<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Niema dla przyrody niezdobytej potęgi, niema dla słońca i lata szańców. Przyszedł dzień wiosny i zima syberyjska precz poszła — nie ustępowała powoli, nie walczyła, ale pierzchła, w puch rozbita. Kto taki dzień widział, ten widział dzień stworzenia cudowny.
Mróz w przeddzień był jak zwykle; lody i śniegi arszynowe, wicher, smalący zimnem. A tam gdzieś od pustyń skwarnych i rozkosznego południa wstał mocarz i szedł na tę zimę jak huragan. Doleciał w nocy i uderzył ją w te śniegi i lody prądem ciepłego powietrza. I oto już rano Toboł zadrgał, pokreślił się w zygzaki, ściemniał. Zdołu lód począł pękać, woda przybierać i masy kry rzuciły się jak tarany żywe, łamiąc, miażdżąc, wstępując jedne na drugie, spychając się na brzegi, ryjąc i szarpiąc wciąż wgórę, ku północy, zwycięski swój pochód oznajmiając światu hukiem jakby stu armat.
Mocarz ze skwarnych pustyń zaganiał je i szedł za niemi, uderzając w stepowe śniegi, w tajgi zamarzłe, w kępy suchych badyli, wwiercał się w ziemię, pędził ku oceanowi. Co rok go szturmował, wiosnę czyniąc po drodze, i tamże w lodach odwiecznych padał i ginął, nie doczekawszy się ze swej ziemi posiłków. Za rok brat jego tymże śladem przyjdzie pomścić go i znowu ginąć. Tak oni od wieków ten bój toczą z wrogiem-biegunem. Tak im Bóg naznaczył, by i Syberja wydziedziczona miała lato swoje. Toboł ruszył ku morzu, wlokąc kry, a do niego step spychał swe śniegi, swe wody, swą pleśń. Rzeka się wzdymała ogromna, do morza podobna, bezbrzeżna, oblizywała stopy „uwału”, dotykała wsi nadbrzeżnych, a pomimo swego majestatu wrzała czas jakiś i piana obryzgiwała brzegi. Na dnie ten szał się liczył, potem ją skwar obezwładni i płynąć będzie leniwie, zdjęta martwotą żaru.
W dwa dni step zaczerniał, w pięć ożył, w tydzień zazielenił.
Antoni Mrozowicki, który na cud ten pierwszy raz patrzał, zestawił w myśli ten pochód wiosny z najściami Mongołów. Jak oni, tak przyroda ich nie znała oporu, szła jak piorun, druzgocząc, co spotkała po drodze, i zamierała, gdy impet minął. Natura kształci ludzi i taki człowiek jest, jaka jego ziemia.
Nagle uczynił się upał. Step, wilgocią przesiąkły, począł drżeć i żyć szalonym pędem, i to życie rosło. Zda się, słychać było szmer kiełkowania, szelest pracy pączków, okiem schwytać było można wzrost źdźbeł i liści. I wnet po tych obszarach pustych ludzie poczęli się ruszać. Kirgizi zwinęli jurty, opuszczali swe zimowe leże, zmykali na południe, ku swym letnim koczowiskom. Zapędzali niedobitki bydła, stada owiec, koni; rozbiegali się jak szarańcza na żer.
Za nimi w ślad, jak sępy, ruszyły karawany kupców z perkalami. Zbrojnie to szło i tłumnie, zabierało ręce wolne od rolnej pracy, a na czele był ajent zaufany, znający stepy i obyczaje dzikich stepowców.
Po paru tygodniach w domu Kwaśnikowych został tylko patrjarcha rodu i Antoni, synowie rozbiegli się po stepie, uprowadzili z sobą i kobiety. Stary pilnował domu i urzędu; Antoni, w braku innego zajęcia, wziął rydel i zarabiał dziennie, po ogrodach. Polowanie się przerwało na czas jakiś, na rybę brakło mu narzędzi, a żyć trzeba było. Zpoczątku opornie mu szła robota, ale mus napędzał. Kopał z bolącym karkiem i mdlejącemi ramiony. Dzienny zarobek starczył mu na utrzymanie.
Utowiczowa zwerbowała go prędko do siebie. Przerabiając grzędy, nie dawała próżnować językowi. Gadulstwo było jej kardynalną wadą. Drugą było skąpstwo. Karmiła swego robotnika, ale o zapłacie nie było wzmianki. Gospodarz z córką wyjechał do Tobolska, więc babina rządziła wszystkiem i zaprowadziła oszczędności. Chłopak zaś wstydził się upominać.
Tak trwało do powrotu doktora.
Panna Marja podczas gospodarskiej inspekcji poznała go i zdziwiła się, że pomimo ciepła pracuje w kożuchu. Nie zdjął go i przy obiedzie, który spożył w gorącej kuchni.
