to wyżej, coraz dalej leci... Ciekawość, ciekawość, co się z nim stanie, u jakiej gwiazdy, u którego z promieni słońca zawiśnie? Leci ciągle, jest już daleko, a wiąz, od którego gałęzi oderwał się, szarzeje, maleje, znika w oddaleniu...
Wtem, co to? Powstają dwa naraz tumany: jeden ze śniegu, który ciągle pada, drugi z dźwięków, które ciągle brzmią metalicznie. Pełnemi ich są: powietrze, ziemia, przestrzeń; unoszą się, płyną, wirują dokoła liścia i nad nim, porywają go z sobą w wir i krążenie, wśród którego liść szarzeje, maleje, niknie — a śnieg ciągle pada, pada i słychać ciągłe, nieustanne, metaliczne dzwonienie niezliczonych dzwonków.
Opadł znowu na pościel i zamykając oczy, zwolna wymówił:
— Jak ten liść...






LIŚĆ USCHŁY.


I.

Tak mi to drobne zdarzenie utkwiło w pamięci, że aż muszę je państwu opowiedzieć. Bardzo drobne, ale, że było w niem coś dla mnie niezrozumiałego, więc je zapamiętałem. Zresztą, możeście państwo zauważyli, że pamięć ludzka, to takie dziwne sitko, przez którego oka ziarna duże wypadają niekiedy, a drobne nie wypadają. Jest w nich pewno jakaś waga, która je przytrzymuje na dnie, ale jaka? Nie wiem, to nie moja rzecz: nie wdawałem się nigdy w żadne filozofie, będąc człowiekiem trzeźwym, praktycznym, ze wszystkich słów pacierza, niegdyś za panią matką powtarzanego, najlepiej pamiętającym słowa: „chleba naszego powszedniego daj nam” i t. d.
Dlatego właśnie, że bardzo dbałem o chleb, wcale nie powszedni, lecz posmarowany masłem śmietankowem albo pasztetem strassburskim, dlatego, że wszelkich ideologów, uważałem za półgłówków lub komedyantów, uczuwałem coś nakształt głębokiego szacunku dla Feliksa Garskiego, którego natura jakby umyślnie w tym celu stworzyła, aby był żyjącem przeciwstawieniem i protestem dla wszelkiej ideologii.
Poznałem się z nim w Wiedniu, dokąd rzucił mię, nietyle los, ile własna moja zdolność dawania sobie rady na świecie. Po rozpoczęciu pracy samodzielnej, zarobkowej, próbowałem osiąść w kilku z kolei kątach, lecz w każdym było mi i ciasno i ciemno i zawiele pajęczyny. Ma się rozumieć, że żaden na świecie kąt, zwłaszcza w domu zrujnowanym, nie może obyć się bez pajęczyn, które oblepiają twarze i lezą do ust. Pfe! skosztowawszy pajęczego jadu, zachłysnąwszy się stęchłem powietrzem, nasłuchawszy się — ciszy, drapnąłem w świat i jakie tam bogi nosiły mię po jego gościńcach, to nosiły: dość, że przyniosło do tej stolicy, za co im wdzięczen jestem, choć nie bardzo, bo powiodło mi się tu, ale niezupełnie.
Z Garskim spotkaliśmy się po raz pierwszy w salonie, raczej w salonach, pewnej znakomitej, wpływowej osobistości i odrazu powiedziałem sobie o nim: „o! sprytna bestya!” Jak to on potrafił przystosować się wybornie do środowiska, bądź co bądź obcego, bo tak, jak i ja, pochodził z Litwy, z takiego sobie wiejskiego, szlacheckiego dworku, a tu stał się światowcem, więcej, bo dworakiem, więcej jeszcze, bo manekinem, którego mówienie, milczenie, zdanie, ukłony, miny zależały od pokręcenia się sprężyny. Traf! zakręciła się sprężyna; manekin we fraku, białym krawacie i w binoklach na nosie, kłania się tak niziutko, że aż końcami palców, w białych rękawiczkach prawie posadzki dotyka. Sprężyna znowu: traf! kłania się wyniośle, zadziera nosa i lekceważąco idzie dalej. Znowu: traf! potwierdza z zapałem: tak! tak! o, tak! Jeszcze raz traf! przeczy z oburzeniem: nie, nie, o! nie! Poloniusz we własnej osobie, tylko zręczniejszy. Żadnych przekonań, upodobań, sympatyi własnych. Jak wasza ekscelencya, tak i ja! A ekscelencya na prawo, na lewo, przed nim, za nim, i ztąd potrzeba krygowania się na wszystkie strony. Zdaje się: trudno! Staniesz przodem do jednej, to plecami zwrócisz się do drugiej; przysuniesz jednej stołeczek pod stópki, to druga się o niego potknąć może. On jednak tę sztukę posiadał znakomicie i jak Eskimos ślizga się na lodzie, między skałami, ślizgał się po posadzkach, między ekscelencyami tak, aby o żadną się nie rozbić.
Trzeba trafu, że powierzchowność wybornie odpowiadała sytuacyi. Bo od powierzchowności wiele zależy; niejeden wół duży i z tłustym karkiem chciałby może dokonywać krygów i z ruchami pełnymi gracyi okrążać skały, albo nawet wsiadać na nie jak na konie, ale patrzących pobudzałoby to do śmiechu, a w pewnych sferach śmieszność, to śmierć.
Garski... ale możeście go państwo gdziekolwiek widzieli, bo przecież to teraz człowiek na świeczniku, wielka pozycya, tuz, personat! Nie? nie widzieliście go nigdy? Ano, niedawno jeszcze przebywacie w Wiedniu; więc opiszę, jak potrafię.
Garski tedy, w porze zapoznania się naszego, miał lat około 40-tu, wzrost średni, ruchy sprężyste, więcej żywe niż powolne, lecz zawsze doskonale wytworne i zgrabne.
Wnosząc z twarzy, musiał być bardzo chudym, ale temu niedostatkowi, mistrze wiedeńskiego krawiectwa, zaradzili tak skutecznie, że w salonie i na ulicy posiadał kształty w sam raz takie, aby wydawać się kształtnym. Twarz jednak była otwarcie chudą z rysami dość prawidłowymi, o co mniejsza, bo motywem głównym, na daleki plan rysy usuwającym, był w niej wyraz. Twarz ta musiała być rozpaczą dla fotografa, skarbnicą dla psychologa. Chuda, sucha, okrągła, odbijała od czarnych, kędzierzawych włosów, żółtawą barwą skóry i dwiema plamami rumieńców, na wklęsłych policzkach. Ponieważ policzki były wklęsłe, więc rumieńce miały pozór trochę niezdrowy, czoło też zaczynało już przypominać zmiętą kartę papieru, tyle je przerzynało włoskowato-cieniutkich zmarszczek; ale dojrzeć to było można zblizka, zdaleka zaś uderzała jedna tylko gruba fałda pomiędzy brwiami, rzucająca na czoło i na twarz całą wyraz myślicielstwa. Dość było spojrzeć na tę fałdę, aby pomimo woli pomyśleć: „rozumny człowiek”. Dość też było czasem popatrzeć na jego oczy z czarnemi jak węgiel źrenicami, bystre, ruchliwe, przenikliwe, niespokojne, aby powiedzieć sobie. „To chciwiec!” A innym razem te same oczy, uważne, posłuszne, czyjeś słowa i zdania chłonące jak balsamy, podszeptywały nazwę: „Pochlebca”; albo słodkie, zachwycone, rozkochane kazały myśleć: „To liryk!” A usta cienkie, delikatne, pod czarnym wąsikiem może ufarbowane; bo zawsze jak koral czerwone, sposobem układania się warg i uśmiechami dyktowały wyrazy najrozmaitsze: filut, służalec, tkliwy kochanek, rozpustny łotrzyk, szyderski sceptyk, poważny statysta; dwu tylko wyrazów nigdy podyktować nie mogły: głupoty i szczerości.
Ogółem biorąc, była to powierzchowność człowieka nerwowego i sprytnego, interesująca bogacwem przebijających się z poza niej namiętności i energii; powierzchowność zawziętego łowcy, który bez spoczynku i po różnych drogach ścigał cel upatrzony, bo od doścignięcia go zależała możność życia w jedynej formie dla niego zrozumiałej, życia pojętego, jak wyrażał się sam Garski, w sposób modernistyczny.
Modernistą był on w każdym calu. Tylko najświeższe prądy naukowe i polityczne, najświeższe artystyczne i literackie szkoły, najświeższe mody w zwyczajach, ubraniu i t. d. Co było dobrem lub pięknem, choćby tylko przed rokiem, ale już z mody wyszło — to rupiecie do umieszczenia w lamusie przodków! Posuwał się w modernizmie tak daleko, że gdy zapanowała moda noszenia męzkich płaszczów krótkich i z czterema pelerynkami, przyodział się w płaszcz taki i kiedy zaczęto na ulicach z wielkim klekotem okręcać na palcach cri-cri, nosił na palcu cri-cri i okręcał je z wielkim klekotem.
Wszystko, co modne, błyszczące, szykowne, co odznaczało, to jest wydzielało z tłumu, było dla niego prawie świętem, nadewszystko jednak, jak mi się zdaje, potrzebnem. Miał przecież w tem pewien takt i umiarkowanie, tak, że elegancyę, którą tchnęła cała jego osoba, poczytywano za wzorową i przyjemną w kilku dość odrębnych sferach, bo wśród pań wielkiego świata i wśród pań półświata, wśród dziennikarzy, giełdziarzy, statystów i — gogów.
Czem się trudnił? Najważniejszym z jego zawodów było dziennikarstwo. Natura stworzyła go poliglotą. Pisał po niemiecku tak, jakby się był urodził Niemcem; posyłał też często artykuły treści politycznej i ekonomicznej do Paryża i Londynu. Ta wielojęzyczność oddawała mu znaczne przysługi, bo czyniła go rodzajem telefonu, przez który można było rozmawiać z Europą, otwierała przed nim progi tych, którzy takiego telefonu potrzebowali, często wysokie i nieprzystępne. Pióro miał cięte, gorzkie, maczane daleko mniej w wiedzy, niż w dowcipie, zaprawionym żółcią, a strzegące się sentymentalizmu, jak pewnej zguby. Kiedym po raz pierwszy spotkał go w Wiedniu, jeden ze wspólnych znajomych naszych oznajmił mi poufnie, że Garski reflektuje na stanowisko redaktora jednej z największych i najbardziej wpływowych gazet. Był to Galicyanin, który przybył do Wiednia, także w celu reflektowania na różne dobre rzeczy... więc mówiąc o Garskim, ironicznie wykrzywiał usta. Daremna ironia! Wkrótce Garski doścignął, czego pragnął, a że ja również byłem jednym z zawzięcie ścigających i na różne zdobycze reflektujących, więc dochodziłem często do redakcyi wielkiej gazety, na której czele stanął. Przepych, bogactwo, tłum, tłok, blask, prawdziwie modernistyczna świątynia! Cóż dziwnego! Przebywa w niej bogini współczesnego świata, którą jest polityka i kuźnię swą posiada inny jeszcze modernistyczny bożek, imieniem: „pieniądz“. Na giełdach, w przedsiębiorstwach, w bankach, w handlu i t. d., pieniądz napływa, odpływa, okręca się, mnoży i niknie, stosownie do tego, jak tu, w tej świątyni, kapłani jej pokręcają, odkręcają, naciskają i zwalniają sprężyny rozmaite. Cienki, giętki, wkońcu zaróżowiony palec Garskiego, nieustannie i czujnie przybliżonym był do tych sprężyn i to właśnie nierzadko mię do niego sprowadzać musiało. Raz, pamiętam, jak w redaktorskim gabinecie swoim, pełnym pluszów, bronzów i papierów, przy wielkiem biurku na drogocennym fotelu siedząc, z postawą Radamantesa, wydającego sąd nad duszą do piekieł przybyłą, nauczał młodzieńca jakiegoś, mającego wyciągniętą twarz i na kwintę spuszczony nos ideologa. Bo zauważyć należy, że w czasach naszych ideolodzy, stale mają nosy spuszczone na kwintę i po tym rysie niemylnie ich wśród tłumu rozpoznawać można. Garski zaś miał binokle na oczach, fałdę myślicielską pomiędzy brwiami i mówiąc, po książęcemu trochę dzielił sylaby.
— Co nam pan w artykule swoim prawi o etyce wszechludzkiej, o patrzeniu na rzeczy z punktów wysokich, o prawach historycznych, wymiarach sprawiedliwości etc. etc. To do nas nie należy, kochany panie, nie na-le-ży! Na to jest dekalog, są księża, poeci, no... i pensyonarki! My zaś, ludzie pozytywni, gruntowni, nie znamy i znać nie chcemy nic, oprócz trzech rzeczy, któremi są: fakt, cyfra i interes. Niech pan sobie za-pa-mięta! Fakt, cyfra, interes. W tem mieści się polityka, finanse, przemysł, postęp — słowem: cały świat współczesny, cały mo-der-nizm. Resztę, kochany panie, wszystką resztę z tych trzech atutów, odsyłamy do poematów, do romansów, do konfesyonałów i do... do re-dak-cyj-ne-go kosza...
I niepodobna wyobrazić sobie bardziej wyniosłego i zarazem eleganckiego gestu nad ten, z jakim Garski, wskazując przy ostatnich słowach kosz na papiery, zaokrąglił ramię tuż przed pobladłym nosem ideologa.
Innym razem słyszałem, jak mówił:
— Siła, panie kochany, siła oręża, czy rozumu, czy bogactwa lub sprytu, ale zawsze i tylko siła! To Kolchida, Sezam i katechizm naszego dzisiejszego świata. Reszta — do lamusa przodków!
Więc fakt, cyfra, interes i siła, a potem jeszcze tylko jedna rzecz: Użycie.
Umiał używać! jaki to był miły chłopak i zarazem jakie to było pyszne zwierzę na rozmaitych kolacyach, śniadańkach i innych zebraniach, śród których wyłącznie królowały: Lied, Weib und Wein, a nawet tylko Weib i Wein, bo Minnesingerzy ze swojem Lied, dawno już zamieszkali w lamusie przodków! Ale przy Weib i Wein, Garski nabierał werwy i natchnienia, pozbywał się wszelakiej wyniosłości i sztywności, stawał się w całem znaczeniu bon enfant czy bon prince, miłym chłopcem bez żółci ani ironii. Opowiadał anegdoty, śmiał się, czasem nawet, pod wpływem szlacheckiego atawizmu, współbiesiadników obejmował i całował. Ale niechże mu w takich chwilach jaka kobieta lub jakie o nią współzawodnictwo silnie do głowy i zmysłów uderzy!
Chociaż dawno już przestałem widywać go w podobnych okazyach, mam jeszcze przed oczyma uśmiech tych warg czerwonych, którego nie powstydziłby się Heliogabal, rozciągnięty na fijołkach, i pierścienie tych czarnych włosów, podnoszące się jak rożki Pana, bożka natury, nad czołem, które całkowicie traciło myślicielską zmarszczkę i zapływało ciemnym rumieńcem, gdy oczy topiły się w płynnym miodzie.
Raz widziałem go w postaci, nie Fauna albo Satyra, lecz pantery. Było to na giełdzie, w czasie wielkiego targu, o pewne papiery publiczne. Dość często widywałem Garskiego przy rozmaitych robotach pieniężnych, bo jako akcyonaryusz i urzędnik kilku banków, częstym był gościem giełdy, której ja stałem się prawie domownikiem. Zazwyczaj zachowywał przy tych robotach zimną krew i spokój, chociaż można było dostrzedz, że wynikały one, nie z natury, lecz z pracowitych zwycięztw, odnoszonych nad naturą przez silną wolę. Wtedy jednak rozprawa giełdowa toczyła się z gwałtownością wyjątkową. Stronnicy dwóch potentatów finansowych stanęli z sobą do boju i niczem wobec niego staro rzymskie cyrkowe walki błękitnych i zielonych! Szło o podtrzymanie albo upadek olbrzymiego przedsiębiorstwa, którego papiery jedni usiłowali podrzucić do wysokości nieba, inni zmieszać z prochem ziemnym. Hausse! baisse! Hausse! baisse!
Garski był po stronie hausse’y. Stał na czele stronnictwa; od zwycięztwa lub klęski zależało mu bardzo wiele pod względem pieniężnym i wielu innymi względami. Więc stopniowo ze skóry światowca, statysty, goga wydobywał się dzikus, a z dzikusa łeb i pazury ukazywała pantera. Im dłużej trwała i w sposób niebezpieczny na obie strony kołysała się walka, tem widoczniej wzdymały się w nim te spodnie warstwy natury ludzkiej, które świadomie lub nieświadomie nosimy w sobie wszyscy i w których, jak niedźwiedź podczas mrozów, śpi do czasu zwierzę człowiecze, la bête humaine.
Na plecach i na ramionach Garskiego, widać było pod cienkiem suknem drganie muskułów, zrazu rzadkie, potem coraz częstsze i gwałtowniejsze; we wklęsłościach policzków rumieńce nabrały sino-gangrenowatej barwy, kędzierzawe włosy mnóstwem czarnych rożków powstały nad głową; oczy co moment, to osłaniane przez drżącą rękę binoklami, to od nich uwalniane, ciskały snopami iskier, a wargi, jak zwykle czerwone, rozwierając się szeroko dla wydawania giełdowych haseł, świeciły białością drobnych, ostrych, zjadliwych, w pełni wyszczerzonych zębów.
Wbrew zwyczajowi swemu, on, tak dystyngowany i elegancki w układzie, miotał się teraz we wszystkie strony, ku przeciwnikom wyciągał ściśnięte pięści, ze sprzymierzeńcami porozumiewał się przez spojrzenia, uśmiechy i gesty szyderskie, jadowite, niekiedy błazeńskie. Wprost, jak to mówią, wyskakiwał ze skóry, a raczej miotało nim, w głosie mu ryczało, przez oczy parskało i przez drgającą skórę wyskakiwało zeń zwierzę, drzemiące pod kołderką cywilizacyi, lecz teraz zapachem żeru obudzone.
Nie biorąc w tej grze osobistego udziału (co, nawiasem powiedziawszy, przyprawiało mię o rozpacz), z ciekawością przypatrywałem się Garskiemu, lecz daleko ciekawszą jeszcze rzeczą, niż wściekłość w czasie walki, było to, co po jej ukończeniu nastąpiło.
Garski ze stronnictwem swojem odniósł zwycięztwo. Akcya, przedtem dobrze obmyślona i przygotowana, a potem z piekielną furyą przeprowadzona, zadała przeciwnikom klęskę całkowitą. Znaczne zyski pieniężne, fama biegłości i energii w sprawach tego rodzaju, wdzięczność potentata, którego armią dowodził w boju — oto były jasne jak dzień korzyści z odniesionego zwycięztwa. Zdaje się: świetnie!
Czegóż chcieć więcej?
Jednak, gdy na czas jakiś utraciwszy go z oczu, spotkałem się z nim wypadkiem pośród najsamotniejszego korytarza giełdowego gmachu, nie miał wcale miny tryumfującej i uszczęśliwionej. Przechadzał się sam jeden po korytarzu, a ktokolwiek ujrzałby go z tyłu, mógłby mniemać, że to jeden ze zwyciężonych albo wogóle człowiek strapiony, bo ręce miał splecione za plecami przygarbionemi, kark zgięty i spuszczoną głowę. Gdy w twarz mu spojrzałem, spostrzegłem, że była jakoś wydłużoną, zagasłą, szarawą, a gdy winszować mu zacząłem, jak błyskawica po deszczowej chmurze, przebiegła po niej ironia.
— Zapewne, zapewne — wycedził przez zęby — zwycięztwo kapitalne, ale...
Ręką uczynił gest lekceważący.
— Czy to takie walki i zwycięztwa na świecie bywają!
— To tryumf, o którym pisać będzie cała Europa! Czegóż można pragnąć więcej? — wołałem z zapałem neofity, w najwyższym stopniu zbudowanego.
Jego wzrok przygasły, omdlały, leniwie błądził po mrocznej głębi korytarza.
— Europa jest mała — przemówił zwolna — kiedy idzie w takich rzeczach o ideał: — czytaj pan dzienniki amerykańskie. W porównaniu z tem, co tam się robi, myśmy liliputy i interesa nasze lilipucie...
Ożywiając się, zaczął opowiadać jakąś amerykańską historyę giełdową, istotnie kolosalną. Ruchome nozdrza rozwierały się mu i ściągały, jakby od węszenia czegoś dalekiego, a pożądanego. Potem przygasł znowu.
— Zapewne — powtórzył — mam słuszną przyczynę być zadowolonym. Tylko, że widzi kochany pan, jest z tem tak, jak gdy wypuszczamy z objęcia piękną kobietę... Jest piękną, pożądaliśmy jej wściekle, dobijaliśmy się o jej posiadanie zapamiętale, a gdyśmy cel osiągnęli, czujemy, że czegoś jeszcze jej nie dostawało, że mogą być na ziemi jeszcze piękniejsze, słodsze, milsze nad nią kobiety, że, słowem, nasyciwszy pragnienie, zostaliśmy tak, jakeśmy pierwej byli, pragnącymi. Nieprawdaż? Czy pan tego nie doświadczał?
— Jednak... — zacząłem protestować.
— Jednak — podchwycił — zawsze pożądać będziemy pięknych kobiet i zawsze prowadzić będziemy wściekłe akcye dla osiągnięcia pożądanych celów. Ma pan racyę, ale i ja mam ją także, bo po zwycięzkiem ukończeniu akcyi, zawsze też będziemy przypominali sobie króla Salomona, nie tego, który miał siedemset żon, ale tego, który, mając siedemset żon, pisał Eklezyastę...
Tu jakby pożałował, że tak wiele powiedział albo znudził się mówieniem, szybkim ruchem podniósł i opuścił nad głową kapelusz.
— Żegnam pana — rzekł krótko, a ponieważ kilka osób ukazało się na korytarzu, więc z podniesioną głową zwykłym sobie elastycznym krokiem odszedł. Ale szybkiemu ruchowi ręki, podnoszącej i opuszczającej kapelusz, tudzież krótkiemu słowu pożegnania towarzyszyło pewne wygięcie w bok szyi, pewne wydłużenie się i postarzenie twarzy, pewien rzut oka skośny i szybki, które nic innego oznaczać nie mogły, jak apatyczne znużenie, głuchą złość i nade wszystko zimne, ckliwe, nudne niezadowolenie.
W salonach, do których wspólnieśmy uczęszczali, znajdowała się zawsze spora ilość ekscelencyi obu płci. Ma się rozumieć: żony zupełnie, a w pewnym stopniu i córki ekscelencyi męskich, były żeńskiemi ekscelencyami, a grupa ta, jak wszystkie grupy ludzkie, zawierała w sobie jednostki piękne i szpetne, miłe i niemiłe. Na jedną z tych żeńskich ekscelencyi wskazywać zaczęto, jako na cel matrymonialnych starań Garskiego. Gdyby Ossę zwalić na Pelion, jeszczeby ich wysokość nie dorównała wysokości, na której znajdował się jej ojciec, tak, że na pozór można było w tym wypadku posądzić Garskiego o ideologię. Ale wiedział on dobrze, co czynił. Ona była trzydziestoletnią ekscelencyą, grubą w pasie i zanadto czerwoną na twarzy; on był „człowiekiem przyszłości”. Sprawdził potem tę przepowiednię, ale dla łatwiejszego jej sprawdzenia małżeństwo to przedstawiało środek pomocniczy co się zowie. To też widziałem, jak robił do niej swoje najpiękniejsze liryczne oczy, a słowa i zdania jej ojca chłonął oczyma jak balsamy.
Stało się. Cała stolica wkrótce mówiła o zaręczynach Garskiego z córką bardzo wysokiej ekscelencyi. Podziwiano, zazdroszczono, winszowano. Ja także podziwiałem, zazdrościłem, winszowałem. Prawdę mówiąc, dyabli mię brali na myśl, że sam nigdy tak daleko jak on nie zajdę; gdzietam! lecz z drugiej strony ceniłem wielce dość poufałe stosunki z człowiekiem, który, dziś będąc siłą, jutro najpewniej będzie potencyą.
Nie należy przesądzać poufałości tych stosunków; nie patrzyliśmy sobie duszą w duszę i żaden z nas nie wskoczyłby za drugiego w ogień, ani w wodę. Owszem, przypuszczam, że z łatwością moglibyśmy skoczyć sobie do oczu, gdyby przypadkiem znalazła się pomiędzy nami, nieprzymierzając kość do ogryzienia. Ale pochodziliśmy prawie z jednych okolic, Garski znał trochę moich krewnych, ja jego, a chociaż nie tęskniliśmy wcale ani do okolic, ani do krewnych, tworzyło to pomiędzy nami jakiś łącznik, dla nas samych nie bardzo zrozumiały. Przytem my tylko dwaj wiedzieliśmy nawzajem o swoich pierwszych początkach więc mnie jak mnie, bo do niczego tak bardzo osobliwego nie doszedłem, ale Garskiemu przyjemnie być musiało popisać się czasem przedemną „Oto, co miałem, a co mam! Zkąd wyszedłem, a gdzie zajdę”! Nieraz spostrzegłem, że spotyka mię nie bez przyjemności, że więcej wypowiada się przedemną niż przed innymi, a raz odkryłem, że, nieproszony, sam przez się i nic o tem nie mówiąc, oddał mi dość ważną przysługę. Kiedym mu za nią dziękował, skinął niedbale ręką.
— Co tam! Cóż dziwnego! Swój swemu...
I zaraz poprawił się ze śmiechem:
— Ręka rękę myje, kochany panie, rzuć za siebie, znajdziesz przed sobą. Czy ja wiem? Może mi pan kiedy przydasz się na co...
Tak, że zostałem w niepewności, czy okazał mi dobroć dlatego, że mię lubił, czy też był to werbunek klientów do tworzenia orszaku, oklaskiwania mów i kiereszowania wrogów patrona. Ale mało o to dbałem. Z przysługi, którą mi oddał, odniosłem znaczną korzyść. Reszta — do lamusu!




II.

Czy zwiedzaliście już państwo nasz piękny Prater w czasie świątecznych, popołudniowych przejażdżek? Nie? Czasu jeszcze nie było! Cóż powiem? Jest to baśń, widowisko wywołane różdżką czarnoksiężnika, urzeczywistnienie marzeń Nababa i zarazem Dafnisa z sielanki. Nie jestem poetą; nie będę więc zdolnym przedstawić dość barwnie i plastycznie tych dwóch nieskończonych szeregów kół, koni i ludzi, które przez długie godziny nieustannie dążą w dwie przeciwne strony po drodze nieścignionej okiem. Ile jest na świecie różnych form powozów, wszystkie tam są: ile jest na święcie różnych ras końskich, wszystkie tam są; ile jest na świecie różnych rodzajów piękności kobiecych, wszystkie tam są; ile jest na świecie różnych elegancyi spacerowych, wszystkie tam są. Jak w dwóch poważnie płynących rzekach, wzrok tonie w dwóch zwolna sunących szpalerach błyszczących politur, kolorowych mitr, herbów, monogramów, końskich grzyw i wygiętych karków, świecących liberyi, różnobarwnych pluszów i atłasów, różnoplemiennych, odświętnych, w odświętną oprawę ujętych twarzy ludzkich.
Wszystko to, obliczone na pieniądze, przedstawia miliony, a z estetycznego punktu jest mozaiką, ułożoną z mnóstwa wyszukanych szczegółów i rozciągniętą dwoma ruchomymi pasami na tle turkotu bardzo przytłumionego, bardzo monotonnego i połączonego tylko z przytłumionym i bardzo miarowym tętentem kopyt końskich.
Tyle dla Nababa.
A dla Dafnisa?
Nie jestem poetą; ale pamiętam, że dnia tego, za jedną ścianą lasu, która stoi z obu stron drogi, wznosił się wielki, miedziano czerwony obłok i pożarowymi blaskami nalewał pękate tułowia chmur sunących nad ścianą lasu przeciwległą. Pamiętam jeszcze, że tam, gdzie iglaste drzewa ustępowały przed liściastemi, rozpościerały się na krwistem tle szmaty czarnych koronek, utworzonych z bezlistnych gałęzi, i to jeszcze, że w stronie lasu stojącej pod chmurami panował lekki zmrok, pobielony mgiełkami, wałęsającemi się po ziemi świeżo zroszonej deszczem.
Czy zauważyliście kiedy, kochani państwo, że zmartwienie czyni człowieka w sposób szczególny czułym na piękność natury? Kiedy jesteśmy zadowoleni i weseli, do dyabła odesłalibyśmy tego, ktoby nam chciał pokazywać obłoczek, mgiełkę, rzeczułkę, trawkę; wolimy wtedy w miłej kompanii ludzkiej używać życia i popisywać się przed mniej szczęśliwymi ze swojem szczęściem. Ale niechże fortuna, ludzie, choroba, śmierć lub cokolwiek innego wytnie nam tęgo po łbie, lub choćby po nosie, wtedy coprędzej do matki natury na rańtuch i w czułości! jakie piękne, samotne, ciche są twoje obłoczki, mgiełki, rzeczułki i trawki! Wychodzi to na sprawdzanie się przysłowia: kiedy trwoga to do Boga!
Uwaga ta nie jest, broń Boże, wdawaniem się w filozofię, ale tylko wynikiem osobistego doświadczenia. W owym dniu świątecznego spaceru Wiedeńczyków, o którym mówię, czułem się w bardzo złym humorze. Aż dwa interesy naraz szkaradnie mi się nie powiodły; człowiek, na którego liczyłem jak na Czarnego Zawiszę, zawiódł mię na punkcie najboleśniejszym, bo finansowym. Przytem, własnego, kawalerskiego zaprzęgu jeszcze mieć nie mogłem, wynajętym jeździć nie chciałem, więc dla ruchu, w nadziei rozrywki, poszedłem na Prater i szedłem czas jakiś brzegiem lasu, zmieszany na szerokim chodniku z tłumem pospólstwa, ciągnącego szarymi strumykami po obu stronach świetnych rzek, które toczyły się wielką drogą.
Wkrótce zaczęło mi tam być ciasno i smutno i nudno. Uczułem się upokorzonym, ubogim, skrzywdzonym sierotą i — buch! na łono natury.
Wszedłem do lasu.
O takiej porze nikogo nigdy niema w lesie, wszystko, co żyje, albo jeździ po drodze, albo, przechadzając się, gapi się na jeżdżących. Nawet drobne mieszczaństwo, z gromadami dzieci i koszami pełnymi jadła, wyłazi na łączki, mające otwarty widok na drogę, i gwarząc, jedząc, przygląda się wspaniałościom nababowym. Szedłem więc czas jakiś pomiędzy drzewami zupełnie sam jeden.
Jesień to była. Białawe mgiełki nizko zawisały nad mokrą zielenią mchu i trawy; gdzieniegdzie z drzew kapały liście żółte, czerwonawe i cicho kładły się u stóp krzaków; gdzieniegdzie jaskrawy blask miedzianej zorzy krwistemi smugami malował pnie, albo z za ciemnych gałęzi błyskał promykiem filuternym. Zaszedłem już tak daleko, że prawie przestałem słyszeć głuchy turkot, toczący się po wielkiej drodze, gdy wśród drzew mignęła mi przed oczyma postać ludzka. Mylę się: nie człowieka właściwie spostrzegłem, lecz tylko krótki płaszcz męski, zaopatrzony w cztery pelerynki. Pomyślałem zrazu: „Jakaś melancholia opanowała jakiegoś goga i pchnęła go na łono natury“! Ale po chwili zobaczyłem, że cztery pelerynki pochyliły się ku ziemi, jakby nizki pokłon oddawały drzewom, i dość długo w pozycyi tej pozostawały, poczem, wyprostowawszy się, poszły dalej, lecz po kilku minutach znowu nachyliły się, czegoś po ziemi szukając i, znalazłszy, czy nie znalazłszy, znowu wyprostowywały się i szły zwolna.
Coś mię tknęło. Czy być może? Oczom swoim wierzyć nie chciałem. Garski tu! Niechże ja, skrzywdzone dziecko losu, pastwa niepowodzeń; ale on, wybraniec fortuny, posiadacz jednego z najpiękniejszych w stolicy zaprzęgów, narzeczony córki jednej z najwyższych ekscelencyi, zamiast zająć wśród high life’u miejsce przynależne, brylować, tryumfować, zazdrość obudzać, życia używać, przechadza się tak, jak i ja, pośród mgiełek, promyczków i z drzewek kapiących listków! I czegoś szuka! Czego on tu szukać może? Zdjęło mię oprócz ciekawości radosne przeczucie, że melancholia moja spotyka się z towarzyszką tam, gdzie jej obecność najmniej przypuszczaćby można. Słodko jest, cierpiąc, widzieć spadającą do czary szczęśliwszego kropelkę cierpienia.
— Dzień dobry panu!
— A, to pan! Dzień dobry. Pan tu także na kilka minut odpoczynku?
Pod najmodniejszą czapeczką, mającą kształt dobrze zgniecionego grzybka, twarz jego wydała mi się więcej jakoś, niż zwykle, łagodną i ucieszoną. Trochę cedząc sylaby, lecz bardzo uprzejmie zaczął:
— Dobrze, że się pan tu znalazł: przejdziemy się trochę razem.
Spojrzał na zegarek.
— Mam jeszcze pół godziny...
— A potem?
— Potem wracam do domu, ubiorę się i pośpieszę na obiad do przyszłego teścia. Wielka gala i wielka fatyga!
A quand la noce?
— Za dwa tygodnie. Nie mógłby kochany pan wyobrazić sobie, ile mam zajęcia! Trzeba mieć herkulesowe siły... Aż głowa czasem pęka i w plecach pstryka. To pstrykanie mię niepokoi, ale doktorowie powiadają, że to tylko le surménage... Spodziewam się! Ta gazeta, pan wie, jaka to piekielna maszyna. Musi lecieć i lecieć, ani sekundy opóźnienia, ani dnia przerwy; nieprawdaż? Następnie banki! A czy pan słyszał już o tej awanturze bankowej w Berlinie? To prawdziwa malawantura, z której i na nas...
Tu urwał, popatrzył kędyś w stronę, uszedł szybko kilka kroków i nizko schylony dotknął ziemi w kilku miejscach palcami w duńskiej rękawiczce. Otwierałem usta, aby wymówić zapytanie, ale on, wracając ku mnie, już opowiadał o awanturze finansowej, zaszłej w Berlinie i o możliwych jej następstwach dla banków wiedeńskich. Chwilami wpadał w roztargnienie i rzucał po ziemi tak badawcze spojrzenia, że aż mu się pogłębiała zmarszczka myślicielska pomiędzy brwiami.
— A oprócz tego wszystkiego, kochany panie, urządzenia domu na przyjęcie młodej pani... que diable! niebardzo już młodej, ale przyzwyczajonej... pan wie... C’est une mer à boire! Od trzech miesięcy głowa mi trzeszczy od krzeseł, stołów, kobierców, gobelinów, stylów, ekwipaży, liberyi...
— To głowa — zauważyłem — a kieszeń?
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— To najmniejsze! Lokuję kapitał na dobry procent. Tylko nudzi mię to, trudzi, denerwuje, zjada... Wprawdzie są tapicerzy, dekoratorzy, dostarczyciele i t. d., ale nie mogę zupełnie spuścić się na nich. Dysponuję, kontroluję, pani moja na swoją rękę dysponuje, przyszły papa na swoją... Codziennie debatujemy...
Tu znowu rzucił się w bok, nizko schylony poszukał czegoś na ziemi i, wyprostowawszy się, powracał. Przyszło mi na myśl, że ten Uebermensch dostał bzika.
— Co pan takiego robi? Czego pan szuka?
— Śmiej się pan ze mnie; ja sam śmieję się z siebie — odpowiedział i zaśmiał się, ale nie szczerze.
Potem mówił dalej:
— Fantazya... czysta fantazya i gorzej jeszcze, bo sentyment, czy ja wiem.... mais c’est plus fort que moi!
Stanął, plecami oparł się o pień drzewa i zapytał:
— Pamięta pan las w Kalinówce?
— Naturalnie, przecież tam byłem nie dawniej, jak przed dwoma laty.
— Więc już po wyjściu za mąż panny Władysławy?
— Panna Władysława nie wyszła za mąż.
— Jakto? — zawołał — przecież miała wychodzić, wiem o tem z pewnością!
— Nie wyszła. Odmówiła narzeczonemu.
— Dlaczego? — zapytał z wybuchem i oczy mocno mu zaświeciły.
— Nie wiem; podobno nie mogła po-ko-chać!
— Proszę!
Zamyślił się; nerwowym ruchem okręcał na palcu sznurek od pince-nez.
— Szkoda! — rzekł po chwili — ładna panna.
— Piękna — poprawiłem.
— Poprawka trafna. Ale pan jej nie znał, kiedy miała lat siedemnaście, osiemnaście. Wtedy to była... była to moja wielka, najszaleńsza w życiu miłość. Wiotka, delikatna, prawdziwa lilia... Warkocz, splot złota, gruby i ciężki... żywość iskry... wesołość szczygła, ale nadewszystko, nadewszystko czystość i niewinność... wie pan... taki puszek na brzoskwini, którego szkoda tknąć... Dziewczę prawdziwie sielskie i... jakby tu do rymu... i anielskie, oui, c’est le mot, anielskie...
Słuchałem zdumiony, nie przerywając. Oczy jego stawały się... na wszystkie bogi przysięgam, że stawały się lirycznemi, choć nie było żadnej ekscelencyi, do której potrzebowałby je robić.
— A pamięta pan to miejsce w kalinowskim lesie, co to blizko tej drogi, po której jeżdżą chłopi? Czy pan nie znajduje, że niektóre miejsca tego lasu przypominają tamto miejsce?
Istotnie było tak, jak mówił. Odszedł od drzewa, szliśmy w milczeniu kilkanaście kroków.
— Otóż, widzi pan, ja i panna Władysława przepadaliśmy za zbieraniem rydzów. Wypadek zrządził, że przez trzy jesienie z rzędu bywałem w Kalinówce i każdej jesieni powtarzały się te rydzowe uciechy... Lecz stokroć milszemi nad rydze były rozmowy nasze przy takich czerwonych zachodach słońca, jak dzisiejszy, pomiędzy takiemi samemu drzewami, jak te...
— Tylko, że tu rydzów niema — zauważyłem.
— Otóż to! — zawołał. — Niech pan sobie wyobrazi, wlazło mi dziś w głowę, że być muszą. Wszedłem do lasu, aby trochę odpocząć... jestem szalenie... sza...le...nie zmęczony! I jak tylko wszedłem, tchlinka mi zapachniała, ta tchlinka, co to, pan wie, czuć ją w lesie od mokrych miejsc, na których rosną grzyby. Czuje pan tę tchlinkę? Ja teraz już mniej, ale wprzódy bardzo czułem. I są tu takie wypukłości pomiędzy trawą, pod któremi zdaje się, że koniecznie siedzieć musi rydz... Ale niema. Z góry zresztą wiem, że niema, jednak zdaje mi się ciągle: a nuż! C’est plus fort que moi!
Śmiał się, ale oczy jego stawały się, nie lirycznemi już, lecz smutnemi, wprost smutnemi!
— Dlaczegóż nie pobraliście się z panną Władysławą? — zapytałem.
— Phi! — odpowiedział. — Ja miałem malutki kapitalik, ona miała malutką Kalinówkę. Czy podobna było rezygnować się na podobną egzystencyę?
— Naturalnie, że niepodobna! — potwierdziłem z zapałem i po chwilowej pauzie zaczęliśmy mówić o czem innem.
Garskiemu nie pilno snać było na galowy obiad do przyszłego teścia, bo zapomniał, czy nie chciał pamiętać, że pół godziny, o której był wspomniał, oddawna minęło. Mówił o swoich widokach na przyszłość. Otrzyma w posagu za żoną zameczek w Styryi. Jako dobra, to prawie nic nie warte, ale rezydencya letnia pyszna, w miejscowości wspaniałej, urządzona po książęcemu. Dalej, ma zamiar zostać posłem do rady państwa. Będzie się o to starał, a przy stosunkach teścia niewątpliwie celu dopnie. On zresztą zawsze zamierzonych celów dopina. Odkąd tu przybył, nie spotkało go jeszcze w niczem zupełne fiasco, a najczęściej rezultat przechodził oczekiwanie. I nie jest to wcale ślepem szczęściem, szczęśliwym trafem, jak niektórzy utrzymują. Wcale nie. To wynik teoryi, ściśle w praktyce stosowanej.
— Zamknąć ją można, tę teoryę, w trzech słowach: fakt, cyfra, interes...
— I siła — wtrąciłem.
— A tak — potwierdził śpiesznie. — Fakt, cyfra, interes, siła.
— Jedyne sposoby do stania się Uebemenschem — zauważyłem.
— Niewątpliwie — odpowiedział i z uśmiechem mówił dalej: — Ale jeżeli pan myśli, że zawód Uebermenscha jest łatwy i rozkoszny, to się pan myli, bardzo myli.
Wtem wzrok jego padł na jakiś czerwonawy punkcik, ledwie dostrzegalny pod rozłożystym krzakiem. Skoczył w stronę, kilka kroków podbiegł. Gdy biegł, nogi jego z pod płaszczyka o czterech pelerynkach wydawały się bardzo długiemi i cienkiemi. Pochylił się, coś z ziemi podniósł; gdy stanął przedemną, trzymał w palcach liść, mający żółtoczerwonawą barwę. Uśmiechnąłem się.
— Znowu zawód!
Nie odpowiedział i po chwili dopiero przemówił:
— Więc panna Władysława nie wyszła za mąż! Proszę!
Ogarnęło go osłupiałe prawie zamyślenie. W końcach palców miał czerwonawy liść uschły, aż kruche tkanki z cichym chrzęstem pękać zaczęły, wysypały się z palców i, nikłym różowym pyłem rozwiawszy się w powietrzu, opadły na ziemię. Jednocześnie czarne oczy Garskiego, przygasłe i omdlałe, utkwiły w mojej twarzy.
— Mam prośbę do kochanego pana — zcicha przemówił — pan tam jeździ czasem... Niechże pan przy sposobności powie pannie Władysławie, że powodzi mi się wybornie, udaje mi się wszystko, że stoję u szczytu pomyślności i jestem bardzo... zadowolony z życia. Ale pomimo to... pomimo to... chciałbym choć przez jedną godzinę być jeszcze kiedykolwiek tak szczęśliwym... to jest, rozumie kochany pan! w taki sposób szczęśliwym, jak byłem tam... gdyśmy z nią przy takich samych czerwonych zachodach słońca, jak dzisiejszy, w lesie kalinowskim rydze zbierali i długo, długo rozmawiali... o ideałach!
Zaśmiał się zcicha.
— Bo panna Władysława była kobietą z ideałami... które i ja przez czas jakiś podzielałem... ale potem...
Uczynił ręką gest, oznaczający zupełną niemożność.
— Inaczej stać się nie mogło, żadnym sposobem nie mogło. Jednak niech pan przy pierwszej tam bytności swojej powie pannie Władysławie, że wspominam i... i żałuję!
Po chwilowem milczeniu dodał jeszcze:
— I niech się tam pan pokłoni odemnie Kalinówce, temu lasowi i...
Zaśmiał się znowu.
— I ideałom!
Potem jeszcze dodał:
— Bo tam jest ich siedlisko.
Wyciągnął do mnie rękę.
— Niechże kochany pan spełni to polecenie moje, a może i ja będę mógł w czemkolwiek stać się panu użytecznym. Ręka rękę myje. Żegnam pana.
Szybkim ruchem dotknął czapeczki i elastycznym krokiem odszedł w stronę, z której dochodził przytłumiony turkot kół, toczących się po wielkiej drodze Prateru.







KARYERY.



