<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

W tydzień po jarmarku wypadło pannie Marji zlustrować wyszynki. Koni nie było w domu, bo doktór wyruszył był do Szadryńska po zboże, posłała więc Siergieja do Kwaśnikowych po furmankę. Tak się zwał Andrjanek.
Po dość długiej przerwie dzwonek zajęczał u wrót, a po chwili wszedł do kuchni Mrozowicki z batogiem w ręku.
Utowiczowa plasnęła rękami.
— Co za gość! Osobliwość. Siadajże pan! Nie uwolnię pana, póki się Maryni nie doczekam. Nudno samej! Pogadamy o swoich stronach.
— Kiedy bo ja nie w gościnę. Andrjanek w swaty pojechał. Może pani mnie weźmie w drogę. Koń dobry.
— Ach, tak, prawda. Pan furmani! — uśmiechnęła się panna Marja. — I owszem, jedźmy!
Spojrzała na niego uważniej, a Utowiczowa rzekła:
— Ależ zmizerniał pan! Do siebie niepodobny. Co? Może choroba? A list pan miał, do nas adresowany przyszedł. Boże mój! Może złe wiadomości od narzeczonej? Nudzisz się, ona się tam pewnie nudzi.
Chłopak poczerwieniał.
— Mniejsza nuda po kimś jak po czemś — odparł, odwracając głowę.
Panna Marja zaczęła się ubierać do drogi, a stara trzepała dalej, nie zrozumiawszy uwagi:
— Trzebaż było ją zabrać niebogę. To też do wytrzymania trudne: kochanie i rozłączenie! Jabym chyba ze złości plunęła i drugiego sobie znalazła! A pisałże pan do niej?
— Już dawno. Czasu niema, a i treści mało.
— Ot, choć buziaczka posłać! Pan Szumski co tydzień pisuje, a czasem i dwa razy!
— Możemy jechać — ozwała się panna Marja. — Ale gdzież to Siergiej?
— A gdzieżby? W szynku! Moi drodzy, nie zostawiajcie mnie tak! Ten łotr przyjdzie i jeszcze mi zmarznie na podwórzu. Mój złoty panie Antoni, ulituj się nade mną, sprowadź go tutaj. Cóż ja z tą kłodą martwą zrobię? Nie dźwignę ze śniegu!
— Zaraz go dostawię! — rzekł Antoni, wychodząc.
Jakoż przywiózł „kłodę” i wniósł do kuchni. Siergiej począł przysięgać, że jest trzeźwy, wzywał świadectwa Katałaja, obiecywał natychmiast obiad, ale ani ręką, ani nogą nie władał. Utowiczowa poczęła mu wymyślać, a tymczasem młodzi zeszli na ulicę.
Zaprząg Mrozowickiego był przyzwoity, sędziwa klacz dobrze utrzymana. Zauważyła to zaraz panna Marja. Antoni starannie otulił jej nogi, pogłaskał przyjaciela Tomója i ruszyli.
Mróz był ten sam, niewzruszony, straszny. Nie mówili nic do siebie. Stało im obojgu w myśli owo pożegnanie, gdy Antoni z ich domu odchodził, i krępowało ich nieznośnie.
Zajechali do pierwszego szynku w Petrówce. Poznał go szynkarz i powitał.
— Chwała Bogu, już ty na gospodarstwo się zebrał! — rzekł, podając mu kieliszek wódki.
Antoni blado się uśmiechnął. Wyglądał przecie gorzej niż wtedy, gdy go napół żywego uratowano. Z oczami wbitemi w ziemię, siedział, machinalnie gładząc psa. Ocknął się jak ze snu na wezwanie panny Marji do dalszej drogi.
— Nie wypije pan wódki? — spytała.
— Dziękuję pani, nie!
Znowu jechali i ona znowu się ozwała:
— Dziwne, jak ten pies lubi pana. Nie odznacza się przecie uprzejmością dla obcych. Ceniłam go za to.
— Pies często lepiej od ludzi pozna przyjaciół — odparł.
— Mój pies zatem nie ma kogo poznawać.
— Niech i tak będzie! — mruknął.
Zauważyła, że go uraziła.