— Chodźże pan do nas! — zawołała z góry.
— Dziękuję pani! Bardzom zasmolony! — odparł, czerwieniejąc.
I kopał dalej. Wieczorem dała Utowiczowej kopiejek dla niego, a stara na to:
— Nie trzeba! On za jedzenie robi! Wcale się nie upomina o zapłatę! Nietęgo robi, bo niewprawny!
— Ileż dni?
— O, już pięć.
Dziewczyna ruszyła ramionami w milczeniu. Gdy odchodził, zawołała go do kramiku i wyliczyła dziesięć złotych.
— To za robotę w ogrodzie! — rzekła. — A z zimy za furmanki ma pan cztery ruble! Proszę!
— Bez trzydziestu kopiejek! — odparł, odsuwając dwa srebrniki.
Resztę zagarnął i po namyśle dodał:
— Źle robię. Nie umiem! Może już nie przychodzić?
— Cóż znowu! Trudno, żeby inżynier odrazu był dobrym kopaczem. Nauczy się pan.
— Pewnie. Potem z kosą pójdę. Latem taka tylko praca. Polowanie nic nie warte. Ptaszków nikt nie kupuje, a skórki złe i mało!
Oparł się o ladę i nie odchodził.
— Miałem list od siostry! — rzekł.
— Jakże jej? — spytała z zajęciem.
— At, licho! Długi ma — mruknął.
Wsunął rękę w zanadrze i dobył ów list.
— Dawno pani bzu nie widziała, — uśmiechnął się — ot, przysłała mi.
Drżącemi od zmęczenia palcami dobył zeschłą gałązkę i podał jej.
— Śliczności! — szepnęła, pieszcząc suchy kwiat.
Stał się czerwony okropnie.
— Siostra prosiła, żeby go pani dać od niej z podziękowaniem za opiekę nade mną. Niech się pani nie gniewa, nie mamy nic lepszego.
— I nic milszego — dodała. — Podziękuj pan siostrze.
Schowała kwiat do książki i rzekła:
— Sprowadź pan tutaj siostrę. Lepiej wam pójdzie we dwoje, a teraz, gdy pan najgorsze przebył, nie trzeba wracać, aż miljonerem.
Zaśmiał się cicho, jak z żartu.
— Ano, pewnie. Zamiast krzywdy dochodzić, kupić od Burskich Promieniew i panować.
— Nie śmiej się pan. Za dziesięć lat możesz być miljonerem. Przed dziesięciu laty Smolin był komisantem bez grosza. Tutaj często się widzi podobne cuda. Byle wytrwać.
Już się nie śmiał i patrzał na nią, sądząc, że drwi zeń bez litości. Wreszcie westchnął, schował list i pieniądze i wziął czapkę. Gdy kożuch rozchylił, dojrzała jego odzież i bieliznę: były to szmaty. Tedy zrozumiała, czemu przy pracy nie zdejmował kożucha.
W parę dni potem znalazła w kuchni, na zydlu, papier jakiś. Był to kwit pocztowy na cztery ruble, na imię Walerji Mrozowickiej w Warszawie, i złożyła go w książce obok zeschłego bzu.
Tedy i ona powtórzyła półgłosem:
— O, anima vilis!
Mało ludzi schodziło się w niedzielę do doktora, odkąd wiosna przyszła. Zamożniejsi najmowali pola u chłopów i rolnicy z krwi i kości gospodarzyli zawzięcie. Młódź, co lepszą, rozebrali kupcy do karawan stepowych; zostali chorzy, starzy lub próżniaki z profesji, którzy nigdzie miejsca zagrzać nie mogli. Kilku takich zastąpiło raz drogę Antoniemu nad Tobołem i poczęli ciągnąć do szynku i kart. Podochoceni już byli, a gdy się opierał, poczęli półżartem, półserjo spychać go ku rzece. Opierał się długi czas, wreszcie dostał na pochyłość i kalecząc boleśnie, stoczył do wody, a za nim dwóch napastników.
Na krzyk tonących przyskoczyli rybacy i wyratowali półżywych. Wytrzeźwieni, przeprosili Mrozowickiego, bojąc się sądu i kary, ale nie wrócili mu kożucha, który w wodzie zniszczył się do reszty. Wysuszył chłopak strzępy, ale na płacz mu się zbierało na myśl, w czem jutro pójdzie na robotę.
Stary Kwaśnikow przyglądał mu się zboku.
— Głupi ty! — ozwał się wreszcie. — Coby to za lato było, żeby tobie na zimę nie dało kożucha. Rzuć go pod nogi! A nie masz za co kupić perkalu na bluzę, to masz moją. Żony nie masz, ja mam, to ja ciebie poratuję.