Od kilku miesięcy obaj o jednej porze wchodzili do szyneczku, wnosząc z ulic wielkiego miasta śnieg na niezgrabnem obuwiu i nosy zaczerwienione od mrozu, a z tajemnych głębin swego życia paltoty poplamione i oczy mętne, znudzone, ponure. Jeden miewał na głowie kołpak, podartem futrem obszyty, a na szyi szal czerwonej barwy; drugiego czapka białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem świeciła, a szyja długa, cienka, koścista, wyciągała się naprzód ruchem żórawia, poszukującego żeru, albo człowieka, upatrującego najlepszego do utopienia się miejsca na wodzie. Pierwszy był krępy, barczysty, rumiany; drugi — wysoki, chudy, z długą, żółtą, kościstą twarzą. Tamten mówił chętnie i wiele, na poniesione krzywdy wyrzekał, czasem przekleństwa miotał, czasem świetne widoki przyszłości roił; ten pił i przekąsywał w milczeniu, ponuro w ziemię patrzył, czasem drzemał, lub w podartym notatniku pisał, lub plecami do ściany przylgnąwszy, z opadłą na piersi głową, ciszej to głośniej niezrozumiałe pieśni jakieś nucił. Kiedy krępy i rumiany, wziąwszy się pod boki, albo zuchwale ramionami rozmachując, wykrzykiwał: „Ej, ojczulku jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze oni przedemną ręce jak struny wyciągać będą! Jeszcze ja im, na wysokiem krześle siedząc, figi pod nos, a kolanem w plecy dawać będę!“ kiedy zaś ciche zrazu nucenie drugiego przechodziło w cienki dyskant, słychać w niem było słowa: „Ptaszku, ptaszku, zkąd przylatasz, czy nie z moich stron?” — był to znak, że obaj już dobrze sobie podpili. Lecz kiedy pierwszy, mnóstwo procesów wygrawszy i krzywdy doznane pomściwszy, przesuwał się z wysokiego na jeszcze wyższe krzesło, zapytywał miłą, lecz niewierną Tanię: czy teraz, gdy on tak wysoko siedzi, chciałaby losy jego dzielić? — aha! czy teraz nie żałuje, że takiego, jak on człowieka porzuciła? aha! — zaś drugi, coraz cieńszym i żałośliwszym dyskantem nucił: „Po mej śmierci nie zadzwoni mój ojczysty dzwon” — znaczyło to, że byli obaj zupełnie już pijani.
Długo o jednej porze do jednego miejsca przychodząc, nie znali się wzajem, przelotnie chyba siebie spostrzegali. Każdy z nich był zajęty sobą i sobie tylko znaną przepaścią, z której tu przybywał. Pewnego dnia jednak zaszło zbliżenie.
Szynk był mały i podrzędny. Weszli do niego prawie jednocześnie, w chwili, gdy nad szeroką, śniegiem zasłaną ulicą zapalił żółte, od muślinowej firanki mętne światło swego okna. Weszli i zdaleka od siebie, przed butelkami, czarkami i misami, pełnemi kwaszonych ogórków i śledzi, zasiedli. Innych gości jeszcze nie było. Znacznie później wszcząć się tu musiał ruch i hałas; teraz panowały jeszcze pustka i cisza. U ścian i okna w skąpem świetle gazowego płomyka pobłyskiwały szkła i zawarte w nich płyny, w ciemnym kącie zegar głośno i jednostajnie tętnił, za bufetem, przy ziemi, ktoś metalowemi i szklanemi naczyniami pobrząkiwał, za oknem czasem ze wzdychaniem i jękiem zaszalała zawierucha śnieżna, lub po zmarzłym śniegu zgrzytając, przeleciały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, albo głośne i krótkie zaklęcie powożonego: „Eh ty, dyabli bałwanie, szybciej!”
Jeden z gości szynku, nudząc się i niecierpliwiąc, że gadać z kim niema, pił jeszcze niewiele, zżymał się, niezrozumiale mruczał; drugi dość długo w podartym notatniku pisał, zawartość czarki po kropli sączył, aż plecami do ściany przylgnął i może zadrzemał, bo powieki przymknął. Pierwszemu do wysokiego krzesła i zdradliwej Tani, drugiemu — do ptaszka z jego stron i ojczystego dzwonu daleko jeszcze było.
Wtem z za bufetu podniósł się i wyprostował żółty kożuch gospodarza szynku i wśród ciszy rozległo się grubym głosem wymówione pytanie:
— A co? papiery przyszły?
Krępy, sposobność do gadania w lot pochwycił: Czart niech porwie! Psia mać ich! Papierów nie przysyłają! zgubić go chcą! Tacy-to przyjaciele i znajomi! Dopóki mu dobrze było, lubili, kłaniali się; teraz pies nawet łapy nie wyciągnie, aby go z biedy wyratować. A był przecież czas, w którym mu dobrze było, oj, oj, jak dobrze! Kiedy w tamte strony przyjechał, takie miejsce dostał, o którem nawet i nie marzył. Cóż? kiedy niedługo szczęścia tego używał. Starał się, z duszy się starał, ale robota była trudna... dla niezdolności przepędzili.
Pięścią w stół uderzył, aż butelka i czarka podskoczyły. On niezdolny! ha! ha! złość i zawiść ludzka, ale nie jego niezdolność. Teraz od sześciu miesięcy, włóczy się wszędzie z prośbami o robotę, i znaleźć jej nie może. Dobrze! teraz on już pijakiem jest, zgubioną duszą, robakiem rozdeptanym; ale podówczas ani pijakiem, ani robakiem nie był. Głowę miał tęgą, zawsze trzeźwy, do góry ją podnosił, bo żadnej winy ani plamy na sobie nie miał. To też nie z powodu winy, albo plamy, ale wprost i tylko dla niezdolności przepędzonym został. Dali robotę ważną, pensyę piękną, a potem powiedzieli, że niezdolny i kolanem w plecy! On niezdolny! ha! ha! Jeszcze kiedy, malcem będąc, ojcu swemu cedrowe orzeszki sprzedawać pomagał, wszyscy znajomi sprytowi jego nadziwić się nie mogli. A Tania! Ona także w dawnych szczęśliwych czasach pyszniła się nim i, klepiąc go po ramieniu, mówiła: „My z tobą, gołąbku, karetą kiedyś jeździć będzięm, po dywanach chodzić”. Ot tobie, Taniu, kareta! ot tobie i dywany!
Przy wspomnieniu o Tani roztkliwił się, jak zawsze; bardzo błękitne, okrągłe oczy wilgocią mu zaszły. Całą czarkę wychylił odrazu i mówić zaczął o dziennikarzu, który na życie jego tak wielki wpływ wywarł, że jemu to właściwie utratę ojcowskiego sklepu, młodości i Tani zawdzięcza. Miał lat 26, czytał i czytał tę gazetę, z początku dla zabawy tylko, potem z namiętną ciekawością i nadzieją. Czarodziejski Sezam otwierała ona przed nim: z jednej strony ideę, z drugiej karyerę wskazując.
Idea i za jednym zachodem karyera: mała rzecz! Zrazu sam sobie wierzyć nie chciał, aby mógł służyć idei. Bo cóż? kilka klas gimnazyalnych skończył i tylko co był awans na pomocnika stołonaczelnika otrzymał.
Edukacya piękna i posada także: ani słowa; ale przejście od nich do idei zdawało się jeszcze dalekiem. Dziennikarz inaczej utrzymywał, a jemu dusza rozpływała się z dumy i radości.
Poszedł do tego dziennika:
— Ojcze rodzony — mówi — ty mnie oczy na świat otworzyłeś. Dziękuję. Za tydzień już mnie tu nie będzie. Pojadę służyć idei.
On go swoim znajomym zarekomendował i wszyscy zdrowie jego szampanem wypili. Pierwszy raz wtedy pił szampana — smaczny! I z kimże go pił! Z jakimiś ludźmi!.. Kotlety z jarząbków jadł na porcelanie, a lokaje w białych rękawiczkach talerze odmieniali. Wszystko to zaś dlatego, że ideę dziennikarską zrozumiał i służyć jej zapragnął. Wyszedłszy ztamtąd, z szampanem w głowie myślał: — „Ej ty, Boże mój, cóż to później będzie, kiedy teraz już tak?“
Już mu teraz żenienie się z Tanią niebardzo do smaku przypadało. Lubił ją i ona go lubiła, oddawna i z duszy. Porzucić jej nie myślał, ale i kuli do nogi przywiązywać sobie nie chciał. Niechaj dziewczyna na niego poczeka. Wielką już łaskę jej zrobi, jeżeli kiedykolwiek za żonę ją weźmie. Grzesznym człowiekiem był: to też, widząc się teraz podniesionym i takie mając nadzieje, nie mógł z głowy wyrzucić węża, który w niej gwizdał: „Poco ci wiązać się z córką kiełbaśnicy, kiedy może i generałówna jaka za ciebie wyjdzie, gdy już zasłużysz się idei i na wysokiem krześle siądziesz“. Grzesznym człowiekiem był: to też idea nie zasłaniała przed nim karyery. Stary ojciec płakał: „Pomódz mi niema komu, w trzęsących się rękach sklepu z pomarańczami i orzeszkami nie utrzymam. Rozsypią się, w nędzę wpadnę, sam na tem stracisz“. Matka biadała i Tania spuchła od płaczu. „Ty tam o mnie, gołąbku, zapomnisz!“ On murem przy swojem stał. Nie gnić człowiekowi na jednem miejscu grzybem, ale wzrastać mu w dumę, zaszczyty, pieniądze...
— Ej, gospodarzu, jak ja wyrosłem... a? Wódki! bo pod tę ławę zwalę się zaraz i z żalu pod nosem ci zdechnę! Ot tak! teraz znowu w oczach jaśniej i przed pamięcią stają te pola, te pagórki, te dolinki, laski, rzeki. Naturę lubię, strach, jak lubię naturę... ja poeta?... A wy kto taki? czego odemnie chcecie?
Ostatnie słowa zwracał do człowieka, który stanął przed nim, wązkim stołem tylko z nim rozdzielony. Wysoki, cienki, z wyciągniętą naprzód kościstą szyją, wpijał w niego oczy, jak dwa ciemne płomienie rozgorzałe i trochę drżącemi wargami zaszeptał:
— Dawno powróciliście z tamtych stron?
Krępy gniewnie kołpaka dotknął i krzyknął:
— A tobie co do tego?
— To moje strony.
Może od wódki był ochrypłym, może go okoliczności życia do cichego mówienia przyzwyczaiły, bo mówił ciągle szeptem. Krępy, przeciwnie, krzyczał wtedy nawet, gdy się nie gniewał wcale.
— Jakiż czart cię tu przyniósł?
Chudy do gospodarza zwrócił się:
— Wódki!
Powoli, jak automat z oczami wciąż gorejącemi, obok nowego znajomego usiadł.
— Dla karyery — zaszeptał — tak, jak i wy... dla karyery i dla przyjemności... Wypijemy razem, powiecie mi co o tamtych stronach; ja ztamtąd rodem... z Glindów.
— Z Glindów... ej ty, Boże mój, wiem! Dwudziestu ich na zagrodach siedzi... procesy im prowadziłem... tam w największą biedę wpadłem... Głupi lud... orzą, sieją, zbierają, świata nie znają... niczego lepszego im się nie chce... prostactwo! — bydło!..
Chudy znowu szeptać zaczął;
— Mój ojciec, Kazimierz Glinda, po przezwisku Żelazny, od tego, że pradziadek na wojnę chodził i charakter miał, jak żelazo twardy... Tak samo, jak oni wszyscy, orze, sieje, zbiera...
— Znam! Siwy gołąb... stary taki, syna żonatego przy sobie ma, ale sam jeszcze nic sobie... czerstwy, pracuje.
— Widzieliście go?
— Czy raz! Jeździłem do nich za interesam i... jadę sobie drogą i patrzę: dzień piękny, słońce świeci, złote pole szerokie, ech, szerokie, jak okiem zarzucić...
— Aha! szerokie, szerokie! Zdaleka łąkę widać... na niej chłopcy nocami konie pasą...
— Patrzę sobie raz, aż tu na polu siwy gołąb za pługiem idzie...
— Czy to on był? A jakże on wygląda? Dobre człowieczysko, spracowane, dzieci bardzo kochał... At!
Głową trząść zaczął; coś nakształt uśmiechu rozszerzyło mu wązkie wargi; oczy, w ziemię wpatrzone, mgliły się i świeciły. Krępy po raz pierwszy uważnie na niego spojrzał. Zaśmiał się.
— Jakiż czart cię tu przyniósł? Czegóż ty aż tu się przywlokłeś, aby po szynkach łazić?
Z uczuciem zdziwienia i urazy chudy szyję wyprostował i odpowiedział:
— Jakto dlaczego? Człowiek ambicyę miał, wysoko stanąć i świata użyć pragnął. Czy to ja miałem, tak, jak oni, orać, siać i zbierać? Na chłopa nie urodziłem się... Zdolności miałem... muzykę lubię... piękne pismo mam... w całej kancelaryi najpiękniejsze... ot, zobaczcie... choć to w notatniku, niedbale pisane, ale jak? czy widzieliście kiedy takie pismo? litografia, nie pismo! zobaczcie tylko, bądźcie łaskawi, popatrzcie!
Drżącemi rękami, z nadzwyczajną natarczywością notatnik na zapisanej stronicy rozwarty pod samą twarz towarzysza podsuwał, w oczy mu niemal wpychał. Tamten szeroko ramieniem machnął i książeczkę z chudych palców wytrącił.
— Idź precz ze swojem pisaniem! Na czarta mnie twoje pisanie! Majątek tam miałem i jaki! Obywatelem byłem... dziedziniec, choć wojsko na nim musztrować, pokojów dziesięć i sala.
Chudy jednocześnie prawił swoje.
— Do biura chodziłem, sekretarza tu przenosili, awans dostał. „Ty, bratku — mówi do mnie — pojechałbyś ze mną. Pismo piękne masz, miejsce dostaniesz, świata użyjesz“. We mnie dusza zatrzęsła się od radości. Szesnaście lat temu, dwadzieścia lat miałem. Co to! w takiem mieście mieszkać, na teatry i różne inne bale chodzić, muzyki słuchać... — Nic dla mnie milszego nad muzykę niema, niegdyś i sam do skrzypiec zdolność miałem... To też na operę człowiek i teraz czasem idzie. A jakże! jak tylko grosz jaki mam, zawsze na raik idę i opery słucham... Szczęścież to moje, ta opera! Byliście na Trubadurze? a? Jak ten pieśń z wieży śpiewa? a? Wprost dusza roztapia się w człowieku! Tra-la-la, tra-la-la-la-a-a! Pijcie! Czemu nie pijecie? W butelce już mało? Gospodarzu! Wódki! Byliście na Trubadurze? Ach! jak ten z wieży śpiewa! Tra-la-la-la-la-lu-u-u! Wprost dusza topnieje!
— Zdrowie twoje, mój nowy znajomy! Znasz ty ten majątek? ej! rajska pozycya! Pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeka na zielonej łące... Natura, bracie, natura! a ja naturę, strach, jak lubię! Ty muzykę, a ja naturę... obaj my poeci, wypijmy!
— Wypijmy! ja za muzyką przepadam. Byliście na Faworycie? Jaka tam arya na damski sopran! a? Tra-la-la, tri-li li-li-i-i! A jeden mój kolega był taki, że mówi do mnie: „Ty jesteś faworytem sekretarza dlatego, że pięknie piszesz. On teraz awans dostał; kiedy chce, abyś jechał z nim, nie bądź durniem, jedź, karyerę zrobisz, świata użyjesz“. Durniem ja nie był — oho! Ale, że strach brał, to brał... Jak tu tak daleko jechać!... a dusza do dalekiego się rwała i swego żałowała... Ale, myślę sobie: co tam! z takiem pismem nie zginę! świata użyję, może wysoko zajdę. A co? czy zginąłem? Nie, bracie, nie. Nigdy ja tam nie miałbym tych rozkoszy, co tu na każdym kroku... Na baletach bywacie? a? ot czarodziejki te tancerki! a? Myślę sobie czasem, żeby tu Anusia była ze mną i widziała co ja widzę... milej byłoby we dwoje... Człowiek sam jeden, jak palec... Oj dziewczyno, oj kalino, jedyna mo-o-o-ja... Wypijmy!
— Spojrzałem ja, bracie, na pola, na lasy, na łąki i myślę sobie, natura! ej, ej, natura, piękności ty moja! Ty muzykę lubisz, a ja naturę... obaj my poeci. Ale jak przyszło do gospodarstwa, Boże ty mój, w książkę patrzę, a figę widzę. Ani ty rusz, bracie mój miły. Do pomocnika stołonaczelnika dosłużyłem się; ze stołonaczelnikowstwa dla niezdolności przepędzili... gdzie mnie tu gospodarzyć! W dzierżawę wypuściłem, przyjaciół i znajomych zaprosiłem: przyjeżdżajcie choć codzień, z duszy rad będę, sala u mnie jak kościół, dziesięć pokojów, kucharz! Przyjeżdżali, bawiliśmy się. Przyjaciele mówią: „Kpij z niepowodzenia! Obywatelem teraz jesteś, marszałkiem zostaniesz“! Czemu nie? myślę sobie, może i zostanę. Ot, siurpryza! Fotografię tego dziennikarza na ścianie powiesiłem i codzień kłaniałem się przed nią nizko: „Dziękuję, dobrodzieju, że mi oczy na świat otworzyłeś. Pierwszy raz matka mnie urodziła, a drugi raz ty, bo innym ja człowiekiem teraz jestem, a jakim jeszcze będę, ho, ho“! Wtem bęc, majątek na licytacyę wystawiają. Co za dyabeł? Raty bankowe... Za bankowy dług kupiłem, o ratach zapomniałem! Czart niech porwie. Do dzierżawcy: Dawaj pieniędzy! Szelma nie dał! Bądźcie zdrowe pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeko na zielonej łące... Z naturą rozstałem się, bratku; niczego nie żałowałem tak, jak natury... Sala też przepadła... Nalej wódki! Strach, jak ja naturę... ty muzykę, ja naturę, obaj my... lej jeszcze... poeci!
Tamten nalewał, ożywił się bardzo, z szeptu w cienki dyskant wpadał:
— Duszę ja moją przed wami otwieram... Co robić? Trzebaż duszę choć raz otworzyć, bo nazbierało się w niej tyle, że pod samo gardło lezie i dusi, a taka bestya słona, że wódką nawet nie zalejesz... Ojciec siwy gołąb... czy bardzo staro wygląda? A brata mego Antoniego, znacie? Dobrze mu: takim już szczęśliwym przyszedł na świat! Ambicyi nie miał, dalekiego świata ciekawym nie był... trzy klasy skończył, do chaty powrócił, orze, sieje... wieczorami książki czyta... W zimowe wieczory lampa na stole, ogień na kominie, czytają, albo z sąsiadami śpiewają... Słyszeliście kiedy piosnkę: „Piękne narcyzy, śliczne tulipa-a-any..“, albo tę: „Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna...“ Anusia Glindzianka śpiewała... ej, nie Glindzianka już ona; zamąż wyszła... Kiedym wyjeżdżał, schowała się między wiśnie i płakała... Mnie ciekawość paliła: jak też to wyglądają baletnice? Bywacie na baletach? Ja bywam... czasem... a jakże! Ot czarodziejki te tancerki! jak ich wyleci na scenę ze czterdzieści... Anusia między wiśniami płakała. Ptaszyna moja złota, dawna... dawna... Jak to już dawno było... szesnaście lat... postarzałem... zmarniałem. Anusiaby mnie nie poznała... Nalejcie.... pełno! Ptaszku, ptaszku, zkąd przyla-a-a-ta-a-asz... Zdrowie wasze... czy nie z moich stron...
Zupełnie jednocześnie z chudym krępy prawił, tak, że dwa ich głosy: jeden — gruby i bez gniewu gniewliwy, drugi — cienki i piskliwy, zlewały się z sobą w dwoistą całość.
— Czart niech porwie psie moje życie! W miasteczku osiadłem, chłopom i żydom procesy prowadziłem... Wstyd, bratku, poniżenie i — bieda! Wtedy już Tania przed oczyma mnie jak stała, tak stała. Napisałem do znajomych: „co z nią, gołąbką najmilszą, dzieje się“? Odpisują: „Za mąż poszła“! Ja do szynku i — upiłem się. Pierwszy raz wtedy upiłem się, a potem już... oj, ty Boże mój! sierotą ja tam byłem, wyspą samotną na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu... Nikt tam mego ojca i mojej matki nie znał, ani do mnie powiedzieć nie mógł: „pamiętasz, błaźnie, jak ci nos ucierałem?“ Nikogo nie obchodziłem, nikt mnie nie obchodził, nikogo nie wstydziłem się, nikt nie zawstydził, nie zgromił, nie poradził, nad przepaścią nie zatrzymał... Bęc! po same uszy wpadłem! Ej, wyspa samotna na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu, w morzu utonęła. Gospodarzu, ojcze kochany, wódki!
Coraz cieńszy i piskliwszy dyskant zawodził:
— Wyspą samotną na wielkiem morzu siedzę... Nikt tu mego ojca ani matki nie zna i powiedzieć nie może: „pamiętasz, błaźnie, jakeś bosy na łąkach nocami konie pasał“. Ehe, noce nasze letnie, z rosą na trawie, z gwiazdami na niebie, z lasem grającym... Dwadzieścia rubli na miesiąc biorę... odrazu brałem piętnaście... teraz dwadzieścia... buty z nóg spadają... czasem na balet chodzę... wszyscy mówią: „pismo bardzo piękne“! My, Glindowie, po przezwisku Żelaźni... pradziad na wojny chodził, ojciec, choć siwy, jeszcze za pługiem chodzi... ja pięknie piszę... popatrzajcie, zmiłujcie się... czy to kaligrafia jest, czy litografia? a? Niezdolny, mówią... Jak to? a pismo! zobaczcie tylko... pismo...
— Do dyabelskiej matki idź ty, ze swojem pismem razem! Sześć miesięcy już przeszło, odkąd tu wróciłem... łażę wszędzie, o robotę proszę...
— Pojechałbym ja tam, bracie kochany, oj, pojechałbym choć na miesiąc, choć na tydzień, ale wydatki wielkie... Tu codzień, czasem na Trubadura... a balet?
— Piętnaście lat, najlepsza młodość moja... wszystko zmieniło się... dawni przyjaciele poumierali, albo powyjeżdżali, albo zapomnieli, że kiedykolwiek na świecie żyłem... Gdzie pójdę, wszyscy mówią: „pijak, z twarzy znać“... Matka, nie pobłogosławiwszy, umarła, ojciec w nędzę wpadł, Tania za mąż poszła...
— Lampa na stole, ogień na kominie... ciepło... śpiewają... „Ptaszku, ptaszku, co przylatasz“...
Tamten krzyczał:
— Słuchajże, ty, kiedy mówię! Do dziennikarza poszedłem, pokłoniłem się mu: „Ojcze, mówię, ty mnie wprzódy doradzałeś, doradźże i teraz“! A on mnie lokajowi w białych rękawiczkach precz wyprowadzić kazał. „Pijak!“ — krzyczał. — A pijak! to i cóż? Czy wprzódy byłem pijakiem?
— Może z moich stro-o-o-n...
Butelki i czarki od uderzenia pięścią w stół zadzwoniły.
— Ale ja jemu pokażę jeszcze, kto ja taki! Jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze wrogi moje przedemną, z rękami jak struny...
— „A gdy, ptaszku, nie przylecisz
Z tych tam pięknych stro-o-on“...
Nagle umilkli obaj, niewiedzieć dlaczego; długo głęboko patrzyli sobie w oczy i głowami trzęśli, trzęśli, wciąż milcząc.
Krępy pierwszy śmiechem parsknął, z ławy zerwał się i, z rękami na kłębach przed gospodarzem stojąc, krzyczał:
— Niech tylko papiery przyjdą, a ja znowu w górę pójdę; w górę... na wysokiem krześle siądę i wrogom moim figę pod nos, a kolanem w plecy...
Dyśkant śpiewał:
— „Nikt tu po mnie nie zapłacze,
Bo ja z obcych stro-o-on“...
— A ty, Tanieczku, pożałujesz, że czekać na mnie nie chciałaś! Za mąż poszłaś! Aha! A teraz ja na wysokiem krześle siedzę, karetą jeżdżę, po dywanach chodzę, a ty, gołąbko, żałujesz, aha!
Gospodarz szkłem przy bufecie brząkał, w ciemnym kącie zegar tętnił; za oknem, po zamarzłym śniegu zgrzytając, przelatywały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, lub krótkie, głośne załajanie powożonego: „ej ty, dyabelski bałwanie, szybciej! — zaś na ławie wysoki, chudy człowiek, w poplamionym paltocie, z białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem czapki, z plecami do ściany przylgniętemi, a oczami zaszłemi wilgocią mętnych łez, dyskantem śpiewał:
— „Po mej śmierci nie zadzwoni
Mój ojczysty dzwon“!...






CZY PAMIĘTASZ?



Miał pozór szczęśliwego, a przedewszystkiem ważnego człowieka i nie był to pozór kłamliwy, bo istotnie z siebie i z losu swego czuł się zadowolonym zupełnie, a w fizycznem, zarówno jak w hierarchicznem znaczeniu ważył wiele! Gdyby z jednej strony spoczęły na szalach wszystkie zdobiące go tytuły i godności, a z drugiej kwitnąca jego tusza i wzrost okazały, niepodobnaby przewidzieć, które z szal podniosłyby się w górę. Był fizycznie wysoki, otyły, rumiany, a hierarchicznie możny, dostojny, wpływowy. Pomimo lat pięćdziesięciu zachował włosy gęste i ciemne, cerę gładką, ruchy swobodne, jakkolwiek zarazem i wspaniałe, a dlatego właśnie, że lat trzydzieści szedł jedną drogą, z jednym celem przed oczami i jedną wolą w nerwach, posiadał to, co zadowalniało panujące zapewne potrzeby jego natury: rangę wysoką, tytuł wysoko oświeconego, zażyłe stosunki z jeszcze wyżej oświeconymi, wykwintne obiady i przyjemne partyjki w najwykwintniejszym z klubów, szubę przekosztowną, doróżkę śliczną, lokaja, sanie i konia-rysaka. „Hej, hej! — myślał sobie czasem — gdzie to ja zaszedł! Zkąd wyszedł, a gdzie zaszedł! Nie na edredonach ja rodził się, ani mnie matka w złotej kołysce kołysała! Poczciwa matka! Dobre z niej było kobiecisko: łagodne, kochane takie, aż tęskno robi się, wspominając. Ojciec też niczego sobie był człowiek; a jak całował mnie kiedym ostatni raz ztamtąd wyjeżdżał, jak całował, aż twarz oślinił, i zdaje się, że zapłakał troszkę biedaczysko! Biedni byli, no, nie żebraki przecież, ale i nie bogacze! Phuu! co za życie wiedli oni!... Niech czart weźmie! Wieczne kłopoty, zachody, praca, a skutek ich taki, że tylko plunąć na niego warto. Wszystkiego sobie odmawiaj, nic nie użyj, żadnego znaczenia na świecie nie miej i gnij w nudzie za życia, tak, jak po śmierci zgnijesz w grobie, i to przedwcześnie, bo przedwcześnie oni pomarli, ze zgryzot, albo też z nudy — czy ja wiem? Ja-bym i trzech lat tam nie przeżył, jak Boga kocham! W łeb sobie palnąłbym, albo pierwszego lepszego kpa na duel wyzwał i zabić dał się, jak Boga kocham! Z takiego dołu wyleźć i na taką górę wleźć — sztuka! Kiedym jej dokazał — tęgą mieć muszę głowę, a nerwy jak okrętowe liny, skoro od takich trudów, jakie poniosłem, i takich nieprzyjemności, jakie przecierpiałem, nie popękały. Wszystko znieść trzeba było, aby dojść... Zniosło się! I dobrze! Phi! phi! jak dobrze! Czego mnie brakuje?... Stanowisko, honory, stosunki, dochody — mam! Czego ja nie mam i do czego nie doszedłem! Dzielny ze mnie mały“!
Pod względem pracowitości nie przeceniał siebie wcale. I teraz jeszcze, w biurze instytucyi, której był wysoko opłacanym zwierzchnikiem, i w innych, w których zajmował miejsce honorowego członka lub dobrodzieja i protektora, pracował codzień przez długie godziny gorliwie, żwawo, energicznie. Miewał też często w zakresie swoich czynności wyborne i samodzielne pomysły, a punktualność jego, akuratność, ostrożność znana była nietylko szeroko, ale nawet bardzo wysoko. W abstrakcye nie wdawał się żadne; poprostu na myśl mu nie przychodziły, o samem istnieniu ich nie wiedział, albo zapomniał. Ale z rzeczami takiemi, jak cyfra, fakt, data, nie żartował i uznawał je za panów świata i swoich. A jakże! Bez tego nie mógłby przecież dojść. W zamian, gdy wspaniały i pogodny, jak zwykle każda prawdziwa wielkość bywa, codziennie z marmurowych, ozdobnych schodów wielkiego gmachu zstępował, głowy podwładnych, nie lada jakich, chyliły się przed nim, jak kłosy przed słońcem, spojrzeniami, uśmiechami, przysługami, o spojrzenie, uśmiech, łaskawe słowo żebrząc. Błogo, błogo! potem... hej, hej! Szybko, równo, z gracyą, kołysząc się w obie strony — mknie piękny rysak po śniegiem zasłanej, ogromnej, długiej, prostej ulicy ogromnego miasta, a na wytwornych saniach, z futrzanych puchów głowę tylko wynurzając, jego wysokooświeconość nieustanne prawie ukłony rozsyła ku innym podobnym saniom i z futrzanych puchów wynurzającym się głowom, dostojnym, marsowym, lub janusowym, gloryami łysin zarówno jak sławy opromienionym głowom, które wszystkie, jak równe ku równemu, przesyłają mu ukłony, uśmiechy, znaki przyjacielskiej poufałości koleżeńskiego porozumienia. Bo też i koledzy to jego są w pracach, dążeniach, zabawach; teraz zaś, tak jak i on, ogromną, białą od śniegu ulicą, wśród dwóch rzędów ogromnych, białych domów, pod białem niebem, wszyscy mkną w stronę jedną: do klubu, w którym oczekują na nich pływające w sadzawkach żywe sterlety i kosze pełne lodu, a w lodzie — szampana. Błogo! błogo! Potem... na nocne, ciemne niebo wypłynie księżyc, jak krąg białego opłatka, przygasły i smutny, a przy jego świetle, po wysokich śniegowych zaspach, trójka za trójką, z brzękiem i dzwonieniem polecą oni za ostatnie kresy ogromnego miasta, daleko, tam, gdzie czarnookie, lubieżne cyganki śpiewają i tańczą, a noc przechodzi w ulewie świateł i w pożarze szałów... Albo opera! Niech czart weźmie, jakie tam drogie i modne śpiewaczki gęby rozdziawiają! O dźwięki, które z gąb tych wychodzą, dba on bardzo mało, bo muzykalnego ucha odmówiła mu natura i w ogólności wszystkie takie rzeczy — to głupstwo! Ale takie sumy, jakie otrzymują one za swoje śpiewanie, szacunek i ciekawość budzą, a z innej strony, w ogromnym teatrze ściany pozłacane, oczy aż mrużą się od jasności, w lożach cały ogród pięknych kobiet, z których on zna zblizka tę, tę i tamtę — w krzesłach cały olimp dostojnych mężów, z których on zna tego, tego i tamtego — gorący oddech tłumów, żartobliwe szepty, widzenie wszystkich i pokazywanie się wszystkim, z ręką w antrakcie z gracyą o poręcz fotelu wspartą, z lornetką przy oku... Błogo! błogo! I tak dalej, i tak dalej, dzień za dniem, noc za nocą, dumnie, szumnie, wesoło pomyka życie, pycha na wawrzynowem łożu przewraca się z boku na bok i aż stęka od rozkoszy; zmysły nurzają się w morzu róż i wszystkiemi swemi nozdrzami piją ich słodkie i wonne olejki.
Jednak, od lat dwóch może, jego wysokooświeconość stawać się zaczął mniej zadowolonym i wesołym. Coś z nim stawało się takiego, czego sam nie rozumiał i co zrazu fizycznemu niedomaganiu przypisał. Zasięgał więc rady lekarzy (wielkich i sławnych), jeździł do Spaa i Ostendy, używał hydropatyi, gimnastyki i masażu: nic nie pomogło. Bólów żadnych nie czuł; silnym był tak, że, jak sam powiadał, wołuby mógł pięścią zabić: a jednak, coś mu było, coś z nim stawało się tak widocznie, że nawet spostrzegli to weseli koledzy i przyjaciele. I jakżeby mogli nie spostrzedz zmian tak widocznych? Głośny, swobodny śmiech jego daleko rzadziej, niż przedtem, napełniał klubową salę; przy najlepiej, a co więcej, w najzaszczytniejszy dla niego sposób dobranej partyjce nie rozpromieniał się, nie żartował; raz na propozycyę jechania do cyganek schmurzył czoło, machnął ręką mruknął niechętnie: „Czart niech weźmie! Nie chcę toujours des perdrix!“ Innym razem talerz z wybornie przyrządzonym sterletem popędliwie odsuwając, skrzywił się: „nadojadło“! Czasem, oczy jego, zazwyczaj ogniste i bystre, przybierały pozór szklanych i, gdy nieruchomo wpatrywał się niemi w pustą przestrzeń, zębami przygryzał końce wąsów, zupełnie tak, jak to czynią nie szczęśliwcy i panowie tego świata, ale jego skłopotani i zgryzieni wyrobnicy. Na czole, niedawno jeszcze tak gładkiem, jakiem prawdziwie dostojne czoło być powinno, zjawiły się zmarszczki poprzeczne, zrazu cienkie jak nici jedwabiu, ale potem coraz głębsze... „Co mu się stało“? — zapytywali przyjaciele. — „Co mi się stało“? — sam siebie zapytywał i zarówno sobie, jak przyjaciołom odpowiadał: „Czy ja wiem? Świat zmienił się, czy ja zgłupiał? Trzymałbym zakład, że sam nie wiem, co mi jest“!
Na głębokiem, dalekiem, ciemnem niebie zimowem świecił księżyc, jak krąg białego opłatka, przygasły i smutny, bo blask jego tłumiły olśniewające światła gazowe, szeregami, gromadami, girlandami palące się na ogromnym, od śniegu białym placu ogromnego miasta. Po białym śniegu, w olśniewającem świetle pomykają i w różne strony krzyżują się tysiące punktów czarnych, wobec ogromu placu drobnych, a szybkich, cichych, dzwoniących tylko brzękami uprzęży. To rój sanek, rozwożących tłum ludzi od rozwartych na oścież i w łunie świateł stojących wrót teatru.
Tak jak inni, był dziś w teatrze; słuchał opery, widział wszystkich i w antraktach, rękę z gracyą o fotel opierając, pokazywał się wszystkim. Potem wskoczył na sanki, zagrzebał się w futra i na stangreta zawołał: „Poszedł!”
Szybko, równo, z wdziękiem kołysząc się w obie strony, pobiegł rysak przez plac i ulice, a pan jego, na zgrabnych saniach poziewał tak szeroko, że z ust mu, jak z komina, buchała para i mgłą wilgotną skrapiała puszyste futro.
Poziewając, wszedł do mieszkania swego, a lokajowi, do majestatycznego automatu podobnemu, rozkazawszy, aby herbatę przyrządził, rzucił się na otomanę turecką i — westchnął. Były tam dokoła niego śliczne sprzęty, obrazy, lampy, draperye, zwierciadła, kobierce — wszystko, słowem, co do komfortu, szyku i mody należy. Apartament, co się zowie świetny i pusty, w tem znaczeniu, że oprócz majestatycznego automatu, który pana swego spotkał, żywa dusza w niem nie mieszkała. Pan apartamentu bezżennym był dla różnych powodów. Był czas, że chciał ożenić się, byle tylko rozumnie, dobrze. Ale bogata panna z jednego świata, o którą się starał, odmówiła mu; zaś z wysoko zestosunkowaną panną z drugiego świata sam żenić się nie chciał. Już miał zdecydować się na to, bo partya była (z racyi stosunków owych) wyśmienitą, lecz nagle ogarnęły go jakieś, niejasne dla niego samego, wahania się, skrupuły, którym uległ. Rozumiał dobrze, że były to głupstwa, jednak ich natarczywym, choć bełkotliwym namowom uległ: nie ożenił się, i tak już zostało na zawsze.
Po świetnym i jasno oświetlonym apartamencie chodząc, oczy miał znowu szklane, końce wąsa w zębach gryzł i kilka razy zamruczał: „Niech czart weźmie takie życie! Czuł się więc z życia niezadowolonym! No, proszę! po takich trudach, mozołach, zabiegach, przy takich stosunkach, honorach, dochodach, czuć się z życia niezadowolonym! Dziwnie! dziwnie!
Nagle do biurka podszedł; w białe, pulchne palce wziął list nierozpieczętowany; oczy mu błysnęły, uśmiechnął się. „Od Anulki! Jak Boga kocham, od Anulki! Tak dawno nie pisała, myślałem, że i nigdy już nie napisze. Aż ot, przypomniała sobie znowu... Rad jestem, bardzo rad!“
Ta Anulka była siostrą jego, mieszkającą kędyś w głuchym zakącie, pod białowieską puszczą, w niewielkiej, porodzicielskiej wiosce. A kiedy rodzice ich umarli, był on już w połowie świetnej swojej karyery i do siostry napisał: „Bierz sobie wszystko. Dla ciebie i twoich dzieci to los i szczęście, a dla mnie głupstwo, na które plunąć tylko warto.“ Nie prosiła go też potem nigdy o nic i czasem, w listach, dobroczyńcą go swoim nazywała. Od lat dwudziestu przeszło nie widywali się wcale; ona do niego pisywała rzadko, on odpisywał zwięźle, albo i nie odpisywał wcale; przechodziły miesiące, czasem lata, w których ani razu siostra na myśl mu nie przyszła. Jednak teraz, gdy na kopercie listu pismo jej poznał, rad był, bardzo rad, a gdy kopertę otwierał, uśmiechał się i zmarszczki znikły mu z czoła. Przy biurku siedząc, profilem do oświetlającej je lampy zwrócony, pierwszą połowę listu szybko przebiegł wzrokiem, ale drugą czytał daleko powolniej, dłużej. Jednak treść jej nie wymagała wcale głębokich rozwag i kombinacyi. „Czy pamiętasz — pisała mieszkanka dalekiego wiejskiego dworku — jak tatko wieczorami długie rozmowy prowadził z ekonomem, a my, małemi dziećmi jeszcze będąc, z kątka pokoju patrzyliśmy na poruszający się śród ściany cień jego wielkich wąsów i jak to nas bawiło? Małe-bo rzeczy wystarczały nam wówczas do szczęścia. Czy pamiętasz, kiedy po raz pierwszy rodzice zawieźli nas w głąb puszczy, do leśniczówki, w odwiedziny, jaką radością napełniła nas ta wyprawa? W leśniczówce tej bywam niekiedy i teraz; nic się tam nie zmieniło. Sosny takie same, proste, smagłe niebotyczne, jak były podówczas i paprocie takie wysokie jak te, w których zabłądziliśmy tak doskonale, że rodzice, z pomocą innych osób, przez parę godzin nas szukali. Nic dziwnego: schowaliśmy się w tych paprociach z głowami i szliśmy, a szliśmy wciąż naprzód, ciekawi, co będzie dalej. Ja lękałam się wprawdzie rozbójników i dzikich zwierząt, lecz tyś zapewniał, że mnie obronisz, i to mnie uspakajało zupełnie. A rodzice nasi, zamiast gniewać się, żeśmy im taki niepokój sprawili, z wielkiej radości, że zguba się znalazła, całowali nas i ściskali długo; że zaś ta podróż po paprociowej gęstwinie nas zmęczyła, tatko ciebie a mama mnie na rękach do leśniczówki zanieśli. Czy pamiętasz ty to, Władysiu? A szum puszczy pamiętasz, w który nieraz na samotnych przechadzkach wsłuchiwaliśmy się godzinami, gdy byliśmy już: ty — dorastającym chłopcem, a ja — dużo podrosłą dziewczynką? A ponieważ już mówię o drzewach, czy pamiętasz te trzy stare, rozłożyste klony, pod któremi w lecie jadaliśmy zazwyczaj śniadania i podwieczorki, i jak na podwieczorki dawano nam chleb z miodem, i jak ty ten przysmak lubiłeś? Tak dalece lubiłeś, że ja, choć łakoma, oddawałam ci często połowę swojej porcyi, a tyś za to biegał do leszczynowego lasku po orzechy, które były znowu namiętnością moją? Pamiętasz? Klony te coraz starsze, rozłożystsze, stoją i teraz tam, gdzie stały, miód, jak i dawniej, jest w pasiece i są orzechy w leszczynowym lasku: tylko ciebie, Władysiu, niema tu już nigdy, nigdy...“
Do tego miejsca doczytawszy, wzrok przeniósł ku górze kartki i ze szczególnymi uśmiechami, które mu to błyskały, to gasły na ustach i w oczach, po raz drugi to samo przeczytał. Potem odwrócił kartkę, na której miękka dusza kobieca, w jakiś cichy wieczór zimowy wspomnieniami poranku życia rozrzewniona, pisała dalej:
— Czy pamiętasz nasz pokój dziecinny, nieduży, z bielonemi ścianami i oknem wychodzącem na ogródek, w którym mama siała różne lecznicze zioła, takie pachnące? Pamiętasz mamę, cierpliwie i długo rozmawiającą z babami wiejskiemi o ich dolegliwościach i biedach, albo pojącą ziołami biedne, blade dzieci? W naszym zaś dziecinnym pokoju wyhodowywały się i wyrosły z kolei moje dzieci: Staś i Julcia, a teraz jest on moją i Julci sypialnią. Ściany w nim, tak jak dawniej, białe i okno wychodzi na ogródek, w którym ja z kolei sieję czomber, ślaz i melissę: niedawno nawet znalazłam gdzieś na strychu twojego drewnianego konia i, oczyściwszy go starannie, w kącie pokoju postawiłam. Pamiątka po tobie... bo choć wprawdzie żyjesz, ale nie dla nas, nie dla nas...
Tu czytujący ręce z listem opuścił na kolana i w przestrzeń wpatrzony, głową wstrząsał. Do pokoju wszedł majestatyczny automat, i cicho po puszystym kobiercu stąpając, wniósł na srebrzonej, ciężkiej tacy herbatę z mnóstwem przyborów i dodatków, a postawiwszy ją na stole, o przyniesieniu jej zniżonym głosem panu swojemu oznajmił. Ale pan ani go widział, ani słyszał, i czytał dalej:
— A starą nianię naszą, Kasię Hołubową, czy pamiętasz? Jakie ona miała różne zabawne, a jak tatko utrzymywał, mądre, przypowiastki i przysłowia, a ręce takie ciemne, grube, z węzłowatymi palcami, którymi przecież tak starannie i delikatnie ubierała nas, czesała, głaskała, gdy cokolwiek nam dolegało, do ust przykładała przysmaczki, kiedyśmy się rozkaprysili i samem głaskaniem pocieszyć nie dawali! Złote miała serce i bardzo nas kochała ta prosta chłopka. Wypiastowała też potem Stasia i Julcię i do końca życia przebyła u nas, w tym pokoiku, w którym-to, pamiętasz, dawniej jabłka na zimę chowano, i którego okno na gaik brzozowy wychodzi. Ale ty, naturalnie, nie wiesz o tem, że Hołubowa już nie żyje. Przed rokiem zmarła, a w chorobie ciągle ciebie wspominała. Na kilka minut przed śmiercią mówiła jeszcze: „Czy Władyś nie pisał? pojechał on od nas. Niech nim Najświętsza Panna opiekuje się i niech jego Pan Bóg błogosławi.“ Wiem, mój Władysiu, że to błogosławieństwo starej naszej niani nie obchodzi cię wcale, jednak posyłam ci je, i niech będzie ono z tobą i nad tobą. Pochowaliśmy ją na tym cmentarzu, co-to, pamiętasz? pod sosnowym borkiem, nad mokrą łąką, krzyżykami sterczy, i na którym też rodzice nasi są pochowani. Ale ty, na tej mogiłce: pod którą Hołubowa nasza na zawsze spoczęła, zapewne nie będziesz nigdy...
Znowu opuścił list na kolana, zamyślił się, a każdy z tych, którzy go widywali w biurze, w klubie, w teatrze i u cyganek, ujrzawszy go teraz, byłby zdziwionym niezmiernie. Plecy miał przygarbione, głowę naprzód podaną, oczy przygasłe i nieruchome, na czole mnóstwo zmarszczek; wyglądał staro, staro... Po kilku minutach list niedoczytany na skraju biurka leżał, on zaś sam pisał:
— O wszystkiem ja zapomniał, moja Anulko, a jednakowoż wszystko pamiętam i trzymałbym pari, że nikt nie zrozumie, jakim sposobem tak być może. Ale człowiek, choć z tęgą głową, to takie stworzenie, któremu nietylko wszystko, ale nawet samego siebie zrozumieć trudno. Teraz zdaje mi się, żem już siebie zrozumiał. Dopóki ja ciągle naprzód szedł i myślał: jeszcze tam zajdę, jeszcze tam, jeszcze to zdobędę, jeszcze tamto, dopóty była walka i wielka ochota do walki i życia. A kiedy już wszystkiego swego dokazałem... Ej, srogiż to żart jakiś to nasze życie ludzkie! Pracujesz, męczysz się, znosisz nieprzyjemności różne, pędzisz jak szaleniec przez góry, które kruszysz, przez morza, które przepływasz: a gdy już pochwycisz to, czego tak pożądałeś, widzisz, że w ręku trzymasz — marę. Żebym ja przy sobie miał kogoś swego, możeby mnie i mara dłużej cieszyła, a tak, fiuuu! — zniknęło wszystko, została się pustynia. Jak to dobrze, że napisałaś do mnie i że nazywasz mnie tak, jak dawniej, Władysiem. Piękny Władyś, gruby jak beczka i stary, stary już!.. jednakże to prawda, Władyś! A imion tatki i mamy nie wymówiłem już ja lat ze dwadzieścia... pierwszy raz dziś... Ot, dziwna rzecz! dopóki byłem młody, wszystko mi jedno było i wszystko mnie cieszyło; a teraz, kiedy w żyłach krew trochę ostygła, a w ręku okazała się mara, zachciało się gwałtem czegoś innego, innego! Wiesz co? ty odemnie szczęśliwsza, Anulko! Ciebie obchodzi wiele rzeczy: Staś, Julcia, majątek, różne tam i nie twoje własne nawet sprawy i historye; ty lubisz swoje białe ściany, swoje klony, czombry, orzechy, puszczę... Prawda, że ta puszcza ślicznie szumiała, a zapach maminego czombru tak mi się dobrze przypomniał, że aż w nosie zaświdrował. No, powiedz, a orzechów możesz ty jeszcze tak wiele zjadać, jak dawniej? A leszczynowy lasek bardzo jeszcze nie wycięty. A co się stało z naszym psem Burkiem? czy dawno zdechł? Ej, kłaniaj się ty odemnie puszczy, klonom, drewnianemu konikowi memu i mogiłce starej niani Hołubowej! Albo, wiesz co? przyjadę ja kiedy do was! Teraz nie mogę: służba, interesy nie puszczają, ale jak tylko lata doczekam, wezmę urlop i przyjadę. Ej, niech czart weźmie, może ja i inaczej... no, jeszcze rok, dwa lata, a pokłonię się pięknie wszystkim tu i wszystkiemu i zupełnie powrócę do ciebie i do...
Na wyraz następny spadła gruba łza, rozpłynęła się po nim i uczyniła go nieczytelnym.