— Dobrego ma pan konia. Jakże się panu jarmark udał?
— Wraz z prezentem ojca pani zebrałem sto dziesięć rubli. Przeżyję do wiosny za to. Ale tutaj wiosna jeszcze daleka.
— W maju śniegi zginą, ale wiosny tu niema. Odrazu lato palące, krótkie bez przejścia. We września znowu zima. Kto tu żyć skazany, ten i wiosny nie zobaczy.
Antoni cugle opuścił i do niej się zwrócił. Blask mu przeszedł po twarzy.
— Nasza wiosna! — wyrzekł, ciężko oddychając. — Nawet ta szara, bez koloru, niby zimna, a co w niej życia, co zdrowia, co ochoty. Luty teraz, to już u nas o południu słońce wesołe i wiatry gęste. Już nadzieja w sercu, zaraz coś śpiewać pocznie.
Panna Marja potrząsnęła głową.
— Panie Mrozowicki, — rzekła — niech pan tego nie mówi! Tutaj i wspominać tego nie trzeba, nie można! Jeszcze pan nie wie, jak z tą myślą trzeba być ostrożnym. To jad, to paraliż woli i mocy.
— To i pani to zna? — zagadnął, dysząc.
Uśmiechnęła się bardzo smutnie.
— Ja miałam trzy lata, gdy tu rodzice przybyli, Antoś miał osiem. Dwadzieścia lat temu. Z tych siedemnaście spędziłam w Kurhanie. Można się było oswoić, Sybiraczką się stać. Wiem też, że tu i umrę, więc mi nie wolno myśleć o innym kraju.
— Więc pani nigdy nie tęskniła? — spytał, nie uważając, że może popełnia niedelikatność, badając ją nieupoważniony.
— Nie mówiłam tego nikomu! — odparła zamyślona. — Zdaje mi się jednak, że ta męka zwalczona, ta nuda zabita uczyniła mnie złą. Myślę, że komu tego kochać nie wolno, niczego już nie pokocha. Nie rośnie i nie kwitnie, staje się suchym, kolącym badylem!
Antoni słuchał zdziwiony. Przecie nie jedne cyfry i maszynowa praca zajmowały ją.
— Więc i pani tęskniła? — znowu zapytał.
— Ha, byłam i ja młoda przecie. Trzy wiosny takie widziałam, trzy lata spędziłam na pensji w Warszawie. Miałam tam zostać, ale matka zachorzała. Wróciłam ją doglądać. Długo chorowała; objęłam po niej zarząd domu, sklepu i szynków. Mało mi było i tej roboty, nocami robiłam rachunki. Wtedy bardzo byłam chora, bardzo, bardzo, bardzo. Ale to życie było, czucie, kochanie! Matka umarła, zostałam tedy tutaj na wieki i wyzdrowiałam. Ten śnieg — mój, ten dom — mój, to słońce — moje. Ostatecznie ziemia ta bogactwa daje i zdrowie ciału, i nie ciasno tutaj! Cóż? Raj w porównaniu z tamtem...
Zaśmiała się z goryczą i oczy jej pociemniały ponuro. Mrozowicki wstrząsnął się.
— Ja, byłem wiosny doczekał, pójdę! — zamruczał. — Do nędzy, do biedy piechotą pójdę!
— Tak, ma tam pan swoich serdecznych.
— Żebym o nich dbał, tobym zostać powinien. Przecie ta ziemia bogactwa daje i nie ciasno nikomu. Ale ja o nich i nie myślę w swojej nędzy. Mój Boże! Pani zna takie dni, że się człowiek boi noża dotknąć, takie noce, że się wije po ziemi, jęcząc jak na torturach. Dobę przeżyć trudno, a cóż życie!
— A przecie inni to cierpieli i zostali — wtrąciła głucho.
— Żeby nie wstyd, nie szkoda siostry, jużbym nie żył! Inni mocniejsi chyba, ja nie mogę. Oj, poco mnie pani z tego mrozu podnosiła? Nie wytrzymam, nie! Pójdę, albo...
— Albo wyzdrowieje pan — maszyną! Za wiele ma pan czasu wolnego na myśli.
— Nic robić nie mogę. Dwa tygodnie nic nie jem i nie śpię. Może rozum tracę!