I w ten sposób przywdział raz pierwszy Antoni strój Sybiraka-chłopa i to darowany. Jakiś czas nie mógł się oswoić z różową bluzą, potem nawyknął jak do wielu rzeczy. Teraz mu i robota lżej szła. Grubiały ręce i kark, przybywało siły. Zrezygnował z wszelkich projektów świetnych, stępiał na troskę nawet. Myślał tylko, skąd chleba wziąć na jutro, i pracował jak wół.
Pewnego wieczora zawołano go do Gostyńskich. Poszedł machinalnie, myśląc, że trafi się zapewne drobny zarobek. Mijając kuchnię, pozdrowił księdza Ubysza, który nie zdawał się go poznawać, minął Utowiczową, zajętą w sklepiku, i poszedł na górę.
Doktór był w gabinecie i powitał Mrozowickiego, bez żadnego wstępu, pytaniem:
— Antek zrobisz mi przysługę?
— Każdą, panie.
— Wyręczysz mnie. Pójdziesz z „litowkami” w step.
— Co to takiego?
— To kosy. Kupiłem ich trzy telegi pełne. Z tem na całe lato w step trzeba iść i od wsi do wsi, od futoru do futoru rozprzedawać.
Chłopak się zawahał.
— To moc pieniędzy! A jak mnie ograbią?
— Pójdzie z tobą dziesięciu ludzi eskorty, jak zwykle.
— A ja dróg i wsi nie znam.
— Grinię ci dam, który ze mną zeszłe trzy lata jeździł. Ten cię poprowadzi, eskorta cię obroni, a tylko pieniądze zbierzesz i na jesieni wrócisz do domu. Poszedłbym sam, ale starość już się czuć daje. Trzeba sobie bliższe interesy zostawić. Pójdziesz, Antek?
— Jak pan każe, ale...
— Poczekaj, wiem wszystkie ale... Na swą część dostaniesz pięć kopiejek od kosy i utrzymanie. Masz patrzeć za porządkiem pochodu, karmić swych ludzi, rozkazywać, rządzić i pilnować od kradzieży. Jutro tabor zlustrujesz, ludzi obejrzysz, spakujesz sprzęty obiadowe i noclegowe, a pojutrze ruszać trzeba, bo ani patrzeć, jak trawy do cięcia dojrzeją.
— Proszę pana, ja i bez zapłaty, za utrzymanie gotówem panu służyć, ale może nie potrafię.
— Głupie gadanie. Cztery działania przecie umiesz, zdać resztę z rubla potrafisz; przecie parobkiem być nie możesz. A co do wynagrodzenia, to także sensu nie ma. Weźmiesz tyle co inni biorą. Ani cię krzywdzę, ani ci łaskę czynię. To nie Europa tutaj! No, nie pleć po próżnicy, siadajmy do kolacji. Zaraz się twoi podkomendni zejdą. Czterech swoich mamy, a sześciu tutejszych. Chłopy na pokaz. Znasz ich wszystkich oprócz jednego.
Istotnie, znajomi to byli. Rudnicki, Czyż, Stasiak i chłopi-sąsiedzi. Obsiedli stół bez wyróżnienia i ceremonji i napełnili gwarem dom cały, nie krępując się wcale.
Wkońcu zjawił się ów nieznajomy, człek młody, prawie biały blondyn, o długiej, kościstej twarzy i postawie.
— Pochwalony! — pozdrowił.
Doktór go do Antoniego przyprowadził.
— Oto masz ostatniego towarzysza. Niedawno on tutaj, ale swój, Andukajtys.
Uścisnęli sobie dłonie i spojrzeli w oczy.
Andukajtys więcej wyczytał niż Antoni. Człek siadł do stołu. Jedzenia pochłaniał za trzech, ale wcale się nie odzywał. Czasami tylko na żart lub anegdotę otwierał usta od ucha do ucha, jakby chciał poziewać lub krzyczeć. A on się tak śmiał bez dźwięku. Podobał się Mrozowickiemu, który także chętniej milczał, niż mówił.
Wypili masę herbaty, nagadali się i rozeszli przed drogą wypocząć, tylko Antoni został, bo dużo jeszcze miał dostać poleceń i mało co spano tej nocy w domu, bo i kobiety miały wyżej głowy roboty w kuchni. Pakowano tobołki z zapasami, zbierano statki, do obozowania w stepie potrzebne. Doktór napędzał, Utowiczowa gderała. Antoni przyjmował tłumoki i ustawiał w sieni, Siergiej podpity śpiewał i Katałajowi wymyślał. Panna Marja, mało co mówiąc, robiła najwięcej.
— To dla pana — rzekła wkońcu, oddając spore zawiniątko. — I ten kożuch weźmie pan, bo jesienią noce bywają mroźne. Proszę się nie wahać. Znajdzie pan wszystko w rachunku, a na taką drogę nie można iść bez zapasu odzieży.