SITECZKO.



Co jej się stało? Jezus Marya! Co jej się stało? Dlaczego ona krzyknęła, zemdlała, a gdyśmy ją otrzeźwili, taka była zmartwiona i przelękniona? Nie wiem, nie rozumiem. Może pan zgadnie. Trzebaż wypadku, że pan tu wszedł, jak raz w tym momencie, kiedy ona krzyknęła: „Tatku!” i zemdlała. Jakim ona głosem krzyknęła! Prawda? Aż mię w serce ukłóło, aż podemną nogi się zatrzęsły! Takim głosem krzyknęła, jak gdyby stracha przed sobą zobaczyła, albo jak gdyby ktoś nagle nożem po sercu ją ciął? Prawda? Co jej się stało? Nie wiem. Może pan zgadnie... Mnie ten wypadek bardzo martwi, bo tę panią znam od dzieciństwa... Ach, jak to szczęśliwie, że były przy tem dwie moje panny i że pan wszedł, bo są przynajmniej świadkowie, że ja nic złego jej nie zrobiłam, a gdybyśmy były tylko we dwie, lękałabym się, aby nie posądzono, że to z mojego powodu... Ona nie, ona pewno nic złego zrobić-by mi nie chciała. Gdzież tam! serce zawsze miała dobre i znamy się od tak dawna: ale jej mąż, taki znakomity i możny człowiek, jednym palcem zgnieść-by mógł taką jak ja biedną kobietę... Szczęście, że miałam świadków... ale jestem bardzo zmartwiona i dziś wieczorem muszę pobiedz do niej, dowiedzieć się, czy czasem nie zachorowała. Pan wie, jak ona się nazywa i kto jest jej mąż, a kto ona z domu? Zaraz, zaraz powiem, wszystko opowiem, tylko spojrzę na moje panny, czy prędko już sukienkę córeczki pańskiej wykończą, bo nie trzeba przecież, aby pan długo czekał...
Za kwadrans, może za dwadzieścia minut będzie gotową; byłaby już gotową, gdyby nie ten wypadek, który nam trochę czasu zajął. Czasu zawsze niewiele mamy, bo roboty jest dużo, nawet na kilka szyjących panien zadużo... chwała Bogu... Niechże pan będzie łaskaw usiądzie sobie tymczasem na tym fotelu. Sukienka za kwadrans będzie...
Ach, mój Boże, jak jestem zmartwiona tym wypadkiem! Widzi pan, ja u jej rodziców dwanaście lat służyłam. Młodą dziewczyną dostałam się do nich i u nich nauczyłam się wszystkiego, co umiem i z czego teraz chleb jem. Dobrzy byli ludzie, niech im Bóg Najwyższy da swoją światłość niebieską... zacni byli ludzie; on szczególniej, bo ona, choć bardzo dobra, miała trochę próżności i może już zanadto lubiła wygódki, zabawki, stroiki... Ale to mała rzecz. Zresztą oboje byli zacni i bardzo dobrzy. Jedną tylko córeczkę dał im Pan Bóg, oto tę, Bronię... Kiedym się do nich na służbę dostała, miałam szesnaście lat, a Bronia trzy, może cztery. Przed oczyma mojemi to rosło, na mojem ręku, można powiedzieć, że na ręku wszystkich, bo wszyscy we dworze, od samych państwa aż do najpośledniejszych sług, przepadali za nią. Dziecko było ładne, ale więcej jeszcze miłe. Żywa jak iskra, gadatliwa jak czeczotka, wiecznie śmiejąca się, szczebiocąca, całująca, przylepka, umizgalska; wszystkich rozweselała, nikomu bez niej życia i wesołości nie było. Państwo nie byli bardzo bogaci, ale też niczego im nie brakowało. Majątek, nie ogromny, ale i nie mały, dwór obszerny, sług dużo; dziecko we wszystkiem opływało: matka stroiła je, ojciec uczył. Od samej maleńkości uczyć je zaczął: na kolanach, bywało, posadzi, różne historye opowiada, obrazki pokazuje, a że moja służba taka była, iż prawie ciągle około państwa kręcić się musiałam, więc mnie także przysiąść każe, jeszcze innych służących zawoła, i razem z Bronią uczymy się wszyscy praw boskich i czasów starych, czytania, pisania. Pani kazała w garderobie uczyć mię szycia sukien, pan wołał zawsze ile razy dziecku co opowiadał i pokazywał... wszystko im zawdzięczam, a teraz taki wypadek z córką ich w moim domu... ach, jak mię to martwi! Przy całej swojej dobroci, kiedy szło o rzeczy ważne, pan był trochę srogi. Martwiło go i gniewało, że Bronia nie była przy nauce bardzo uważną i że, jak powiadał, miała charakter płochy. Siteczkiem ją nazywał. „Czego nauczy się, powiada, to zapomni; za czem dziś przepada, tego jutro już nie pamięta; wszystko, powiada, przelatuje przez nią jak przez sito.” I prawda to była; my już, bywało, sługi, choć duże i proste nieuki, lepiej od niej zapamiętamy to, co od pana usłyszym, a na punkcie przywiązania i chęci i gustów, to u Broni jednego dnia dziesięć razy deszcz i pogoda: to umie, to nieumie, to kocha, to nie kocha: to chce, to nie chce. Sama żywość była w tem dziecku i sama pustota. Zresztą dobra, jak anioł; nikogo nigdy nie krzywdziła, ani obrażała; w razie potrzeby i możności każdemu dopomogła, tylko byle na razie, bo gdy jedna godzina minęła, ona już o czyjejś biedzie i o swojej obietnicy ani pamięta: co innego ją zajęło, bawi się, a kiedy bawić się zacznie — zgiń, świecie! Bronia w tamtą stronę ani spojrzy. Ja-bym tam może sama nie zauważyła i nie zapamiętała tego wszystkiego, gdyby pan czasem o tem nie mówił i za to jej nie gromił. Nad życie kochał on swoje „siteczko,“ ale pomimo to zdarzało się nierzadko, że je karcił. Ona jednak, rzecz dziwna, do niego najwięcej była przywiązana, więcej nawet, zdaje się, niż do matki. Jakby w nim zbawienie swoje czuła, tak czepiała się go i małem sercem swojem i rękoma. Gdy, bywało, za szyję go obejmie i przylepi się mu do piersi, to już i do zabawy jej nie odwołać i łakociami, których jednak bardzo chciwą była, nie zwabić. Czasem, choć nie często, zajmowało ją nawet to, co on opowiadał. W jadalnym pokoju, dość dużym, wisiało na ścianach wiele portretów różnych dawnych ludzi. Pan o każdym z nich mówił: kto to był taki? jak się nazywał? kiedy żył? co robił? Ona te historye portretów lubiła daleko więcej, niż inne nauki, może dlatego, że i pan także w tych lekcyach większą, niż w innych znajdował przyjemność. Tak o tem, bywało, mówi, jakby najpiękniejsza muzyka grała, jakby słowami malował, a choć nie był już bardzo młody, oczy mu błyszczą, to jak węgle rozpalone, to jak gwiazdy przez mgłę świecące. Ona też, jak nasłucha się tych historyi, jak ich ponaucza się na pamięć, to potem z portretami tymi odegrywa różne komedye. Sto pociech z dzieciny tej bywało! Dziesięć lat może miała, ale zabawne to było jeszcze, jak pięcioletnie dzieciątko. Bielutka, różowa, ze złotymi włosami, które pani codzień na loki zawijała, zgrabna jak ta laleczka na sprężynach. Wchodzi, bywało, do jadalnego pokoju, dwoma paluszkami z każdej strony sukienkę troszkę podnosi i przed każdym portretem: dyg, dyg! z podniesioną główką aż do samej ziemi przysiada: „Dzień dobry! albo: „Dobry wieczór, panie taki a taki! Jakże się pan miewa? Czy rany już nie bolą? czy akademia w Zamościu dobrze idzie? A ja wiem, ilu Turków pod Chocimem było i bardzo-bym chciała zobaczyć żywe wielbłądy! Tak żałowałam, tak żałowałam, kiedy pod Cecorą pana zabili, że aż rozpłakałam się, a tatko mnie cały może kwadrans całował! I pana także żałowałam bardzo, że pan utonął.“
Tak, bywało, przed każdym dyga i do każdego o czemś innem przemówić potrafi, a taka przytem milutka, że chciałoby się ją zjeść. Ze wszystkich przecież jeden portret najlepiej sobie upodobała, czy to dlatego, że pan o nim najpiękniej rozpowiadał, czy że najsilniejszymi kolorami był malowany: oto ten tam, co u mnie teraz wisi, tu... niech pan będzie łaskaw spojrzy, na tej ścianie, naprzeciw lustra. Kiedy odprawiałam się od państwa, a raczej od pani, bo pan nieborak już wtedy nie żył, hojnie mię obdarowano, a między innemi pamiątkami od nich mam i ten portret. Otóż Bronia do niego miała największą sympatyę. Innym, bywało, raz tylko dygnie, a temu trzy razy i jeszcze główkę nisko pochyli: „Dzień dobry, panie Stefanie! Jaką ładną delię pan ma na sobie! Tatko mnie opowiadał jak pan ślicznie tę rzekę przepłynął i co pan w Danii robił. Ja pana bardzo lubię. Kiedy do jadalnego pokoju wchodzę, zawsze mi się zdaje, że pan na mnie tak ładnie, ładnie patrzy, jakby pan mię także bardzo lubił. Czy to prawda, że pan Bronię lubi?“ I okręciwszy się na paluszkach, śpiewając, główką kręcąc, wprost ojcu na kolana. „Jużem się, tatku, ze wszystkimi przywitała i wszyscy popatrzyli na mnie tak ładnie, tak ładnie, ale najładniej patrzał pan Stefan.“ Takie to było ucieszne, w szczęściu hodowane, ale niedługo, Boże mój kochany, niedługo! Państwo na majątku podupadać jakoś zaczęli, pan gryzł się, a że już i przedtem osobliwego zdrowia nie miał, więc zagryzł się i zszedł z tego świata. Pani, wiadomo, kobieta w interesach niedoświadczona i niczego sobie odmówić nie umiejąca, wprędce majątek do reszty w długi pogrążyła, tak, że już i utrzymać się na nim nie było sposobu, w biedę popadły obydwie z Bronią, która wtedy piętnaście lat miała. Ale gdzie im tam było biedę znosić: pani takiej delikatnej i chorowitej, panience rozpieszczonej i wesołości pragnącej! Krewnych bogatych miały w bardzo wielkiem mieście i proces jakiś, który im ci krewni wygrać przyrzekali, zabrały się tedy i pojechały. Ja wtedy odprawiłam się od nich, bo choć chciały mię z sobą zabrać, żal mi było wszystko swoje porzucić i wolałam tu biedę klepać, niż za siedmiu górami i rzekami w dostatki opływać. Przed wyjazdem Bronia była bardzo uradowana. Cieszyło ją to, że w ogromnem mieście zamieszka, że u bogatych krewnych wielkie salony i częste bale, że kiedy proces wygra, sama salon sobie urządzi i zawsze jaknajpiękniej stroić się będzie; no, nic dziwnego, młode to takie było, prawie dziecko. Kiedy żegnała się ze mną, całowała mię, ściskała i płakała, ale o starym domu, który na zawsze była opuściła, o ojcu, przed dwoma laty zmarłym, już w niej ani wspomnienia nie było. Siteczko!
Piętnaście lat minęło. Przez ten czas za mąż wyszłam, owdowiałam, dwóch synów podhodowałam, do klas od kilku lat już chodzą... Z pracy rąk swoich wszystko mam i chociaż, dzięki Bogu, głodem nie mrę, ale zawsze przy dzieciach, zwłaszcza przy owdowieniu, kłopotów różnych i smutków najadłam się niemało, a wśród tego wszystkiego, przyznam się panu, o Broni prawie i zapomniałam. Nie widziałam jej przez piętnaście lat ani razu i nie słyszałam o niej nic. Czasem, kiedy nie śpiąc w nocy, albo modląc się w kościele, dobrodziejów swoich wspomniałam, i ona mi też jak żywa stawała przed oczyma, ale to tylko momentalnie, poczem rozpoczynał się znowu męczący, a czasem to aż krwawy taniec życia, przy którym obraz ładnego i wesołego dziewczątka niknął z pamięci na długo. Aż tu raz, właśnie tej zimy, idę ulicą, z jedną swoją znajomą, z żoną tego, może go pan zna, introligatora, i gadamy sobie o różnych swoich biedach i pociechach, aż z innej ulicy, z boku, wylatują wielkie, rozłożyste sanie, w cwał pędzącymi i szeroko rozpuszczonymi końmi zaprzężone, i tak na nas lecą, że, Jezus Marya! ani nam w prawo, ani w lewo; uciekamy, ślizgamy się po zmarzłym śniegu i już nie wiemy same, jak śmierci albo kalectwa uniknąć, a tylko w uszach nam dzwoni, brzęczy, krzyczy, gwiżdże i tak śmieje się, że aż zanosi się od śmiechu. Dzwoniła i brzęczała tak uprząż na koniach, krzyczał i wołał woźnica: „Z drogi! z drogi!“ a śmiało się i zanosiło od śmiechu, nie z nas pewno, ale z jakiejś zabawnej rozmowy, towarzystwo siedzące w wielkich, rozłożystych saniach. Nic jednak; wykręciłyśmy się jakoś, introligatorowa tylko nosem w śnieg padła, ja zaś utrzymałam się na nogach i, jak we śnie, jak w przelocie błyskawicy, zobaczyłam — Bronię. Kilkoro ich jechało, raczej leciało, mężczyźni i kobiety, z których jedną była ona. Dałabym była siebie na kawałki porąbać za to, że to ona. Ta sama białość i różowość twarzy, te same turkusowe oczy, te usta śmiejące się i ponsowe, te włosy blond, takie złote, z pod sobolowej czapeczki... Cała w sobolach była, a przy jej uszach, jak iskry ze śniegu podjęte, błysnęły w słońcu brylanty! Chociaż sanie daleko już odleciały, ja jeszcze za niemi patrzyłam i pomimo, że przez ulicę dość ludzi szło i jechało, długo nad wszystkim gwarem wzbijał się brzęk i dźwięk ich uprzęży, krzyk ich woźnicy: „Z drogi! z drogi! — i głośny śmiech: cha-cha-cha! cha cha cha!“ Kiedy oprzytomniałam, trzebaż wypadku, przechodzi koło mnie jeden znajomy mój, taki, który wiele różnych osób w mieście znać może. Chwytam go tedy za rękę i pytam: czy nie wie czasem, kto ta pani, co tam pojechała? — A wiem — odpowiada i mówi mi panieńskie jej nazwisko.
Więc ją poznałam! Ale skądże ona tu się wzięła, a w takim bogatym stroju i w takiej wesołej kompanii jeździ? Ot, wielkie dziwy! Z mężem przyjechała, tym a tym, człowiekiem bardzo znakomitym, możnym. Idąc do domu, ciągle myślałam sobie: a a-a a! a a-a a! hm, hm, hm, hm! a potem pomyślałam: a no! — ręką machnęłam i do swoich szyjących panien poszłam. Roboty było wiele, pilna, a tych panien, choć i poczciwe, dobrze pilnować trzeba. Przytem staniki zawsze kraję sama i draperye w ostatecznem upięciu z pod mojej własnej ręki wychodzić muszą.
Ale w miesiąc może potem, panna Róża (to moja starsza panna do staników), wracając z miasta, wielkim pędem do pracowni wpada i aż zadyszana od pośpiechu woła:
— Kareta! kareta! Proszę prędko przyjmować! Jakaś pani taką piękną karetą przyjechała!
Biegnę i już przez okno przedpokoiku widzę, że śliczna kareta przed drzwiami mieszkania stoi, przy niej konie czarne, takie duże. Wpadam do tego pokoju, aż w przedpokoiku słyszę srebrny, donośny głosik: — Czy tu suknie szyją? — Tu, tu! — odpowiadam i drzwi na oścież otwieram, a na progu, cała w sobolach, tak jak, wtedy, staje Bronia. Kiedym ją tak zblizka zobaczyła, kiedy ona swojemi turkusowemi oczyma na mnie spojrzała, zapomniałam o długiem niewidzeniu się naszem, o tem, że ona teraz wielka pani, o wszystkiem... zawołałam: „Bronia!” i rozpłakałam się. Ona zdziwiła się bardzo, bo wcale mię nie poznała, ale kiedy jej powiedziałam imię i panieńskie nazwisko swoje (z okolicy szlacheckiej rodem jestem, proszę pana), zaraz przypomniała sobie naszą dawną znajomość i ręce na szyję mi zarzuciwszy, ucałowała mię serdecznie. Całując i kiedy na tej oto kanapce ją sadzałam, ciągle śmiała się i mówiła:
— A mojaż ty, Kazimiero, jak ja dawno ciebie nie widziałam! Ot i nie spodziewałam się takiej siurpryzy! A mojaż ty, duszyczko! Co? to ty suknie szyjesz? Ależ postarzałaś! Gdzie twoja dawna talia podziała się! No, ale oczy to takie same jak były! Jaka ja rada, że ciebie widzę i że to ty suknie dla mnie będziesz szyła! Tak dużo różnych rzeczy potrzebuję! Ale najpierwej to mnie kostyum na bal maskowy zrobić musisz, potem dwie suknie: jedną ze szlejfem, a drugą krótką; matinetę też prędko, prędko mieć muszę...
Porwała się z kanapki, do drzwi do przedpokoju skoczyła:
— Michał! Michał! rzeczy z karety tu przynieść prędzej!
Cały magazyn ze sobą przywiozła. Czego tam nie było! Materye różne, koronki, wstążki, tiule, kwiaty, aż w pokoju od tego zrobiło się ciasno.
— Masz żurnale? — Sporo mam żurnali mód i wszystkie przed nią położyłam. No, byłoż to, było wybieranie, przebieranie, dobieranie, medytowanie, kombinowanie, aż poty na mnie wybijać poczęły. Jak ryba w wodzie! Kontenta taka, że zdaje się, tyle skrzydeł ma, ile koło niej gałganków leży. — Już ja spokojna — mówi — że ty to wszystko ślicznie zrobisz. Mnie znajome panie mówiły, że ty ślicznie robisz i bardzo ciebie rekomendowali, tylko że powiedzieli mi inną jakąś familię...
— Po mężu tak się nazywam.
— A! za mąż poszłaś. No i ja poszłam! ale żebyś wiedziała jak! Kochał się on we mnie i ja w nim kochałam się tak... że prosto okropność. Pokażę ci go kiedy. Piękny mężczyzna! Jeszcze wtedy, kiedyśmy się pobrali, na takiej posadzie on nie był jak teraz, ale zawsze dobrze nam było... teraz, no! Przyjdź kiedy do mnie, zobaczysz jaka u mnie rozkosz! No, duszeczko, przyjdź koniecznie.
Pocałowała mnie znowu kilka razy.
— Ale co będzie z temi koronkami? za wązkie, prawda? Może sama znajdziesz szersze. No, a ten kostyum? to już tak, jak my umówili się...
Słucham, odpowiadam, doradzam, przymierzam, a ciągle czekam, kiedy też ona o swoim starym domu, o ojcu, o różnych dawnych znajomych wspomni. Miała przecież mnóstwo znajomych i z wyższego stanu i z niższego. Pewno zapyta się: czy żyją? gdzie są? jak im się powodzi? Gdzie tam! O nikim i o niczem nie wspomniała. Dużo mówiła o swojem szczęściu, o tem, że ją mąż bardzo kocha i pieści, że ma dwoje ślicznych dzieci, że tam, gdzie dotąd z mężem mieszkała, bawiła się doskonale, że tu także, choć miasto jest niewielkie, bardzo wesoło jej czas przechodzi...
Nieśmiało zapytałam:
— A mama?
Zasmuciła się. — Nie żyje już, duszeczko, w junii pięć lat się skończy, odkąd nie żyje. Ale w wygodach ostatnie jej lata przeszły, niczego jej nie brakowało, w chorobie najsławniejsi lekarze ją leczyli...
Spojrzała na zegarek, krzyknęła, że już późno, i z wielkim pośpiechem futro wkładając mówiła, że dziś będzie na proszonym obiedzie; że jutro kawalerowie wyprawiają dla dam ogromny kulig, że synek jej zupełnie do ojca podobny, a córeczka do niej, że kostyum powinien być za tydzień gotowy, i że ja mam przyjść do niej koniecznie, koniecznie...
Poszłam. Kiedy trzeba było przymierzyć ten kostyum, nie posłałam z nim panny Róży, jak czynię zwykle, ale poszłam sama. Było to już o zmroku; na wschodach jej mieszkania jasno i pięknie jak w kościele. Lampy przy ścianach, dywan pod nogami, tu i tam murmurowe wazony z szerokimi, zielonymi liśćmi. Parada! Zadzwoniłam. Drzwi otworzyły się zaraz i jak wiatr z podwórza przez otwarte okno, buchnęło na mnie z mieszkania, jak grzmot głośne: cha-cha-cha! cha-cha-cha. Ale niedługo słuchałam, bo ani obejrzałam się, kiedy nakształt piłki odskoczyłam aż do samej prawie poręczy wschodów. To lokaj we fraku i w białych rękawiczkach tak grzecznie mię ode drzwi usunął i palcem w dół ukazując, ze złością i pośpiechem krzyczał: — Przez czarne wejście, proszę iść przez czarne wejście! — Takiem się, proszę pana, za ten kułak lokajski, co mnie odepchnął, rozłościła, że byłabym może coś bardzo niegrzecznego powiedziała lub i zrobiła, ale usłyszałam tylko trzaśnięcie drzwiami i już fagasa tego przedemną nie było. Przez dwie minuty może stałam, trzęsąc się z gniewu, ale potem machnęłam ręką i poszłam czarnego wejścia szukać. Znalazłam i weszłam do pokoju, w którym ze trzy wystrojone służące siedziały, a między niemi, na szczęście, jedna znajoma poczciwa dziewczyna. Ta zaraz mnie do sypialnego pokoju zaprowadziła i pobiegła lokajowi powiedzieć, aby pani oznajmił. Przez zamknięte drzwi słyszę gwar wielki; same męskie głosy, między którymi jej srebrny głosik dzwoni a dzwoni. Czasem rozmawiają tylko, a czasem zamkniętemi drzwiami jak grzmot bucha i toczy się: cha-cha-cha! cha-cha-cha!
W sypialnym pokoju różowo i srebrnie. Łóżka rzeźbione, gotowalnia w koronkach, jak w śniegu, jedna wielka lampa pod zasłoną pali się na gotowalni, druga, mniejsza, w kącie pokoju błyska. Rozglądam się, przypatruję, aż raptem ktościś, jak obejmie mnie rękoma z całej siły, jak okręci mną po pokoju, niby w walcu, jak zacznie mnie całować w głowę, w twarz, w uszy, to tylko już obie lampy jak iskry przedemną migotały, a w uszach dzwoniło: cha, cha, cha! cha, cha, cha! I co pan powie? sama zaczęłam śmiać się, taka ucieszna ona była i śliczna. Co tam działo się przy mierzeniu kostyumu, tego panu i opowiadać nie będę: tysiąc pociech. Bardzo była z niego zadowoloną, a kiedy napowrót ubrała się w swoją codzienną sukienkę i pokładła na siebie wszystkie swoje broszki, paski, bransoletki, mówi do mnie: — Stań tu, duszeczko, a ja drzwi trochę otworzę i pokażę tobie mojego męża i mój salon!
Zrobiłam, jak kazała, bo nie tyle salonu ile męża bardzo byłam ciekawą. Piękny, niema co mówić: piękny mężczyzna, wspaniały. Ryżawy blondyn, wysoki, z rękoma jak mleko białemi. Stał o kolumnę jakąś oparty i rozmawiał, temi białemi rękoma poważne gesty robiąc. Po tych gestach tylko poznać już było można takiego, co rozkazuje. A naokoło, w salonie białym i złotym, aż ćmi się w oczach od ubrań mężczyzn, których ze dwudziestu może było. Jedni chodzą, drudzy stoją, siedzą, wszyscy rozmawiają! Gwar. Na stołach lampy, u ścian kinkiety ze świecami, posadzka błyszczy, przy oknach firanki aksamitne, w malowanych wazonach kwiaty. Parada! Patrzę, słucham, a ona za mną stojąc, w samo ucho mi szepce: — Widzisz, duszeczko, dziś u nas proszony obiad. Mąż wydaje go dla tych panów. Oni wszyscy włóczą się za mną i żeby nie wiedzieć ile kobiet było, ja u nich zawsze pierwsza, królowa. Mnie to bawi, ale jak tylko który zadaleko się posunie, zaraz figę odemnie dostaje. Męża kocham, skandalu się boję, brudów nie cierpię.
Potem za rękę mnie wzięła i przez dwa pokoje, z których w jednym bawiło się z boną dwoje dzieci, do jadalnej sali przyprowadziła. Tam, oprócz długiego, pięknie nakrytego stołu, stał bufet, wokoło którego kręcili się lokaje, i na ziemi srebrne wiaderko pełne lodu, z którego sterczały butelki z winem szampańskiem. Do bufetu mnie pociągnąwszy, zaczęła mi kieszenie wypychać i kosz, w którym kostyum jej się znajdował, napełniać przysmakami. Daremnie broniłam się, gniewałam, prosiłam, aby tego nie robiła; naładowała mi mnóstwo pomarańcz, cukierków, ciastek, poczem znowu wycałowawszy mnie, do gości pobiegła, ale w progu sali jadalnej spotkała się z małą córeczką, którą, gdy na ręce wzięła, obie szczebiotać do siebie zaczęły. Ja zaś stałam, tego ich szczebiotania słuchałam, cościś nogi do ziemi mnie przykuło i w oczach czułam szpilki. Kiedy przez sienie czarnego wejścia przechodziłam, znowu za jakąś ścianą, czy z za jakichś drzwi, jak wiatr z podwórza, buchnęło na mnie z tego mieszkania: cha, cha, cha! cha, cha, cha! Do domu wróciwszy długo myślałam: a-a a-a! a-a-a-a! hm, hm! i w oczach miałam szpilki, ale potem pomyślałam sobie: a no! machnęłam ręką i poszłam kompresy choremu mojemu malcowi do nogi przykładać.
Potem ze trzy miesiące nie widziałam już jej wcale. Panna Róża chodziła do niej z sukniami, które była zadysponowała; ona zaś za każdym razem mówiła pannie Róży, że niegrzeczną i niedobrą jestem, gdy sama do niej przychodzę, ale że ona nie gniewa się i najpewniej, najpewniej do mnie którego dnia na długą gawędę przyjedzie. Nie przyjechała, a gdy wszystkie stroje były już zrobione i odniesione, znowu przestałam o niej wiedzieć i słyszeć. Nic dziwnego! Cóż ja wobec niej? Przytem — siteczko!
Dopiero przed kilku dniami, kiedy ciepło na świecie robić się zaczęło, przysłała lokaja z prośbą aby panna Róża do niej przyszła, bo chce wiosenne suknie dać do roboty, a sama przyjechać nie może, trochę niezdrową będąc. Panna Róża zaraz poszła i przyniosła na początek fular francuski, bardzo ładny i drogi.
— Prosiła — mówi do mnie panna Róża — aby suknia była za tydzień; dla przymierzenia zaś sama przyjdzie.
— A kiedyż chora — mówię.
— E! — śmieje się panna Róża... jej choroba lepsza, niż nasze zdrowie. Zobaczy pani, jak ona wygląda!
I prawda. Kiedy dziś z karety wyskoczyła i tu wbiegła, myślałam, że to sama wiosna przez drzwi wlatuje. Zdaleka widział ją pan nieraz, ale trzeba ją znać tak, jak ja ją znam, aby osądzić, co to jest za cudowne wyglądanie! Przecież ma 30 lat, albo i 31, wiem o tem dobrze, a któżby dał jej więcej nad 18, no... najwyżej 20? Czoło gładziuteńkie, jak u młodej dziewczyny, usta ponsowe, oczy błyszczące. I wszystko u niej takie foremne, giętkie, młodziutkie, jakby jej nigdy nic ani ukłóło, ani uszczypnęło, ani zmroziło, ani upiekło. A przecież, proszę pana, tego kłócia, szczypania, mrożenia i pieczenia tyle na świecie, że jak tu, zdaje się, wykręcić się od nich? Wykręciła się i, trzydziestkę minąwszy, osiemnastoletnią pozostała. Na wiosnę jeszcze kolorów, blasku oka i żywości ruchów jej przybyło, tak, że kiedy błękitny fular w różnokolorowe desenie do przymierzenia włożyła i w pracowni przed lustrem stanęła, wszystkie moje panny aż ręce poskładały i rozdziawiły usta. Bardzo była zadowoloną z sukni, śmiała się i gadała.
— Duszeczko, jak ty ślicznie tę suknię zrobiłaś! Jak doskonale stanik siedzi.
Ale za małe było dla niej lustro, co wisiało w pracowni, istotnie za małe, bo tak jest wysmukła; więc ją do tego oto pokoju przed to stojące zwierciadło przyprowadziłam, ażeby już dobrze od stóp do głów obejrzeć siebie mogła. Oglądała się też dobre kilka minut, chwaliła stanik, mówiła, że mąż będzie ją w tej sukni bardzo lubił, bo faworytalnym jego kolorem jest błękitny, a wykręcała się przytem na wszystkie strony, figurę swoją oglądała, włosy poprawiała, bransoletami dzwoniła, kolczykami błyskała... raptem podniosła troszkę oczy i wypadkiem na odbity w zwierciadle ten portret spojrzała. Widzę ja to i myślę sobie: pozna ona ten portret, który niegdyś tak lubiła, czy nie pozna? Widzę: patrzy ciągle, ręce opuściła, o sukni zapomniała. Troszkę jakby pobladła, usta jej otworzyły się, potem rękę, jak długa, ku górze aż wyprężając, na portret pokazała i wymówiła „Pan Stefan”! Po cichu to wymówiła, jak przez sen, bardzo już zbladła, i usta jej drżeć zaczęły.
— Co pani?... — zaczęłam pytać się, ale nie skończyłam, bo ona oczu, które otwierały się coraz szerzej, z odbijającego się w lustrze portretu nie spuszczając, schwyciła mię za rękę i tak mocno ścisnęła, że ledwie z bólu nie krzyknęłam.
— Jak on na mnie patrzy! — zaszeptała — jak on okropnie, jak on okropnie na mnie patrzy!
Troszkę cofnęła się, oczy rękoma zasłoniła i jak krzyknie: „Tatku!“ to aż mnie w samo serce ukłuło, aż podemną nogi zatrzęsły się, a moje panny w pracowni usłyszały i wszystkie zbiegły się tu przestraszone. Takim głosem krzyknęła, jakby stracha przed sobą zobaczyła, albo jakby nagle ktoś nożem po sercu ją ciął; przytem zachwiała się, zemdlała i ledwieśmy z panną Różą i z panem zapobiedz mogli temu, aby na ziemię nie upadła. Widziałeś pan, jak po otrzeźwieniu z omdlenia, gdyśmy w pracowni ją przebrały, przebiegła przez ten pokój taka blada, że aż usta jej były blade, ze spuszczonemi oczyma, prędko, prędko, niby od czegoś uciekając. Nie pożegnała się ze mną i na nic nie spojrzała, a o sukni to już, zdaje się, że zapomniała zupełnie. Możnaby myśleć, że ktoś raptem kolory z twarzy jej starł, powieki do oczu przykleił i zaśrubował usta. Tak do karety wsiadła i pojechała. Ach, jak zmartwiona jestem tym wypadkiem! Ale co jej się stało? Jezus Marya! co jej się stało? — nie wiem, nie rozumiem. Może pan zgadniesz?
Oto i panna Róża sukienkę córeczki pana niesie. Już gotowa.






ANI KAWAŁECZKA!



Wczoraj zaledwie przyjechali tu z miasta i nie nacieszyli się jeszcze błękitem, zielenią, ciszą, które napełniły ich oczy i falą zapomnienia okryły troski i smutki. Nie należeli do rzędu tych, dla których miasto zapala wieczną iluminacyę i tańczy wiecznego walca, ale do tych, których czoła okrywa znojem pracy, a pierś napełnia tęsknotą ku sferom wyższym, czystszym, niż kryształowe okna najwyższych pałaców. Nie mieszkali w pałacu, a jeżeli kiedy marzyli o bogactwie, to tylko o takiem, śród jakiego teraz się znaleźli. Jedni z nich napili się już dużo gorzkiego życia, inni zaledwie słodki jego przedsmak na podniebieniu czuli, lecz gdy wczoraj, z gardłem i słuchem pełnemi wrzawy i kurzawy miejskiej, padli pod gwiazdami na zroszoną trawę, wszyscy długo milczeli, aż szeptem, który bywa czasem namiętniejszym od krzyku, zawołali:
— Droga, piękna, słodka nasza ziemio!
Mówiąc to, myśleli nietylko o ciemnej grudzie, na której spoczywały ich ciała, ale o wszystkiem, czemu jej szpik i soki użyczają życia, co z niej wyrasta, co po niej chodzi, co nad nią świeci, wzlatuje i śpiewa, co w niej głęboko spoczywa, śpi, a jednak wzdycha i przypomina. Pod gwiazdami, na zroszonej trawie, pili wonie kwitnących roślin, które im wieczór czerwcowy podawał w świeżych jak rosa kielichach, aż spłynęły ku nim nadzieja i radość, cudowne wieszczki, na których łonie zmęczeni życiem odpoczęli, a wstępujący w życie zamarzyli o walce, zwycięztwie i chwale. Co się zaś tyczy dzieci — bo i te znajdowały się tutaj — ich śmiech i szczebiot był tak wesołym, że, usłyszawszy go, świętojańskie robaczki obudziły się wszystkie razem i mnóstwem iskier zaświeciły w głogach, a od lip do wiązów i od wiązów do klonów przelatujące chrząszcze grubym ale uprzejmym basem zahuczały:
— Jak się macie, dziatki, jak się macie! Bawcie się wesoło tu, gdzie nam także czas bardzo przyjemnie upływa!
Tak było wczoraj. Dziś, w przedwieczornej porze, gwarną gromadką zbiegli ze wzgórza i skupili się u stóp olszynowego lasku, który z pośród łąk, jak z pośród jeziora roztopionych dyamentów wyrastał. Do jeziora roztopionych dyamentów podobną była rozległa łąka, dzięki słonecznej tarczy, która, wspaniale staczając się ku zachodowi, słabym blaskiem przepajała trawy i kwiaty. W gruncie rzeczy były to proste i pospolite srebrniki, rozchodniki, koniczyny, wyczki, rdesty, ziemne bluszczyki, — maleństwa strzępiaste, gwiaździste, ząbkowane, pierzaste, nad któremi bujały bronzowe pióropusze mietlic i srebrne puchy okwitłych sasanek, wodnianka rozwijała szlaki białego atłasu, przytulie opuszczały na ziemię zwoje śnieżnych i żółtych koronek. A olszynka, podszyta leszczyną i paprociami, świecącemi w leśnym zmroku zielenią szmaragdową, pnie miała pozłocone od słońca, a gałęzie zaludnione świegocącem na zabój ptactwem. Szczygły tam śpiewały, świegotały wróble, czyżyki i pliszki, gwizdały wilgi, od zapalczywego ćwierkania aż zanosiły się czeczotki, czasem odezwało się drżące gruchanie gołębi, czasem spóźniony słowik rzucał w powietrze przenikliwą nutę, próbował głośnego trelu i milkł, a wtedy tryumfująca kukułka tęsknem wołaniem i filuternym uśmiechem napełniała łąkę aż ku skrajom, u których leżał łan żyta szeroki, złoty, wierzbami, gruszami, dzikimi krzakami ciemno centkowany.
Dzieci odleciały daleko i opadły na trawę tam, gdzie kępa niezapominajek wydawała się kawałkiem spadłego na ziemię nieba. Młodzi i dorastający, pośród których bielały włosy starej kobiety i starszego jeszcze nad nią mężczyzny, zasiedli albo legli na wonnem posłaniu, u stóp olszyny. Wtedy, jak dobywające się z pod płaszcza ramiona macierzyńskie, dobyły się z ziemi jej magnesy i wzięły ich w objęcia. Uczuli się spojonymi z ziemią tem ogniwem, które płód wszelki łączy z rodzicielskiem łonem i którego sztuczne młoty rozbić nie mogą, bo w nieśmiertelnej swojej pracowni ukuła je natura; a zarazem w serca ich, z otaczających rzeczy świeżych i czystych, spłynęła taka świeżość i czystość, że doznali uczucia nowego dzieciństwa. Było im tak, jakby nie grzeszyli, ani cierpieli nigdy, ani patrzyli na winy i smutek świata. Matka-ziemia zdjęła im z bark brzemię życia, szepcąc: spocznijcie! Jezioro wspomnień, burzliwe i mętne, z serc ich przelało się w morze natury; dusze więdnące odetchnęły chwilowem, lecz zupełnem zapomnieniem o wszystkiem, co występne, bolące i marne. Takie chwile nie gładzą win i nie goją ran człowieka, lecz na długo stają u jego boku, jako strażnicy przed winami i lekarze bólów. Ci ludzie tak wiele myśleli, że gdy przerwało się w ich mózgu pracowicie snujące się pasmo, mózg doznał rozkoszy spoczynku. Liczne potrzeby ciał i duchów, rozkazujące myśleć, troszczyć się, zabiegać, usunęły się w dal nieprzejrzaną: więc ciała i duchy niczego nie pragnęły, tylko oddychać, patrzeć, słuchać i czuć, — czuć i dziękować Bogu, że stworzył piękność, niewinność i ciszę; ziemi, że się stała posłusznem Jego narzędziem.
— Jakbym się wczoraj na świat urodził! — zawołał siwy mężczyzna.
— A ja — przywtórzył młodszy — gdyby nie wstyd, latałbym z dziećmi po łące, jak dziecko!
— Nie wstydź się i lataj, bylebyś po drodze drzewa jakiego nie przewrócił! — wybuchnął śmiech jednej z młodych kobiet.
Dziewczęta na wyścigi układały bukiety i wiązały wianki, chłopcy wywoływali z gaju figlarne, lub smętne echa; siwa kobieta opowiadała o swawolach i figlach swoich lat dziecinnych, a wnuki jej biegły od krańca łąki z krzykiem i na wyścigi. Gdy były już blizko, chłopak rozpostarł ramiona na spotkanie ramion ojcowskich, a dziewczynki deszczem niezapominajek osypały matkę.
Wtem, tuż za niemi, ozwał się głosik dziecinny, dźwięczny, wesoły:
— Panowie! Może poziomki kupicie, panowie.
Obejrzeli się. Na skraju paprociowych zarośli, pomiędzy olchami, stało pacholę wysmukłe, zgrabne, w siwej świtce, w skórzanem obówiu, z mnóstwem jasnych włosów nad różowem owalem twarzy. U szyi miał czerwoną tasiemkę, związującą koszulę, a w śniadem, spuszczonem ręku dzbanek z błyszczącą polewą, napełniony poziomkami. Mógł mieć lat trzynaście. Duże, piwne oczy ciekawie i śmiało przesuwały się po twarzach otaczających, a dźwięczny, wesoły głos powtórzył:
— Poziomki, panowie! Może kupicie poziomki?
Chłopskie dziecko! Tego im tylko brakowało! Starszym przypomniało się naraz mnóstwo rzeczy i uczuli to tajemnicze drgnienie pokrewieństwa, które w jednym słonecznym systemie gwiazdę z gwiazdą, a na jednym zagonie kłos z kłosem łączy. Z innych znowu przyczyn pochodziła uciecha dzieci, lecz starzy i mali jednako byli radzi przybyszowi i poziomkom. Że zaś czerwone słońce do połowy już za skraj złotego pola zapadło, wstali wszyscy i szli ku domowi tak jakoś tłumnie i nieobyczajnie, jak nie chodzili nigdy. Wprost „nieobyczajnie”, bo, zbijając się w tłumną gromadkę, jedni na drugich prawie następowali, jedni drugich trącali, jedni drugim zawieszali się na szyjach i ramionach. Najmłodszą dziewczynkę niosła na ręku babka, starsi chłopcy prawie nieśli na rękach ojca, a w tym natłoku wzrostów, ubrań, ruchów, migotała, co chwilę odsłaniająca się, to znikająca, świtka chłopskiego dziecka i w chaosie zapytań, uwag, wybryków, śmiechów, wybitnie dzwonił głos jego chłopięcy, srebrny, wielomówny.




Drzwi do ciemniejącego ogrodu na oścież rozwarte; przez nie wpadają powiewy wieczorne, chłodzą twarze rozgrzane przechadzką, mieszają wonie zroszonych ziół i liści z zapachem poziomek, tryumfalnie królujących na środku jadalnego stołu. Dokoła salaterki z poziomkami, zastawa dostatnia, choć niezbyt ładna. Rumiany stos bułek w posrebrzanym koszu, mięsiwo na półmisku, żółte masło w naczyniu z formą łabędzia, dzban szklany pełen mleka, zresztą, fajans i szkło: rzeczy skromne, niemniej usiewające stół połyskami i barwami. Zbytku, bogactwa niewiele, ale obfitość i estetyka, objawiająca się w ubraniach, w białości skóry na twarzach i rękach. Najmłodsza wnuczka, w charakterze osoby z całego grona najważniejszej, siedzi na kolanach babki, najstarsza, z powagą małej Pytyi, w parze buchającej od samowara pomaga matce rozlewać herbatę. Dwie młode dziewczyny z włosami pełnymi kwiatów wzięły pomiędzy siebie dorastającego chłopca; drugi, starszy nieco, siedzi naprzeciw i próbuje stroić zazdrosne dąsy. Swawolnik w szkolnej bluzce nie opuścił boku ojca, z którego drugiej strony siedzi przybysz w siwej świtce. Nie chciał tu wejść, prosił, aby pozwolono mu odejść do chaty, zawstydzony, choć śmiały, opierał się namowom kobiet i dzieci, wciąż powtarzając przed progiem:
— Nie chcę! nie pójdę! do chaty pójdę!
Ale siwy pan wziął go łagodnie za rękę i do jadalni wprowadził. Chłopak usiadł przy nim, podniósł na niego piwne, bystre oczy i swoim cienkim głosem, poważnie zapytał:
— Czego wy, panie, śmiejecie się tak do mnie?
Trudno byłoby wyliczyć przyczyny, dla których siwy pan, patrząc na wiejskie pacholę, miał istotnie promienny uśmiech na pomarszczonej twarzy. Całe zresztą towarzystwo bawiło się śmiałością i wielomównością chłopca, który w drodze do domu zdołał już wiele rzeczy o sobie opowiedzieć. Nazywał się Hryhorek, pochodził ze wsi sąsiedniej, miał rodziców i trzy siostry, brata nie miał, do wielu robót był już zdolnym, bronował od roku, żął od dwóch, orać dopiero na przyszły rok zacznie. Jest także potrosze fabrykantem: przez całą zimę wyrabia miotły i zanosi je na sprzedaż do poblizkiego miasta. W mieście kłopot: „u wszystkich białe zęby, ale co za zębami, niewiadomo”. Trafiał czasem na złych ludzi, którzy go oszukiwali, ale nic to! „Biednieńki: och! a za biednieńkim Boh”! Zeszłej zimy tyle mioteł sprzedał, że sobie, ot, te buty kupił. Matce przyniósł z miasta soli, siostrom ładne chustki na głowę, a sobie buty i perkalową koszulę. Bardzo lubi porządną odzież i nad jedzenie ją przekłada, bo „człowiek głodny całe pole obieży, a goły i za próg chaty nie wyjdzie!”
Starszy z dwu prawie dorosłych młodzieńców sięgnął do kieszeni po mały notatnik i przysłowia, usiewające gęsto mowę chłopca, szybko zapisywać zaczął. Inni zarzucili go pytaniami; ale on nagłe wpadł w roztargnienie. Sprawiły je przedmioty, stojące na stole.
— Czy rodzice twoi mają swoją ziemię?
— Ale, mają, morgów z dziesięć! Ot u was na stole bialeńkie płótno... a jakie cienieńkie!
— A dobra wasza ziemia?
Zaśmiał się.
— Dobra! Kamieni, choć zabij się, wody, choć zalej się, chleba dokupiwszy, żyć możesz! Zkąd wy srebra tyle nabrali, moje wy mileńkie? I samowar u was taki wielki!
— A co u was lepiej rodzi: żyto, czy pszenica? Wypasy macie? Krów trzymacie wiele?
Hryhorek zapytań tych zupełnie już nie słyszy. Piwnemi oczyma wodzi dokoła z taką ciekawością, że zapomina o chlebie z masłem, którego porcyę trzyma w ręku i do ust już podnosi.
— Wielka chata! — półgłosem mówi i nagle cienkim głosem donośnie dzwonić zaczyna o swojej chacie, którą trzeba będzie koniecznie na przyszły rok naprawić, może i przebudować. Dawno już on łamie sobie głowę, jak i za co starą chatę przebudować.
— A cóż twój ojciec robi, kiedy ty nad tem głowę sobie łamiesz?
Usta Hryhorka okrąża mądry i trochę smutny uśmiech, oczy jego smutnieją także, a brwi zsuwają się gniewnie.
— Baćko! a jakże! Pijak ten! będzie on o czemkolwiek dobrem myślał! Jak grosz jaki złapie, do karczmy idzie! Już może od trzech lat trzeba za niego o wszystkiem myśleć... i jeszcze czasem bije; ale i bicie nie pomoże: groszy my jemu nie dajem, matka i ja, za nic nie dajem... Sami wszystko i sprzedajemy i kupujemy, a od niego chowamy się, jak od złodzieja. Wybije? to i cóż? Niedługo już tego będzie. Jak zupełnie wyrosnę, to wtedy zobaczymy, kto silniejszy!
Przy tem opowiadaniu rysy Hryhorka twardnieją i nabierają przedwczesnej, ponurej energii. Lecz nagle, w jednem mgnieniu oka rozbiegają się po nich promienie dziecinnej radości.
— Aaa! co to? gęś! Dalibóg, gęś! jaka śliczna!
Przy tym wykrzyku para rąk śniadych i szczupłych wyciąga się ku masielnicy, posiadającej formę łabędzia.
Lecz w tej samej chwili ktoś podaje przez stół posrebrzaną cukiernicę. Hryhorek z iskrzącemi się oczyma woła:
— Ot błyszczy! aj, aj, moje wy mileńkie, jakaż to piękna skrzynka!
Dziewczęta z kwiatami we włosach pokazały mu zblizka gęś i skrzynkę, a najstarszy pan zapytał:
— Matkę może masz dobrą?
Hryhorek zapomina odrazu o fajansowej gęsi i o srebrnej skrzynce.
— Dobra! — odpowiada z zapałem — nie żart, moje wy mileńkie, jaka dobra! Cierpi i cierpi, a żadnem słóweczkiem nie poskarży się nawet przed nikim. Choruje i choruje, a nie naje się nigdy do syta, bo co lepszego, to wszystko dzieciom odda. We dworze ziemię pod len najmuje i żnie albo piele za to dworowi. Taka maleńka, chudzieńka, same, zdaje się, kosteczki, a roboty z niej więcej, niż z dwóch dużych i silnych! Aaa! a toż co u panienki na ręku?
Bransoletkę złotą na ręku jednej z dziewcząt zobaczył i o matce rozpowiadać nie skończył.
— Jak błyszczy!
Po chwili dodał:
— Ot! „Jakiż to dziw, że król ma piękną żonkę!”
Ktoś zapytał:
— Podobno w tym roku nie zanosi się na urodzaj?
— A nie — odparł Hryhorek — żyto wymokło, może kartofle urodzą. „Nie urodzi mak, przebędziem i tak!”
— Ten chłopak, to worek z przysłowiami! — zauważył młodzieniec, śpiesznie piszący w notatniku.
A Hryhorek głośno i prędko dzwonił dalej:
— Bo widzicie, moje mileńkie, ziemia, jak matka: raz wybije, drugi raz pogłaszcze. W jednym roku mało chleba, na drugi rok dużo. Czy dobra, czy zła, kiedy jest, to chwała Bogu! Kiedy masz swoją ziemię, to „chleb choć z wodą jesz, ale nie z biedą!” Na swojej ziemi wszystko miłe; jak na nią popatrzysz, to czasem aż pocałować ją chce się!
Obecni uczuli ochotę pocałowania jego samego w roześmiane usta, ale czasu zabrakło, bo jedna z dziewcząt podała mu spodek z poziomkami osypanemi cukrem.
— To wy jagody cukrem posypujecie! — wykrzyknął z zadziwieniem. — Smaczne — mówił jedząc — smaczne! Takie słodziutkie!
Dzieci i nie dzieci, wszyscy bez wyjątku rozkoszowali się świeżemi, tylko co zebranemi poziomkami. Miały one nietylko właściwą sobie woń, lecz, jak w kroplach rumianej rosy, uwiązł w nich cały zapach lasu, coś dzikiego i odmładzającego, co przypominało żywicę, czomber i nieśmiertelniki. W świetle lampy wyglądały jak lśniące paciorki, z białą plamką z każdej strony, lecz ich wilgoć, rumianość i świeżość przypominały mokre mchy i rośne poranki.
Hryhorek coraz bardziej spoufalał się i rozczulał. W piwnych jego oczach malowała się życzliwość, a ciekawość także z nich nie znikała. Spoglądał na sufit i ściany jadalni, na przedmioty stół okrywające; coś widocznie ważył i rozważał w głowie, aż siwego pana za rękaw pociągnął i, w twarz mu patrząc, rzekł:
— Ja chcę, panie, zapytać was o coś.
— Mów, kochanku! Co chcesz wiedzieć?
Wszyscy umilkli i zapowiedzianego pytania oczekiwali. On, ku najstarszemu z towarzystwa zwrócony, mówić zaczął:
— Wszak wy najmujecie tę chatę? Ja wiem, że najmujecie. Dlaczegóż tak robicie? Czyż swoja chata nie milsza? Dlaczego nie mieszkacie w swojej chacie?
Uprzedzając ojca, młodszy mężczyzna odpowiedział:
— Bo nie mamy, kochanku, swojej chaty.
Hryhorek szybkim ruchem twarz ku mówiącemu zwrócił i z zapałem, cienkim głosem wykrzyknął:
— To zbudujcie sobie chatę! Dlaczegóż nie zbudujecie?
Tymczasem siwy pan odpowiedział:
— Na czemże zbudować-byśmy ją mieli, moje dziecko, skoro nie mamy ziemi?
Chłopak znowu niezmiernie żywym ruchem skręcił szyję i twarz w inną stronę.
— Nie macie swojej ziemi?
Pokiwał głową; nie dowierzał temu, co usłyszał. Istnienie bez posiadania ziemi nie mogło odrazu pomieścić się mu w głowie: więc przez chwilę wodził wzrokiem po wszystkich otaczających i do najstarszej kobiety pytanie zwrócił:
— Nie macie swojej ziemi?
— Nie mamy, moje dziecko — zcicha odpowiedziały uwiędłe, łagodne usta.
Znowu, jak na sprężynie, szyja wychylająca się z szarej świtki, cienka i ogorzała, obróciła się w inną stronę, tym razem do młodzieńca, który przedtem pisał był w notatniku, a głos cienki i zapalczywy przemówił:
— Może tak mało ziemi macie, że wielka chata nie zmieści się na niej, to zbudujcie sobie chociaż małą!
— Nie mamy jej wcale, mały! Cóż to? nie wierzysz?
Cienka, śniada szyja znowu obróciła się ku siwemu panu:
— Ani tyle, aby małą chatkę postawić?
— Ani tyle.
— Ani tyle, żeby taką, jak nasza, chatkę postawić?
— Ani tyle.
Teraz, kilka naraz głosów odpowiadało pytaniom chłopięcia zadziwionym, natarczywym. Wszystkie też twarze zwróciły się ku niemu, a postacie nieco naprzód się podały. W wesołości, która dotąd unosiła się nad tym stołem, przepłynął prąd niepokoju.
A chłopię zapytywało jeszcze:
— Ani szmatki? Ani kawałeczka?
Oprócz najmniejszych dzieci, prąd niepokoju ze wszystkich ust zerwał chóralną odpowiedź:
— Ani zagonka! Ani kawałeczka!
Nakoniec uwierzył, ucichł; widocznie zmartwił się, głową zakołysał:
— A mojeż wy mileńkie, jakie wy biedne! Swojej ziemi nie macie ani kawałeczka... ani kawałeczka...
Nagle na ruchliwej jego twarzy radość zatarła smutek. Oczyma błysnął, głowę podniósł. Wyglądał tak, jakby coś nowego i wielce mądrego wynalazł, czy odkrył. Całą też siłą swego cienkiego głosiku zadzwonił:
— Wy panowie, bogate, możecie sobie szmat ziemi kupić! Dlaczego nie kupicie? Kupcie!
Po wszystkich twarzach bystremi oczyma latał, odpowiedzi oczekując, lecz odpowiedzi żadnej nie było. Siwemu panu, przedtem tak pogodnie uśmiechnionemu, brwi nad spuszczonemi powiekami zwisły i do połowy prawie je przykryły; młodszy — wysoki i silny — tak łyżeczkę obrócił w szklance, że na cały pokój ostro zadzwoniła; dziewczęta podpuszczały zachmurzone twarze; jeden z dorastających młodzieńców, jak przedwczesny mędrzec, czoło na dłoń opuścił, drugi — ów z notatnikiem — nie udawał już żartobliwych dąsów, ale z przedwczesną zmarszczką na czole przygryzał prawie do krwi rumianą wargę. Po tych twarzach, przedtem oblanych pogodą, przepłynął prąd gniewu.
Wtem, śród ciszy, rozległ się wybuch głośnego śmiechu. Był to swawolnik w szkolnej bluzce, którego rozśmieszyło coś tak bardzo, lecz nie na długo, gdyż ojciec, z prawie groźną iskrą w oczach, dłoń mu przeciągnął po ustach. W ten sposób zgasił na twarzy małego syna płomyk wesołości, bo przez serca te, przedtem tak radośnie bijące, przepływał teraz prąd smutku. Jadalnię zaległa cisza.




W ciszy, przez drzwi na oścież otwarte, wyraźnie widać i słychać było wszystko, co działo się w ogrodzie. Świętojańskie robaczki świeciły w głogach i, mnóstwem złotych gwiazdek mrugając, mówiły:
— Kochane krzaki nasze! Jak dobrze nam w cieniu waszym rodzić się i igrać, rodzinne krzaki nasze!
Od lip do wiązów, od wiązów do klonów przelatujące chrząszcze łagodnym basem huczały:
— Dobrze nam tu, na rodzinnych drzewach naszych rodzić się i umierać! Krótki nasz żywot czynicie nam bezpiecznym i błogim, rodzinne drzewa nasze!
Lipy, wiązy i klony, pochylając się ku sobie, zcicha szumiały:
— Korzeniami tkwimy w rodzinnej ziemi naszej, słońce nas ogrzewa, wieczorna rosa poi! Bądźcie błogosławione, rodzinne nasze słońce, roso i ziemio!
W tak szumiących gałęziach poruszyły się drobne ptaki i sennie zaszczebiotały:
— Miłe gniazdka! Miękkie, ciepłe, kochane gniazdka nasze rodzinne!
A swawolny wietrzyk spadł z wysokiej gałęzi i, jak zwinny wężyk po trawach mknąc, szeleścił:
— Trawki świeże i wonne! Wszakżeście wy moje dawne, odwieczne znajome, rodzinne trawki moje!
Nawet żaby u skraju łąki ozwały się chórem i z pychą oznajmiały światu:
— Dobrze nam tu! dobrze nam tu! Dobrze nam tu, nad rodzinnym ruczajem naszym!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




ELIZA ORZESZKOWA.

ISKRY
NOWELE.

TOM II.

WARSZAWA
DRUKARNIA ED. NICZ i S-ka, NOWY-ŚWIAT 70.
1907.





ŚMIERĆ DOMU.



Hałas grubych rozmów, śmiechów, sprzeczek; tłum koni, przez różnych ludzi za uzdy trzymanych i bydła, któremu na szyje powrozy zarzucają; tłum chłopów, żydów, zagrodowców, szary, siermiężny, chęcią zysku rozgrzany, rozgadany, rozmachany, oczami z pod zmiętych czapek połyskujący. Wśród tłumu, przed rozwartemi wrotami stodoły, stajen, obór, na podścielisku słomy brudnej i zmiętej — kocz stary, kabryolet jeszcze nowy i ładny, parę bryczek, wozy, z których na jednym błękitno pomalowana młocarnia, na innych pługi z pobłyskującemi lemieszami, brony zębami do góry obrócone, splątane nogi, od stołów i stołków, grube, czerwone szafy, nadwyrężone albo i połamane, bezimienne i bezkształtne sprzęty, narzędzia, graty, rupiecie. To wszystko na wielkim, gładkim dziedzińcu, z którego strony jednej stoi wysoka gęstwina drzew, prawie pozbawionych liści, z, drugiej, za sztachetami, tu i owdzie rozwalonemi, leżą pod białem niebem pola brunatne, rozległe, uśpione.
Pod gęstwiną drzew, która zasłoną z ciemnych koronek wznosi się nad białym, długim domem, na głębokim ganku, przez cztery grube słupy wspieranym, stoi stół z brudnym kałamarzem, z trochą szarych papierów, z piórem, w atramencie powalanem i ze starym dzwonkiem, którego rączka naśladuje figlarnie wykrzywioną małpkę. Przy stole trzy, niezajęte w tej chwili, krzesła; z obu stron ganku po sześć okien, niewiele nad ziemią wzniesionych — wszystkie, pozamykane szczelnie, z wewnątrz nagie. Nad gontowym dachem, o szerokim u dołu okapie i szpiczastym szczycie na drzewie najwyższem, sterczy, przez wiatr zapewne wykrzywione, gniazdo bocianie.
Drzwi domu staroświeckie, okryte rzeźbą, naśladującą gęste nabicie gwoźdźmi, roztwierają się szeroko i kilku ludzi, z wielkim stukiem grubego obuwia, wynosi z nich sprzęt długi i ciężki. Jakby na dane hasło, część tłumu hałasującego dokoła koni, bydła i wozów, z pośpiechem rzuca się ku gankowi. Zapewne panowie urzędnicy skończyli już jeść śniadania i wnet zaczną prowadzić dalej, przerwaną na pół godziny licytacyę. Konie, bydło, narzędzia gospodarskie, graty, zawalające oficyny i spichrze, już są sprzedane i nabyte; teraz kolej na sprzęty domowe. Ho, ho, ciekawa to rzecz sprzęty takiego starego domu; bardzo starego, bo Joachim ogrodnik, który już ze 70 lat ma, najpewniej opowiada, że zbudowano go za młodości jego dziadka. Nazbierać się też tam musiało rzeczy różnych, przez czas tak długi i przez życie tylu pokoleń. To też młody Franuś Kulik, w najbliższe zapusty ożenić się mający, gwałtownie ludzi rozpycha i z rękami, zuchwale na kłębach opartemi, staje najbliżej ganku. Ale młynarz Zawruk i handlarz Mendel, nikomu na licytacyach ustępować nie przywykli; więc pierśmi, jak taranami, o stalowe łokcie buńczucznego zagrodowca tłuką, a oczami pożerają ustawioną na brzegu ganku kanapę długą, głęboką, całą z mahoniu, z ogromnemi poręczami i obiciem, na którem, śród tła ciemnego, blednieją dwa spłowiałe, na kanwie wyszyte pejzaże. Dawno już te pejzaże wyszytemi zostały, bardzo dawno, bo stary Joachim był chłopcem kredensowym i może jeszcze dziesięciu lat nie miał, kiedy starsza pani wyszywała je w krosnach, takiemi pięknemi włóczkami, że pociągały one wzrok i ręce malca, ilekroć, froterując posadzkę, na krosna okiem rzucił. Wtedy też starsza pani była jeszcze młodą i do pięknej roboty nie zbliżała się inaczej, jak z wesołem nuceniem. Czasem, gdy pana nie było w domu, a dzieci bawiły się w ogrodzie, sama jedna siadywała nad krosnami, przy otwartem oknie, przez które wlatywały szelesty liści, zapachy kwiatów, śmiechy dzieci. Szyła i nuciła. Ile razy nawlokła igłę, tyle razy zanuciła, a czasem i zaśpiewała tak głośno, że po całym domu się rozległo. Jak raz w wigilię imienin pana rymarz, Jerzy, obił tę kanapę ciemną materyą z tymi, wprawionymi w nią, pejzażami, pan był bardzo kontent, goście, których na imieniny pełno się najeżdżało, robocie nadziwić się nie mogli. Joachim doskonale dzień ten pamięta, bo jadł w kredensie wiele smacznych rzeczy i paru rówieśnikom, przez gości przywiezionym, pokazywał w rosnących za ogrodem olchach gniazda szpaków i dudków. Kiedy zaś jak koty włazili na te drzewa, od domu bił gwar muzyki, rozmów, brzęczenia stołowych naczyń. Świat stał w zieleni, dom w wesołości. Nie dziw więc, że to wszystko wybornie pamiętając, starowina w długiej do kostek siermiędze wspina się na palce, suchemi rękoma zawiesza się na poręczy ganku, kościstą szyję wypręża i tak usilnie, uparcie wpatruje się w spłowiałe pejzaże kanapy, że aż żółte powieki, pod siwemi brwiami poczynają mu prędko, coraz prędzej mrugać. Ale w tejże chwili, pomiędzy grabem i zabłoconem jego obuwiem, a poręczą ganku, cichuteńko przesuwa się stworzenie, które także coś pamięta, i ostrożnie, tłum ludzki wymijając, zbliża się do kanapy. Jest to pies nieduży, bardzo chudy, z żółtą zjeżoną od zaniedbania sierścią, z kiciastym, spuszczonym ogonem i niezmiernie smutnemi oczyma, w białych obwódkach. Przybiegł, a raczej przypełzł do kanapy, obwąchał ją i, pysk do niej przyłożywszy, zaczął pocichu skomleć. Kochana kanapa! Żółty pies pamięta wybornie, ze nazywano ją w domu kanapą babuni, że siadywały na niej osoby, które on kochał i których ręce delikatne i przyjazne z pieszczotą przesuwały się po jego gładkiej podówczas sierści. On nawet niekiedy i na pejzażach tych siadywać miał prawo, a teraz nie może nawet na nie popatrzeć, bo ludzie cisną się dokoła tłumnie, gwałtownie, aż skurczony, do ziemi przypadły, wcisnąć się musi pod kanapę, gdzie zwija się w kłębek i ciągle pocichu skomli. Ludzie tymczasem tak ściśle otoczyli stół z kałamarzem, papierami i dzwonkiem, że z siedzących przy nim urzędników widać tylko jedną czapkę z błyszczącą gwiazdką, jeden profil blady i ostry, i jedną chudą, długą rękę, która przerzuca papiery. Wązkie usta bladego profilu głośno i dobitnie wymawiają kilka wyrazów, zakończonych głośniej jeszcze i dobitniej wymówionem zapytaniem:
— Pięć! Kto da więcej?
Franuś Kulik, czerwieniąc się, głębokim basem woła:
— Pięć pięćdziesiąt!
Młynarz, przez Kulika uproszony, milczy, ale handlarz, miarkując, że zawsze to czysty mahoń, piskliwie krzyczy:
— Sześć!
Blady profil powtarza:
— Sześć! Po raz trzeci! Kto da więcej?
Kulik w płomieniach cały, z zamaszystym gestem wykrzykuje:
— Siedem!
— Kto da więcej?
Milczenie. Mendel rozważa i wątpi: a kto na takim staroświeckim gracie siedzieć zechce? Nikomu zaś innemu pośród obecnych kanapa z pejzażami na nic wcale przydać się nie może. Więc chuda, długa ręka, która przed chwilą przerzuca papiery, wyciąga się do dzwonka, chwyta figlarnie wykrzywioną małpkę i silnie nią wstrząsa. W powietrzu rozlega się dzwonienie przenikliwe. Kulik, tryumfujący, wydobywa z za kurty skórzany woreczek z pieniędzmi i przystępuje z nim do stołu.
Teraz mnóstwo już rzeczy napełnia głęboki ganek, a ludzie ciężko stukający butami wynoszą z domu coraz to inne i przed schodami ganku ustawiają. Są to najróżniejsze sprzęty, w stylach mniej więcej nowych i te sprzedają prędko i łatwo. Trudniej idzie z biurkiem staroświeckiem, bogato bronzami nabijanem i zdobnem u góry w dwa zwierciadełka. Dość drogo je ceniono, a w całem zgromadzeniu niema ani jednej pary oczu, któraby umiała zachwycić się harmonijnemi liniami i surowem bogactwem tej starej pamiątki. Tylko stary Joachim, ciągle u poręczy ganku zawieszony, wpatruje się w nią wytrzeszczonemi oczyma, bo bardzo dobrze pamięta, że kiedy, ogrodnikiem już będąc, przychodził do starszego najpierw, potem do młodszego pana, a potem jeszcze do wdowy po młodszym, z zapytaniem, przedstawieniem, prośbą, starszego i młodszego i wdowę po młodszym znajdował często siedzących przy odchylonej klapie tego biurka, w którego mnóstwie szuflad i szufladek chroniło się mnóstwo gospodarskich i innych papierów. Młodszego szczególniej widzi w tej chwili przed sobą jak żywego. Rachmistrz z niego był wielki; przy tem biurku siadywał wtedy jeszcze, gdy wszyscy we dworze spali, pisał w księgach cyfry, podkreślał, rachował. Młodziutkiego syna tylko zawczasu rachować nie nauczył, bo, zaledwie dorósłszy, rozkochał się w gwieździe, wzleciał ku niej, jak orzeł i zginął jak mucha, a raczej jak liść jesienny: poniosło go gdzieś daleko i — przepadł.
— Dwadzieścia! Po raz trzeci! Kto da więcej?
— Dwadzieścia i jeden! — woła siwy jegomość w szaraczkowym surducie i trochę jeszcze wahający się, z machnięciem ręki dodaje:
— Co robić? Niech już choć i takie lusterka dla dziewcząt będą w chacie!
Figlarnie wykrzywiona małpka, chudą ręką wstrząsana, przenikliwie dzwoni. Nabywca, z ustami od lubości rozwartemi, wysuwa szufladki nad klapą umieszczone, a w jednej z nich znalazłszy arkusik papieru, od góry do dołu zapisany, niedbale rzuca go na ziemię. Ale stojący obok jegomostek, łysy, trochę krzywy, w elegancko skrojonym i mocno wytartym paltocie, pokątny doradca z sąsiedniego miasteczka, schyla się pośpiesznie, arkusik podnosi i do oczu przybliża. Nuż dokumencik jaki, albo coś takiego, z czego da się choć trochę pociągnąć! Czytając mruczy: „Moja mamo złota! Mój brylantowy ojczuszku! Chociaż z Henrykiem jest mi jak w raju, myślą wspomnieniami, tęsknotą serdeczną, często bywam z wami“. Przeskakuje oczami jedną stronicę, drugą, trzecią, aż u dołu czwartej wyczytawszy: „Z miłością bez granic ręce wasze całuję, Helenka“, pogardliwie wymawia: „głupstwo!“ i znowu arkusik rzuca na podłogę, gdzie go w minut parę rozdeptują i strzępami na obłoconych podeszwach roznoszą ludzie, cisnący się ku widokowi nowemu. Bo otóż i ona sama, ta Helenka, która matkę nazywała „złotą“, a ojca „brylantowym“, ślicznie wymalowana olejnemi farbami w białej sukni, z różą przy złotym warkoczu, cienka w pasie, wątła. Ona i obok niej ten chłopak, który to tak dalece rachować nie miał, że za gwiazdę zaofiarował życie, gwiazdy nie dostał i życie utracił. Dumny, ognisty chłopak, z ciemnemi oczyma, z pod złotych włosów jak żywy patrzy z portretu.
Najpierw portret panny.
— Po raz pierwszy: Kto da więcej?
— Po raz drugi: Kto da więcej?
— Po raz trzeci: Kto da więcej?
Dzierżawca karczmy dał najwięcej, a prawdę mówiąc, on jeden do nabycia portretu chęć okazał. Ładny obrazek: powiesi go w gościnnym pokoju, w którym czasem nocują podróżni, nad kanapą, z której pilśń wielkimi kłakami wypada, naprzeciw okna upstrzonego przez muchy i przyozdobionego dwoma kaktusami, podobnemi do połamanych kości męczenników.
A teraz portret chłopca. Nikt formalnie kupować go nie chce. Ot, tobie chłopcze, duma i chęć płacenia za gwiazdę życiem! Ledwie nakoniec ten sam karczmarz, który nabył Helenkę i brata jej bierze jak z łaski. Niech tam już będzie tych obrazków do pary: może nocującym w karczmie panom spodoba się panienka, a paniom — panicz!
Małpka bronzowa, aż szamocze się cała, tak dzwoni; żółty pies wraca od woza, ku któremu odprowadzał kanapę babuni. Stoi teraz ta kanapa na wozie, a na jednym z jej pejzażów siedzi Franuś Kulik z batem z ręku, w przekrzywionej z fantazyą czapce i z górnej swej pozycyi do kilku sąsiadów przemawiając, zanosi się basowym śmiechem. Bydło uprowadzane za bramę ryczy, konie parskają i czasem rżą. Żółty pies zląkł się bata, ryczenia, rżenia, ku gankowi wrócił i ujrzał stojącą przed gankiem szafę kredensową, na której widok, wyschły jego język szybko obrócił się dokoła wychudłego pyska: nie bez racyi, bo kiedy niemłoda, skrzętna i gderliwa panna Aloiza, lub inne osoby te ciężkie dębowe drzwi otwierały, stał on zawsze przy nich z pyskiem po kawałek pieczeni lub cukru wyciągniętym i — nie zawodził się nigdy. Teraz wielki sprzęt dębowy, cały w rzeźbionych szlakach, z powodu braku tylnych nóg tak mocno w tył się przechyla, że zdaje się, wnet, wnet krzyknie od zdziwienia, albo od przerażenia zemdleje. Jakto! wynieśli go z kąta, z tego kąta jadalnej sali, w którym przez tyle dziesiątków lat rysowały się ciemne, ciężkie jego kształty, do którego, zdawało mu się, że przyrosły grube jego plecy! Cały w tył przegięty, sprzęt ten wydaje się przerażonym i mdlejącym, a na ganku głos ostry i donośny powtarza:
— Kto da więcej? Kto da więcej? Kto da więcej?
Z głosem tym łączy się cichszy znacznie, lecz także ostry szczebiot ptaka, który bardzo śpiesznie i z wyraźnem zdziwieniem zapytuje:
— Co to? co to? co to? co się tu dzieje?
Jest to gil z czerwonym łebkiem, który po letnich podróżach, dziś właśnie na zimę tu powrócił i oto — co znalazł! Sam dość już stary i należący do rodu gilów, które od niepamiętnych czasów gnieździły się każdej zimy w blizkości tego domu, wiele on o nim wie i pamięta. Wnętrza jego nie widział nigdy, lecz jak wybornie są mu znanemi te okna, teraz nieme i nagie, gdy przedtem były takie wesołe i strojne w zwojach firanek i zieleni wazonowych roślin! Albo ganek! Zawsze bywa w zimie cichy, czysty, z zamkniętemi szczelnie drzwiami ciężkiemi, na których wypukłym rysunku gil przesiadywał niekiedy, przysłuchując się dźwięczącym za niemi głosom ludzkim. I teraz, do samego brzegu gankowego okapu uczepiony czerwony łepek to w jedną, to w drugą stronę przekrzywiając, z małemi oczami, szeroko wytrzeszczonemi, przysłuchuje się, zastanawia, zdumiewa. Trwogi nie czuje, bo widzi przecież, że nikt zajmować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za ciszą ganku i wesołością okien, a przytem niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo, ktoby w najsroższe mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziarn i okruch? Opowiadali mu przodkowie, że był to zwyczaj, oddawna w tem miejscu praktykowany; we własnem życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo dokładnie przypomina sobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny śnieg wysypywały. Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z blademi palcami, z pomarszczoną skórą, i inne: młode, ruchliwe, białe, u kończyn tylko od mrozu jak pączki centyfolii zaróżowione — i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jabłuszek podobne. Teraz widzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błyszczący potworek, wstrząsa nim i dzwoni tak przeraźliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija się nad szpiczasty dach domu, ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni ze starą znajomą swoją, sroką o żałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę. Na jabłoni zwisają jeszcze tu i owdzie czarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają badyle srebrników i bodziszków. Wiatru niema najlżejszego, więc wszystko dokoła jest ciche i nieruchome, tylko gil na gałęzi trzepocze się, szamocze i, czerwony łepek ku wyżej nieco siedzącej sroce podnosząc, szczebiotać nie przestaje:
— Co to? co to? co to?
Sroka, aż zalega się od śmiechu:
— Kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra, kra!
Gil gniewać się zaczyna. Trzeba być sroką, aby w tem wszystkiem powód do śmiechu znaleźć! Lepiej zrobiłaby, gdyby zamiast śmiać się, powiedziała mu, dlaczego te okna, takie dawniej wesołe i strojne, teraz są takie nagie i nieme?
Sroka śmieje się znowu i odpowiada, że trzeba gilem być, aby nie wiedzieć, iż kto umiera, u tego oczy gasną.
— Co? co? co? — szczebiocze gil.
Ale sroka przelatuje na drzewo inne, którem jest brzoza płacząca i, uczepiwszy się wiotkiej jej gałęzi, śmieje się jeszcze.
Gil dopędza ją i, na kołku od płotu, który ogród od łąki rozdziela, usiadłszy, zapytuje jeszcze; lecz sroka, jak na huśtawce, buja się na wiotkiej gałęzi brzozowej i drwi sobie z niego i ze wszystkiego. Więc gil na kołku od płota kurczy się, napusza piórka, nastrzępia i półsennemi oczyma patrzy na grupę olch starych, tuż przy płocie dzwoniących szczebiotem, szpaków, które spóźniły się z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodzącym wieczorze, już do snu się układają.
Nadchodzący wieczór, powoli i stopniowo napełnia powietrze chłodem zwiększonym i lekkiem ściemnieniem. Tem jaskrawiej, w zaledwie dojrzalnym jeszcze zmroku, iskrzy się czerwony tyftyk na wysokich poręczach wolterowskiego fotelu, tem przezroczystszemi wydają się galeryjki drewniane, otaczające parę łóżeczek dziecinnych, tem wyraźniejsze połyski wydają ramy złocone u obrazów i obrazków, kule szklane u lamp, amory bronzowe u wieloramiennych świeczników, zwierciadło u gotowalni kobiecej, metalowe figurki, z których jedna, dość duża, przedstawia człowieka w stosowanym kapeluszu, ze skrzyżowanemi ramiony, stojącego na samotnym odłamie skały. Tego i stary Joachim nie pamięta, lecz od ojca słyszał, że tę figurę przywiózł tu, z dalekiego Zachodu wracający, jeden z mieszkańców tego domu i siadywał potem w wolterowskim fotelu, wpatrując się w nią przez długie godziny, jak w przedmiot utraconej czci i nadziei. Może z żalu po tym przedmiocie zestarzał prędko, ludzi unikał, żony nie pojął i lat jeszcze dużo samotnie pod dachem tym przeżywszy, umarł, patrząc na sztywnie z odłamu skały wysterczającą figurę. Joachim znał imię tej figury i imię czciciela. Ojciec mu opowiadał, że drugi każdemu z wchodzących pokazywał pierwszą, mówiąc przytem dziwnym głosem: „Wódz mój!“
Oprócz tych, znajduje się przed domem wiele rzeczy, różnych kształtów i rozmiarów, a wszystkie zdają się porwanemi gwałtownym ruchem migracyi. Szybko bowiem teraz idą sprawy na ganku; prędko jedno po drugiem następują pytania: kto da więcej? kto da więcej? często rozlega się przenikliwy odgłos dzwonka. Robota musi być do wieczora ukończoną; śpieszy się publiczność, śpieszą się urzędnicy, śpieszą od ganku ku bramie dwa tłumy: ludzi i rzeczy. Pierwszy ma pozór ruchliwego mrowiska, którego pojedyncze postacie mącą się i wzajem uniewyraźniają; drugi, nad głowami i zgiętemi grzbietami tamtego niesiony, wypukła się doskonale każdą ze swych jednostek. Obrazy i obrazki w złoconych ramach, fotel czerwonym tyftykiem obity, gotowalnia na wielkich lwach drewnianych, świeczniki rogate, wazy wysmukłe, ekrany malowane, półki toczone i rzeźbione, zegary o dwu czarnych, nieruchomych palcach na bladych obliczach, figurki metalowe, pośród których największa, sztywna, ciemna figura Napoleona, nad głowami i zgiętemi grzbietami ludzi niesione, poruszają się, rozmijają, rzucają połyski barw, szkła i metali, suną przez gładki dziedziniec, szarzejącem powietrzem, odchodzą, uciekają. Jakby w panice trwogi, lub w szale wędrówki, zmierzają wszystkie ku wozom i bramie, wspinają się na wozy, wyjeżdżają za bramę i tam, wraz z wozami, na których stoją, piętrzą się, połyskują; rozsypawszy się w strony różne, mącą czas jakiś, ciemnymi, ruchomymi, coraz malejącymi punktami, jednostajną szarzyznę powietrza i martwą senność pól.
Na ganku zaś pozostały jeszcze tłumik ludzi wybucha śmiechem. Cóż to za grat pocieszny wysunął się przeze drzwi i stanął na ganku już ostatni! Ach, jakiż pocieszny! Patrząc nań, śmiechu powstrzymać niepodobna! Niby fortepianik, któremuby ogon ucięto, niby stół z dwoma rzędami zębów, czarnych i wązkich u góry, a u dołu szerokich i, jak u starej baby, żółtych, wzdłuż popękanych. Krótki, pękaty, z obdartą w kilku miejscach orzechową skórą, stoi ten grat zabawny na bardzo ładnie i subtelnie utoczonych czterech nóżkach, wyszczerzonymi zębami zdając się pytać: kto mię weźmie?
— Trzy dwadzieścia! Kto da więcej?
Nikt nic nie daje. Patrzą, oglądają, śmieją się, ale na co to komu zda się! Pojąć nawet trudno, kto kiedykolwiek na fortepianiku takim mógł grywać.
Tylko Joachim wie, kto na nim grywał i że nie nazywał się on fortepianikiem, lecz klawikordem. Jak przez sen pamięta, w dalekiem, dalekiem dzieciństwie, staruszkę małą, pogodną i jeszcze żwawą, gdy ze srebrnymi lokami u malutkiej, pomarszczonej twarzy, w kaftanie aksamitnym, drogiem futrem obłożonym, w wielkiej sali przed klawikordem siadała i na jego zębach, tak prawie żółtych jak teraz, kładła palce wyschłe, jak kość słoniowa białe i lśniące. Z pod tych palców wypływała wtedy melodya lekka, wykwintna, trochę tylko posuwista, pauzami dla składania ukłonów głębokich punktowana, rzewnymi tonami do podnoszenia dłoni ku sercom wzywająca. Kiedy to trochę płoche, trochę smętne, trochę rozromansowane śpiewanie klawikorda z wielkiej sali rozpływało się po domu, służba na palcach przybiegała pod drzwi przymknięte, rada posłuchać, jak najstarsza pani gra — menueta. Czasem, po menuecie, głowa jej w srebrnych lokach romansowo na bok się przechylała i przy cichych akordach klawikordu, głosik słaby, od wspomnień melancholijny, od starości dygocący, śpiewał: — „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły!“
— Po raz drugi: trzy dwadzieścia! Kto da więcej?
Najbliżej klawikordu stoi jegomostek chudy, łysy, trochę krzywy, w kosztownym i poplamionym paltocie, ten sam pokątny doradca, który-to list Helenki rzucił tłumowi pod nogi. Stoi przed klawikordem i z uśmiechem na ustach, topiących się w rudym zaroście, z żartobliwymi błyskami w oczach, przysłoniętych przez szkła ciemne, na jednym z klawiszów opiera palec gruby, nakształt tulipana u końca rozdęty. Brzmienie delikatne, drżące, rozlega się po ganku. Nie jest to brzydkie: jakby struna harfy zadzwoniła, lub komar w ciszy nocnej zabrzęczał. Więc stary grat śpiewa jeszcze! Ciekawość, ilu tonami śpiewać jeszcze może! Dziesięć palców tulipanowego kształtu opiera się na wyżółkłych, wzdłuż popękanych klawiszach, puszcza się po nich, bieży coraz żwawiej, uderza coraz mocniej, aż stary klawikord brzęczy cały hulaszczym, skocznym, coraz skoczniejszym, szaleńczym tańcem. Trzy nuty, powtarzane nieustannie i zawrotnie, wciąż i rytmicznie przerzyna krzyk jednej, ostry, śpieszny, namiętnie wołający do tańca bez końca, do szału bez uzdy, do hałaśliwych, pijanych, grubych, strugami potu oblanych podskoków. Ciężko snadź delikatnemu, staremu gratowi wydawać takie krzyki i szały, bo podskakuje, wygina się w strony różne, a w harfianem, czy komarowem jego brzęczeniu słychać takie stękanie, skrzypienie, dmuchanie, dyszenie, że śmieje się grający, śmieją się ci, którzy go otaczają, uśmiechają się nawet urzędnicy, radzi może chwilowemu urozmaiceniu całodziennej nużącej czynności. W ten chór wesoły mieszają się niebawem dwa jeszcze głosy. Najpierw gil muzyką zwabiony, przylatuje z ogrodu, zawisa u okapu i, czerwonym łebkiem z przestrachem, ze zdziwieniem kręcąc, szczebiocze: „co to? co to? co to?“ Potem pies żółty, do reszty muzyką rozżalony, jak raz naprzeciw grającego staje i z wyciągniętym w górę pyskiem chudym, przeciągle, przenikliwie wyje. Ale i małpka bronzowa zaszamotała się nad stołem, dzwonek rozbrzmiał silnie, donośny głos zawołał:
— Po raz trzeci: trzy dwadzieścia! kto da więcej?
Pokątny doradca odrywa palce od klawiszów i odkrzykuje:
— Trzy czterdzieści!
Poczem z lekceważącym gestem do młynarza mówi:
— Czart bierz! niech go tam bębny moje do reszty roztłuką!
Wtedy stary człeczyna w długiej do kostek siermiędze, jak kloc ciężki opada od poręczy ganku, do której był uczepiony, mruczy coś pod siwym wasem i, bardzo powoli dom okrążywszy, do ogrodu wchodzi.
Wilgoć, milczenie, zmrok panują w krzyżujących się alejach szerokich i ważkich, na kwadratach zasadzonych owocowemi drzewami i sterczących mnóstwem suchych badyli, w gęstych grupach krzewów, na klombach, pośród którch świecą brudną żółtością i bielą przymrożone kwiaty. Liście opadłe, wilgocią do ziemi przybite, zaścielają wszystkie drogi, tylko gdzieniegdzie wybija się z ich pstrego pokładu czerniejąca zieloność trawy. Przez szeregi drzew tworzących aleje i przez gęste ich grupy widać, za coraz ciemniejszemi koronkami gałęzi, niebo coraz głębiej szarzejące. Powietrzem prawie nieruchomem przelatują lekkie wiatry, a ilekroć nadlatują, u stóp drzew, z cichutkim szelestem porywają się tumanki opadłych liści i, trochę tylko posunąwszy się nad ziemią, padają znowu ociężałe, zamierające.
Stary Joachim, idąc kasztanową aleją, stopy ciężko obute bardzo powoli stawia na sprężystem podscielisku liści zwiędłych i mokrych.
Idzie, staje, z głową zadartą spogląda na szczyty kasztanowe, znowu idzie, zatrzymuje się, dziwnie starannie ogląda miejsce, na którem stała pod wiązem ława; idzie dalej, w wązkiej, lipowej alei pacierz mruczeć zaczyna i przerywa go sobie na widok brzóz płaczących, przed któremi długo kiwa głową, aż skręciwszy na inną znowu drogę, kroki wstrzymuje przed wielkim klombem krzewów. Na bez koralowy patrząc, palcem dotyka oczu i wraca do kasztanowej alei, z której skręca w inną, złożoną z lip i jasionów, aż znowu znajduje się pod wiązem i od niego stąpać zaczyna wzdłuż szeregu brzóz płaczących. Tak chodzi po jednych wciąż miejscach, zamyślony, czasem palcem dotyka oczu, czasem ręką czyni gesty zastanowienia, a za nim, tuż za skrajem jego długiej siermięgi, chodzi stworzenie chude, smutne, nieśmiałe, ze spuszczonym ogonem i pyskiem, tak cicho stąpając, że kroki jego na zwiędłych i mokrych liściach nie sprawiają żadnego szelestu. Raz przecież, tam gdzie liści było najwięcej, zaszeleściły. Joachim ogląda się i staje. Człowiek ze spuszczoną twarzą i pies z lękliwie podniesionym pyskiem patrzą na siebie przez chwilę niezmiernie smutnemi oczyma.
— Pójdź, Azor!
Żółty pies uszom swoim nie wierzy, aby ktokolwiek jeszcze na świecie mógł doń przyjaźnie przemówić! Stoi i czeka.
— Pójdź, Azor.
Teraz pies śmielej już nieco za długą siermięgą człeczyny iść zaczyna i obydwaj wychodzą z ogrodu.
Przed domem, na ganku i na dziedzińcu już ani duszy żywej niema. Odjechali, odeszli wszyscy. Cicho. Drzwi domu z wypukłym rysunkiem zamknięte; wrota obór i stajen zamknięte: okna oficyn ciemne; czuć, że i za niemi żadnej duszy żywej niema. Cicho i pusto. W górze niebo głęboko szare, w powietrzu zmrok, u dołu ziemia mokra, zryta stopami ludzi i kopytami zwierząt; dalej, dokoła, ciemne, rozległe, śpiące pola, a pod czarnemi koronkami drzew bezlistnych — dom długi, bielejący w zmroku, z zamkniętemi drzwiami i oknami.
Joachim zdala przed gankiem staje i na piersi kładzie szeroki znak krzyża, jak to ma zwyczaj czynić przed leżącym w trumnie umarłym. Potem ku bramie iść zaczyna, lecz przypomniawszy coś sobie, odwraca się i woła:
— Azor, pójdź!
Pies, życzliwe wołanie usłyszawszy, wydaje ciche skomlenie radości, bieży, a gdy znajduje się już tak blizko człowieka, że pyskiem skraju siermięgi prawie dotyka, znowu powoli, bez szelestu iść zaczyna. Tak jeden za drugim wychodzą z bramy, przez chwilę w prostej linii przerzynają pole, potem na boczną drożynę zwracają, maleją, czas jakiś majaczą jeszcze w oddaleniu punkcikiem coraz drobniejszym, aż w niezmiernym rozłogu pustki, zmroku i śpiących pól — znikają.
Wtedy nie pozostaje tu już nikt żywy, ani nawet pies. Wieczór staje się coraz ciemniejszym, bo szmaty chmur płyną już teraz pod obłokami i zaczynają spuszczać na ziemię deszczyk drobny i zimny. Tak upływa godzin parę, poczem ciszę przenikają nawskroś coraz silniejsze podmuchy i szumy. Przylatują one od łąki, na której ciemność kłębi się to gęstsza, to rzadsza, budzą w olchach szpaki, na jabłoni gila, w wiotkich gałęziach brzozowych srokę, która wybucha chrypliwym od senności śmiechem: „kra! kra! kra.” Potem ptaki usypiają znowu, a wiatry od łąki lecą coraz szybsze, przyciszonem huczeniem napełniają aleje, z lekkim trzaskiem łamią suche gałązki i badyle, przenikają aż do dna warstwy liści zwiędłych, które wzdymają się w tumany, lecą przez ciemność, rozsypują się, padają i znowu wzbijają się, szeleszczą, lecą. Aż w najsilniejszym podmuchu zaszamotały się drzewa najbliżej domu rosnące i gałęźmi, jak palcami, w ciemne jego szyby zadudniły, zadzwoniły.
Do ciemnego wnętrza domu wnika przez okna mętna światłość, coś nakształt szarej godziny wobec grubej nocy, i pasami kładzie się na sufitach nizkich, na gładkich posadzkach, na ścianach, od końca do końca nagich. Ściany te, zalane ciemnością, napełniają teraz szepty ciche, lecz tłumne, w których wyraźnie słychać akcenty zapytań zadziwionych, strwożonych, coraz naglejszych, niespokojniejszych, szybszych. Zdawać się to może pełnem trwogi i niedowierzania porozumiewaniem się mnóstwa istot, które, z różnych stron tu zleciawszy, znalazły się wobec czegoś, co wprawiło je w obłęd zdumienia. Słychać jak wirują dokoła siebie z szumem drżącym i niespokojnem szeptaniem, nie wiedząc, dokąd iść, gdzie szukać, kędy spocząć, pocieszyć się, wspominać. Zrazu w wielkiej sali zgromadzone, rozpraszają się niebawem po całym domu, w którym już niema żadnego spokojnego miejsca. W jednym z pokojów wszystkie cztery ściany obiega szmer kroków ciągły, nieskończony, niezmordowany, jakby czegoś rozpacznie szukający, jakby goniący widmo, które wciąż okazuje się i znika. Gdzieindziej odzywa się westchnienie, w którem brzmi jedna zgłoska. „Ach, ach, ach!” a naprzeciw daje się słyszeć stłumiony okrzyk: „Boże! Boże!“ poczem westchnienie i okrzyk powtarzają się ciągle, to wzdymając się, to opadając, tworząc rozmowę o nierównym i nieznużonym rytmie. Gdzieindziej brzmi wołanie, w którem czuć przyzywanie kogoś po imieniu, przyciszone, monotonne, ciągłe, ciągłe, coraz tęskniejsze, nadaremne. Tu przez pokoje ktoś bardzo śpiesznie bieży i ze stukiem na podłogę pada; tam cieniutki głosik brzmi skargą, którą tłumią pocałunki, wnet zagłuszone jękami, przebiegającymi wszędzie i krzyżującymi się z mnóstwem biegnących w różne strony łkań, wołań, zapytań śpiesznych, rozmów szemrzących, jak użalania się przewlekłe i pełne namysłu obrady. W tym zgiełku cichym, a jednak tłumnym, głos męski, przerażony, donośnie przemówił: „Więc już! więc już!“ Inny, łkaniem wzdęty, odpowiedział: „Koniec! koniec! koniec!” inny jeszcze wzbił się głośnym krzykiem: „Wodzu mój!” a inny, skrzydłami o ścianę tłukąc, powtarzał długo: „Gwiazdo, gwiazdo, gwiazdo, za którą dałem życie!” — jeden jeszcze zaszeptał: „Mamo złota! mamo złota!“ i stopił się w płaczu, a drugi delikatny, nieco rozromansowany, od starości dygocący, słabo zawiódł: „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły!“ Lecz wszystko to zagłuszył wielki szum, wołający: „Cicho! cicho!” i wkrótce przemieniony w zbiorowe, ogromne, głębokie szlochanie, które wzdęło się w lament przewlekły, pełen zawodzeń, narzekań, wołań, wzywania Boga, opowiadań, brzmiących jak długie recytatywa, w lament, który napełnił dom cały od wierzchu do dołu i trwał bardzo długo.
Wiatry lecą od łąki, na której kłębią się ciemności, szumią w olchach, huczą w alejach z kasztanów, lip i jasionów, wstrząsają wiekową głową wiązu, łamią z małym trzaskiem suche gałązki i badyle, podnoszą z ziemi szeleszcząc tumany uschłych liści, szamoczą gałęźmi drzew, najbliżej domu rosnących. Te gałęzie bezlistne, twarde, od deszczu mokre, jak palcami dudnią po szybach okien, za któremi, w pustem wnętrzu domu, zapanowuje, o bladym i słotnym poranku, niezmącona cisza grobu.