— Może już pani nie zastanę za powrotem? — spytał niespokojnie.
— O, ja stanowię nieruchomość ojca. Może umrę chyba.
— Niech Bóg broni! — zawołał.
Ruszyła ramionami pogardliwie.
— Nikogobym nie osierociła. Nawet niewieleby trzeba było pociechy. Ja, jestem czy nie, wszystko jedno.
Zawzięcie błysły jej oczy, więc on tylko głową pokręcił i dalej pakował.
Nazajutrz o świcie chciał go obudzić doktór, ale już znalazł na podwórzu. Wytoczyli z Grinią wszystkie podwody i narządzali do drogi. Na trzech pierwszych leżały beczki z towarem; na czwartą poczęli ładować tłumoki, sprzęty, narzędzia. Zeszli się około południa towarzysze, każdy ze swą walizką. Rozgardjasz panował piekielny. Na obiad niespodzianie zjawił się Szumski i do reszty ład zwichnął. Krytykował, drwił i żartem buntował ludzi na Antoniego. Chłopi nie zważali na to, ale Polacy odrazu zaczęli lekceważyć przewodnika, który cierpliwie znosił docinki. Jeden Andukajtys ujął się za nim. Z ustami, pełnemi chleba, zwrócił się do Szumskiego i jąkając się, rzekł:
— Jak pan lepiej umie, to czemu pan nie idzie z nami? Gospodarz dobrze wie, komu towar zdaje. Da Bóg, nie zginiemy.
Znowu spojrzeli sobie w oczy z Antonim i poczuli się braćmi.
Po obiedzie doktór rzekł:
— No, Antek, w drogę! Zanocujecie na stepie. Szkoda czasu.
— Zobaczymy ten wymarsz! — zaśmiał się Szumski, zapalając papierosa.
Wyszedł na podwórze. Ubrany był w surowy jedwab, elegancki, ładny chłopak. Nucił przez zęby i przyglądał się, rozpiąwszy nad sobą parasol.
Antoni objął komendę. Grinia doktora wziął pierwszą trójkę koni, założył do przedniego wozu, siedli z nim Czyż i dwóch Sybiraków i wyjechali za wrota. Chłop Porfiry dostał drugą trójkę i znowu trzech ludzi z nim ruszyło. Trzecią kierował Rudnicki. Wreszcie Andukajtys wyprowadził czwartą pod tłumoki.
Antoni otarł pot z twarzy. Pocałował doktora w rękę, pożegnał resztę domowych, zdaleka skłonił się Szumskiemu, potem lejce zgarnął i ruszył.
— Święty Józefie, prowadź ich! — wrzasnęła Utowiczowa.
— Antek, a pilnuj się! — krzyknął doktór.
— Czy wziął pan strzelbę? — spytała dziewczyna.
— Dziękuję pani! — odparł, zdejmując czapkę.
Wyjechał na ulicę i oni za nim wyszli. I ksiądz Ubysz się zjawił, bardzo zajęty wyprawą. Zacierał ręce i śmiał się. Antoni parę razy się obejrzał, potem konie popędził, by się z resztą zrównać i kłąb kurzu wszystko zakrył. Doktór z Szumskim wrócili do domu, rozmawiając o stepowych handlach, na ulicy został ksiądz i panna Marja. Melancholik przestał się śmiać. Zwrócił się do dziewczyny i rzekł szeptem:
— To oni tam pojechali. A co? Widzisz! Dobrze zrobili. Tylko sza.
Potem poczerwieniał i nogą tupnął.
— Ot, i mnie już dokuczyło. Wy chcecie siedzieć, to owszem. Ale ja nie, już mi obrzydło. Bywajcie zdrowi, pójdę do parafji i basta.
Tu zaczął rękami wymachiwać i poszedł przed siebie ulicą, mocno zalterowany.
— Takie porządki! Niema organów, ornatów tylko dwa, nigdy procesji! Et, mam dosyć takiej pokuty. Nie na to mnie wyświęcali, nie na tom służył tyle lat. Cóż to? Nie trafię? Otóż pokażę, że trafię!
— Księże, obiad podany! — zawołała panna Marja.
To zwykle mitygowało manjaka, ale dziś jakby nie słyszał. Wróciła do domu.
— Ojcze, ksiądz ma atak i poszedł. Możeby go siłą zawrócić? — spytała.
— Nie pierwszy raz. Wróci sam, gdy zgłodnieje i zmęczy się — odparł doktór.
Dziewczyna ruszyła ramionami.
— Jak sobie chcecie! — mruknęła.
A starowina ksiądz dreptał dalej i dalej. Już go i widać nie było na szlaku stepowym. Szedł, opętany jedną myślą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.