BABUNIA.





I.

W sukni czarnej, w białym czepku na siwych włosach siedziała w pokoju chorych wnuków i przy świetle małej lampy robiła pończoszkę. Synowa, po paru nocach, spędzonych nad łóżeczkami maleństw, spała w pokoju najodleglejszym; w sąsiednim syn pilnie pracował przy biurku. Za oknami ulica ustronna milczała grobowo, bo wieczór był już późny. Chore dzieci spały, babunia dumała. Prędko, prędko obracała druty pończoszki w palcach żółtawych, na które padało światło lampy; twarz, osłonioną cieniem, jak woalem, pochylała nad robotą i dumała.
Co się stało biednym maleństwom, że tak nagłe zachorowały? Lekarz, przyjaciel domu, gdy je oglądał, miał minę strapioną. O, Boże! Dzieci, to szkło kruche, to lekkie listki jesienne; lada co może je skruszyć i zdmuchnąć! O, Boże! Smutno na ziemi. Każde dobro niepewne, każdy skarb nietrwały; dziś jest, jutro może już nie być; rzadki dzień bez wspomnień żałosnych lub przewidywań trwożnych. Powiadają ludzie, że wspomnienia są klejnotami, zgromadzonymi na porę ubóstwa. Może inni tak czują, ona nie. Dla niej wspomnienia — to obrazy kochane, oprawione w łzy, a dlatego w łzy, że nie może patrzeć na nie oczyma suchemi.
Ale, co im się stało, co im jest, tym kociętom drogim? Na Wandeczkę lekarz weselej trochę spoglądał, ale Tadzio zaniepokoił go widocznie. Bo też chłopczyna ten nie jest wcale dzieckiem zwykłem, a dzieci niezwykłe... o, Boże!..
W domu i za domem cisza głęboka i jeden tylko jest w niej odgłos: w sąsiednim pokoju pióro skrzypi po papierze, równo, ciągle. Niekiedy też chore dziecko zaszeleści w pościółce i zcicha zastęka; wtedy babunia podnosi głowę i pochylona ku łóżeczkom, wsłuchana, oczekująca, tak wygląda, jakby na pierwsze kiwnięcie palcem tej mary, która zwie się nieszczęściem, gotową była biedz, lecieć, osłaniać, bronić... Ale dzieci śpią ciągle. Może to być sen sztuczny, przywołany przez tę miksturę, która we flaszce stoi na stoliku i sztywną receptą sterczy pod światłem lampy. Flaszka z receptą w świetle lampy przysłonionej ma w sobie coś ponurego. Ponurość płynie z ciszy grobowej, która dom napełnia, z długich cieni, które od sprzętów padają na ściany, z nierównych oddechów chorych dzieci, z równego ciągłego skrzypienia pióra po papierze, w pokoju sąsiednim.
Jak on pracuje, ten wysoki, barczysty człowiek, o północy schylony jeszcze nad biurkiem! Babunia widzi przez drzwi wpół otwarte plecy jego przygarbione, głowę, z siwiejącemi włosami, profil surowy, z goryczą na ustach i siecią zmarszczek na czole. Z postawy i rysów ten syn podobny do ojca, ale nie z charakteru. Jaś był wesoły, otwarty, odważny, miał dłoń wiecznie rozwartą przed ludźmi, a dla niej — choć już siwieli oboje — serce kochanka. Zygmuś jest skrytym, ostrożnym i ostrym, nawet dla matki. Ona go nie potępia za to, o, nie! Gdzież tam! Wie doskonale, że szorstka ręka życia zmięła w ten sposób duszę jej syna, znużyła ją i zaprawiła goryczą. Jaś także cierpiał wiele, ale w sposób inny. Babunia umie rozróżniać gatunki cierpień: tyle ich widziała! Nieszczęściem Zygmusia jest to, że żyje w momencie twardym dla życia. Bóle skrywane zasłały mu, jak kamienie, dno duszy; reszty dokonała praca znojna, z nagrodą zbyt szczupłą. Babunia uniewinnia syna, bo siwa jej głowa pod białym czepkiem myśli więcej i rozumie głębiej, niż się to zdaje otaczającym. Niemniej przyznać się musi przed samą sobą, że trochę lęka się Zygmusia. Nie dlatego, aby wyrządził jej kiedy jaką krzywdę, albo dotkliwą obrazę; owszem, nie uchybia nigdy ceremoniałowi uszanowania synowskiego. Ale ona wie, że ten ceremoniał to forma, z której miłość uciekła. Była kiedyś! Widuje ją i teraz na obrazach, oprawionych w łzy, ale inaczej już nigdy, oddawna. Przytem natura jej miękka i wrażliwa cofa się z trwogą przed głosem ostrym, gestem szorstkim, wejrzeniem chmurnem. Starość uczyniła ją nieśmiałą i wciąż szepce do ucha: „Nie dokuczaj, nie nasuwaj się na oczy, nie przyczyniaj nikomu ciężaru lub więzów“! Więc z jednej strony ceruje i łata swoją odzież, a z drugiej usuwa się w kącik najgłębszy życia domowego. Pomimo to jeszcze czuje, że zawadza. Synowa, kobieta uczciwa, lecz oschła i wiecznie stroskana, wolałaby mieć w domu siostrę swoją, niżeli matkę męża; usuwa też ją od dzieci, może zazdrosna o ich serca. I ma prawo to czynić, ma prawo! Jest im najbliższą, one do niej należą. Nawet pokoik pod dachem przydałby się bardzo dla wnuczki najstarszej, już podrastającej. Słowami nikt jej nic nie wyrzuca: lecz zdarzają się spojrzenia, gesty, równie wyraźne, jak słowa: a jej i tego nie potrzeba, aby rozumiała, że jest u tego wozu piątem kołem, w tej księdze kartą zżółkłą, z pismem zbladłem, której nikt już czytać nie chce. Więc i nie upomina się o to nigdy. Cokolwiek czuje i myśli, nie zwierza tego przed nikim; wszyscy też mniemają, że lata zgasiły w niej do szczętu wszystek ogień i wszystko światło. Otrzymuje z łaski syna to, czego jej jeszcze potrzeba: kąt ciepły, pożywienie, odzież; gdyby występowała z pretensyami innemi, byłaby wprost śmieszną. To też nie występuje; lecz niekiedy bardzo wyraźnie czuje w sobie jeszcze duszę ludzką, duszę kobiecą, której rosół nasycić, ani piec ciepły rozgrzać nie może, która też kurczy się i napełnia smutkiem od głodu i chłodu, nieznanego ciału. Ciało syte, dusza głodna; ale babunia jest rozsądną i uczucie osamotnienia głębokiego kryje przed ludźmi, jak zbrodnię. Tylko często, z głową schyloną i rękoma splecionemi dokoła opadłej na kolana pończoszki, odmawia długi różaniec imion drogich, umilkłych na wieki; a wtedy to wszystko, co napełnia jej duszę szczelnie zamkniętą, wylewa się przez oczy kroplami, pełnemi obrazów. Na tych obrazach jaśnieją, uśmiechają się, po imieniu ją nazywają oblicza pogasłe na wieki, drogie, a wśród nich najczęściej, najnatarczywiej, najrzewniej, jedno najdroższe...
Jednak, w tej chwili, wszystko, co od lat wielu było jej samotnością serdeczną, tęsknotą, żalem, nazywa urojeniami pustemi i grzesznemi. Gorzko wyrzuca sobie, że mogła smucić się, albo pragnąć czegokolwiek, wtedy, gdy dzieci były zdrowe. Jakże była samolubną i marną! Pragnąć czegokolwiek, cierpieć, gdy te drogie kocięta są zdrowe i wesołe — to złość i głupota! Teraz dopiero oko w oko spogląda nieszczęściu prawdziwemu. O życie obojga drży zarówno, lecz musi przyznać się przed Bogiem i sobą, że... no, cóż robić! grzeszną jest, lecz z pomiędzy wnuków, z pomiędzy wszystkich istot żyjących, najwięcej kocha — Tadzia; to z pośród kociąt — kocie najdroższe. Dziwnie podobny do nieboszczyka Jasia: to samo czoło białe i otwarte, te same oczy błękitne, jak niebo. I ono jedno z rodziny lgnie do niej serdecznie, na jej widok biegnie, rozwierając ramiona, jak ptaszę skrzydła; spędza też z nią często szare godziny zimowe...




II.

Bo w zimowe wieczory babunia przesiaduje najczęściej w pokoiku swoim i odmawia różaniec imion drogich, umilkłych w śmierci lub w oddaleniu; wspomina, a tymczasem szara godzina coraz ciemnieje, ciemnieje, aż pokoik na górze z jednem oknem napełnia się grubym zmrokiem. W tedy zaczyna stawać się wkoło niej rzecz szczególna. W grubym zmroku zaczynają powstawać formy białawe lub czarne, zrazu jedna, potem kilka, kilkanaście, coraz więcej. Babunia jednak ani lęka się, ani dziwi, bo wie oddawna, że są to widma rozsianych po świecie grobowców, które w ciemności ciszy przybywają do niej, mnożą się i stają tak licznemi, jakby kto je tu nasiał pełną garścią. Dokoła fotelu, na którym siedzi, pośrodku pokoju, we wszystkich jego kątach, bieleją w szarym zmroku widma grobowców, wyższe, niższe, pośród których krzyże czarne rozstawionemi ramionami zmrok ten przerzynają. A wśród tych form białawych i czarnych przeszłość lata na cichych skrzydłach i... szepce — szepce imiona zdrobniałe, słowa serdeczne, rozmowy poufne: wszystko, co serce miało, utraciło, a pamięć podjęła dla przechowania dośmiertnego. Szara godzina, pełna białawych i czarnych widm grobowców i krzyży, napełnia się jeszcze szeptem, w który babunia wsłuchuje się pilnie, gdy z oczu jej na suknię czarną pada tyle kropli gorących, ile słów dokoła jej białego czepca wyszeptuje przeszłość.
Wtem — skrzyp! drzwi otwierają się powoli i głosik dziecinny zapytuje:
— Czy babunia śpi?
— Nie śpię, kocię najdroższe, nie śpię! a co tam takiego?
— Nic, ja tak sobie... psysedlem do babuni... — I już jest na jej kolanach. Zapaliłaby lampę, ale tak mocno oplótł ją ramionami, że poruszyć się jej nie daje. Po co lampa? I pociemku można całować babunię to w jeden policzek, to w drugi, przygładzać jej włosy nad czołem i głosikiem cieniutkim prosić:
— Babuniu, wielse!
Bo była to namiętność tego malca: uczyć się z ust babuni wszystkiego, co tylko ona sama na pamięć umiała.
Więc rozpoczyna się duet:

— A czy znasz ty, bracie młody,
Twoje ziemie, twoje wody?

— A czy znasz ty, blacie młody,
Twoje ziemie, twoje wody?

Za jej głosem łagodnym srebrny głosik dziecinny powtarza rymy, strofy. Widma grobowców i krzyży znikają; od dwu twarzy, ku sobie przybliżonych, bije w grubą, szarą godzinę łuna zachwycenia...




III.

Cyt! poruszył się, jęknął, w pół świetle rozległ się szept świszczący: pić.... gorączka. Babunia porwała się z krzesła i tak lekko, jakby miała nogi dwudziestoletnie, przybiegła do małego łóżka. Szklanka z napojem, przyłożona do ust otwierających się, jak dziobek ptaszęcy, kilka słów, zamienionych pieszczotliwemi głosami — dziecko spało znowu. Spało, lecz niespokojnie, z oddechem przyśpieszonym, z drganiami bólu na tem drobnem czole, które było tak uderzająco podobnem do czoła nieboszczyka Jasia. Pochylona, z oczyma wlepionemi w dziecko chore, z rękoma bielejącemi, jak opłatki na sukni czarnej, babunia myślą wołała coraz błagalniej: Boże! Boże! Boże! — Nic nad to jedno imię myślą wymówić nie mogła, lecz wlała w nie wszystkie siły, cały wzlot, całe naprężenie serca strwożonego. Więc nie spostrzegła, że do pokoju weszły dwie kobiety i przy niej stanęły. Jedna z nich szeptała:
— Niech mama już spać idzie. Adelka przyszła i będzie czuwać nad dziećmi do rana.
Adelka, siostra synowej, podstarzała panna, w jedwabnej sukni, z chłodnemi oczyma i zaciętemi usty... W sercu babuni zawrzało. Dlaczego ma ustępować przed Adelką? Matka, to co innego, ale ta... prawie obca! Jedwabną suknią przy samej główce dziecka szeleści, zbudzić je może, a potem sama zasnąć gotowa, bo serce jej nie będzie pewno młotem takim, przy którego stukaniu spać niepodobna. Wyprostowała się, spojrzała na synową oczyma, w których przemknął błysk dwudziestoletni, i cichym szeptem zaczęła:
— Moja Julciu...
Ale chuda kobieta, ze znużoną twarzą, wpadła jej w mowę:
— Moja mamo, niech się już mama nie sprzecza! Kiedy takie nieszczęście w domu, nie trzeba przynajmniej robić ambarasu.
Robić ambaras! Było to jej staranie wieczne i gorliwe, aby nie robić nikomu ambarasu. Oczy zgasły, plecy się przygarbiły: miała odejść. Ale Adelka, idąc przez pokój, jak wiatr zaszeleściła suknią. Jestże sens wkładać suknie jedwabne do czuwania nad choremi dziećmi! Splotła ręce jak do modlitwy:
— Moja Julciu, może pozwolisz, abym tę jedną noc przesiedziała przy nich...
Tu jednak wtrąciła się już Adelka:
— Rozchoruje się pani od niespania i zrobi w domu drugą jeszcze biedę!
A synowa dodała:
— Trzeba, moja mamo, o wieku swoim pamiętać!
Niechże ją Bóg broni, aby miała domowi temu robić biedę jakąkolwiek! O wieku swoim też pamięta. Ma się rozumieć! Jakże mogłaby choć na chwilę zapomnieć o tem, o czem wszystko co chwila jej przypomina?
Odeszła. Tylko co biegła do łóżka chorego wnuka tak lekko, jakby miała lat dwadzieścia, a teraz, gdy przechodzi przez pokój syna, wciąż nad biurkiem pochylonego, stopy jej zaledwie wloką się po ziemi, ból krzyża dolega i głowa smutna, ciężka, o tem tylko myśli, jak zdoła przebyć tę noc nieskończoną, zdala od chorych kociąt, zwłaszcza od Tadzia. Nie wiedzieć jak mu jest i co się z nim dzieje — to męczarnia. Wie, że noc głucha przejdzie jej w bezsenności, napełnionej trwogą: więc kibić wątła pochyla się, przygarbia, przybiera pozór starości niedołężnej. Przytem obuwie, płytkie i znoszone, co chwila uderza o podłogę ze śmiesznym odgłosem: klap! klap! Jest w tym odgłosie smutny komizm rzeczy zaniedbanych i zniszczonych. Ale wkrótce miesza się z nim szept przy biurku:
— Mamo! mamo!
Co się stało? Zygmuś przemówił do niej! Od lat wielu nie zdarza się to prawie nigdy. Dawniej próbowała o tej porze zbliżać się do pracującego, pogłaskać go po włosach, przypomnieć potrzebę spoczynku. Ale spostrzegła, że mu przeszkadza, że pocałunek ręki, którym odpłaca jej nieśmiałą czułość, jest roztargniony lub zniecierpliwiony: więc nabrała przyzwyczajenia przesuwać się za jego plecami, z cichością cienia. Teraz on sam ją zawołał. Zdziwiona, zbliżyła się natychmiast.
— A co, Zygmusiu?
Prostując grzbiet stężały od pochylenia i patrząc na nią z pod powiek znużonych, powiedział, że miał potrzebę zajrzeć dziś na strych, dawno niezwiedzany przez nikogo, i niespodziewanie znalazł tam w kącie najciemniejszym zegar, o którym wszyscy zapomnieli.
— Ten zegar z kurantami, co to... pamięta mama?... stał w pokoju ojca.
Aż ręce splotła u piersi, tak zdziwiła się i ucieszyła.
— Mój Zygmusiu! Zegar z kurantami! Ależ pamiętam! jakże mogłabym nie pamiętać! Na strychu, w ciemnym kącie... ot, mój Boże! a dawniej.... Nie śmiałam nigdy zapytać się o niego. Aż się znalazł! Czy został tam, Zygmusiu, w ciemnym kącie? Czy będę mogła jutro pójść na strych, do tego kąta... zobaczyć?
Mówiła o zegarze, jak o człowieku, wargami drżącemi.
— Myślałem, że widok tego grata sprawi mamie przyjemność, więc sam, ze stróżem, zaniosłem go do pokoju mamy. Stoi tam przy ścianie. Klucz do nakręcania na szafce. Zardzewiał trochę.
Zapragnęła podziękować; głowę syna, który pomyślał o sprawieniu jej przyjemności, ramieniem ogarnąć; ale ta głowa była już pochylona nad arkuszem papieru, a ręka zatapiała pióro w kałamarzu.
— Tak późno, Zygmusiu... zdrowie stracisz — szepnęła.
Pisząc już i nie podnosząc oczu, odpowiedział:
— Cóż robić, moja mamo? Tak trzeba!
Oddaliła się, myśląc: to prawda! tak trzeba! Uczciwy jest, ma obowiązki ciężkie, czyni im zadość wytrwale, twardo. Tylko w potrzebach ciężkich i w pracy twardej serce jego ociężało i stwardniało. Nie zanikło przecież. Pamiętał stary zegar, na widok jego pomyślał o matce. Miał serce, tylko na rozczulanie się czasu nie miał. Życie jest takiem: przyciska serce głazami ciężkiemi, aż skurczą się a czasem i skruszą. Szkoda serc, bo są to jedyne niefałszywe brylanty świata. Cóż, kiedy tak trzeba!
Znowu raźnie, lekko wstępowała na ciemne wschodki. Pilno jej było powitać przyjaciela starego, świadka czasów przeminionych, który posiadał nietylko oblicze, ale i głos. Miała takie uczucie, jakby się dowiedziała o powrocie jednego z tych, którzy odeszli. Ktoś kochany zwartwychwstał. Biegła powiedzieć zmartwychwstałemu: jak się masz? czy pamiętasz?




IV.

Miał już chyba lat ze sto i niegdyś czasy wielkiej świetności. Był lubiony, oglądany, podziwiany, w porach właściwych starannie pobudzany do życia i śpiewu, aż przyszedł czas, że wsunięto go w kąt ciemny; zniknął ze świata i umilkł, jak się zdawało, na wieki. Teraz, nagle, wydobyto go z więzienia, w którem upłynęły mu długie lata.
Była to najprzód szafka hebanowa, dość wysoka, wązka, z bronzowemi ozdobami na powierzchni czarnej i z okrągłym otworem u góry. Przez ten otwór, w obwódce bronzowej, wyglądało oblicze zegara okrągłe, żółtawe, z dwunastu znakami rzymskiemi dokoła i dwiema długiemi liniami wskaźników. W świetle lampy ukazywały się wyraźnie ślady zaniedbania, któremu uległ: szczerby na drzewie, rdza na bronzie; ale pył otarto już zeń starannie i klucz do nakręcania złożono na szczycie szafki.
Babunia stała o dwa kroki przed starym zegarem, z głową, w białym czepku, nieco podniesioną, z wyrazem zadziwienia we wzniesionych oczach. Zwiędłe jej powieki mrugały prędko; na czole wysokiem sieć drobnych zmarszczek pogłębiła się i kołysała, jak fala wodna. Potem cienkie wargi poruszać się też zaczęły; coś zaszeptała i głową wstrząsnęła tak, jakby mówiła: „Jak się masz? Pamiętam! pamiętam! czy pamiętasz“? Ale nie przybliżała się jeszcze i ciągle z podniesioną głową patrzała.
Zegar wzajemnie patrzał na nią z góry przez okrągły otwór z bronzową ramką. Linie wskaźników, czarne na tle żółtawem, szeroko rozwarte, nadawały mu wyraz powitania i, jak ramiona rozpostarte do uścisku, mówiły: „Jak się masz? Zbliż się! I ja pamiętam! a jakże! pamiętam”!
Kilka minut upłynęło. Dwa stare oblicza, kobiety i zegara, jedno z dołu, drugie z góry, patrzały na siebie bez szmeru i ruchu, w świetle małej lampy u łóżka, okrytego pościelą szczupłą, z krucyfiksem na ścianie.
Po kilku dopiero minutach babunia, znowu z pośpiechem dwudziestoletnim, przystawiła stołek do szafki i, stanąwszy na nim, zaczęła oglądać zegar z blizka i ze stron wszystkich. Cały, caluteńki, z wierzchu. Ciekawość, jak tam jest wewnątrz. Można się o tem przekonać po nakręceniu. Niegdyś nakręcać go umiała; potrafi i teraz. Zna go, odkąd żyje. Stał w pokoju jej ojca, potem męża. W dzieciństwie jej wybijał godziny zabaw i nauk — w wieku dojrzałym — szczęścia i smutku; wybił też tę godzinę straszliwą, w której odszedł ją na zawsze jej Jaś najdroższy. Grywał pieśni, nie pamiętała już jakie, lecz które co godzina rozlegały się po domu, zaprawiając melodyą cisze nocne, rozmowy gwarne, szepty poufne. Zapragnęła teraz tych pieśni, jak mowy przeszłości zmartwychwstającej. Aby je od zegara otrzymać, trzeba go było w pewien szczególny sposób nakręcić. W zwykły sposób już to uczyniła i — o dziwo! — bez zwłoki najmniejszej, oblicze nieme przez lat wiele zagadało szmerem, trochę ochrypłym, lecz doskonale miarowym: tak, tak! tak, tak!
Już stary zegar nietylko patrzał, ale i mówił. Gdybyż zaśpiewał jeszcze!
Z kluczem w ręku zaczęła oglądać powierzchnię zegara, przypominać sobie, próbować. Przykładała do punktów rożnych klucz i palce, naciskała, otwierała, przesuwała, majstrowała, z takiem natężeniem uwagi i chęci, że zmarszczki czoła zbiegły się pomiędzy brwiami w jednę grubą fałdę, wargi wydęły się, oczy piwne nabrały ogników złotych. A oko w oko z tą twarzą kobiecą, pomarszczoną i skupioną, oblicze zegara, okrągłe i żółtawe, przybierało wyraz wesołości żartobliwej, bo światło lampy igrało po niem błyskami migotliwemi, od których też stare bronzy na szafce zapalały się gdzieniegdzie iskrą swawolną.
Nakoniec! pod palcami babuni coś zgrzytnęło, wysunęło się, zasunęło... Zegar i wewnątrz cały, niezepsuty: będzie grał kuranty! Będzie, lecz nie natychmiast. Grywał zazwyczaj przy wybijaniu godzin; kwadrans jeszcze zaczekać wypadnie. Zaczeka w ciemności, bo nie potrzeba nadaremnie zużywać nafty — i oczy lepiej odpoczną bez światła.
Wygodnie usiadła w starym fotelu, zgasiła lampę i — zadziwiła się przyjemnie. Mniemała, że pokój napełni ciemność gruba, tymczasem stanął on cały w świetle prześlicznem. Kędyś, pod niebem nocnem, płynęła zwolna twarz księżyca i uderzała w małe okno smugą światła podobną do wstęgi blado-złotej. Plecami oparta o staroświecką poręcz fotelu, babunia siedziała u skraju smugi księżycowej, która posrebrzała jej stopy i suknię, głowę pozostawiając w pół zmroku. O parę kroków za nią, także w pół zmroku, stał przy ścianie zegar stary, dobywając z czarnej szafki, jak mumię z futerału, oblicze okrągłe i białe. Babunia, ze splecionemi u piersi rękoma, patrzała na wstęgę bladozłotą, ukośnie spływającą od nieba promiennego do biednej podłogi z grubych desek, gdy o słuch jej uderzył dźwięk nieco chrapliwy, jeden tylko, donośny. To zegar wybił godzinę popółnocną. Wnet potem, w bladem świetle księżycowem i w ciszy głębokiej rozległa się muzyka — poważna, szeroka, niekiedy tkliwa, jak miłość kochanków, niekiedy dumna, jak tryumf rycerza — muzyka poloneza.
Babunia oderwała plecy od wysokiej poręczy fotelu, palec przyłożyła do warg, które zadrżały. Cyt! To ten sam polonez, którego grała na jej weselu orkiestra huczna, którego ona tańczyła z Jasiem w sukni ślubnej, z wieńcem mirtowym na włosach, w sali, napełnionej światłem rzęsistem i tłumem twarzy znanych, kochanych!...
Zegar gra; słychać w nim trąbki, fleciki, harfy, czasem waltornia uderzy w bas głęboki, a czasem, niespodzianie, melodyę porywa chór dzwonków cichych i, wydzwoniwszy frazes muzyczny, zwraca ją trąbkom, flecikom i harfom. To kurant starego zegara — ten sam polonez, którego ona tańczyła z Jasiem na swojem weselu...
W sali, napełnionej światłem ognistem, młody i raźny, z szerokiem czołem pod złotemi włosy, z rozkochaniem w błękitnych oczach i z czapeczką kwadratową w ręku, idzie on ku niej, całej w bieli, spłonionej, szczęśliwej. Stanął przed nią, ręką trzymającą czapeczkę uczynił szeroki gest zapraszający, drugą ujął jej rękę, i poważnym polonezowym krokiem poszli razem w światło rzęsiste, w tłum twarzy kochanych, w radość bez skazy, w szczęście bez granic.
Zegar grał, na oczy babuni opadała zasłona wilgotna, lecz, gdy po chwili skupiła się w kroplę dużą i na blade ręce opadła, oczy rozszerzyły się od zdumienia, trwogi, a usta zaszeptały nieprzytomnie: „Co to? kto to? o, Boże“! Z ciałem bezwładnem od zdumienia i trwogi, z głową odgiętą na poręcz fotelu, z ramionami, które podniosły się i drżące w powietrzu zawisły, babunia patrzała i szeptała: „Co to? kto to? o Boże“!




V.

Od nieba promiennego ku biednej podłodze z grubych desek, po ukośnej wstędze blado-złotej, zstępował poważnym polonezowym krokiem człowiek młody i raźny, z szerokiem czołem pod złotemi włosy, z rozkochaniem w błękitnem oku, z czapeczką kwadratową w ręku. Poznała go, patrzała, z ramionami zawieszonemi w powietrzu! a tymczasem zegar grał i on szedł, od nieba ku jej stopom, aż stanął przed nią i ręką trzymającą czapeczkę kwadratową uczynił szeroki gest zapraszający. Nie mogła jeszcze uczynić poruszenia najlżejszego; więc on zatopił w jej oczy spojrzenie, które znała tak dobrze, pamiętała tak głęboko, i zcicha rzekł: „Pójdź ze mną“!
Wtedy powstała i zupełnie tak samo, jak na wieczorze weselnym, z pochyloną głową położyła rękę na jego otwartej dłoni. Zegar grał, a oni, poważnym polonezowym krokiem, z twarzami ku sobie obróconemi, szli po wstędze blado-złotej, od biednej podłogi z grubych desek ku niebu promienistemu, coraz wyżej...
Szła lekko, stopami zaledwie dotykając drogi oświetlanej, i długo z pośród uczuć rozmaitych głos jej wynurzyć się nie mógł, aż przemówiła:
— Jak to dobrze, żeś przyszedł po mnie, Jasiu! Tak długo i ciągle tęskniłam za tobą.
On odpowiedział:
— Bóg kocha serca wierne i powraca im miłość szczęśliwą.
Uczuła, że tak było, bo fala napowietrzna, kojąca, ciepła, pełna rozkoszy przeczystej okryła ich oboje płaszczem rozwieszonym. Tak połączeni, szli dalej, coraz wyżej, a za nimi ziemia coraz dalsza, na nizinie coraz głębszej, malała, znikała.
Z twarzą ku jego twarzy obróconą mówiła:
— Jakiś ty młody, Jasiu! Gdy odchodziłeś, włosy ci bielały i plecy garbiły się trochę: a teraz jesteś zupełnie takim, jakim byłeś, gdy, siedząc przy moich krosienkach, po raz pierwszy rzekłeś, że mnie kochasz.
Z uśmiechem wskazał wstęgę blado-złotą, po której szli, i rzekł:
— Popatrz!
Spojrzała — jak dziewczyna w strumieniu przejrzała się we wstędze usłanej z promieni — i zobaczyła siebie młodą, wysmukłą, hożą, całą w bieli, z mgłą ślubnego woalu na włosach kruczych, i nietylko zobaczyła, ale także uczuła się młodą, hożą, gibką, ze stopami zrywającemi się do biegu, z powiekami, wstydliwie opadającemi na oczy olśnione i zdumione. Płonąc radością i zawstydzeniem, szepnęła:
— Gdzież się podziały lata, które, jak ciężkie pługi, orały mi ciało i duszę?
On, razem z nią pochylony nad zwierciadłem blado-złotem, odbijającem postacie młode i napowietrznym płaszczem miłości okryte, odpowiedział:
— Bóg kocha ciężko strudzonych i wraca im młodość.
Znajdowali się już bardzo wysoko, wśród gwiazd, których kule ogromne, złote, rubinowe, szmaragdowe, zakreślały w przestworzach nieskończonych harmonijne elipsy i koła. Nieskazitelna czystość eteru rozlegała się po tych przestworzach; w ciszy pełnej świateł, linii, ruchów zgodnych a swobodnych, mleczne drogi rozwijały kobierce, gubiące się w nieskończoności; komety świetne przelatywały, szumiąc warkoczami splecionymi z płomieni, jak bory, gdy po ich wierzchołkach szumią skrzydła orkanów niebieskich. Oboje teraz, młodzi i piękni, okryci płaszczem miłości szczęśliwej, nie szli już, ale płynęli nad wstęgą blado-złotą, coraz wyżej. Ona ręce zaplotła mu u szyi, on kibić jej objął ramieniem i z ustami przy jej czole mówił:
— Otwórz serce i pokaż mi je aż do dna. Opowiedz wszystko, skarż się, oskarżaj. Nim dopłyniemy do celu, złóż w dłonie moje wszystkie brzemiona, które niosłaś, abym je mógł pokazać tam, jako okup wejścia dla ciebie...
Jeszcze nie skończył, a ona zaczęła już spełniać jego żądanie. Stało się to bez żadnego udziału jej woli. Poprostu, ufność bezgraniczna przyszła i serce jej na oścież przed nim otworzyła. Rok po roku, dzień po dniu, od momentu, w którym się rozstali, aż do tego, w którym przyszedł po nią, z ust jej popłynął różaniec paciorek ciemnych, po których gdzieniegdzie tylko ślizgały się blade światełka. Z głową, złożoną na jego piersi, mówiła wszystko, żaliła się, opowiadała i jednego tylko z żądań jego spełnić nie mogła: nie oskarżyła nikogo. Bywała opuszczaną i zapominaną, dusza jej żyła długo w osamotnieniu i chłodzie; ale nikt temu nie winien, nikt! Wszyscy biedni na ziemi, wszyscy ciężkie brzemiona dźwigają: więc i ona dźwigała swoje, bo widać tak było potrzeba; a zawsze czuła to i myślała, że małej, w cierpieniu i winach wszystkim równej, przystoi jej tylko — przebaczać i milczeć. Więc nawet przed duszą własną nie oskarżała nikogo, a odkąd się z nim rozstała, nie opowiadała duszy swej przed nikim. Ale teraz, gdy to czyni, czuje, że wraz ze słowami wychodzą z niej wszystkie gorycze i żale, a natomiast wstępuje taka lekkość, jakby straciła wszelki pyłek brzemion ziemskich, a w zamian dostała — skrzydeł.
Znowu zatrzymał ją i wskazując na szlak promienny, nad którym płynęli, rzekł:
— Popatrz!
Spojrzała i w zwierciadle blado-złotem zobaczyła, że u jej sukni ślubnej wyrosły skrzydła. Krzyknęła z podziwu, ale nie był to krzyk taki, jakie rozlegają się na ziemi, bo z ust jej wyszedł akordem muzycznym, wydłużonym w pieśń radosną, która lecąc od gwiazdy do gwiazdy, echami zaczepiała każdą i razem z gwiazdami płynęła w przestworza nieskończone. On zaś rzekł:
— Bóg kocha cierpiących bez skargi i daje im radość bez granic!
Płynęli dalej, w napowietrznym płaszczu miłości szczęśliwej, z lecącą przestworzami pieśnią radości bezgranicznej, coraz wyżej.
Patrząc na niezmąconą pogodę jego oczu, przypomniała sobie chmury, ciężkie, które się niegdyś w nich odbijały, zapytała:
— Czy jesteś zbawiony?
On zapytaniem wzajemnem odpowiedział:
— Czy pamiętasz, co najwięcej kochałem na ziemi?
— Pamiętam — odrzekła. — Nade mnie, nad siebie i nad wszystko swoje kochałeś to, co nie było dla ust twych żywnością, ani dla ciała twojego schronieniem, ani dla głowy twej wieńcem chwały, ani dla piersi twej tarczą obrony. Przeciwnie, miłość ta była nieszczęściem twojem, chmurami przeglądała się w twych oczach i może przez nią — zawsze to sobie myślałam — przedwcześnie opuściłeś ziemię. Teraz przyobleka cię pogoda niezmącona.
Gdy przestała mówić, odpowiedział:
— Bóg kocha tych, którzy cierpią nie za siebie — i daje im niebo.
Byli już u wrót nieba; głos jego utonął w wybuchającym tu chórze głosów potężnych.
Po przestworzu rozpościerała się zasłona, nieścigniona okiem, w której przezroczach kryształowych płonęły wszystkie dyamenty i rozwijały się wszystkie kwiaty jakie były kiedykolwiek w łonach i wykwitały z łon światów wszystkich. Wznosiły tam arkady wszystkie tęcze i rozwijały się w kobierce wszystkie mgławice, zorze, jutrzenki, jakiekolwiek zdobiły kiedy wszystkie niebiosa; i cokolwiek na globach niezliczonych, wirujących po przestrzeniach bezgranicznych, było zaczątkiem piękności, wszelka barwa, linia, forma, nosząca w sobie jej pierwiastek, tu dosięgało pełni swej doskonałej. W tej zasłonie, rozpostartej u wrót niebieskich, odbijało się wszystko, co tylko było pięknem na światach niezliczonych, ale w spotęgowaniu, tak niepojętem dla istoty ziemskiej, jak są dla niej niepojętemu Wszechmoc i Bezmiar.
U bezmiaru zaś piękności, z którego była utkaną zasłona niebieska, grał bezmiar tonów. Gwiazdy, w wiekuistych podróżach swych tu przybywające, obracały się na swych osiach z graniem zgodnem i łagodnem, komety przelatujące ziały pieśnią materyi topiącej się w ogniu, eter dzwonił po kryształach, a morza, puszcze, otchłanie bezdenne, skrzydła niezliczone, wszystkie płomienie gorejące na wszystkich światach szumiały chórem gam, przebiegających wszechświat od krańca do krańca.
Lecz w tym hymnie ogromów pełno też było — o, dziwo! — głosów bardzo drobnych. Wyglądało to tak, jak szczebioty ptactwa malutkiego, szmery robaczków, pełzających w trawach, szelesty, z jakimi kiełki roślinne dobywają się z ziarn pękających, kwilenia w kolebkach, łkania w cichych nocach... muzyka gwiazd, komet, eteru mórz, puszcz, skrzydeł i płomieni — nie zagłuszała wcale tych głosów maluczkich: owszem usiewały ją one, jak ziarnka maku rolę bezbrzeżną, wyraźne, równe jej i — równie słuchane.
Kobieta w sukni ślubnej ze skrzydłami u ramion, z rękoma, zarzuconemi na szyję najdroższą, stała u zasłony, okrywającej wrota niebieskie i słuchała. W zachwyceniu i podziwie słuchała muzyki potęg, lecz najsilniej słuch jej wabiły głosy malutkie. Pośród nich żyła, z pośród nich tu przyszła.
— Czy słyszysz, Jasiu? To w pierwszym dnia brzasku szary wróbel odzywa się pod dachem, ten szmer cichy wydaje boża krówka, gdy z jednego źdźbła trawy przesuwa się na inne. Z takim szelestem kłos zboża, przez wiatr dotknięty, kłania się kłosom innym... a to westchnienie... o, jakże, mi znane! to Zygmuś, po pracy znojnej, z głową bezsenną, przewraca się na pościeli i wzdycha. Czy słyszysz Jasiu?
Wtem, wśród ziarn maku, rozsianych po roli bezbrzeżnej, jedno jeszcze zawołało ku niebu. Była to muzyczka drobna, złożona z trąbek, flecików i dzwonków. Kędyś, na nizinie, stary zegar z kurantami grał...
— Czy słyszysz Jasiu?
Słuchał. Z ziemi, z pod dachu rzuconego pomiędzy tysiące dachów, dobywała się muzyczka drobna, lecz poważna i szeroka, niekiedy tkliwa jak miłość kochanków niekiedy dumna jak tryumf rycerza — muzyka poloneza. Słuchał — i niebieską pogodę jego oczu powlekać zaczęła łza.
Strwożona zapytała:
— Czy zbawieni płaczą?
On odpowiedział:
— Są na ziemi takie opary, które wzbijają się łzami do oczu nawet — zbawionych.
Wtem z roju głosów malutkich, usiewających potężny chór ogromów, dobył się jeden jeszcze; był to wyraźny żałosny płacz dziecka.
— Tadzio płacze!
Przestała słyszeć gwiazdy i morza; słuchała płaczu dziecka.
— Czy słyszysz, Jasiu? Tadzio płacze... Biedactwo bardzo chore i jest tam przy nim kobieta z zimnemi oczyma, która szelestem sukni jedwabnej budzi go ze snu. Coraz mocniej płacze... Ja jedna uciszać, pocieszać go umiem. Ach, jak płacze! Czy słyszysz, Jasiu?
Nie słyszał. Z głową, pochyloną ku nizinie odległej, wsłuchiwał się w kurant zegaru, śpiewający o tem, co najwięcej kochał na ziemi, co nie było dla ust jego żywnością, ani dla ciała schronieniem, ani dla głowy wieńcem chwały, ani dla piersi puklerzem obrony — lecz tylko dla serca miłością i bólem bez granic.
W pobliżu zaś zegara, grającego kuranta, rozlegał się wciąż płacz dziecka, coraz głośniejszy, zmieszany z wołaniem coraz żałośniejszem:
— Babuniu! babuniu!
Kobieta od wrót nieba krzyknęła ku ziemi:
— Idę, kocie najdroższe! — idę, lecę!
Zleciała ze wstęgi blado-złotej i z pośród gwiazd grających, z pod zasłony utkanej z bezmiaru piękna spadła w próżnię ciemną, głuchą, bezdenną.




VI.

Od dość już dawna, kędyś na niebie, tarcza księżyca zsunęła się z widnokręgu i pociągnęła za sobą wszystkie swoje światła; poszła też z niemi za światy wstęga blado-żółta, która przez okno pokoiku babuni spływała od nieba promiennego do biednej podłogi z grubych desek. Teraz okno to kwadratową płachtą szarą przerzynało ciemność czarną. Babunia obudziła się w czarnej ciemności i w ciszy głuchej. Tylko stary zegar nad jej głową tętniał miarowo: tak-tak! tak-tak! a z dołu z pod podłogi dochodził płacz dziecka głośny, żałosny.
Oczy babuni pełnemi jeszcze były świateł niebieskich i rysów oblicza najdroższego; w uszach jej brzmiała muzyka gwiazd coraz dalsza, konająca, twarz oblał strumień łez. Ale z twarzą w łzach stanęła wyprostowana, szepcąc:
— Tadzio płacze!
Drżącemi rękoma zapaliła lampę, w której świetle oblicze zegara spojrzało na nią z góry i wskaźnikami, szeroko rozstawionymi, objawiło zdziwienie niezmierne.
— Wróciłaś? Jak to! Od wrót nieba wróciłaś?
Zatrzęsła głową.
Ale na rozmowę z przyjacielem starym czasu nie miała; już zstępowała ze wschodów prędko, śpiesznie, aż znalazła się w pokoju chorych dzieci.
Wandeczka cicho leżała w pościeli, lecz Tadzio bardzo płakał. Babunia, z głową podniesioną, przebiła się do niego przez gromadkę niewiast naradzających się i strwożonych. Teraz pomiędzy nim a nią nikt stawać nie może. Ona dla niego wróciła od wrót nieba.
— Kocię najdroższe!
— Babuniu!
Chociaż miał lat kilka, był wątłym, lekkim, i babunia, dźwignąwszy go w ramionach, nosić zaczęła w słabem świetle lampy nocnej, pośród cieni, które od sprzętów padały na ściany. Chodząc, głosem drżącym, czasem aż dygocącym, nuciła stary kurant zegara.
Płacz dziecka ustawał, zmieniał się w ciche chlipanie: twarz drobna, rozpalona gorączką, miłośnie tuliła się do ramienia najdroższego, aż głosik spłakany przemówił:
— Babuniu wielse!
— Wiersze, kocię najdroższe, chcesz wierszy? dobrze, zaraz będą!
Wśród długich cieni, które od sprzętów padały na ściany, w słabem świetle lampy nocnej, nosząc go w ramionach, posuwistym, polonezowym krokiem, to w jedną stronę, to w drugą, na nutę starego kuranta trochę śpiewać, a trochę mówić zaczęła:

— Dwór pod lipą stoi biały,
Pod Piastowym dębem chata...

— A on, który znał to już dobrze, razem z nią mówił dalej:

— Nad nią bocian gniazdko splata,
A w niej zije lud zuchwali.








PANNA RÓŻA.





Jak żyję nie doświadczyłam większego zdziwienia nad to, którem przejęło mnie opowiadanie, czy wyznanie, tego zacnego, wykształconego, przyjemnego, nadewszystko zaś bardzo, bardzo majętnego pana Seweryna Dorszy. Kiedy taki człowiek mówi, wierzyć trzeba; a jednak, któżby przypuszczał, któżby mógł się spodziewać? Więc słusznym jest rozkaz dany człowiekowi, aby nie czynił się sędzią bliźniego swego? Tak, tak! Bo czasem na nieznanem dnie czyjegoś serca leży w ukryciu taki brylant, że niech się przed nim i Książę-Rejent z angielskiej korony schowa! Tylko że samo jedno widzi go oko boskie...
Chyba jedno boskie oko widzieć mogło, że ta panna Róża posiada wogólności jakikolwiek brylant, gdyż dla ludzkich oczu jest to sobie taka niezajmująca i nic nie znacząca figurka, co to ją można sto razy widzieć, a niespodziewanie spotkawszy, nie poznać i sto razy spotkać, a ochoty do najmniejszego zbliżenia się nie doświadczyć. Ani młodości, ani wdzięków, ani wyższej inteligencyi, ani stanowiska w świecie — słowem: nic z tego wszystkiego, co może zbliżającemu się człowiekowi przynieść zysk pod postacią jakąkolwiek, więc też na zbliżenie zasługiwać. Bo tak: jeżeli kobieta jest piękną, choćby nieszpetną, choćby tylko młodą, to tam człowiek różnych przyjemności kapitalnych lub pomniejszych spodziewać się od niej może; jeżeli znowu posiada inteligencyę niezwyczajną, dowcip, talent, to oprócz konwersacyi przyjemnej i tego miłego podrażnienia ciekawości, które każda niezwykłość obudza, jest jeszcze w perspektywie niejaki odblask, rzucany przez wszelką rzecz błyszczącą na tych, którzy się do niej przybliżają. Zresztą piękny umysł — to w teraźniejszych czasach najczęściej, dla kobiety zarówno jak dla mężczyzny i piękna pozycya w świecie; a jeśli kobieta znajdzie się w posiadaniu tej ostatniej, nie przez samą siebie, ale przez męża — i tak dobrze, bo zkąd wzięta, to wzięta, byle była, a już zaraz łatwiej dostrzedz różne brylanty i w sercu i w głowie. Lecz istnieje cała kategorya kobiet takich, iż gdyby nagle rozwiały się w powietrzu i zniknęły, nikt nie spostrzegłby, że już ich niema, ani, spostrzegłszy, po nich westchnął. Bywa to nawet często pracowite, uczynne, usłużne, jakby wiecznie przepraszające za to, że żyje na świecie; a pomimo to szacunku i sympatyi ku sobie nie obudzą. Ej, nie! Siew uczuć jest zbyt drogim, aby go rozrzucić po takich jałowych dolinkach, gdy plony wydać może tylko na gruntach wysokich i żyznych. Do takich dolinek należy właśnie ta panna Róża, która, w charakterze ubogiej krewnej i zarządzającej gospodarstwem ochmistrzyni, przebywa w powszechnie znanym i szanowanym domu naszych zacnych, miłych, gościnnych, majętnych państwa Januarostwa. Mówię: naszych, bo mam zaszczyt sąsiadować z Dworami i poczytywać się za blizkiego znajomego, prawie za domownika ich właścicieli. Ładny majątek i — bez długów. Samo już to, że p. January nie ma długów, coś dla sąsiadów jego znaczy, bo każdemu jest przyjemnie zostawać w znajomości, a jeszcze i poufałej — z fenomenem. Gdyby brat p. Januarego żył, z majątkiem byłoby nieco inaczej, bo musieliby się nim podzielić. Ale ten biedny Bronek oddawna już przestał po tym świecie chodzić. Dlaczego i jakim sposobem przestał? — o tem dawniej w Dworkach ludzie mawiali po cichu, a potem mówić przestali, zapomnieli; pamiętały może sosny lasu, który zaczynał się bliziutko od dworu, a ciągnął się kędyś, aż bardzo daleko; pamiętać też musiała panna Róża, bo, wyobraźcie sobie państwo rzecz trudną do wyobrażenia, ale prawdziwą, że była ona niegdyś zaręczona z rodzoniutkim bratem naszego majętnego i kochanego p. Januarego, z tym biednym Bronkiem, co to tak marnie... No, mniejsza o to; ale było potem powszechnie wiadomem, że kiedyścić panna Róża była narzeczoną jednego z najprzystojniejszych i najmajętniejszych w okolicy naszej kawalerów. Sic transit gloria mundi.
Jednak, prawdę mówiąc, i teraz jeszcze, gdyby się kto przypatrzył uważnie, mógłby w niej dostrzedz nietylko ślady, lecz może i pewne przetrwałości dawnej urody. Nie będąc już młodą, i bardzo też starą jeszcze nie jest, tylko że nic wcale nikogo do przypatrywania się jej nie skłania, a skądinąd znowu taka panna Róża, jak świeczka przy słońcu, musi stawać się niewidzialną wobec takiej pani Januarowej. Bo okolica nasza prawdziwie pochlubić się może posiadaniem tej kobiety, różowej jak zorza, białej jak mleko, hożej jak młoda pani, okazałej jak królowa, a w dodatku mądrej... oho! Żeby była bardzo piękną — to nie: nosek za krótki, buzia za szeroka, włosy koloru blond, za rzadkie, ale cera jak róże ze śniegiem, wzrost bujny, ciała białego dużo, wargi koralowe. Żeby była wykształconą, albo utalentowaną — także nie; ale jest w niej sprycik taki, co to sam przez się stanowi pewien gatunek mądrości i to nie byle jakiej, bo prowadzącej do posiadania różnych dóbr tego świata... no, naturalnie, że nie tamtego, zaziemskiego, niepewnego, ale tego, tutejszego, praktycznego, jedzącego, pijącego i smaczno sypiającego świata. Już pierwszym dowodem tego spryciku było jej wyjście za mąż za p. Januarego.
Wdowiec z trojgiem dzieci, z włosami szpakowatymi a wąsem zupełnie już białym, ze zbytecznymi rumieńcami na tłustej twarzy i ze zbyteczną tuszą dla niewysokiej figury, nasz kochany i szanowany p. January zakochał się w dziewczynie do czerwcowego południa podobnej ale złamanego szeląga posagu niemającej. Może zresztą i za wiele powiedziałem, że zakochał się, bo i wiek nie bardzo był już po temu i nigdy nie należał do rzędu tych, którzy w niebieskich migdałach smakują. Ale w oko mu wpadła, podobała się, że zaś Dworki są majątkiem dobrym i nieobdłużonym: dlaczegóż miałby odmawiać sobie jednej przyjemności więcej w tem tak krótkiem i utrapionem życiu ziemskiem? A jeżeli to, że się o pannę Izę oświadczył, było bardzo zrozumiałem, głupcy tylko dziwić się mogli, że ona te oświadczyny przyjęła. Byli tacy, którzy dziwili się i tacy, którzy się martwili. Jakiś młokos na małym folwarczynie siedzący, który szalenie się w niej kochał, tak się jej postanowieniem zalterował, że aby w sąsiedztwie niewdzięcznej bohdanki nie pozostać, folwarczynę sprzedał i na skraj świata pojechał. Ale to wszystko jest pustym i czczym romantyzmem. Fakt zaś tak się przedstawia, że p. Januarowa żyje sobie w Dworkach, jak królowa, otoczona dostatkami, elegancyami, szacunkiem powszechnym i dworem, którego mąż jej jest pierwszym marszałkiem. Bo i to wiedzieć trzeba, że nasz rozsądny i skądinąd energiczny pan January, bardzo, bardzo zostaje pod wpływem żony; niektórzy utrzymują nawet, że cokolwieczek jej się boi. Żeby się bał — nie myślę, bo przecież majątek do niego należy, a ona ma na nim tylko prawną część i dożywocie; ten zaś, do kogo majątek należy, jest panem położenia i nikogo bać się nie potrzebuje. Ale trzydzieści lat różnicy w wieku małżonków — to istotnie racya, wytwarzająca pewną, że tak powiem, skłonność do ustępstw ze strony tej, na której niekorzyść różnica ta wypada. Bo to i energii mniej znajduje się po tej stronie i zawsze jakieś mimowolne poczuwanie się do winy, czy do niższości. Więc też i w tem małżeństwie, jeżeli kto ustępuje przed kim, to on przed nią, jeżeli kto znosi cokolwiek od kogo, to on od niej: tak się już z tem p. Januarowa urządziła; a przecież każdy przyzna, że największa mądrość człowieka polega na takiem urządzeniu się, aby o ile podobna najmniej znosić. Są tacy, którzy utrzymują, że cierpienia mają swoją dobrą stronę, kształcą serce, hartują ducha i coś tam jeszcze w tym rodzaju robią. Bajki! Zdrowie marnują, życie skracają, zmarszczki do twarzy napędzają, apetyt niszczą — i każdy, jak może, tak od zbawiennego pieprzu tego ucieka, tylko, że nie każdy uciec potrafi. Nasza kochana pani Januarowa potrafiła, więc słusznie mówię, że choć niby nie tak to bardzo wykształcona i rozumna, jednak — rozumna! Ale powracam do panny Róży. Ile razy wypadkiem stanęła w mojej obecności obok pani Januarowej, zawsze przychodziło mi na myśl: jakie to jednak bogactwo kontrastów na tym świecie istnieje! Nie jest bardzo małego wzrostu; ale, że ogromnie zeszczuplała, twarz ma bladą i ubiera się zawsze w szarą, beżową suknię: więc przy okazałej, świeżej jak zorza, świetnie wystrojonej pani Januarowej wygląda jak niteczka wątła i spłowiała, obok rozwiniętej w całej okazałości sztuki materyi jaskrawej, mięsistej i szeleszczącej. Stosunek pomiędzy dwiema temi paniami jest, naturalnie, takim, jakim być musi pomiędzy zwierzchniczką a podwładną — kobietą, której los sprzyja i taką, dla której nie okazał żadnej sympatyi. Kiedy przed ożenieniem się p. January prosił narzeczonej, aby zgodziła się na pozostawienie panny Róży w przyszłym swym domu, bo jest krewną jego i zupełnie ubogą, a w domu tym wyhodowaną, teraz zaś dzieci jego, osierocone po matce, hodującą — panna Iza chętnie na prośbę tę przystała, mojej siostrze zaś, z którą była i jest w wielkiej przyjaźni, zwierzyła się potem:
— A cóż mi to szkodzi, że ta stara panna będzie w domu? Owszem, zajmie się gospodarstwem i mnie przynajmiej nudne kłopoty z głowy zdejmie. Przytem, te dwie dziewczyny... chłopak nie tyle, bo większy, ale te dwie dziewczyny... jeszcze małe, mogłyby mi nieraz kością w gardle stanąć. Niech tam ona dogląda ich i różnych tam potrzeb ich pilnuje. Owszem, niech zostanie w domu; jeszcze jej pensyę jaką wyznaczę.
Ale panna Róża chciała z początku inaczej trochę stosunek swój do pani domu zrozumieć. Gospodarstwem i młodszemi dziećmi zajmować się — owszem, z całego serca, z wdzięcznością nawet za pozwolenie, pragnęła. Pensyjkę przyjęła także, bo i dawniej, nieco nawet większą, za te same czynności od krewnego otrzymywała. Tylko, że oprócz pracy z jednej strony, a pensyi z drugiej, coś innego chodziło jej po głowie. Wiem o tem wszystkiem szczegółowo od siostry mojej, a powiernicy p. Januarowej. Otóż niebawem po przybyciu do Dworków młodej pani panna Róża przyklękła u jej kolan i zaproponowała, aby były, to jest, aby ona i pani Januarowa, były sobie siostrami. Mówiła przytem o swojem przywiązaniu do p. Januarego, do domu, do dzieci, i o tem, że żonę jedynego krewnego swego gotową jest pokochać jak siostrę. Pani Januarowa zaś, z odznaczającym ją zazwyczaj rozsądkiem, odpowiedziała:
— Moja panno Różo, ja mam dwie siostry i nie powiem, abyśmy, razem u papy będąc, bardzo sobie życie nawzajem uprzyjemniały! Ja pannę Różę szanuję i w domu moim pani mieć będzie wszelkie wygody, ale próżnych słów nie lubię. Kochanie, siostry! po cóż to mówić, skoro my z panną Różą ani kochać się nie potrzebujemy, ani siostrami nie jesteśmy. Najlepiej żyć bez fikcyi!
Kiedy projekt zsiostrzanienia się w ten sposób upadł, panna Róża w jakiś czas potem poprosiła, aby pani Januarowa ją nazywała i siebie nazywać pozwoliła po imieniu:
— Te wieczne tytuły, takie chłodne!.. Mów mi: Róziu, ja będę mówiła: Izo. To cieplejsze i zbliża.
— Dobrze — odpowiedziała pani Iza. — Mnie wprawdzie nie zimno i nie wiem co od tego zależy, czy kto kogo tak, albo inaczej nazywa. Ale jeśli to pannie Róży zrobi przyjemność...
A przy najbliższej sposobności przemówiła po dawnemu: Panno Różo! Ta zrozumiała i nigdy już więcej tego przedmiotu nie dotknęła.
Jednak takie stworzenia cichutkie i bledziutkie bywają czasem bardzo uparte: coś w nich siedzi, jakaś niewyekspensowana sympatya, czy inna fikcya w tym rodzaju, i wiecznie pobudza do prób, które się też wiecznie nie udają. Tak i ta panna Róża: niezrażona kolejnem upadaniem swoich projektów, jeszcze przez czas jakiś próbowała młodą panią domu wziąść na czułość; do tytułu pani dodawała przymiotniki takie, jak: droga, kochana, złota, jedyna, dogadzała jej jak małemu dziecku albo staruszce, uwielbiała jej młodość, świeżość, urodę i ten zdrowy rozsądek, od którego sama o sto mil z okładem oddaloną była. Pani Januarowa przysługi i uwielbienie przyjmowała, jako rzecz zupełnie sobie przynależną, przymiotniki, towarzyszące tytułowi pani, pobłażliwie znosiła, lecz dalej na tej drodze zachodzić nie miała zamiaru, ani chęci. To też, ilekroć panna Róża w jakiś żywszy i wyraźniejszy sposób dążenia swe do wymarzonego zbliżenia objawiła, tylekroć p. Januarowa powstrzymywała ją słowami:
— Dobrze, dobrze, moja panno Różo, tylko bez tych fiksacyi.
Nigdy nie nabyłem pewności, czy pod tym ostatnim wyrazem pani Iza rozumiała zmyślenie, czyli obłudę, albo też obłąkanie czyli fiksacyę; wymawiała go zresztą zawsze z chwilową zmarszczką na białem czole i lekkiem wykrzywieniem koralowej wargi, które razem wzięte stanowiły tak zwany grymasik, bardzo ładny i z którym jej było bardzo do twarzy. Wolno przecież każdej ładnej kobiecie robić grymasiki, z którymi jej do twarzy! Ale na pannę Różę wszystko to wywarło wkrótce wpływ stanowczo zabijający złudzenia: ochłodła i ucichła, bardzo ucichła, tem bardziej, że i p. January, który dawniej gawędził z nią czasem i przyjaźń jej okazywał, teraz, zajęty młodą żoną i ciągłymi gośćmi, prawie przestał do niej mówić, stopniowo prawie przestał ją widzieć. Z początku to jeszcze, dawnemu przyzwyczajeniu wierny, niekiedy przysiadał się do niej, albo na „dzień dobry” i „dobranoc“ w rękę ją całował; ale pani Iza, cichutko i ze swoim ładnym grymasikiem, zaraz go przestrzegała:
— Mój Janusiu, tylko bez tych fikcyi!
Czasem mawiała: bez tych czułości! Więc wystrzegać się zaczął, rychło dawne przyzwyczajenie utracił, i do panny Róży odzywał się tylko w razie jakiejś potrzeby gospodarskiej, — krótko, sucho, zwyczajnie jak do osoby, która pełni w domu jakąś czynność, ale sama przez się zupełnie nic nie znaczy.
Więc panna Róża ucichła, ale tak doskonale, że choć często bywałem w domu szanownych państwa Januarostwa, nie pamiętam czy przez ostatnie kilka lat, dwa razy głos jej usłyszałem. I trudno, zaprawdę, było, aby mówiła, kiedy nikt do niej nie mówił. Jednakże dom w Dworkach jest z całego sąsiedztwa najbardziej ożywionym. Czemużby nie? Pokoje duże i ładnie umeblowane, jest więc czem oddychać i na czem wygodnie siedzieć; przyjęcie zawsze wyśmienite, bo i stać na to, i sam p. January zna się na kuchni jak rzadko kto; gosposia młoda, hoża, pasyami lubiąca grać w winta. Oboje państwo w Dworkach przepadają za wintem, ale ona jeszcze więcej niż on. Są tacy, którym się to nie podoba. Powiadają, że to jakiś świeżo importowany do nas zwyczaj, aby białogłowa młoda, silna choć drzewo rąbać, połowę życia, albo i więcej, przy kartach spędzała. Dawniej, powiadają, tylko stare jejmoście, gdy wnuki do snu zakołysały i różaniec odmówiły, zasiadały ze starymi jegomościami do maryasza, na krótką godzinkę. Wszystko to prawda; ale naprzód, co nie jest, nie pisze się w rejestr, — następnie jeden wiek do drugiego niepodobny, a nasz, to panie dobrodzieju, właśnie jest wiekiem dekadentyzmu, ateizmu, kosmopolityzmu, melancholii, panamy i winta. W czasie, o którym opowiadam, Panama wprawdzie jeszcze nie nastała, ale wint już panował. Rzadki też bywał i bywa w Dworkach taki dzień, żeby choć parę osób z sąsiedztwa lub z pobliskiego miasta nie przyjechało, a nie rzadko zjeżdża się kilka, albo kilkanaście. Grywają do godziny drugiej, trzeciej po północy, poczem rozchodzą się do snu, z którego powstają około południa. Na skróconej w ten sposób przestrzeni dnia mieści się jednak mnóstwo rzeczy wyśmienitych, jako to: wice-śniadanie, śniadanie, obiad, podwieczorek, wieczerza, wice-wieczerza. W przestankach trochę rozmowy, trochę fortepianowej muzyczki, w piękną pogodę spacer, a zresztą — najmilszy ze wszystkiego, wint. Wszyscy, ilu nas tam bywało, z wyjątkiem pana Dorszy, lubiliśmy go bardzo, ale pani Januarowa najbardziej; bo kobieta zawsze gdy co lubi, albo czego nie lubi, to już nie żartem. Siostra moja, Idalcia, raz, śmiejąc się, powiedziała:
— Ten wint to kochanek Izy!
I prawdę powiedziała. Niema na świecie człowieka, któryby nie potrzebował wyekspensować na jakikolwiek przedmiot swojej energii i uczuć, a pani Januarowa nie ekspensując ich wiele na nic i na nikogo... chociaż, gdyby ten najzacniejszy pan Dorsza przy całym rozumie swoim nie był głupi, to może... Ale o tem potem. Dość, że nasza kochana i miła gosposia w Dworkach naprawdę nie była wcale gosposią. W pokoju panny Róży stała na komodzie skrzynka pełna kluczów, na stole leżały rachunkowe książki. Często w czasie rozmowy, albo i gry w karty, zdarzyło się wypadkiem spojrzeć przez okno. Deszcz, szaruga, błocko, albo śnieg, mróz, zawierucha taka, że całe powietrze szumi, wyje i świszcze: a kobiecina wątła, w szarej sukni, w watowanym kaftanie, biegnie przez dziedziniec do śpichrza, pralni, piekarni, mleczarni, do oficyny z kuchnią i do tej, w której się znajdują pokoje dla gości. Za nią ślad w ślad czasem kucharz z rondlami, czasem praczka z koszem pełnym bielizny, czasem inni służący rozmaici. Raz, widząc ją biegnącą tak po śniegu, zauważyłem, że przy czarnym kaftaniku ma coś mocno różowego. Aż tu i ktoś inny, przez okno patrzący, spostrzeżenie wyraził:
— Czy to panna Róża dwa różowe tulipany ze śniegu wyrwała i niesie?
Młodsza z domowych panienek, blondyneczka, Marynia, smutnym głosikiem objaśniła:
— Ej nie, to u cioci ręce takie czerwone od chłodu. Biedna ciocia!
A nasza kochana pani Januarowa, która właśnie w tej chwili na zielonym stoliku koronkę rozkładała, rozmowę tę usłyszawszy, rzuciła spojrzenie na swoją rączkę dość dużą, lecz jak mleko bieluchną, jak pączek tłuściuchną, pierścionkami świecącą, prawdziwie apetyczną rączkę dobrze wykarmionego leniuszka.
Przed wszystkiemi, tak licznemi w tym gościnnym domu, zasiadywaniami do stołu panna Róża uwija się po jadalni, dozoruje nakrycia, dyryguje lokajami, co moment na zegarek patrzy. To też gdy, z panią domu na czele, goście wchodzą do obszernej i wyelegantowanej sali, na stół nakryty aż miło spojrzeć: takie na nim wszystko porządne, staranne, przyozdobione, wyelegantowane. Najemne ręce nigdy-by tego nie dokazały, aby codziennie i tyle razy na dzień tworzyć takie arcydzieła porządku i dobrego gustu. Twórczyni zaś tych arcydzieł siada sobie cichuteńko przy samym końcu stołu i milczy jak ryba. Gwarzymy, bywało, wszyscy; śmiejemy się; zajadając i popijając smaczne rzeczy, wpadamy w złote humory: a ona je tyle, co ptaszek, dziobnie czasem coś z talerza i zaraz sztućce odkłada, a oczami albo ruchy lokajów śledzi, albo, przekonawszy się, ze usługa idzie jak najlepiej, utkwi je w talerz i siada zamyślona, jak by wcale do tego świata nie należała. A właśnie wtedy wzrok mój, nie wiem jaką siłą pociągany, nieraz zwracał się ku niej. Czy żal mi jej było? Czy ciekawość mię brała: co też ta kobieta czuć i myśleć może? Czy przypominał mi się jej dawny narzeczony, ten przystojny, miły, majętny Bronek? Lecz nieznacznie przypatrywałem się gładkim pasmom czarnych włosów, które ocieniały jej czoło, zawsze nieco pochylone i, jak pajęczyną, drobnemi zmarszczkami osnute, a w delikatnym owalu policzków, w długości opadających na nie rzęs czarnych, w zarysie warg cierpliwie zamkniętych, dostrzegałem widoczne jeszcze przetrwałości dawnej urody. Gdyby ją tak ktokolwiek odchuchał, rozweselił, uleczył, ładnie ubrał, jeszcze niejedna o wiele młodsza schować-by się przed nią mogła. Tym czasem jednak coraz więcej chudła i żółkła; a ponieważ nasza pani Januarowa coraz większą nieżyczliwość jej okazywała: więc dla wszystkich stawała się coraz mniej dostrzegalną, aż nakoniec ja jeden tylko spostrzegałem jeszcze, że żyje na świecie i to ukradkiem.
Nikt oprócz mnie i siostry mojej, Idalci, nie wiedział o przyczynie i nieżyczliwości, która dla tej, nic nie znaczącej osóbki, powstała w sercu powszechnie szanowanej i kochanej pani domu. Otóż przedewszystkiem powiedzieć muszę, że okolica nasza, dzięki zbiegowi pomyślnych okoliczności, jest dotąd wyjątkowo bogatą w obywatelstwo wiejskie zamożne i posiadające mnóstwo zalet towarzyskich i innych. Ale jak topól włoska nad wysokie nawet lipy i klony, tak nad sąsiadów swoich wysoko w górę wystrzeliwa pan Seweryn Dorsza; bo o czem tylko zamarzyć, znajduje się w tym człowieku: piękność postawy i twarzy, inteligencya wyższa, kryształowa, proszę państwa, uczciwość i zacność, a do tego duży, formalnie już pański majątek. Z blasku czarnego oka i ze śniadej cery nikt-by w nim pięćdziesiątki nadchodzącej, albo już i nadeszłej, nie odgadł; a choć siwizna srebrzy się gdzieniegdzie we włosach kruczych i na czole zebrało się trochę zmarszczek, kobiety utrzymują, że mu to tylko uroku dodaje, świadcząc o wielu myślach pracujących w tej pięknej głowie i o cierpieniach, które przebyć musiała, lecz pod niemi się nie ugięła, ta silna postać męska. W domu swoim pan Dorsza posiada bibliotekę, obrazy, różne inne drogocenne i rzadkie rzeczy; w majątkach gospodaruje znakomicie, a sąsiadom służy wszystkiem, co ma: radami, książkami, pieniężnemi pożyczkami i t. d. Sąsiedzi w zamian szanują go bardzo, ale żeby bardzo kochali, to nie powiem. Bo kto do serc ludzkich rzeką Cnotą płynie, nie dopłynie. Prosta do nich droga i najpewniejsza, na gospodę. Wesołość i na wielkie miasto Pospolitość. Przytem różnice gustów bardzo często miłości na przeszkodzie stoją. Pan Dorsza wiele rzeczy, które sąsiedzi jego lubią, nie lubi, i odwrotnie. Sztywny nieco, zawsze czemś bardzo zajęty, rzadko z kim zaprzyjaźnia się i spoufala. Więc jednych onieśmiela, innych nudzi, innym jeszcze w zabawie przeszkadza. Jednak pomimo to nikt nigdy złego słowa o nim nie odważył się powiedzieć, a znajomość z nim wszyscy poczytują za szczyt, — to raz, a powtóre, za źródło ratunku w złej przygodzie.
W Dworkach pan Seweryn bywał nie często i zachowanie się jego w tym powszechnie lubionym i poważanym domu było dość niezwykłe. O ile my wszyscy admirowaliśmy p. Januarową za jej okazałą figurę, świeżą cerę, mądry sprycik i wyborne granie w winta, o tyle on okazywał się dla niej zupełnie obojętnym. Grzeczność wszelką zachowywał, naturalnie, ale więcej nic a nic. Rozmawiał z nią jak najmniej i bez upodobania, a co już nam w głowach pomieścić się nie mogło, to, że witając się z nią i żegnając, w rączkę jej nie całował. Weźmie, bywało, tę bieluchną i tłuściuchną rączkę i, ledwie dotknąwszy, wypuści ze swej ręki. A ona aż drży z chęci, aby surowe jego usta pocałunek na niej złożyły — może dlatego właśnie, że surowe i do pocałunków nieskłonne.
Razu jednego siadaliśmy do obiadu, gdy przed gankiem zatrzymał się powóz pana Dorszy. Patrzę ja, aż nasza pani Januarowa oblewa się takim rumieńcem, jakby kto garnek kipiątku na nią wylał; aż czoło, uszy i szyja stanęły w ogniu. Wnet przecież to minęło i gdy szanowny sąsiad, zaproszony do stołu, naprzeciw niej miejsce zajął, siedziała jakoś taka onieśmielona, milcząca, inna niż zwykle, jakby nam ją kto odmienił. Przez cały obiad ani razu, mówiąc, dumnie główki w tył nie odrzuciła, ani jednego ładnego grymasiku nie zrobiła, żadnej przestrogi mężowi nie udzieliła; bo zazwyczaj przestrzegała go z cicha, ale często. Gdy puszczał się z kimś w niezwykłą serdeczność, szeptała: Janusiu, bez tych fikcyi! albo: bez tych czułości! Gdy chciał nożem dopomódz sobie w jedzeniu, prawie do ucha mu mawiała: Janusiu bez noża! Gdy nad podawanemi potrawami zaczynał czynić dodatnie albo ujemne uwagi, prosiła: Janusiu, nie przy gościach! A w obecności pana Dorszy nic: ani dumy, ani grymasików, ani przestróg mężowi, ani przekomarzania się z biesiadnikami — o sposób, w jaki dziś który w winta zagrał; o to, czy ten w tamtej, a tamta w tym kocha się albo nie kocha; o to, czy sąsiadka, o której mowa, ubiera się jak księżna, czy jak koczkodan. Milczy, oczki spuszcza i — patrzcie państwo! — raptem o książkach mówić zaczyna. Głupstwa plecie, jednak plecie, bo wie, że pan Dorsza literat wielki, więc choć małą literatką okazać mu się pragnie. Po obiedzie w winta grać nie chce; męża do kart sadza, a sama z panem Dorszą rozmawia. Trzeba przecież, aby ktokolwiek z gospodarzy zabawiał gościa, który sam jeden z całego towarzystwa w karty nie gra. No, myślę sobie, jeżeli nasza p. Januarowa partyjki się wyrzeka, to już chyba... Ale, cóż dziwnego? Pan January gdy przed panem Sewerynem stanie, to jakby krzak jałowcu przed silnym dębem siadł. A zresztą któż zgadnie, co czasem jednego człowieka ku drugiemu pociągnie? Błysk oka, czy kształt postaci? Dźwięk głosu, czy z za zwyczajnych osłon wyraźniejsze mrugnięcie duszy? Dość, że Idalcia znalazła raz w ogrodzie tę naszą biedną panią Januarową całą we łzach. Mądra, zdaje się, kobiecina, a przyszła i na nią kolej zwykłej głupoty ludzkiej. Nie zważa na to, że łzy piękności szkodzą, i płacze!
— Czemu ja jego, mówi, przed wyjściem za Januarego nie poznałam! Czego ja tak śpieszyłam się z wyjściem za mąż! Gdybym poczekała, spotkalibyśmy się wolni oboje!
Ani wątpiła, że gdyby nie była mężatką, onby ją pokochał i wziął za żonę. Pod względem podobania się mężczyznom była bardzo pewną siebie i w znacznej mierze miała słuszność; bo takie jak ona niewiasty największy urok na płeć męską wywierają. Odalisy!
— On taki srogi, powiada dalej: nigdy nie zechce okazać, że zakochał się w mężatce! Mniemała, że pan Seweryn przez surowość zasad tai się z miłością dla niej, i ta właśnie, jak mówiła srogość, była dla jej śniegów słońcem roztapiającem.
— Bo co mi z tych ślamazarników, którzy przedemną skaczą jak wróble na sznurkach! Mam i bez nich jednego już takiego! Ten — to mężczyzna!
Nie każdy wie, ile różnostronnej, szczerej prawdy, naturalnej, wyższej, mieści się w takim wykrzykniku kobiety: „Ten — to mężczyzna.“
Nakoniec, ni stąd ni zowąd, przyczepiła się do panny Róży.
— Wiesz, Idalko — zwierzała się przed moją siostrą — to ta flondra ogaduje mię przed nim, jestem pewna, że ogaduje — i zraża go do mnie!
Wyrażenie było niezbyt wykwintne, ale w rozmowach poufnych pani Iza dość często podobnych używała. Idalka we flondrze domyśliła się panny Róży.
— Kiedyżby miała czas na ogadywanie? — zaprzeczyć spróbowała — zawsze tak krótko z sobą rozmawiają.
— Jednak rozmawiają! Ile razy przyjedzie, zawsze z nią choć trochę porozmawiać musi i, czy uważałaś? przy powitaniu i pożegnaniu w rękę całuje ją zawsze! U stołu też ciągle zwraca się do niej. Jakieś takie uszanowanie nadzwyczajne ma dla niej, i więcej niż uszanowanie, wprost sympatyę. I za co tej starej pannie takie uszanowanie okazywać? Jakim sposobem dla takiej zmokłej kury można mieć sympatyę?
— Cóż dziwnego, moja Iziu! Znają się od bardzo dawna!
Pani Januarowa aż piąstki ścisnęła z oburzenia.
— Głupstwa pleciesz, moja Idalciu! Znają się. Pomiędzy człowiekiem z takiem stanowiskiem, jak on, a taką pchłą, jak ona, nie może być żadnej prawdziwej znajomości. Głową kiwnąć to już musi, bo przecież i ona jest niby-to kobietą, ale zresztą i spojrzeć mu na nią nie warto!
Spoglądał jednak, i czasem, gdy oczy jego, pomimo niepierwszej młodości pełne blasku i głębi, spoczywały na delikatnym owalu jej twarzy, któremu gładkie pasma czarnych włosów dodawały jeszcze bladości i ciszy, okazywał się w nich wyraz medytacyi, pełnej dobroci, litości i smutku.
Raz w czasie bytności pana Dorszy w Dworkach, pani Januarowa, wbrew zwyczajowi swemu, w obecności jego do kart zasiadła. Tak się jakoś złożyło, że musiała to uczynić. Gość niegrający w karty rozmawiał z młodziutkim synem p. Januarego i młodszą z dwóch córek, bo starsza już odrazu, z upodobaniem grywała w winta. Po upływie jakiegoś kwadransa pani Januarowa niespokojnie obejrzała się po salonie i siedzącego przy oknie pasierba z żywością zapytała:
— A gdzie pan Dorsza?
Student spojrzał w okno i odpowiedział:
— Z ciocią Różą w kasztanowej alei chodzi i rozmawia.
Było to na wiosnę. Kwietniowe słońce osuszyło ziemię, trawy zieloną szczotką dobywały się na całej przestrzeni ogrodu, którego wspaniałe aleje zaczynały zielenić się od rozwierających się pąków i młodych listków. Przy pierwszej sposobności zbliżyłem się do okna i zobaczyłem istotnie parę ludzi zwolna przechadzających się po jednej z alei. Z powodu odległości nie dostrzegłem ani gestów ich, ani wyrazu twarzy, tylko za blado-zieloną koronką gałęzi widziałem jak obok wysokiej, silnej postaci p. Seweryna, nakształt wątłego cienia, przesuwała się szara sukienka panny Róży.
Pani Januarowa odezwała się do męża:
— Janusiu, zadzwoń!
A do lokaja, który dzwonkiem przywołany, wszedł natychmiast, rzekła:
— Powiedz pannie Róży, żeby kazała podwieczorek podawać.
Zwykła podwieczorkowa pora jeszcze nie była nadeszła, ale gościnna pani domu zatroszczyła się widać, aby goście nie uczuli się głodnymi. Niebawem też do salonu wszedł p. Seweryn, trochę chmurny, a jednocześnie powóz jego zajechał przed okna domu.
— Pan już odjeżdża! — zawołała pani Januarowa, widocznie zalterowana.
Pomimo próśb obojga gospodarstwa domu, na podwieczorku nawet nie chciał pozostać i — odjechał. Nie byłoż widocznem, że przyjeżdżał tylko dlatego, aby z tą starą panną o czemś pomówić? Ona zaś, gdyśmy do sali jadalnej weszli, kończyła coś na stole ustawiać; spostrzegłem, że szczupłe ręce jej drżały i na bladych policzkach miała słabe rumieńce. Ale nigdy nie zapomnę wyrazu oczu p. Januarowej, gdy ogarniała spojrzeniem tę pochyloną nad stołem głowę. Żarzyły się te błękitne i zazwyczaj trochę senne oczy, piekły, gryzły, nienawidziły. Przedtem już, w drzwiach jadalni, szepnęła do Idalci:
— Pan Dorsza ślicznie sobie przyjaciółkę dobrał! Bardzo stosowna para! Sympatya umieszczona bardzo właściwie i... szczęśliwie!
Siadając do stołu, głośno odezwała się do męża:
— Janusiu, wiesz o nowinie? Pan Seweryn Dorsza oświadczył się dziś o rękę panny Róży!
Nasz poczciwy p. January wytrzeszczył zrazu swoje wypukłe, spłowiałe oczy; lecz chcąc zasłużyć się żonie, od dość dawna nadąsanej i dla niego zobojętniałej, w ton jej uderzył.
— A winszuję! — w sposób żartobliwy mówić zaczął — winszuję kuzynce! Bardzo rad jestem! Nareszcie! No, już i pora! Kiedyż wesele?
Jakby na dane hasło, zewsząd posypały się żarty. Zygmuś przyskoczył i, pieszczotliwie p. Różę obejmując, wołał:
— Zatańczy ciocia ze mną na swojem weselu walczyka? A może teraz spróbujemy... dla wprawy!
Starsza z panienek śmiała się:
— Ciotka nam młodym świetną partyę odbiera!..
Siostra pani Januarowej, niezła nawet kobiecina, ale zawsze czegoś dla siebie i mnóstwa dzieci swoich od Izi potrzebująca, z cieniutkim śmieszkiem wołała:
— No, panienki, nie desperujcie nigdy! Widzicie, że i do stu lat nie trzeba jeszcze tracić nadziei!
A mąż jej grubym basem i ohydną francuzczyzną huczał:
Mie wo tard ke jamais! Szakiun truf son szaken!
Pan January, ucieszony uciechą żony, która zanosiła się od śmiechu, trochę gapiowato, bo bez rzeczywistej ochoty zapytywał:
— Jakże to było? Jakże to było?
— Jak było? — powtórzyła p. Januarowa i, ślicznemi rączkami odpowiednie gesty robiąc, prawiła:
— Poetycznie, idealnie... o zachodzie słońca, w kasztanowej alei... pomiędzy młodymi listkami przechadzała się młoda para...
— Młoda, to prawda! Il fo ke la żenes se pas!
— Żeby tylko od tego wieczornego spaceru katarów nie podostawali!
— Fi! katar i miłość! Niedobrana para!
— I pomiędzy ludźmi bywają pary niedobrane!
— Jak Boga kocham, ani ja, ani siostra moja Idalcia, nie należeliśmy do tego chóru. Co za ochota ni z tego, ni z owego, tak na kogoś napadać! Przytem widziałem dobrze, jak p. Róża przy pierwszem odezwaniu się p. Januarowej, podniosła na nią oczy ogromnie przelęknione. Nie rozumiałem co mogło być przyczyną tak silnego przestrachu; ale jakoś żal mi się jej zrobiło. Potem, gdy przekonała się, że są to jedynie żarty, oczyma tylko z pod długiej rzęsy błysnęła, zarumieniła się bardzo mocno i wnet uspokojona poczęła układać w koszyku ciastka, które Zygmuś, do tańca ją niby porywając, rozsypał. W tym błysku oka i w tym rumieńcu wystrzelił na świat gniew, lecz wnet powściągnięty, zniknął, zostawiając tylko po sobie na spokojnie zamkniętych ustach uśmiech bardzo zagadkowy. Możnaby mniemać, że śmiała się w duchu z tych, którzy się z niej wyśmiewali: jednak zarazem i cierpiała. Powieki jej drgały, jak bywa zawsze, gdy ktoś z całej siły powstrzymuje się od płaczu.
— Czy widzą państwo jaka łuna na niebie? Pożar, czy co! — zawołałem, wskazując na okno.
Idalcia zrozumiała mój zamiar i do okna skoczyła.
— Czy nie Koziołki panu palą się, p. January?
Oboje państwo Januarostwo byli już u okna. Koziołki były ich folwarkiem, o parę wiorst od Dworków odległym. Powstało zamieszanie, przyglądanie się niebu, sprzeczka i ostatecznie przeświadczenie, że łuna, którą wziąłem za odblask pożaru, była tylko wyjątkowo ognistym odblaskiem zachodu słońca. Żarty sypnęły się z kolei na mnie. W ogóle, w Dworkach panowało upodobanie, czy moda, wybierania kogokolwiek z obecnych za cel żartów. Tego lub owego, tę, lub ową, prześladowano, to zakochaniem się, to nieumiejętnem graniem w winta, to młodością, to starością, to złymi interesami majątkowymi, albo sercowemi niepowodzeniami. Dowcipy strzelały jak rakiety, śmiechy toczyły się jak gamy. Pacyenci, chcąc nie chcąc, śmiali się wraz z innymi, oczyma i myślą poszukując wśród otaczających: kogoby tu co najprędzej na następcę swego wykierować. I nic dziwnego. Dobrobyt, panie mój dobrodzieju, kompletny, czasu wolnego właściwie tyle, ile go od rana do nocy upływa i towarzystwo domowe, oprócz gości prawie ciągłych, dość liczne.
Zygmuś był ładnym, zgrabnym chłopakiem, trochę zanadto przez ojca i macochę rozpieszczonym, bo pani Januarowa przed innemi dziećmi go faworyzowała i z jego przyczyny wpadała nawet czasem w fikcyę, czy w czułości. Nie należy jednak przypuszczać, aby tu było coś podobnego do historyi Fedry i Hipolita. Broń, Boże! Nasza pani Januarowa była zbyt rozsądną, aby aż takie awantury greckie wyprawiać. Tylko miała do Zygmusia słabość, a kiedy kobieta ma do kogo słabość, to, panie dobrodzieju, zwiń chorągiewkę z zapytaniami: a za co? a dlaczego? a do czego to dąży? i t. d. Ma słabość i kwita: więc pieści, lula, czem tylko może osypuje, wychwala, a jak ostatecznie gagatek na tem wyjdzie, głowy sobie tem nie zawraca. Co się tycze pedagogiki, to można powiedzieć, że naszej kochanej pani Januarowej ona w głowie nawet nie postała; więc wciąż dudniła mężowi nad uchem: daj Zygmusiowi pieniędzy! poślij Zygmusiowi więcej pieniędzy! a gdy uczeń, potem student, do domu przyjeżdżał, wymyślała dla niego różne przysmaczki, zabawki, siurpryzki. Zygmuś zaś, jak każdy grzeszny człowiek, smaczne kąski życia z natury już lubiący, przytem żywy, wrażliwy, umizgalski, do nauk zdolny, lecz i do zabawy skory, pełnemi nozdrzami wciągał w siebie rozkoszną atmosferę domową i, wyjeżdżając do szkół, potem do uniwersytetu, brał z sobą tak znaczny jej zapas, że czem innem żywić się ochoty mu już nie dostawało. Otóż w gruncie rzeczy, nie można powiedzieć, aby ten miły pustak nie lubił panny Róży, która go w czasie wdowieństwa p. Januaarego i potem jeszcze hodowała i pieściła. Owszem, podbieży czasem do niej, pieszczotliwie w oczy spojrzy, kilka słów uprzejmych przemówi; tylko że w dłuższe rozmowy z nią to się nie wdaje, bo macocha nie lubiałaby tego: i jakąż przyjemność takiemu młodzieńcowi rozmowa z taką starą panną sprawićby mogła? Raz, kwiatek jakiś, który w ręku trzymał, do szarego stanika jej przypiął i wychwalać zaczął, że bardzo jej z kwiatkiem tym do twarzy. Wszyscy w śmiech! Naturalnie, bo czyż jej cokolwiek mogło już być do twarzy! Innym razem, gdy, zajęta przyrządzaniem sałaty, stała plecami do całego towarzystwa obrócona, zakradł się i zręcznie parę szpilek z włosów jej wyciągnął. Wtedy stało się coś osobliwego. Cudne to były włosy. Gdzieniegdzie wiła się w nich nić srebrna, zresztą czarne jak atrament, gęste i bardzo długie, rozsypały się po plecach, spadły poniżej kolan i całą tę wątłą, szarą postać okryły lśniącym płaszczem atłasowym. Posiadaczka tych cudów obejrzała się zrazu z przestrachem; potem błysk gniewu przemknął po ciemnych źrenicach i zaraz zgasł, rumieniec wytrysnął na chude policzki i zaraz zniknął; pośpiesznym ruchem w obie dłonie włosy zgarnęła, z tyłu głowy w węzeł skręciła, szpilkami, które Zygmuś jej zwrócił, przypięła i ze spokojnie pochyloną głową, sałatę przyprawiać kończyła. A dokoła stołu śmiech ogólny.
— Jezus Marya, żeby aż tyle włosów na głowie nosić! Czyż to warto, kiedy ich nikt nie widzi?
Istotnie, nikomu dotąd do głowy nie przyszło zwrócić uwagę na to, jakie panna Róża ma włosy.
— Po co cioci takie włosy? — szczebiotała starsza z panienek, panna Kamila. — Niech ciocia mnie je odda: to przynajmniej zdadzą się na cokolwiek!
— Chętnie, moja Kamilko, uczyniłabym to, gdybym mogła — obojętnie odpowiadała p. Róża, siadając na swojem ostatniem miejscu przy stole.
— O, co w to, to nigdy nie uwierzę! — zawołała pani Januarowa. — Nikt nie rozstaje się chętnie z pamiątkami dawnych czasów.
A szwagier, nasz dowcipny i zarówno wesoły pan Faustyn, figlarnie ku pannie Róży mrugając i znacząco chrząkając, podjął:
— Chyba ktościś... ktościś... hm, hm, co to ja wiem, a p. Róża rozumie, długich włosów u kobiet nie lubi. W takim razie trzeba je ostrzydz, trzeba, bo lepiej mieć pięknego męża, niż piękne włosy.
Ten sam pan, nie najgorszy nawet człeczyna, tylko taki sobie totumfacki, który, często na dworze królowej-siostry przebywając i od szwagra pożyczek pieniężnych potrzebując, rad był choć facecyami wywdzięczać się dobrodziejom, gdy wszyscy przy stole siedzieli, przyszedł z ogrodu z przekwitłą, nawpół już z liści opadłą różą w palcach. W granatowej marynarce i białym muślinowym halsztuku, trochę siwy, trochę łysy, z okrągłą twarzą, mocno od upału zaczerwienioną, przeszedł wzdłuż całą salę jadalną i razem ze zwiędłym, zżółkłym kwiatem przed talerzem panny Róży w szklance umieścił. Przytem z pociesznym dygiem i umizgiem, rzekł:
Ski se resampl, s’asampl!
Wszyscy w śmiech! W jej źrenicach znowu błysk nagły, szybko pod spuszczonemi powiekami ukryty.
Z grzecznością kobiety, przyjmującej od mężczyzny drobną przysługę, odpowiedziała:
— Dziękuję panu.
Dokoła znowu śmiech.
— Żeby tak bardzo było za co dziękować, to nie powiem!
— Jeżeli ciocia życzy sobie, to ja po obiedzie cały bukiet takich kwiatów cioci przyniosę!
— Przynieś i postaw przed portretem Mickiewicza.
— Albo lepiej przed szafką z książkami!
Portret, jak portret, uchodził jeszcze, bo pomimo rozsądnej atmosfery dom ten napełniającej, tak wielkiego imienia do żartów używać nikt nie miał ochoty, ani może śmiałości; lecz szafka z książkami dawała temat do wielu facecyi. Powiadano, że była wypchana poezyami, na cały pokój pachnącemi.
— Wchodzę do pokoju panny Róży — opowiada pani Januarowa — cościć pachnie! Co to? Konwalie, mirt, ananas...
— Tymianek, lilia, hiacynty — podpowiada ktoś bieglejszy w nomenklaturze botanicznej.
— Jakiś bardzo staroświecki zapach! Coby to mogło być? Szukam i przekonywam się, że to przez szczeliny szafki tak pachnie — poezya!
Czasem zapytywano pannę Różę: czy dlatego ma zaczerwienione oczy, że późno w noc czytała poezyę? Ilekroć pani Januarowa uczuła się niezadowoloną z jakiego szczegółu gospodarskiego, ze wzruszeniem ramion i swoim ładnym grymasikiem mawiała:
— To poezye temu winne!
Raz nawet pan January, rozgniewawszy się za niedość dobrze przyrządzony pasztet do śniadania, ze spojrzeniem rzuconem w stronę panny Róży krzyknął:
— A wszystko to z powodu tych poezyi!
Raz też z powodu tych poezyi zaszła scena, o której, wspominając, rumienię się, nie na twarzy, proszę państwa, ale w duszy. Było tak. W Dworkach oprócz domowego towarzystwa znajdowały się tylko cztery przyjezdne osoby: siostra p. Januarowej z mężem i ja z Idalcią. Byliśmy więc w swojem kółku i zauważyliśmy, że nasza kochana p. Januarowa czuje się jakoś bardzo niedobrze. Nie żeby była — broń Boże — chorą: owszem, nigdy zdrowiej i świeżej nie wyglądała; ale jakaś irytacya, zły humor, nieukontentowanie ze wszystkich 1 ze wszystkiego. Męża raz po raz przestrzegała; na pasierbicę, to już wprost co moment fukała; w winta grała jak najgorzej i za własne omyłki mnie biednemu parę razy porządnie głowę zmyła. Gdyby nie uszanowanie należne dla damy z takiem stanowiskiem w świecie, tak ładnej i gościnnej, powiedziałbym, że była wściekła. Mój Boże! Taka ładna, majętna, rozsądna kobieta i — wściekłość! To, poprostu, zepsuta linia! Szkoda, ale cóż robić, skoro doskonale prostych linii pomiędzy ludźmi znaleźć niepodobna. Ściana będzie prostą, drzewo czasem będzie prostem, drożyna w ogrodzie, gdy ją ogrodnik pod sznur wytknie, prościutko przerznie murawę. A człowiek — nie! Żeby tam nie wiem jak był rozsądny, zastanawiający się, unikający fikcyi, zawsze znaleźć się musi coś takiego, co jego linię w jedną, lub drugą stronę wykrzywi. A najwięcej namiętność, najwięcej, panie dobrodzieju, namiętność... Tak i tu było: wbiła sobie kobieta ćwiek w głowę; tego pana Seweryna, który jak nie przyjeżdżał, tak nie przyjeżdżał, i drugi jeszcze ten, a to, że panna Róża temu winna, bo ją przed nim ogadała... tam, wtedy, po kasztanowej alei z nim chodząc, ostatecznie ogadała. Przytem Idalcia szepnęła mi przy sposobności, że Izi czułości pana Januarego okropnie się już przykrzą. — Czuli się do mnie coraz więcej — opowiadała powiernicy — a ja o tamtym myślę! Więc mnie wszystkie złości i desperacye ogarniają!
No, naturalnie; ale z drugiej strony było w tem trochę kobiecego marzycielstwa. Czułości przykrzą się? — dobrze; a Dworki z przyległościami? Jakkolwiekbądź, późno w wieczór po wieczerzy, gdyśmy skończyli ostatniego na dziś ruberka, p. Januarowa oddaliła się z salonu i, po kilku minutach powróciwszy, cała w ogniu i w śmiechu przed nami stanęła. Śmiała się, a z oczu i nawet ze śmiechu iskry sypać się zdawały.
— Chcecie państwo literatkę zobaczyć? Prawdziwą literatkę? Żeby jej nad uchem wystrzelić, nie usłyszy: taka zaczytana! Dlatego to przekąski dotąd nam nie podano. Komedya! Chodźcie państwo, chodźcie tylko zobaczyć!
Tak bardzo prosiła, żeśmy wszyscy wstali i poszli. Pan January mruknął zrazu:
— Dajżeż pokój, tylko! Co tam ciekawego?
Ale ona odpowiedziała:
— Mój Janusiu, tylkoż bez tych kaprysów! — Więc także wstał i poszedł. Przeszliśmy jadalną salę, inny jeszcze pokój, i inny jeszcze, aż znaleźliśmy się przed otwartemi drzwiami pokoju panny Róży. — Nic osobliwego. Ściany oklejone pstrem obiciem, łóżko biało zasłane pod ścianą, skrzynka pełna kluczy na komodzie, w kątku oszklona szafka z książkami... ta sławna! — i tylko jedna rzecz uderzająca: głęboka cisza. W tym domu gwarnym, od rana do wieczora rozlegającym się brzękiem szkła i talerzy, rozmowami, śmiechami, gościnnemi powitaniami, wintowymi wykrzyknikami, pokój ten wydawał się oazą takiej ciszy, że słychać było jak za oknem stara topól w wietrze nocnym liśćmi szeleściła. W tej ciszy i w tym szeleście, jak raz naprzeciw drzwi, w którym stanęła wesoła nasza kompania, wisiał na ścianie sporej wielkości portret Mickiewicza i przy stole, w łagodnem od błękitnawej zasłony świetle lampy, siedziała panna Róża. Profilem ku nam zwrócona, z łokciem o stół opartym i czołem trochę na dłoń pochylonem, oczy miała utkwione w leżącej przed nią książce. Drobne jej wargi były spokojnie zamknięte, profil z wypukłością bladej kamei odrzynał się na tle błękitnawego światła, które pogłębiało czarność włosów i dawało srebrny połysk wijącym się wśród nich białym niciom. Była tak zatopiona w czytaniu, że nadejścia i szeptów naszych zrazu nie usłyszała. Prawda, że szeptaliśmy bardzo pocichu.
— A co? nieprawdaż, że dla malarza model na literatkę!
— I jaką! o bożym świecie, czytając, zapomniała!
— A jakie księżycowe światło u siebie urządza!
— „Już księżyc zaszedł, psy się uśpiły“...
— Tylko że „Filon“ to już pewnie żaden nie klaśnie za borem!
— Kto wie! Ja może coś w tym rodzaju wiem!
— Ciekawość, co ona takiego czyta?
— Pewno coś czułego!
— „Maryo, czy ty mię kochasz, bo masz taką postać“!...
— A może Darwina, o pochodzeniu człowieka od małpy?...
Autorem ostatniego konceptu był szwagier p. Januarowej, która parsknęła śmiechem; ktoś inny zaśmiał się też głośno. Wtedy dopiero panna Róża, jak ze snu obudzona, drgnęła, ku nam twarz obróciła, a ujrzawszy trzódkę baranów we drzwiach stłoczoną, szybko z krzesła powstała.
— Czy czego trzeba?
— Niczego, niczego nam nie trzeba! Jesteśmy tylko zaciekawieni, w czem panna Róża tak głęboko się zaczytuje?
— Czy to „Marya“ Malczewskiego?
— A może „Adolf i Marya“ czyli dwoje kochanków nad brzegiem Dniestru?
— Ej nie! Ciuńdziewicz pewno, albo Ćwierciakiewiczowa.
— Po co to kuzynka wiecznie w tych książkach siedzi i tylko powód do żartów z siebie daje! — markotnie zagadał pan January.
Wszystko to mówiąc, wtargnęli do pokoju i otoczyli ją ścisłem kołem. My tylko z Idalcią zostaliśmy we drzwiach i najbliżej nas młodsza z panienek, Marynia. Tamci zaś gadali jak najęci:
— Proszę pokazać, co pani czyta!
— Proszę lepiej trochę nam głośno poczytać!
— Dobry projekt! Niech pani nas zbuduje, panno Różo!
— Albo rozrzewni...
Ona, zrazu, jak bywało zwykle w podobnych wypadkach, oblała się rumieńcem i błyskawicą strzeliła z oka; lecz zaraz spokojnie wzięła ze stołu otwartą książkę. Tylko na cienkich wargach miała ledwie dostrzegalny, ciekawy uśmieszek, który zauważyłem nieraz, a który zdawał się litościwe drwić z tych, co z niej drwili.
— Aha! przeczyta nam pani stroniczkę o Adolfie i Maryi...
— A może o sztuce mięsa z parmezanem...
— Niech państwo już cicho będą! Słuchamy!
— Słuchamy! Słuchamy!
Z takim lekkim ukłonem, z jakim zazwyczaj dobrze wychowana kobieta przystaje na objawione jej żądanie, Róża rzekła:
— Owszem. Jeżeli państwu sprawi to przyjemność, przeczytam.

I głosem zrazu cichym, potem coraz pewniejszym i nabierającym dźwięków wcale miłych i dobitnych, czytać zaczęła:

„W Tobie ja samym, Panie, człowiek smutny,
Nadzieję kładę; Ty racz o mnie radzić.
Nieprzyjaciel mój, jako lew okrutny,
Szuka mej duszy, aby ją mógł zgładzić...
Z jego paszczęki, jeśli, o, mój Boże,
Ty sam nie wyrwiesz, nikt mnie nie wspomoże“.
...„Boże, przed którym tajne być nie mogą
Myśli człowiecze, w Twej stając obronie,
Przed żadną nigdy nie ucieknę trwogą,
Bo szczere serce w Twojej jest zasłonie.
O, sprawiedliwy sędzio, Ty każdego
Sprawnie obdzielasz, wedle zasług jego“...

Nie w takim to ja porządku powtarzam, co czytała, i nie wszystko, chociaż potem psalmu tego próbowaliśmy oboje z Idalcią na pamięć się wyuczyć: ale co pewna, to, że słuchając, staliśmy wszyscy jak głąby, z gębami pootwieranemi. — Bo jakże! W pokoju cicho tak, że słychać jak za oknem topól szumi, parę gwiazd złotych z ciemności nocnej przez szyby zagląda, ze ściany patrzy oblicze Mickiewicza, a w błękitnawem świetle kobiecina wątła i delikatna, z węzłem czarnych włosów z tyłu głowy, z książką w obu rękach, coraz śmielej i piękniej wylewa z bladych ust nuty słowika z Czarnolasu... Powiadam państwu, że fetę nam sprawiła! Zabełkotaliśmy też coś ni w pięć ni w dziewięć, gdy umilkła, i wynieśliśmy się do dalszych pokoi. „Duchom naszym dała w twarz“ i wynieśliśmy się skonfundowani. Tylko przy ogólnem oddawaniu „dobrej nocy“, patrzę ja, co to takiego? Zygmuś i Marynia mają jakieś takie dziwne oczy, omglone i markotne, ni to rozmarzone, ni to zmartwione.
A pan January, tak, aby małżonka nie słyszała, do ucha mi szepnął:
— To ja jej tę książkę na pamiątkę po Bronku oddałem. Zaręczeni byli... a jakże! święta prawda, że byli ze sobą zaręczeni, prawie od dzieciństwa kochali się! Szczęście ją minęło, i potem nigdy się już z żadnem nie spotkała.




Owszem, dowiedzieliśmy się niebawem, że się spotkała, tylko... Ale niechże wszystko po kolei już opowiem!
Po owej rozmowie z panną Różą pod kasztanami pan Seweryn długo do Dworków nie przyjeżdżał. — Wiosna przeszła, lato nastąpiło, Zygmuś oddawna już na wakacye do domu przyjechał, a szanowny sąsiad, tak oczekiwany, przyjeżdżać ani myślał — właśnie może z powodu tego oczekiwania, bo zbyt doświadczony był i rozumny, aby nie spostrzedz w zachowaniu się pani Januarowej tego lub owego szczegółu, z którym — srogim, lepiej mówiąc, surowym będąc — nie wiedziałby co czynić. Jednak pewnego dnia, nakoniec, przyjechał, i trzebaż nieszczęścia, wtedy właśnie, kiedy biedna nasza p. Januarowa była znowu silnie zalterowana, tym razem całodzienną nieobecnością w domu panny Róży. Ta, zrana jeszcze, oznajmiła, że do wieczora w domu nie będzie, klucze powierzyła Maryni i gdzieś sobie poszła. Wszyscy pamiętali, że takie całodzienne wycieczki zdarzają się jej czasem; Marynia utrzymywała, że raz na rok tylko. Rządca powiedział, że spotkał się z panną Różą u brzegu lasu, w którego głębi znikła mu z oczu, co usłyszawszy, pan January sapnął głośno, chrząknął nieśmiało i do żony rzekł:
— Daj pokój, rybko! ja wiem dokąd ona poszła. Niech zdrowa spaceru użyje! Wielka rzecz, że tam raz na rok...
Żona mu przerwała.
— Janusiu, tylko bez tego ujmowania się! Zawsze ujmujesz się za nią. Ta kobieta ma szczęście! Wszyscy kochają się w niej, może i ty także. Trzeba tylko było pierwej serce zbadać, w którą stronę ciągnie, a ja pewno nie stanęłabym do rywalizacyi... z taką! Wiesz gdzie poszła! I ja też wiem! Osiem lat już jestem w Dworkach i co roku tę samą czułą historyę słyszę! Głupstwo! Przypomniała sobie babka dziewic wieczór! W jej wieku należałoby już o tych wszystkich fikcyach zapomnieć! Cały boży dzień dom bez gospodyni, bo przecież Kamilka i Marynia nie będą po kuchniach i spiżarniach latać, ażeby jeszcze ludzie powiedzieli, że macocha je na dziewki folwarczne obraca...
Marynia zauważyła, że wszystko jest zadysponowane i wydane i p. Januarowa zaraz na nią wpadła.
— Ty też buzię za cioteczką otwieraj! Zastąpić ją może potrafisz? Do gospodarstwa dużo ochoty zawsze miałaś, prawda? Hafciki ci w głowie, muzyczka, kawalerowie, nie gospodarstwo! Ja też nie napędzam. Cóż? macochą jestem! Ludzie zaraz powiedzą, że prześladuję, gnębię. Ale ciekawam co zrobisz, jeżeli kto z gości przyjedzie? cioteczka po nocach poezye czytuje, a we dnie po lasach się wałęsa, ty zas kluczami dzwonić tylko umiesz. Niechże kto z gości przyjedzie: zobaczymy, czy jak kluczami podzwonisz, wszystko będzie, jak potrzeba!
Jak raz przyjechał. I któż jeszcze? Sam pan Seweryn Dorsza, którego dom po pańsku urządzony skłaniał sąsiadów do odpowiednich w przyjmowaniu go występów. Teraz już i pan January uczuł się niezadowolonym, że panny Róży w domu niema. Wiedział, że żona i córki do niczego w gospodarstwie się nie mieszają, służba bez dozoru omyłki popełniać może; a takie rzeczy stanowiły dla niego i wogóle w Dworkach kwestyę niemałej, owszem, pierwszorzędnej wagi. Marynia przed zaproszeniem do stołu tak gorliwie kluczami dzwoniła, że aż do różyczki miesięcznej stała się podobną; jednak wystarczało jednego rzutu oka, aby dostrzedz, że melon był źle pokrajany, filiżanki do kawy nie takie jak potrzeba, świeżo przyjęty lokaj, bez białych rękawiczek, może jeszcze i inne tym podobne rzeczy chybione i niedoskonałe. Pan January irytacyę ukrył i tylko głośniej niż zwykle sapał; ukryłaby zapewne i pani Januarowa, gdyby nie znalezienie się samego pana Seweryna, w najwyższym stopniu niestosowne. Zaledwie do podwieczorku zasiadł i właśnie w chwili, gdy ładna gosposia, z pękiem gwoździków w złotych włosach i z najmilszym uśmiechem, zaczęła czynić mu wyrzuty, że tak długo przy tym stole go nie widywała, spojrzał na puste krzesło panny Róży i zapytał:
— Jednej osoby z towarzystwa państwa nie widzę. Może chora?
Zdawać się mogło, że silnie zaniepokojonym czuł się myślą, że może być chorą i to właśnie naszą, tak rozsądną zwykle, panią Januarową z równowagi wytrąciło. Porywczo i bez namysłu odpowiedziała:
— Gdzie tam! zdrowa jak ryba, tylko poszła do lasu z nieboszczykiem narzeczonym romansować!
Gdyby była chwilkę namyśliła się, nie byłaby tych słów wyrzekła, bo przecież wiedziała, co, jak i przy kim mówić wypada, ale krew nie woda: irytacya! W irytacyi natura właściwa człowiekowi wyskakuje z niego jak wilk z lasu. Pan Dorsza skrzywił się jakby go coś we środku ukłuło, bo gburowatości wszelkiej strasznie znosić nie mógł, a pan January, chcąc naprawić niestosowne odezwanie się żony, ubolewającym tonem do sąsiada przemówił:
— To smutna historya... bardzo smutna...
— Znam ją dobrze — odpowiedział pan Seweryn.
— Jest to rocznica dnia, w którym wszyscy pożegnaliśmy odjeżdżającego...
— Wiem o tem — odrzekł znowu pan Seweryn, coraz bardziej zasępiony i sztywniejący.
Panią Januarową ton ubolewający męża i sztywność gościa jak szpilki kłuły. Jednak z wielką słodyczą w głosie przemówiła:
— Mój Janusiu, tak o tem mówisz, jakby ten tragiczny wypadek zaszedł miesiąc albo rok temu. Panna Róża jest już tak... Działo się to tak dawno...
Szwagier wpadł jej w mowę. — Le kier na pa de ryt!
A ja ośmieliłem się wyrazić uwagę.
— Pamięć bywa różną, pani dobrodziejko; jedni pamiętają miesiąc, rok, inni przez całe życie zapomnieć nie mogą.
Pani Januarowa, strzałę morderczą we mnie z ócz ciskając, prędko odpowiedziała:
— Szczególniej, jeśli nic innego do pamięci wpaść nie mogło!
— Owszem, tym razem mogło — odezwał się znowu pan Seweryn.
Pani Januarowa z prawdziwie czarującym uśmiechem do niego przemówiła:
— Przecież odkąd pan Bronisław odjechał, o pannę Różę nikt się nie starał i za mąż wyjść nie mogła.
— Owszem, mogła — powtórzył pan Dorsza.
Ogromnie tem powiedzeniem nas wszystkich zadziwił, bo istotnie o żadnym konkurencie do ręki panny Róży nikt z nas nigdy nie słyszał. On zaś milczał chwilę, namyślał się, a potem łyżeczkę od kawy na spodku położył i tak poprostu, jakby komu dzień dobry mówił, wypowiedział:
— Ja trzy razy oświadczałem się o rękę panny Róży, i trzy razy odmowę otrzymałem.
— Jezus Marya! — podskakując na krześle, jęknął pan January.
Pani Januarowa stała się tak białą, jak obrus na stole; świeże jej rumieńce do kropelki z twarzy zniknęły. A ten najzacniejszy (i najbogatszy!) pan Dorsza najzwyczajniejszym tonem mówił dalej:
— Muszę to państwu opowiedzieć, aby omyłkę usunąć. Panna Róża mogła od lat wielu i dziś mogłaby, gdyby chciała, zostać moją żoną i panią domu w moim Tęczowie. Nie chciała i nie chce. Może wiadomość o przyczynach, które jej wolą kierują, opinię państwa o niej poprawi, w oczach państwa ją podniesie, położenie, które zajmuje tu, polepszy. O to mi idzie tylko...
Do pana Januarego się obrócił:
— Pan dobrodziej przypomina sobie, że z bratem pańskim, Bronisławem, żyłem w przyjaźni serdecznej. Narzeczoną jego znałem; podobała mi się, ale się w niej nie kochałem i tyle tylko, żeśmy stanowili trójkę przyjaciół. Była to trójka romantyków. Mieliśmy wiele wiary, miłości i nadziei; Bronek za nie głową nałożył, ja poszedłem na długo tułać się po szerokim świecie, panna Róża została samą. Powróciwszy z wędrówki, pojechałem zaraz do Dworków, aby dowiedzieć się o losach narzeczonej przyjaciela. Były one podówczas względnie dobre. Z pierwszą panią tego domu w przyjaźni i harmonii żyła, i jakkolwiek przez to, co się stało, przyćmiona, była jeszcze świeżą, kwitnącą...
— Czy była kiedykolwiek kwitnącą? — zapytała pani Januarowa z cicha, bo coś ją w gardle dławić zaczynało. Pan Dorsza, spokojnie na nią patrząc, powtórzył:
— Była śliczną. Nietyle może doskonale piękną, ile pełną wdzięku i życia. Była żywą i wesołą. Pani z trudnością temu wierzy? Prawda; jest ona teraz tylko cieniem samej siebie. Ale nie rzadko zdarza się na świecie, że człowiek długo idzie za samym sobą, jak cień wierny i ciemny pełznie w noc księżycową za wesołym i żwawym człowiekiem. I bywa, że gdy człowiek właściwie już przeminął, cień jego długo jeszcze trwa. Ale w czasie, o którym mówię, panna Róża znajdowała się w kwiecie młodości, a młodość to taki ptak, który z za najgrubszych chmur jeszcze słońca dopatrzy i choć z ołowiem na skrzydłach jeszcze ku niemu wzbijać się próbuje. Uśmiechnęła się do mnie myśl wspólnego z tą kobietą rozpędzenia chmur i wzbijania się ku słońcu. Pokochałem ją i w siódmą rocznicę odjazdu Bronisława, na tem miejscu, na którem ostatni raz go pożegnała — na którem dziś znajduje się zapewne — powiedziałem jej, że uczyni mnie niewypowiedzianie szczęśliwym, jeżeli zechce zostać moją żoną.
— I cóż? I cóż? — zapytywały dokoła stołu głosy, ledwie dyszące od zdziwienia i ciekawości, a pan Seweryn, tonem zwyczajnego opowiadania, mówił dalej:
— Odmówiła. Płakała, dziękowała mi za dobre dla niej uczucia i chęci, ale wciąż powtarzała: nie mogę! Tak kocham go jeszcze, tak nieustannie stoi mi on przed oczyma... tak kocham go, że nie mogę! Potem jeszcze dodała: tak mi go żal, tak mi go żal! I mówiąc to, płakała tak ciężko, jakby łzy z męką niezmierną dobywały się z samego dna jej serca... Odmówiła.
Spuszczonemi powiekami wzruszenie źrenic okrywając, nietylko spokojny, ale trochę sztywny, pan Seweryn do pana Januarego znowu mowę zwrócił:
— A po raz drugi zdarzyło się to wówczas, gdy wieść mnie doszła, że pan dobrodziej w powtórne związki małżeńskie wstąpić zamierza. Byliśmy już oboje, ja i panna Róża, daleko starsi, lecz jeszcze nie starzy. Ja miałem lat czterdzieści parę, a ona trzydzieści kilka. Przyjechałem, znalazłem ją przygotowującą dom na przyjęcie nowej jego pani, i w ogrodzie powtórzyłem to, co przed kilku laty mówiłem w lesie. Przychylnej odpowiedzi pragnąłem nie mniej niż przedtem: owszem, zapewne silniej, bo słońce mego życia przeszło już punkt południowy i rzucać zaczęło na świat smugi melancholijne; czułem zalatujący powiew wieczoru; tkwiło we mnie głębokie i niepozbyte pragnienie stworzenia przed nocą dla siebie i dla niej cichej i ciepłej przystani. Byliśmy zresztą w wieku najlepiej sprzyjającym energicznej, wspólnej pracy, a także tym uczuciom, które głębią i twardością wynagradzają to, co im z zapału młodzieńczego ubyć mogło. Wszystko to przedstawiłem pannie Róży — i tym razem, śmiem pochlebiać sobie, że słowa moje ją wzruszyły. Zdawało mi się, że był moment, w którym wyrazy zgodzenia się na moją prośbę rozlegały się w jej sercu i przemocą na usta wybiedz chciały. Nie wymówiła ich jednak; prosiła o parę dni do namysłu. Po dwóch dniach przyjechałem znowu: znalazłem ją mizerną, pobladłą, tak wyglądającą, jakby z ciężkiej choroby powstała. Ale gdy o decyzyę ją zapytałem, wzrok jej błagał mnie o przebaczenie, a głową przecząco wstrząsała, długo mówić nie mogąc. Potem, mówiła, że gdyby Bronek umarł był w sposób zwyczajny, to może... ale tak!... „Jemu śmierć przedwczesna i męczeńska, a mnie życie szczęśliwe: cóż to za sprawiedliwość! Nie mogę! To mój święty! Nie odstąpię go nawet dla najlepszego z ludzi”. Było to już coś innego, niż wprzódy. Oblubieniec namiętnie kochany, uległ metamorfozie; fale tęsknot i myśli przekształciły go w świętego, a dusza, umiejąca czcić i rozumieć świętość, nie chciała wyrzucić jej z siebie w zamian ziemskiego szczęścia, którego jednak pragnęła. Z umarłymi walczyć trudno. Odjechałem zwyciężony.
Niepodobna mi nawet wyobrazić sobie, jaką minę mieć mogłem, wszystkiego tego słuchając, to tylko wiem, że ze trzy razy chustkę do nosa z kieszeni wyjmowałem. Co schowam, to znowu potrzebna. Patrzę, aż u tego pustaka Zygmusia źrenice jak z za szybek pomiędzy powieki wstawionych, przeglądają, kończyk wąsika w palcach kręci, wyprostowany jak struna, i z za szybek szklanych, które nieruchomo w oczach stoją, w pana Dorszę jak w tęczę się wpatruje. On też, nie wiem dla jakiej przyczyny, do Zygmusia i do mnie teraz mowę zwrócił i ciszej, niż przedtem, dodał:
— Bohaterstwem duszę jej podbił na zawsze. W aureoli świętego przed nią stał i jak wierny od ołtarza, od obrazu tego oderwać się nie mogła.
— Wierna! — pomimo woli wymówiłem.
— Tak, ale na wszystko jest pewna miara. Siła serca, które pamięta i cierpi, wyczerpaną być może. Osiem lat znowu minęło. Wieczór zapadać począł. Czas wrzyna się w człowieka, jak piła w miąższ drzewa...
Zwrócił się do pana Faustyna.
— Pan dobrodziej się myli: Le coeur a parfois des rides.
Pan Faustyn ze zmieszania aż zakręcił się na krześle.
— Ja... panie dobrodzieju, powiedziałem to tylko tak sobie... an parantesss!
A pan Dorsza znowu głównie do mnie i do Zygmusia mówić zaczął:
— Ale czasem serce zmęczone więcej jeszcze słodyczy i ukojenia pragnie, aniżeli świeże. A cóż może być słodsze nad otoczenie kobiety dobrej i kochanej serdeczną przyjaźnią i opieką? Prawda, że słońce nasze spłynęło już ku zachodowi, lecz mogą być jeszcze cudne ciche godziny o pogodnych zorzach wieczornych. Więc około trzech miesięcy temu, w czasie ostatniej bytności mojej w Dworkach, ponowiłem wobec panny Róży gorącą prośbę moją.
Oczy pani Januarowej stawały się prawie obłąkanemi. Więc to, co wymyśliła, jako złośliwą i nieprawdopodobną drwinę, było tak ściśle prawdziwem!
— Tym razem spotkałem się znowu z czem innem. Panna Róża powiedziała mi, że jeżeli dotąd pamięcią i sercem pozostała wierną swemu... świętemu, to już rozstawać się z nim dla tej odrobiny czasu, który pozostał jej na ziemi, wprost nie warto. Powiedziała, iż tak długo już żyje ze swoją samotnością i ze swoim smutkiem, że stały się one drugą jej istotą, nawyknieniem, treścią życia, których wyrzucić z siebie i zastąpić czemś wcale przeciwnem niepodobna. Powiedziała, że według słów jednej z ulubionych swych książek, tak już dawno „żyje w cieniu śmierci“, myśląc często nietylko o tamtej, ale i o swojej, jako o wolnym wzlocie czegoś w niej niewiadomego w coś po za nią niewiadomego, co wielkie jest i niezmierzone, a upragnione już przez to, że musi być czemś wcale innem, niż wszystko, co jest tu. A z tego cienia, kto długi moment w nim przebędzie, niepodobna już wyjść na pełne światło i z takich myśli, kto długo z niemi przestawał, niepodobna wejść w krąg szczerych uciech... To mi powiedziała i... zawołana przez lokaja, odeszła, aby podwieczorkiem państwa zarządzić...
Tu załamał się jakoś głos pana Seweryna: umilkł, a z tego milczenia korzystając, oddawna już wzburzony i silnie na twarzy zaczerwieniony nasz kochany tłuściuchny pan January przypodniósł się na krześle, ręce gościa w swoje pochwycił i wstrząsając niemi, prawie chlipiąc od płaczu, mówić zaczął:
— Ja pana dobrodzieja bardzo, bardzo za kuzynkę moją przepraszam... Zacności kobieta, że tak o nieboszczyku Bronku pamięta, ale takiego, jak pan człowieka obrażać, takie szczęście odrzucać, — jakże można! jakże można! Niech pan dobrodziej wierzy, że ja o niczem nie wiedziałem, bo gdybym był wiedział... przecież spokrewnienie się z panem dobrodziejem byłoby dla mnie zaszczytem, przyjemnością... Teraz, dowiedziawszy się, kuzynce mojej uczynię gorzką, gorzką wymówkę, a pana dobrodzieja raz jeszcze przepraszam za nią, bardzo, bardzo prze...
Wtem: „Zagrzmiało, runęło w Betleem ziemi!“ Pani Januarowa, nie czekając końca przemówienia mężowskiego, wstała od stołu, ale w taki sposób, że krzesło posunęło się za nią z grzmotem i z wielkim stukiem na ziemię upadło. Poczem ona sama dziwnie jakoś krzyknęła i wybuchnęła wielkim jakimś śmiechem. Pokazało się, że globus hystericus, który od początku tej rozmowy ciągle ją dławił, zupełnie teraz do gardła wlazł, i dostała pierwszego w życiu napadu spazmów. Więc Idalcia, pan Faustyn i inni, pod ramiona ją schwyciwszy, do dalszych pokoi uprowadzili, pan January około posyłania po lekarzy się zakrzątnął, pan Dorsza odjechał, a w jadalnej sali tylko Zygmuś i Marynia, pod oknem siedząc, coś do siebie szeptali, i ja, przy stole, wciąż na jednem krześle, jak skała tkwiłem. Od tego, com słyszał, w głowie mi się przewracało, i nietylko w głowie. Z zadumy wyrwać się nie mogłem.
Nagle Zygmuś zerwał się od okna i pędem strzały z pokoju wyleciał. Marynia także, spojrzawszy przez okno, zerwała się i jak błękitny ptak szybko wyfrunęła. Myślę sobie: co oni takiego na dziedzińcu zobaczyli? Czego tak polecieli? Wstałem też, do okna podszedłem i — co państwo myślą, że zobaczyłem? Oba te dzieciaki leciały na spotkanie panny Róży, która właśnie w bramę dziedzińca wchodziła. Niosła z lasu więź liliowych dzwonków i świecących jak słońce żółtych arnik. Lecz kwiaty te wysypały się jej do stóp, gdy ten pustak Zygmuś porwał jej ręce i, nizko schylony, tak całować je zaczął, jakby w te pocałunki całą duszę swoją wlewał. A Marynia ze swej strony oba ramiona zarzuciła jej na szyję i błękitną bluzką, jak promiennym obłokiem, do jej szarej smutnej sukni przylgnęła.








KRZAK BZU.





Publiczność wiedeńska, elegancka i wybredna, dość długo zachowywała się oględnie i niedowierzająco, lecz piękny śpiew Anji Lind stopniowo ją rozgrzewał — i nakoniec, jak gaz, który się zetknie z ogniem, zapłonęła.
W wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali znajdowało się wszystko, co stolica posiada najznakomitszego pod względem rodu, bogactwa i urzędu — wszystko, co zwykło było do syta i do przesycenia używać rozmaitych czarów i rozkoszy tego świata. Anję Lind poprzedziła zdobyta w Paryżu sława świeżo powstającej a wiele zapowiadającej gwiazdy, pierwsze zaś tu jej wystąpienie żarliwie popierał wice-hrabia Raul de Boisgomay, zajmujący wysokie stanowisko w sferze dworskiej i dyplomatycznej, ożeniony z prześliczną bogatą dziedziczką jednego z najbardziej arystokratycznych domów francuskich, od paru lat używający w tej stolicy wziętości wielkiej sławy różnorodnej. Sławę tę określały epitety do imienia jego przyłączane: Raoul le beau, Raoul l’irréstible, Raoul le chevaleresque i — niestety! Raoul le volage. Lecz ten ostatni epitet nie odejmował uroku właścicielowi swemu: przeciwnie, powiększał go może. Bo niema nic ponętnego w stałem posiadaniu przedmiotu pozbawionego możności lub chęci umknięcia; uciechę i tryumf prawdziwy sprawiać musi dopiero przytrzymanie u piersi iskry, którą każdy powiew wiatru unosi w coraz to inną stronę. Domyślano się powszechnie, że iskra ta padła teraz u stóp nieznanej śpiewaczki, którą wicehrabia usłyszał był w Paryżu i namówił do przybycia tutaj, gdzie jako młody, lecz już pełen znaczenia, członek francuskiego poselstwa, stale przebywał. Kim była? Skąd pochodziła? Nikt nie wiedział. Podobno Francuzka z nazwiskiem mającem brzmienie niemieckie, może zresztą przybranem. Nikogo to wreszcie nie obchodziło, bo, jak słusznie wyraził się ten dowcipny Tajny Radca Otto Von Kindischbruch, „te panie ród swój wywodzą od swego gardła”. Oprócz kilku najbliższych przyjaciół wicehrabiego de Boisgomay nikt jej dotąd nie widział, ci zaś zachowywali się dyskretnie, mało rozpowiadając i tylko przebąkując wiele znaczące słowa. „C’est une merveille!“ — mawiał rodak Raula Pięknego, baron de la Rocheaigrie, a Gerard Von Lichtenhof, którego każde słowo bywało wyrokiem, utrzymywał, że jest to jedna z istot, które przychodzą na świat z berłem i w laurowym wieńcu. W tym kosmopolitycznym chórze był jeszcze młody magnat węgierski, który przy wspomnieniu o Anji Lind wyrzucał zuzle z czarnych oczu i słynny muzyk włoski, który raz tylko w licznem kole osób mówił o niej, lecz z gestykulacyą tak entuzyastyczną, że aż przewrócił dwa świeczniki i zgasił w nich mnóstwo świec. Zresztą nieznana artystka nie ukazywała się nigdzie, o nic się nie starała, nie jednała nikogo. Wszystko uczynił i przygotował dla niej wicehrabia. Zdawać się mogło, że pragnął najdrobniejsze pyłki z drogi jej zmiatać, a zaścielać ją różami: więc musiało być, w jej urodzie lub głosie coś niezwykle ponętnego. Uwielbienie Raula de Boisgomay było dla nowej gwiazdy reklamą potężniejszą nad świetne, lecz jeszcze nieliczne jej powodzenia. Idźmy posłyszeć ją, a więcej jeszcze zobaczyć. Przyszli, a raczej przyjechali w wielkim komplecie, sala wypełniła się po brzegi frakami, mundurami, najpiękniejszemi w świecie sukniami kobiecemi, orderami u fraków i mundurów, brylantami u sukni i włosów, twarzami, których spojrzenia i uśmiechy, porozumiewając się z sobą, objawiały trochę ciekawości a więcej niedowierzania. Ludzie ci tyle widzieli, słyszeli i doznali rzeczy zachwycających, że o każdej nowo spotkanej wątpili, aby zachwycić ich mogła.
Powódź światła oblewa tłum, napełniający liczne rzędy krzeseł; drogie kamienie migocą jak rozsypane po tłumie okruchy rozbitej tęczy; rozmowy, zcicha szemrzą, jedwabie szeleszczą, gdzieniegdzie wachlarze powiewają, bo już zaczyna stawać się gorąco. Estrada jeszcze pusta i uwaga powszechna zwrócona jest na pierwszy rząd krzeseł. To nic, że zasiedli w nim dwaj książęta krwi cesarskiej i jedna arcyksiężna, bo silniejszym niż oni magnesem pociąga dziś oczy ludzkie wicehrabina de Boisgomay, żona Raula, zwanego le volage. Zrazu we wszystkich myślach i na wielu ustach znajdowały się pytania: „Czy przyjedzie? Czy zechce ujrzeć nową rywalkę? Czy odważy się stanąć w położeniu, które kobiecie najsilniejszej moc nad sobą odebrać może i najdumniejszą upokorzyć musi?”
Przyjechała i weszła na salę, wsparta na ramieniu młodego Szweda, Oskara Lilienströma, który przy poselstwie szwedzkiem pełnił taki sam urząd, jak wicehrabia Raul przy francuskiem. Niedawno Tajny Radca Otto Von Kindischbruch powiedział o tym Szwedzie, że „duch jego, ze złożonemi do modlitwy rękoma, klęczy przed wicehrabiną i że jest to już od lat paru akt nieustającej adoracyi“. Czyżby nakoniec, słynna dotąd z niezłomnego zakochania się w niestałym małżonku, wysłuchała modlitw syna północy, który miał twarz jak u kobiety białą i ogniste połyski w płowych włosach? Brunetka i blondyn, oboje wysocy, wytworni i piękni, przeszli przez salę jak para półbogów, którzy tylko co napili się ambrozyi i jeszcze smak jej w ustach czują. Błękitne oczy Szweda napełniało błogie rozmarzenie, na śniadej twarzy Francuzki rozlewał się czarujący uśmiech. Usiadła obok arcyksiężny, której była przyjaciółką, a z drugiej strony miejsce zajął u jej boku Oskar Lilienström. I zaraz zaczęli rozmawiać z sobą we troje. Arcyksiężna zdawała się rozweseloną; Szwed, jak w siódmem niebie, tonął w widoku wicehrabiny, która z gestykulacyą żywą i pełną gracyi, ze swobodnym uśmiechem na koralowych ustach o czemś znać bardzo zabawnem, czy przyjemnem, opowiadała. To, że wicehrabia nie znajdował się w sali, że był zapewne tam, gdzie była Anja Lind i odwagę jej krzepił, zapał tak potrzebny krzesał słodkiemi słowy, widocznie bynajmniej wicehrabiny nie obchodziło. Zdawało się, że ani myśli, ani pamięta o tem, o czem wszyscy ją znający myśleli i pamiętali. Opowiadała, a dokoła niej, małżonki zdradzanej, upokorzonej, mającej wnet oko w oko spotkać się z rywalką, szemrały krótkie szepty, drgały na ustach jeszcze krótsze uśmiechy, których ona była przedmiotem i pobudką.
Nagle stało się zupełnie cicho; szmery jedwabiów i szeptów umilkły, wachlarze znieruchomiały, spojrzenia skierowały się ku estradzie i zrazu obojętne, gdzieniegdzie nawet nieufne i złośliwe, napełniły się wyrazem zajęcia i uwagi. Na estradzie kobieta młoda, z kibicią wysmukłą i delikatną, stanęła cała w kwiatach bzu, które tak gęsto okrywały jej białą suknię, otaczały głowę, czepiały się ramion, opadały na wpółobnażone piersi, że tworzyły dokoła niej obłok liliowy, puszysty i wonny. Bo nie sztuczne bynajmniej, lecz tylko co z cieplarnianych krzewów zerwane, kwiaty te wydawały woń silną i przenikliwą, która wnet owionęła pierwsze rzędy słuchaczów i do ostatnich jeszcze zaniosła dziwne w tem miejscu tchnienie natury i wiosny. Z tego liliowego i pachnącego obłoku wybłyskiwało czyste złoto włosów i wychylała się twarz o rysach cherubinowych, jutrzenkowo świeża, z dwojgiem wielkich oczu, które barwą swą przypominały kwiaty bzu, lub może lnu. Klejnotów nie miała na sobie żadnych, ani innych upięknień jakichkolwiek; nie, tylko suknię długą i białą, złoty blask włosów, jutrzenkową świeżość twarzy i to niezmierne bogactwo żywych kwiatów, którym, jak wierne echa, odpowiadały barwą dwie źrenice, patrzące nie na ludzi, lecz kędyś, w daleką przestrzeń, z dziwnem zmieszaniem dziewiczej trwogi i prawie zaziemskiego rozmarzenia. Tak w wielkiem świetle i wśród głębokiej ciszy stała chwilę nieruchoma, aż nagle z pośrodku sali głos, dość donośny i brzmiący wesołym uśmiechem, wymówił:
Ein Fliederbusch! (Krzak bzu).
Jakby na dane hasło, z wielu punktów sali ozwały się półgłośne potwierdzenia:
Ja! Ja! — ein Fliederbusch! Krzak bzu! Krzak bzu!
Zdawało się, że wesoły i życzliwy uśmiech rozpłynął się po sali, miękcząc serca i rozchmurzając myśli. Anja Lind uśmiechnęła się także i z tym uśmiechem, w swoich liliowych bzach i jutrzenkowych rumieńcach, stała się żywem wcieleniem świeżej, dziewiczej, wiosennej idylli.
Délicieuse! Mais elle est délicieuse! — głośno do arcyksiężny przemówiła wicehrabina de Boisgomay; kilkanaście par uszu wykrzyk ten usłyszało; salę przepłynęła struga szeptu, że wicehrabina z zapałem chwali kobietę, w której widoku mąż jej zdaje się tracić pamięć o niej i o całym świecie. Wicehrabia stał u drzwi, przez które tylko co weszła śpiewaczka i nie spuszczał z niej oczu, w których budzące się u publiczności usposobienie przyjazne zapaliło blask radości, Śpiewaczka zaś patrzała na kobietę, która w czarnym aksamicie, bogato ozdobionym w strusie pióra, wypowiadała pełną zapału jej pochwałę! Wiedziała kim ta kobieta była. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę: z oczu wicehrabiny wydarł się daremnie powstrzymywany błysk nienawiści i boleści; Anja Lind uczuła pod kwiatami bzu wsuwające się do serca zimne i raniące ostrze. W tej samej chwili akompaniator uderzył w klawisze fortepianu i gdy kilkanaście akordów muzycznych przebrzmiało, po sali rozpłynął się i od góry do dołu ją wypełnił najpiękniejszy w świecie mezzo sopran, wielki, przeczysty, wybornie wyuczony, jak marzenie o raju słodki, śpiewający ogromną i pełną trudności aryę z opery mozartowskiej.
Głos był bardzo piękny, śpiew wyborny, ale publiczność, więcej usposobiona do krytyki, niżeli do uwielbienia, słuchała oględnie. Zimna kropla sceptycyzmu spadła na ciepły uśmiech, wywołany widokiem niespodziewanie rozkwitłego pośród estrady bzowego krzaku. Wprawdzie uszy czujnie ścigały każdą nutę, aby chłodnym ustom podyktować raczej przyganę lub pośmiewisko, niż wyraz zachwytu. Jednak gdy przebrzmiały ostatnie nuty wielkiej aryi, wszystkie dłonie złożyły się do oklasku. Był to oklask huczny, bo jednomyślny, ale krótki, powściągliwy, ostrożny. Jak daleki grzmot zapowiedział burzę, która potem zbliżała się zwolna, wzbierała w błyskawice, w westchnienia, w głosy...
Śliczna, biedna Mignon z liliowej chmury bzu wylewała potoki topiących się w ogniu kryształów. Przejmująca prawda żalu brzmiała w jej głosie, gdy z ust jej na fali melodyi wypływały słowa: Morgen sagst du! Wer weiss? Morgen sind wir wohl weit! („Jutro, mówisz! Kto wie? Jutro może dalecy już sobie będziemy!“). Wyraz „jutro“ w piersiach wszystkich słuchaczów budził uczucie zagadki, niosącej w sobie szczęście, albo rozpacz; tchnienia rozdzierających żalów, namiętnych upragnień, żadnemi słowy nie objętych tęsknot i nadziei, zaczęły krążyć po sali, owiewać głowy i napełniać serca płomieniem lub łzami. Rumieńce śpiewaczki znikały, roztapiały się w bladości coraz większej — aż źrenice jej rozszerzyły się i nabrały ciemnej, przepaścistej głębi, aż na białe jak lilia czoło wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Utraciła podobieństwo do idylli, stała się żywem ucieleśnieniem tragedyi, tem głębiej wzruszającej, że leciał od niej zapach wiosenny i że w namiętne jej krzyki, jak trele słowicze w szumy wichru, wikłały się nuty niewymownej lirycznej słodyczy. O kraju, w którym „cytryny kwitną i pomarańcze złote wśród ciemnych liści płoną“, gdzie „lekkie wiatry z błękitów nieba lecą, a mirty stoją ciche i wawrzyny wysoko się wznoszą“, śpiewała z tęsknotą bezbrzeżną, zdającą się rozrywać serce upragnieniem raju; lecz gdy do tego raju zaczęła wzywać za sobą człowieka ukochanego, głos jej wezbrał niezmierną siłą i od góry do dołu, od brzegu do brzegu napełniał zaklętą w ciszę i nieruchomość salę.
Dahin, dahin, dahin, möch ich mit Dir, o mein geliebter ziehn! („Tam, o tam, o tam, z tobą, kochany, pójść ja pragnę“!).
Jednocześnie, ciemnym płomieniem pośród bladej twarzy rozbłysłe jej oczy, utkwiły w twarzy Raula de Boisgomay i już opuścić jej nie mogły. On stał o jakąś kolumnę wsparty; tak jak i ona pobladł, spojrzeniem zdaleka w niej utonął, a śniade i śmiało zarysowane jego rysy zdawały się opalonemi przez ten wicher, czy przez to płomię, którem jest nienasycona jeszcze, lecz przez nadzieję karmiona namiętność. Ona zaś, coraz potężniejsze i słodsze nuty z piersi dobywając, śpiewała jeszcze:
Dahin, dahin möcht ich mit Dir ziehn, ja, dahin.
Tak musiały śpiewać syreny, gdy na dno morskich topieli wzywały żeglarzy. Głos Anji Lind był w tej chwili nektarem, kipiącym w szczerej czarze jej własnego serca i lejącym się do serc innych ludzi, które od niego zakipiały także i wybuchnęły — wybuchnęły nietylko oklaskami, lecz krzykami. Na tle oklasków potoczył się, do nieskończoności powtarzany, basowy okrzyk: bravo! bravo! bravo! — jak gwizd wichru przerzynały je wołania: bis! bis! jak westchnienia pomimowoli wydzierające się ze wzburzonych piersi, szumiały w wielu różnych językach wymawiane słowa:
— Ślicznie! cudnie! zachwycająco! znakomita! niezrównana! Gwiazda!
Ostatni wyraz stał się jakby ostatecznem zamknięciem wszystkich innych i od brzegu do brzegu sali, od pierwszego do ostatniego rzędu słuchaczy, popłynął i zaszumiał kilku różnymi językami wymawiamy:
— Gwiazda! gwiazda! gwiazda!
Śpiewaczka, która tylko co opuściła estradę, wnet na nią wróciła i składała publiczności ukłon dziękczynny. Spojrzenie jej, obiegając salę, spłynęło na wicehrabinę de Boisgomay, która w swoich czarnych aksamitach i strusich piórach z trzema wielkimi brylantami u szyi i uszu, rozmawiała z dwojgiem sąsiadów swych tak swobodnie, z takiemi uśmiechami i gestami, jakby znajdowała się o sto mil od tej sali, od tej wrzawy i od tej pochłaniającej uwagę powszechną artystki. Zdawała się nie spostrzegać ani jej, ani jej tryumfu. Śmiała się, prawie szczebiotała, co tworzyło ostry kontrast i dysonans z poważną pięknością urody jej i stroju. Anja Lind zrozumiała — artystka w mgnieniu oka zrozumiała żelazną wolę, która zmuszała kobietę do prawie lekkomyślnej wesołości i znowu uczuła wysuwające się z pod kwiatów zimne, raniące ostrze.
Ale tuż za draperyą osłaniającą drzwi sąsiedniej sali, do której wbiegła, czyjeś usta nad samą głową jej wymówiły słowa z pieśni Miniony:
Und hoch der Lorbeer steht! („Wysoko wznosi się laur!“).
Tak, laury jej wzrastały, wzrastały, w znacznej mierze przez niego, dzięki jemu! Wdzięczność, radość, czułość, uczyniły ją promienną. Drżąca jak struna, którą wstrząsają wszystkie wichry świata, znalazła się we framudze okna, z ręką uwięzioną w jego dłoniach. Twarz wicehrabiego mieniła się uczuciami nietajonego uwielbienia i hamowanej namiętności. Ją, jej bzy, jej złote włosy, jej delikatną kibić obejmował gorejącym wzrokiem południowca i kładł na nie spojrzenia, jak pocałunki. Mówił jej przytem, że prześliczną jest w tej gęstwinie kwiatów, że śpiewała cudnie, że od tego wieczoru zaczyna się królowanie nad światem.
Oh, ma reine adorée! mon astre.
Ona, jak w rajskim śnie, z mgłą upojenia w oczach przerywała mu mowę, śpiesznie szepcąc, że kwiaty te ma przecież od niego! Jaki on dobry dla niej, dobry! Zaledwie wspomniała, że kwiaty bzu, nie wiedzieć czemu, nad wszystkie inne lubi, otrzymała ich pełne kosze, pełen pokój. Więc zrywała je i kładła na sukni, na włosach, bez miary, bez końca, bo przed tą wielką próbą, która może o całej jej przyszłości rozstrzygnąć miała, pragnęła mieć z sobą wszystkie kwiaty, które od niego dostała...
— Jako talizman... na dobrą wróżbę!
Jego powieki zamrugały, jak od olśnienia.
Oh, chére, chére reine! — zaszeptał — wróżba była szczęśliwą... podbiłaś świat!
— A jednak — odpowiedziała — czasem... chwilami, nie dla świata śpiewałam... czasem chwilami... je n’ai chanté que pour vous!
Złożył ręce jak do modlitwy i z błagalnem spojrzeniem prosił:
Dites: pour toi!
A gdy rumieniec wzbił się jej aż na czoło i powieki wstydliwie przysłoniły oczy, pochylił się i coraz jej bliższy, błagał dalej:
— Taki mały, krótki wyraz... lecz z ust twoich go usłyszeć!... Powiedz, powiedz: pour toi.
Chwilę nie odpowiadała, potem głowa jej pochyliła się, jakby w pokornem poddaniu się konieczności, a na ustach drgnęły ciche, jak westchnienie słowa:
Pour toi!
W tej chwili sala sąsiednia, która ani jedną sekundę nie uspakajała się i nie milkła, wezbrała gwałtem i zniecierpliwieniem. W grzmocie oklasków słychać było stuki uderzających o posadzkę stóp ludzkich, pochew od pałaszów i coraz gęstsze, głośniejsze okrzyki:
— Anja Lind! Mignon! Mignon! Anja Lind!
Ktoś głośniej nad innych zawołał:
Der Fliederbusch! (Krzak bzu!)
Wnet nazwę tę pochwyciło ust mnóstwo i do uszu śpiewaczki, we framudze okna szepcącej z rumieńcem na czole: pour toi! jak powiew huraganu wpadł jednogłośny, ogłuszający, nieskończony krzyk sali sąsiedniej:
Der Fliederbusch! der Fliederbusch! der Fliederbusch!
W mgnieniu oka cherubinowe, ruchliwe rysy Anji Lind zmieniły wyraz. Upojenie miłosne i zawstydzenie dziewicze zniknęły przed wesołą filuternością. Końcem palca ust śmiejących się dotykając, jak dziecko ucieszone figlem, który do głowy mu przyszedł, zawołała:
— Idę! idę! Posłuchaj, wicehrabio, co im zaśpiewam!
Wybiegła na estradę i paru cichemi słowy porozumiawszy się z akompaniatorem, zaśpiewała:

O, wär mein Lieb ein Fliederbusch,
Der drüben blüht so blau!....
(O, gdyby bzu krzakiem kochanie moje było,
Co tam taki błękitny kwitnie!...)

Sala, która przy pierwszym dźwięku jej głosu, jak grób umilkła, teraz znowu jak piekło zawrzała. Nie sam już głos oklaskiwano, lecz pełen wdzięku dowcip śpiewaczki, która nadaną jej nazwę w locie pochwyciła i niby piłkę, w pieśń ją tylko owinąwszy, odrzucała publiczności. W grzmocie oklasków potoczył się znowu basowy dźwięk: bravo! bravo! rozległy się pełne śmiechów wołania: witzig! graziös! charmant! lecz także przeszywające syczenia tych, którzy, niecierpliwie oczekując śpiewu, innym milczenie nakazywali. Jakoż wnet ono nastało i Anja Lind po raz drugi rozpoczęła przerwaną piosnkę:

O, wär mein Lieb ein Fliederbusch!

Artystyczna natura, wrażliwa i zmienna, przyoblekła ją dziś w trzecią już postać. Wcielona idylla, przedzierzgnięta potem w tragedyę, stała się teraz dzieckiem rozbawionem i figlarnem. Po jutrzenkowej świeżości jej twarzy jak garść promyków rozsypało się mnóstwo uśmieszków nieudanych i niezalotnych, lecz tak szczerych i niewinnych, jak swawola niewinnego, pięknego dziecka. Delikatne linie jej kibici nabrały też prawie dziecięcej prostoty i gracyi, a gdy śpiewała, że pragnęłaby ptakiem unosić się nad swem, w krzak bzowy zaklętem, kochaniem, ramiona jej, gronami bzu osypane, wydawały się skrzydłami, które wnet czarem pieśni i kochania z nad ziemi ją uniosą. Potem zapragnęła jeszcze być kroplą rosy, co wieczór w liściach bzu utajoną, rzuciła na salę kilka nut tak czystych jak rosa i tak powoli rozpływających się w ciszę, jak w mgłę rozpływają się krople rosy i — umilkła. Salę ogarnął szał. Nie była to już burza, był to szał. Artystka sprawiła rozkosz dwóm naraz zmysłom ludzkim: słuchowi i wzrokowi; zaciekawiła znudzonych, porwała wątpiących i chłodnych. Zanim ktokolwiek mógł spostrzedz jak się to stało, estrada napełniła się czarnymi frakami i świetnymi mundurami, które przed resztą publiczności zasłoniły artystkę. Lecz cóż to znaczy? W głębi sali mniej zapalczywi zaledwie chcą wierzyć oczom własnym. Wielcy książęta wstali z krzeseł, weszli na estradę i zmieszali się z tłumem fraków i mundurów. Przed wyłaniającą się z liliowego obłoku głową kobiecą schyliły się w ukłonie głowy zaledwie nie koronowane i usta członków najstarszej prawie z panujących w Europie rodzin wymówiły krótkie słowa hołdu, składanego nowej gwieździe sztuki i piękności. Pierś Anji Lind wzdęła się falą rozdzierającej prawie radości i dumy, a dokoła niej, ze stron wszystkich, na tle oklasków niemilknących ani na chwilę, dzwonił wyraz zdjęty z ust najdostojniejszych w tem zebraniu:
— Gwiazda! gwiazda! gwiazda!
Więc oczy jej rozbłysły jak szafirowe gwiazdy, zgrabna głowa obracała się we wszystkie strony, z różanych ust, nakształt śpiesznie goniących się ptaków, zlatywały dziękczynne słowa i uśmiechy. Była teraz obrazem szczęścia i wdzięczności. Bo w swem uszczęśliwieniu Anja Lind czuła bezbrzeżną wdzięczność dla tych, o których myśl przed kilku godzinami napełniała ją trwogą, a którzy teraz rozścielali się pod jej drobne stopy. Więc pod wpływem tego uczucia, bez namysłu i rozwagi, instynktowym popędem natur rządzących się tylko uczuciem, zaczęła, prędko, prędko odejmować, odrywać kwiaty bzu, pod którymi prawie znikała jej suknia i rozdawać je otaczającym. Entuzyazm wzmógł się; ręce możne lub dostojne, dzierżące berło władzy, bogactwa lub mody, przemieniły się w ręce żebracze, chciwie wyciągnięte po jałmużnę kwiatu. Ona, pragnąc wszystkich zadowolnić, nikogo nie opuścić, śpieszyła, śpieszyła; szczupłe ramiona jej i drobne ręce prędko, zwinnie dotykały sukni, ramion, piersi, z których zdejmowały kwiaty, walcząc czasem z oporną łodygą, rozdzierając materyę, w której tkwiły zbyt mocno. Kilka razy zraniła się szpilką i syknęła z bólu, a potem zaśmiała się prawie głośno. Nakoniec, dla większego pośpiechu, zaczęła prędko, prędko zdejmować rękawiczki. Wówczas wyciągnęły się ku niej dłonie najdostojniejsze; wielcy książęta zażądali posiąść na pamiątkę tego wieczoru po jednej z tych długich miękkich rękawiczek, z których dobywały się teraz jej szczupłe alabastrowo białe ramiona. Usłyszawszy to żądanie, Anja Lind znieruchomiała na chwilę, w twarzach proszących utkwiła oczy szeroko rozwarte od zdumienia a zachwyceniem napełnione, poczem z dygiem dworskim i pełnym gracyi, nizkim aż prawie do ziemi, podała żądane przedmioty synom rodu Habsburgów. W tej chwili wzniósł się dokoła niej chóralny hymn, błagający o jedną, choćby o jedną jeszcze piosenkę, a ponieważ chętnie zgodziła się śpiewać jeszcze, więc tłum fraków i mundurów rozstępować się przed nią zaczął. Wtedy zobaczyła znowu stojącą u brzegu estrady wicehrabinę de Boisgomay. Kobieta w czarnym aksamicie i strusich piórach gotowała się znać do opuszczenia sali, lecz, przez tłum powstrzymywana, stała wysoka i nieruchoma jak posąg, zdając się niewidzieć dokoła siebie nic i nikogo. Na i czole jej, nieco wyniośle w tył odrzuconem, nie było najdrobniejszej zmarszczki, do ust koralowych jakby przylgnął uśmiech; lecz oczy tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni, z za dwu łez, które je od brzegu do brzegu powiek zasłaniały szklistą powłoką. Gdy tłum powoli spływał z estrady, dwie te kobiety znajdowały się przez chwilę naprzeciw siebie; ale wicehrabina nie zdawała się spostrzegać tryumfującej artystki, która, przeciwnie, ogarniała ją spojrzeniem, nagle i aż do dna zaniepokojonem i zmąconem.
Wkrótce potem, okryta kosztownem futrem i wsparta na ramieniu Raula nieprzezwyciężonego Anja Lind zstępowała ze schodów wielkiego gmachu, dążąc do oczekującej na nią karety. Za nią i obok niej cisnęło się mnóstwo ludzi, chciwie upatrujących każdego jej spojrzenia i w kilku językach rozmaitych błagających ją o rzeczy rozmaite, portret, autograf, prawo złożenia jej wizyty, malowanie jej rysów, przyniesienia jej do stóp partytury nowo-utworzonej opery i t. d.
Za nią i przed nią także brzmiały urywki pieśni, które tego wieczoru śpiewała. Ze szczytu wschodów ktoś zanucił: Morgen sagst du... wer weiss? i w uścisku umilkł, lecz dalej głos inny rzucił w kilku nutach: Dahin, dahin, möcht ich mit dir... i na różnych wysokościach tej rzeki ludzkiej, która powoli w dół spływała, wiele głosów zaczynało, urywało, jeden u drugiego podejmował słowa i dźwięki, które dziś przez kilka godzin wychodziły z jej ust i piersi. Idący zaś obok niej wicehrabia, z postawą rycerza pełnego czci dla swojej damy, wzrokiem i cichemi słowy mówił jej wszystko, czem miłość, przelotna zapewne, lecz w tej chwili gwałtowna, natchnąć mogła potomka trubadurów.




Przed rzęsiście oświetlonym podjazdem hotelowym wysiadła z karety sama jedna. Jej dobra sława kobieca była dotąd białą jak łabędź i nikt w tej późnej już godzinie wieczornej nie ośmielił się towarzyszyć jej do domu. Sama jedna weszła do hotelowego saloniku, obficie oświetlonego i pełnego banalnych, choć kosztownych pluszów, kobierców, pozłot. U drzwi spotkała ją Francuzka, wpół panna służąca, w pół towarzyszka; w zacisznym kątku pokoju snop świec w wysokim świeczniku palił się pośród małego stołu, nakrytego do wieczerzy. Ale Anja Lind, na wzmiankę o jedzeniu, odpowiedziała: potem! potem! i kilku słowy odprawiła towarzyszkę. Widok tej istoty obojętnej, banalnej i obcej, był jej teraz nieznośnym, a nietylko głodu i potrzeby spoczynku, lecz samego istnienia ciała swego nie czuła, tak była uskrzydloną i wrzącą mnóstwem wrażeń i uczuć. Osunęła się zrazu na sprzęt nizki i wygodny, przymknęła oczy, wyciągnęła na sukni splecione ręce, lecz była tak rozegzaltowaną i wzburzoną, że ramiona jej wyprężały się jak struny, powieki podnosiły się przemocą i cała istota ze wstrętem wydzierała się ze stanu nieruchomości. Wstała więc i zaczęła szybko przebiegać salonik. W głowie jej wrzał chaos słów wielojęzycznych, ale nie było żadnej stałej myśli. Czuła tylko, że noc jest rzeczą natrętną i nieznośną. Po co Bóg stworzył noce, które przerywają szereg rajskich dni i rozłączają ludzi, pragnących być zawsze z sobą? Przed kwadransem rozstała się z Raulem i już pragnęła widzieć go znowu. Pragnęła też znowu śpiewać jeszcze, wiecznie śpiewać, czarem sztuki i swoim zaklinać ludzi w płomienie, czołgające się u skraju jej sukni. Żadnej myśli, rozwagi, żadnego wątpienia i przewidywania w niej nie było; nic w niej nie było, oprócz dwóch uczuć: tryumfu i miłości, które w artystycznej jej naturze nabrały takich ostrzy i tak głęboko się w niej zanurzyły, że dotykały każdego nerwu i wstrząsały każdym jej atomem. Uszczęśliwienie jej dosięgło tego szczytu, na którym spotyka się z męką. Lecz jeżeli to, czego doświadczała, przez siłę naprężenia swego stawało się męką, Anja Lind wolałaby umrzeć, niżeli żyć bez niej. Wolałaby umrzeć, niżeli mieć jutro inne niż te, które ją przejmowało dreszczami szalonej nadziei i żądzy... Jutro będzie tu dokoła niej mnóstwo ludzi; tłum, gwar, jej śpiew, ich zachwyty, słowa, uwielbienie... nadewszystko... on! Raul! wejdzie tu jutro... Nie, wpierw niż on, jak od kilku dni bywało, wejdą tu kwiaty od niego... Pierwsze: dzień dobry! — powiedzą jej kwiaty od niego!
Obejrzała się, ze stojącego na konsoli wazonu; wyjęła bukiet przepysznych goździków, w atłasowej ich gęstwinie i silnym zapachu twarz zanurzyła i szeptała:
— Jutro! jutro! jutro!
Czy posłuszne wezwaniu, wpierw niż do całego świata jutro to przybyć miało do niej? Ktoś zlekka zapukał do drzwi. Jak ze snu obudzona, zawołała:
Entrez!
I wnet bukiet goździków wypadł z jej rąk, które osunęły się wzdłuż sukni pod uderzeniem, nie wiedziała sama z radości, czy z trwogi. Krzyknęła nie wiedząc także, z radości czy z gniewu.
Vicomte!
U drzwi, zcicha otworzonych i zamkniętych w postawie nieśmiałej i o przebaczenie błagającej stał wicehrabia. Anja Lind doświadczyła zrazu radości bezbrzeżnej, z której przecież dobyły się wnet zawstydzenie i gniew. Lecz Raul nieprzezwyciężony miał wprawne oko, radość dojrzał, a że inne uczucia pokonać zdoła, nie wątpił. Szybko podbiegł i po wiele razy, powtarzając; „Przebacz! przebacz“! — ruchem pełnym czci, a z wejrzeniem pełnem pieszczoty, rękę jej ujął.
— Przebacz — powtórzył — byłbym umarł, gdybym cię dziś jeszcze nie zobaczył...
Odwracała od niego twarz spłonioną i zachmurzoną.
— Gniewasz się! O, dziecko! Alboż znasz serca męzkie i to co nam odbiera wolę i pamięć o wszystkiem... Byłaś dziś tak uwielbianą. Może kto inny... Możebyś oczy do snu zamknęła z myślą... o kim innym!... Uśmiechasz się! Byłożby to niepodobnem? Oh, mon astre! ma reine bien aimée!
Uśmiech wybiegł jej na usta, czoło rozchmurzać się zaczęło... Dziwne przypuszczenie, że ona mogłaby o kim innym...
— Nie gniewasz się już!
— Owszem! przeciwnie! Jestem bardzo zagniewana!
— Oczy twe lepsze są od ust twoich... przeczą ustom! Ale zaraz pójdę ztąd... zaraz... tylko opowiem...
— Jutro, wicehrabio!
— Nie, królowo, dziś jeszcze! kiedyś śpiewała aryę z Mignony, doświadczyłem rajskiego widzenia: Dahin... Dahin... möcht ich mit dir... Kędy cytryny kwitną i pomarańcze wśród ciemnych liści... Widziałem siebie i ciebie we Włoszech...
— We Włoszech!
— Przy wspomnieniu o Włoszech wyglądasz zawsze jak rajski ptak, tęskniący do swej ojczyzny... Trzeba tam być...
— O, trzeba! trzeba!
— Widzisz! Ręce splotłaś jak do modlitwy! Teatr La Scala...
— Największy w świecie...
— Szeroko otwierał się przed tobą, w widzeniu mojem... ja go otwierałem... otworzę... mogę to uczynić...
— Nie, nie, nie!
— Dlaczego?
— Trzeba samej zdobyć...
— Tak, tak! zdobędziesz sama... ale razem ze mną... ja tylko pomogę, jak brat, jak niewolnik... tylko pomogę... razem ze mną... W widzeniu mojem cudowny głos twój rozlegał się z La Scala po całej Europie, która upadła na klęczki, jak na dźwięk anielskiego głosu... lecz ja klęczałem u samych stóp twoich... najbliżej...
— Najbliżej!
— I jeszcze bliżej byłem przy tobie, w widzeniu mojem, gdyśmy po tryumfach twoich, największych, jakie którakolwiek kobieta odniosła kiedy na ziemi... Co? szeroko od ciekawości otwierają ci się oczy... te najpiękniejsze na ziemi oczy... opowiadam baśń czarnoksięską, w której ty jesteś wróżką, rozstrzygającą o moim losie... Byliśmy w widzeniu mojem blizko, bardzo blizko siebie, zawsze z sobą, w gniazdku cichem, bezpiecznem, uwitem wśród gajów oliwnych, nad błękitnemi wodami Adryi... Znowu odwracasz głowę? Czy obraziłem cię! Posłuchaj! Marzenie to rozpiera mi serce. Byłbym umarł, gdybym ci go nie opowiedział dziś jeszcze i gdybym... ach, nie drżyj tak! nie lękaj się niczego... czczę cię jak świętą... gdybym dziś jeszcze z ust twych nie usłyszał krótkiego, malutkiego słówka...
— Nie, nie! oh, vicom... Raoul! nie, nie! — Wyrwała rękę z jego ręki i wpół odwrócona, twarz nizko schyloną ukryła w obu dłoniach.
— Dlaczego? Jeżeli powiesz: tak! to małe, krótkie słówko, stworzy szczęście wielkie... powiedz! czy to trudno wymówić takie małe słówko? Wymów je. Powiedz: tak!
Nic nie powiedziała, tylko z twarzą w białych dłoniach przecząco wstrząsała głową.
— Dlaczego? Przecież nie jestem barbarzyńcą... ale najpokorniejszym z czcicieli, jacy kiedykolwiek klęczeli przed jakiemkolwiek bóstwem. — Będę pokorny, będę cierpliwy, będę zdala czcił cię na klęczkach i czekał dopóki zechcesz, rozkażesz... bylebym dziś z ust twych usłyszał, z serca ci wydarł obietnicę, nadzieję, zamkniętą w tem krótkiem, malutkiem słówku: tak! Co mówisz? Co mówisz?
Ona ręce od twarzy odjęła i, splatając je, wzdychała.
Dieu! oh, Dieu!
— Walczysz? Cierpisz? Dlaczego? po co? Wstyd dziewiczy? Obawa świata? Może... katechizm? Dziecko! Jesteś istotą stworzoną tylko dla sztuki i dla miłości. Jesteś najpiękniejszym wykwitem stworzenia, który nic światu nie winien oprócz piękna i miłości. Nie gwałć przeznaczenia swego, nie wypuszczaj z rąk berła. Królową jesteś, i wszystko ci wolno. Sztuka potrzebuje miłości jak oddechu. Gdy odwrócisz się od miłości, sztuka odwróci się od ciebie. Tylko w parze z miłością talent płodzi natchnienia. Byłaś dziś wielką, bo kochasz. Powiedziałaś sama, że śpiewałaś tylko dla mnie. Świat w głosie twoim usłyszał swoją władczynię: miłość, i upadł przed tobą na klęczki. Prawda? Na znak twierdzenia wstrząsasz cherubinową główką. Widzisz! o, droga! weź mnie za przewodnika swego, bo znam życie, świat i sztukę. Cóż będzie z cudnem widzeniem mojem? Czy z woli i łaski twojej stanie się rzeczywistością? Powiedz tak! Może już powiesz... Gwiazdo moja... powiedz: tak!
Z twarzą odwróconą, z załamanemi na sukni rękoma, czuła, że ramię jego kibić jej opasuje i, zdjęta nieznanem dotąd upojeniem, wsłuchana w pieśń czarodziejską, która z ust jego płynąc, odejmowała jej wolę i pamięć o wszystkiem, szepnęła:
— Tak.
I zaraz uczuła na ustach jego pocałunek. Jednocześnie, z morza płomieni i słodyczy, które ją ogarnęło, wytrysnęła fala zawstydzenia i przestrachu, tak potężna, że wyrwała ją z jego objęcia. O parę kroków od niego oddalona, blada i drżąca, splotła ręce i zaszeptała:
— Raul, oh, Raul!
Raul Rycerski miał kędyś w zakątku istoty ukrytą, przez swobodną grę zmysłów i umysłowy sceptycyzm zagnaną tam wielkoduszność. Spostrzegł, że jutrzenkowe rumieńce śpiewaczki zniknęły bez śladu, że w oczach jej malowała się trwoga i prośba: zbliżył się, nizko schylony ze czcią całował jej ręce, szepcąc miękkie, łagodne, prawie pokorne słowa:
— Przebacz! kocham cię! odejdę! do jutra!
Odszedł; a ona po chwilowej nieruchomości podniosła obie ręce, i jak ktoś zrozpaczony, lub przynajmniej ciężko zafrasowany, objęła niemi głowę. Co się stało? co się stało? co przyrzekła? Po raz pierwszy w życiu kochała! Co za szczęście! I jaka zarazem rozpacz? Dlaczego rozpacz? Alboż wiedziała? Czuła tylko, że miesza się ze szczęściem... że wstyd, trwoga, żal, zagłuszają szczęście...
Podniosła twarz oblaną ciemnym szkarłatem i szeroko, z trudnością odetchnęła. W szczelnie zamkniętym, silnie ogrzanym pokoju stało się jej duszno, wydało się jej, że napełniającym go zapachem kwiatów oddycha jak trucizną. Szybko podeszła ku drzwiom i, nieco je otworzywszy, wyjrzała na korytarz długi, ozdobny, jak cieplarnia ogrzany, w tej chwili zupełnie pusty i słabo oświetlony gdzieniegdzie u ścian palącemi się lampami.




Hotel pogrążony był w śnie; dokoła niego wielkie miasto usypiało także. Lekkie kroki Anji Lind, stąpającej po kobiercu, który zaścielał mieszkanie — zda się, długi korytarz — nie sprawiały najlżejszego szelestu; biały jedwab jej sukni ciągnął się za nią także bez szmeru i tylko czepiające się go jeszcze gdzieniegdzie gałęzie bzu wydawały z więdnących koron woń przenikliwą. Za dwoma rzędami drzwi szczelnie zamkniętych nie słychać było nic. Dzwonki, rozlegające się tu aż do późnych wieczorów, pomilkły. Lampy, silnem światłem żarzące się do późna, przerzedziły się i przygasły. Olbrzymi gmach, od dachu do podstaw zaludniony, wydawał się bezludnym i sennie oddychał melancholią rzeczy, które ze stanu wezbranego życia popadają w milczenie i zmrok.
Anja Lind dość długo przesuwała się wśród milczenia i półświatła, jak białe widmo z pochyloną głową i splecionemi na sukni rękoma, gdy nagle głęboką ciszę przerwało stuknięcie drzwi na dole otwieranych i zamykanych, a wnet potem z dołu doleciał stłumiony, lecz dość wyraźny głos męzki, który nucił:
Dahin, Dahin, möcht ich mit Dir mein Geliebter ziehn... ja... dahin!
Nucenie oddalało się stopniowo i w głębi wielkiego gmachu umilkło. Anja Lind stała u szczytu wschodów, pomiędzy dwoma przyozdabiającemi go posągami i — słuchała. Tak słuchała, że aż głowę i ucho przechyliła ku głębokiemu dołowi, z którego śpiew dolatywał. Był to najpewniej jeden z dzisiejszych jej słuchaczy, zapóźniony, lecz jeszcze mający na ustach tę nutę, którą śpiew jej napełnił mu duszę. Była to jedna z dusz podbitych przez nią i unoszących z sobą w noce ciemności promienie bijące od niej. W tem wielkiem mieście mnóstwo było takich, którzy usnęli lub usną z jej obrazem pod powiekami, a w mózgu z dźwiękiem jej głosu.
Kiedy wyprostowała się i twarz podniosła, była znowu pełną radości i tryumfu. Szła dalej tak lekka, jakby wcale nie dotykała ziemi, z powtarzającemi się w myśli słowami Raula: — „Weź mnie za przewodnika; znam życie, świat i sztukę“. Jaka to prawda! Tak, on ma słuszność... Jestem stworzona dla sztuki i miłości, nic światu nie winnam oprócz piękna i miłości. Któż odważy się wymagać odemnie daniny, które pospolitym prawom świata składają dusze pospolite? Dahin, dahin, mit Dir... O, cudne widzenie. On i Włochy. Z nim w raju ziemskim... Sztuka potrzebuje miłości, jak oddechu. Gdybym odwróciła się od miłości, sztuka...
Tu, uszu jej doleciał znowu głos ludzki, lecz wcale inny niż tamten, który przed chwilą zdawał się chwałę jej opiewać. Tym razem był to głos kobiecy, stary i nieco ochrypły, — który zcicha, lecz bardzo wyraźnie wymówił:
— Bez gdzieści zapachniał! Władek, czy czujesz zapach bzu?
Głos męzki, gruby, lecz młody i także zniżony, odpowiedział:
— Gdzietam bez! To pewno perfumy z za których drzwi tak buchnęły. Zkąd tu bez!
Kibić śpiewaczki, otoczona bzową wonią, podała się nieco naprzód i delikatne jej nozdrza szeroko roztwierać się zaczęły, jakby i do niej także zaleciał zapach jakiś niespodziany a dziwny. Jakim językiem rozmawiają ze sobą ci ludzie, których postacie majaczą w głębi framugi, słabo oświetlonej zdala dogorywającą u ściany lampą? Anja Lind dawno już mowy tej nie słyszała, lecz rozumie ją jeszcze wybornie. Kilka lat wytężonej pracy, parę innych, napełnionych jedynem upragnieniem sławy i zachodem około jej zdobywania, spędziła wśród wielojęzycznego gwaru. Tej mowy, która brzmiała w mrocznej framudze, używała tak rzadko, tak prawie nigdy, że nawet z myśli jej ustąpiła ona przed inną. Teraz przecież śpiesznie posunęła się naprzód i stanęła naprzeciw framugi, w cieniu kolumny, u której szczytu z marmurowego wazonu rozpościerały się wielkie liście palmy. Jak marmur biała i cicha, zlała się w jedną całość z kolumną i, chciwie słuchając, przed oczyma wyobraźni miała jakieś dawno niewidziane ściany, drzewa, ogrody, szmaty pól i łąk, jakąś błękitną wstęgę rzeki i rozsypane po niej deszcze słonecznych iskier... rój widziadeł zapadłych w przeszłość, dawno pożegnanych, wśród trudów i wzruszeń życia zapomnianych, teraz w stanie chaosu, lecz w kształtach i barwach wyraźnych, z siłą nawet natrętną — zmartwychwstających.
O kilka kroków przed nią, w głębi framugi stara kobieta, siedząc na nizkim stołku, mówiła znowu:
— Kiedy, powiadam ci, że bez, to bez! Ot i teraz, mocniej jeszcze niż wprzódy zapachniał. Oho! czy to ja nie pamiętam tych wszystkich zapachów, które tam u nas są! Żebym sto lat żyła, to jeszczebym nie zapomniała. Ty toś może i zapomniał! A? siedem latek miałeś jakeśmy ztamtąd wyjechali: to może już i nie pamiętasz jak bez pachnie? Co?
Męzki głos, gruby, ale dźwięczny, bo młody, odpowiedział:
— A nie pamiętam! Miałbym też co zapamiętywać! Jakiś tam bez!
Staruszka, siedząca na nizkim stołku, miała na sobie czarną salopkę dość ubogą i kapturek także czarny, szeroko ogarnirowany białym tiulem, z pod którego, na czoło, bardzo pomarszczone, opadały pasma siwych włosów. Reszta rysów jej tonęła w cieniu, wśród którego widać było jeszcze parę małych rąk na salopce splecionych i obok salopki stojący na ziemi gliniany garnek. Do tego garnka zbliżyła się ręka męzka, duża, gruba, i z małym brzękiem wrzuciła weń cynową łyżkę. Zarazem głos męzki, nieco stłumiony przez pracę szczęk, które kończyły coś przeżuwać, ozwał się znowu:
— Czy ociec dziś zdrówszy był?
— A zdrówszy, zdrówszy, dzięki Bogu. Z fabryki powrócił zmęczony i stękający, ale jakem go dobrze nakarmiła, jakem zaczęła około niego tuptać, o tem i owem zagadywać, to i poweselał, z dziećmi sobie krztynę pogadał i w spokojności spać się położył. A ja — za garnuszek! i tu, do ciebie przybiegłam.
W wielkim od szyi do stóp fartuchu posługacza hotelowego, tuż przed nią na nizkim także stołku siedząc, chłopak miał włosy płowe, czoło białe i oczy, które w padającym na nie płomieniu lampy świeciły błękitem niezapominajek. Zresztą rysy i kształty jego mętnie majaczyły w cieniu, od którego odrzynały się jeszcze tylko długie, żółte, potężne wąsy. Wątła staruszka wobec niego wydawała się malutką, on wobec niej ogromnym. Grubą ręką ocierając żółte wąsy, przemówił:
— Już-to, żeby nie babcia, toby my wszyscy po śmierci nieboszczki matki poginęli!
— Ot, jużby zaraz i poginęli! Bóg-Ociec nie opuściłby was i bezemnie. Ale pewnie, kiedy żyję, to jużciż nie dla czego innego, tylko, żeby wam nieborakom w czemkolwiek ulżyć. Ot, biedę my tam porzucili i biedę tu znaleźli; zawszeż jednak tam lepiej było, przynajmniej w chacie rodzonej. Władek, a pamiętasz ty jeszcze choć krztynę tę naszą chatę, a?
Po chwilowem milczeniu chłopak odpowiedział:
— Prawdę mówiąc, nie pamiętam.
— A naturalnie! Gdziebyś tam mógł pamiętać! Ja to co innego. I teraz jużbym sobie ztąd poszła; ale ten bez tak tu zkądciś zalatuje, że jak by cości goździem do stołka mnie przybiło. Zdaje się, jakbym w ogródku naszym siedziała, bez wąchając i na Niemen patrząc. A Niemen ty choć krztynę pamiętasz, Władek, a?
Po chwilowem milczeniu, wahającym się głosem odpowiedział:
— Pamiętam, babciu.
Ale jej głowa, w szerokiem garnirowaniu u kapturka, zatrzęsła się energicznym ruchem zaprzeczenia.
— Kłamiesz! Po głosie poznałam, żeś skłamał! Oho! znam ja ciebie! Nie pamiętasz, od Dunaju byś nie rozpoznał... a kłamiesz, żeby mnie dogodzić. Nie potrzeba, nie lubię. Zawsze ci mówię: nie kłam! żeby co najgorszego, albo najlepszego spotkać cię miało, na żart nawet nie kłam. Tak mnie mój nieboszczyk ociec uczył, tak ja cię uczę, ale nie słuchasz. Skłamałeś. Źle. Nie lubię.
Głowa z płowemi włosami i białem czołem pochyliła się nizko, a żółte potężne wąsy przylgnęły do drobnych rąk, splecionych na czarnej salopce.
— Przepraszam babciu, już nigdy nie będę.
— No, dobrze, już dobrze! Ja zawsze troszkę sobie pogderać muszę. Na młodych trzeba czasem pogderać, zwłaszcza na takich, co, jak te pisklęta przez silne wiatry, z rodzonego gniazda są wyrzuceni. Coby ty wiedział, nieboraku, coby ty umiał i o czemby ty pamiętał, żeby nie moje staranie i gderanie! Ociec jak ten wół w pługu chodzący, matka w mogiłce, ja jedna nad wami jak ta kura...
— Aha — przerwał — żeby nie babcia, to czy jabym to miejsce w hotelu miał, takie dobre!
— Dobre, nie dobre, ale i za takie chwała Bogu. No, a teraz pacierz! Późno! Takem się dziś zasiedziała z tobą. Ależ bo, o Jezusie mój, jak tu ten bez pachnie! Coraz to zaleci! No, Władek, pacierz!
— Dobrze, babciu.
Jak na komendę, wielki chłopak, w wielkim fartuchu i z wielkimi wąsami, osunął się na kolana tak, że stuknięcie się rozległo, i już zaczynał:
— W imię Ojca i Syna...
Ale ona przerwała.
— Czekaj, czekaj! Zawsze pierwszy zaczynasz i potem lecisz, trzepiesz, tak, że Bogu chwały, a tobie korzyści z tego nie ma żadnej. Czekaj! Ja będę mówiła, a ty za mną, powoli, uważnie, o Panu Bogu i o nieśmiertelnej duszy swojej myśląc, nie zaś o jakich tam głupstwach...
Drobna ręka podniosła się z nad salopki do pomarszczonego czoła.
— W imię Ojca i Syna... — mówić zaczął głos stary i nieco ochrypły, a głos męzki i świeży wiernie mu wtórował, aż oba razem mówić zaczęły:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, przyjdź królestwo Twoje...
Brzmienia dwu tych głosów, jakkolwiek zniżone, wyraźnie rozchodziły się w ciszy długiego korytarza i, w napowietrzną harmonię zlewając się z półświatłem, które go napełniało, milkły w dalekich cieniach. Framuga nabierała coraz więcej pozoru kaplicy, w której zmroku majaczyły kształty dwóch postaci ze splecionemi u piersi rękoma i niekiedy pod światło dogorywającej lampy wychylały się płowe, to znowu siwe włosy.
— I nie wwódź nas na pokuszenie...
— Na pokuszenie...
— Ale nas zbaw ode złego...
Tu głos kobiecy urwał się i po paru sekundach z trwogą przemówił:
— Władek! ktościś płacze! czy słyszysz?
— Babci się tak wydało. Nic nie słychać.
— Co ty mi gadasz! Teraz, to już nic, ale wprzódy ktościś gdzieś bliziuteńko zapłakał...
Teraz było zupełnie cicho, więc stara kobieta intonowała dalej modlitwy, nie długie zresztą, bo wkrótce zakończyło je odmówienie dekalogu.
— Nie zabijaj!
— Nie zabijaj!
— Nie kradnij!
— Nie mów fałszywego świadectwa!
— Boże, bądź miłościw...
Tu, słowom towarzyszyć zaczęły przeciągłe westchnienia i odgłosy pięści uderzających w klatki piersiowe. Chłopiec pochylił głowę tak nizko, że włosy opadły mu na czoło i pobłyskiwały jak blade złoto. Silnie bił się w piersi, wzdychając i mówiąc:
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu...
— Władek, słyszysz? Znowu płacze!
Tym razem i on coś usłyszał, lecz niewyraźnie.
— A jakby tak! Ale to pewno za któremi drzwiami... Posłuchali chwilę: nikt nie płakał. Głęboka cisza i coraz większy zmrok zalegały długi jak nieskończoność korytarz. Więc zaczęli jeszcze:
— W imię Ojca i Syna...
Jednogłośnie wymówili: Amen! i wstali oboje — on z klęczek, ona ze stołka.
— No — rzekła — dobrze. Zawsze spokojniejsza jestem, jak z tobą pacierz wieczorny odmówię. Bo to ty chwalisz się tem miejscem, że dobrze: pewno, że grosz zarabiasz niezły; ale, żeby ono dobre było, to miejsce, to nie... Sodoma i Gomora... Ty sam wiesz, nieraz opowiadałeś. Poganie! Na Sodomę i Gomorę patrzysz: pogan naśladować łatwo. Czemu nie?
— Ej, co babcia wygaduje! tego nigdy nie będzie...
— Ehe! może być, ale pamiętaj, żeby nie było. Widzisz: chaty rodzonej nie pamiętasz, bzu nie pamiętasz, Niemna nie pamiętasz... Jezusie drogi! znowu bzem zaleciało!... Wszystkiegobyś zapomniał, żeby ci nie przypominać. Oho, znam ja ciebie! Ja też i przypominam. Pana Boga ci przypominam, mowę rodzoną, którą tu nie masz do kogo przemówić, ojca biednego, który na starość powinien na tobie wesprzeć się jak na kiju. Ot, co ja ci przypominam...
Garnek z cynową łyżką starannie związywała w płócienną chustkę i prawiła dalej:
— Może ty jeszcze kiedy do tej rodzonej ziemi, w której przeddziady twoje pozasypiali, i powrócisz. Pamiętajże, abyś nie wrócił gałganem, boś poczciwego rodu syn, i nie Niemcem, boś nie Niemiec. Ot, co ja tobie jeszcze przypominam. A teraz dobranoc! Jutro znów przyjdę i smacznych kluseczek przyniosę.
— Ja babcię, ze schodów sprowadzę.
— Ani waż się! Idź mi spać zaraz! Oho, znam ja dobrze te wschody! A jak na ulicę wyjdę, to dziesięć minut, i w domu!
Po dywanie zaściełającym korytarz drobnym, dość rzeźwym krokiem deptała staruszka w czarnej salopce i w szeroko ogarnirowanym kapturku, z garnkiem owiniętym w płótno, w spuszczonem ręku. O kilka kroków za nią od kolumny z palmą u szczytu oderwała się kobieta w długich zwojach białego jedwabiu, z cherubinową twarzą pośród złotych włosów, osypanych więdnącym bzem. Jedna za drugą idąc przebyły część korytarza, aż znalazły się u dwóch posągów, pomiędzy którymi stojąc, Anja Lind wsłuchiwała się przed kwadransem w dochodzące z dołu echo swej pieśni i sławy. Teraz także stanęła i z wyciągniętą szyją ścigała wzrokiem zstępującą ze wschodów staruszkę. Szło to z trudnością. Stare oczy może niedowidziały, zmęczone stopy trwożnie szukały każdego stopnia wschodów, uwiędła ręka ciężko wspierała się o krawędź poręczy. Anja Lind w dwóch podskokach znalazła się obok staruszki i delikatnie, lecz silnie za ramię ją ujęła. Zaczepiona, ku niespodziewanej towarzyszce ze zdumieniem wzrok zwracając, po niemiecku zawołała:
— Co to? kto pani?
Anja Lind tą samą mową, którą ona modliła się z wnukiem, odszepnęła:
— Pomogę zejść ze wschodów!
Na twarz starej wytrysnęła radość; rozbłysłem spojrzeniem postać artystki ogarnęła.
— Jezusie! — wykrzyknęły, uwiędłe, zapadłe usta — panieneczka z Polski!
— Tak — szepnęła śpiewaczka i dodała: — Już dawno!
Ostrożnie, troskliwie wspierając staruszkę, obok czarnej salopki jej, cała biała i nieco naprzód pochylona, zcicha mówiła:
— I moja rodzona chata nad Niemnem stoi...
— Nad Niemnem! — powtórzyła stara.
— Bzów przy niej mnóstwo kwitnie każdej wiosny... Babcię też miałam, która ze mną wieczorami pacierze mówiła... już nie żyje. Jest też tam topol... przy starym lamusie rośnie... taka wysoka!.. na której w maju zawsze śpiewa słowik... ślicznie śpiewa! O! śliczniej, doskonalej od wszystkich na świecie śpiewaczek!
— Śpiewaczek?
Wyraz ten uderzył staruszkę. Stanęła pośród wschodów jak wryta i zaciekawiony wzrok w towarzyszkę wlepiła.
— To może panienka jest tą śpiewaczką, o której dziś opowiadał Władek!... Jezusie mój! Pierwszy raz widzę... Aha! zgadłam! to panieneczka jest tą sławną... co to jej kwiaty ciągle noszą a noszą, i wielcy panowie ciągle chodzą a chodzą... Jezusie mój! Pierwszy raz tak zblizka widzę taką osobę sławną i... i... taką...
Poszukała chwilę wyrazu, aż dokończyła:
— Taką wielką... bo kto sławny, ten wielki... No, i panieneczka mnie ze wschodów...
Przerwał jej mowę szept podobny do smętnego szmeru wiatru.
— Ja, babciu, mała... mała... taka słaba!... i Bóg wie, co się zemną stanie!...
W tej chwili stara zawołała:
— Aha! to od panieneczki taki zapach rozchodzi się po hotelu... Jezusie! co bzu we włosach! Więdnie już, a jeszcze pachnie i taki śliczny!
Anja Lind u samego już prawie dołu wschodów stanęła.
— Weź go, babciu, weź wszystek... oddam ci go... zaraz! zaraz!
I tak samo, jak przed godziną we wspanialej sali koncertowej, szczupłe, wpółobnażone jej ramiona zaczęły zwinnymi, prędkimi fuchami zdejmować, odrywać od sukni, gdzieniegdzie jeszcze pozostałe na niej liliowe kwiaty. Potem podniosły się ku włosom.
— Miałam dziś mnóstwo, mnóstwo bzu... byłam nim tak okrytą, że ludzie nazwali mię krzakiem bzowym... to było bardzo zabawne, ale teraz... babciu... bardzo mi smutno... Cieszę się tylko, że mogę ci dać jeszcze trochę bzu... tylko trochę... rozdałam go... ach, jakże żałuję, że rozdałam, i tak niewiele dać ci mogę... Ale weź, weź! To nic, że zwiędły! Trzeba go zaraz w wodzie postawić: a odżyje i jutro jeszcze pachnąć będzie... O, ja kiedyś dobrze, dobrze znałam się z bzem i wiem o wszystkich jego zwyczajach! Odżyje z pewnością! Jeszcze jedna gałązka! Zaraz! zaraz! Czasem tak mocno trzymają się włosów, że trudno je wyjąć! zaraz! zaraz! jeszcze jedna malutką, ale taką śliczną! A tam jest jeszcze jedna większa, tylko tak mocno trzyma się włosów... nie, to wyjmę ją zaraz, zaraz!
Razem z kwiatami wyciągała z włosów przytrzymujące je szpilki, tak, że złote ich pasma po jednem spływać zaczęły na ramiona i plecy, jak smugi słonecznych świateł. Niby w odpowiedzi tym złotym smugom, po zmarszczonych policzkach staruszki potoczyły się, jedna za drugą, drobne łzy, jak szklanne paciorki. Niewyraźnie coś szepcąc w drobne, zwiędłe ręce zbierała kwiaty, — jak klejnoty.




Gdy po dywanie zaściełającym korytarz hotelowy szła z powrotem ku drzwiom swego mieszkania, nie miała na twarzy jutrzenkowych rumieńców: oczy jej nabrały przepaścistej głębi, a na czoło białe jak lilia wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Miała teraz postać wcielonej tragedyi. Tak weszła do saloniku, w którym lampy pogasły i kilka świec tylko dopalało się na stole, okrytym szkłem i porcelaną. W mętnem świetle wiądł na posadzce bukiet przepysznych goździków. Anja Lind wpatrywała się w niego chwilę, a potem zgarnęła w rękach suknię tak, jakby lękała się dotknąć go choćby jej brzegiem i tak dążyło do drzwi przeciwległych. Zaledwie jednak uczyniła parę kroków odwróciła się i, nagłym ruchem podjąwszy z ziemi kwiaty, pełne westchnień i pocałunków usta w nich zanurzyła. Z ustami w kwiatach, ze zmarszczką na wiosennem czole, myślała, myślała, aż powoli, goździki o gorejących barwach zaczęły wysuwać się z jej dłoni i znowu na ziemię upadły.
Za oknami, w dole, szeroki Ring usypiał w zmroku, słabo rozwidnionym rzadkiemi o tej porze światłami latarni; odpowiadał mu w górze szeroki pas nieba, oświetlony gwiazdami, śród których jedna, największa, płonęła jak oko gorejące i spokojne. Jaka ona, ta gwiazda, spokojna i czysta! Śród jakiej ciszy i pogody płonie i jak z wysoka, z wysoka spogląda na gwiazdy ziemskie małe, małe, takie słabe wśród burz dźwięczące sprzecznymi tonami, jak harfy targane przez wichry!
Anna Lipska osunęła się na klęczki, ramiona ze splecionemi rękoma wysoko ku górnej gwieździe wyciągnęła i jak biedne, skarżące się, pomocy wzywające dziecko z wielkim płaczem zawołała:
— Ojcze! Ojcze! Ojcze, któryś jest w niebie...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.