— Może, jak ksiądz Ubysz.
— Już się lękam, czy wiosny dożyję.
Popatrzała nań jak człowiek dojrzały na wybuchy dziecka i poczęła mówić zcicha:
— Zrazu to tylko nieokreślony niepokój i smutek, potem niechęć do jadła i niecierpliwość, miejsca znaleźć nie można, ani zająć się czemkolwiek z uwagą, potem głuchy bunt i wrzenie wewnętrzne, nienawiść do ludzi, wściekłość na martwe nawet przedmioty — potem szał bezpamiętnej ucieczki i chęć śmierci i wybawienia.
— Pani jakby czytała we mnie!
— To epidemja sybiraka, jak mówi ojciec. Potem następuje kryzys: to bezwładność i bezmysł na otoczenie, na wrażenia zmysłowe. Może duch wtedy odbiega i tam jest, bo ma się w uszach dalekie dźwięki, w nozdrzach dalekie wonie, w oczach widoki nietutejsze. Już wtedy człowiek niedobry, ale jeszcze nieszkodliwy. Skoro jednak duch wróci, mus do życia i ruchu powoła, wtedy człowiek tamtego jakby zapomniał. Nigdy nie wspomni, nigdy nie pomyśli, nie powie; ale też to kres jego młodości, uczuć, dobroci. Będzie taki jak ludzie, tu zrodzeni. Uważał pan? Oni się nigdy szczerze nie śmieją, nie bawią, nie szaleją bez wódki. Natura tutejsza gasi ludzkie fantazje i swawole. Maszyny wszyscy!
— To też nie dziwię się Zdanowskiemu, że się rozpił, ani nawet Rudnickiemu, że się chce z Sybiraczką żenić. Samego siebie się lękam.
— A czemuż do pana narzeczona nie przyjedzie? We dwoje, sądzę, lżej znosić.
— Czy ja ją chociaż żywą zastanę za powrotem? Pisze mi siostra, że biedna kaszle i kaszle. Już to moje szczęście! — i machnął ręką.
Panna Marja i Mrozowicki zajechali pod drugi szynk i rozmowa się urwała. Pora była obiadowa, więc panna Gostyńska rozłożyła na stole swe zapasy i prosiła go do posiłku.
Odmówił. Tedy poczęła nalegać usilnie i serdecznie, argumentując jak z chorym.
— Wszak pan z głodu siły straci i wiosny nie doczeka. To nierozsądnie. Gdy pan i fizycznie zachoruje, skąd pan zarobi na drogę? Trzeba jeść, trzeba się z apatji otrząsnąć!
Dotknęła jego ramienia, podając chleb i mięso.
Spojrzał na nią bezmiernie smutnemi oczami i jak dziecko usłuchał. Zjadł i wypił. Nie dając mu popaść w apatję, dała mu kasę do zrachowania, sama przeglądała księgę rachunkową.
Otrzeźwiał nieco, rozejrzał się po ludziach, nakarmił klacz. Nie dała mu myśleć o niebezpiecznym przedmiocie; gdy ruszyli do trzeciego szynku, poczęła mu poddawać inne myśli.
— Za mało jest furmanić — mówiła. — Powinien pan czemś więcej się zająć. Szyszkin, ilekroć ojca widzi, zawsze o pana pyta. Dlaczego pan nie przyjął u niego posady?
— Nie chcę nikomu w drogę wchodzić, tem bardziej państwu.
— Nam? Niby panu Szumskiemu. O, temu uczyniłby pan tylko przysługę. Pozbawiony łatwych i dużych dochodów, zastanowiłby się, przestał tracić i szaleć. Za dobrze mu jest i dlatego boję się tej pomyślności. Zresztą pan Szumski jest człowiekiem uniwersalnym. On wszędzie ma karjerę. Jest prawnikiem z zawodu, kupcem z natchnienia, a technikiem z wypadku.
Antoni mimowoli się uśmiechnął.
— Natura wyborowa, wyższa, nie anima vilis — mruknął.
— Czy pan się obraził? — spytała.
— Ja? Na pana Szumskiego? Byłbym bardzo głupi, głupszy nawet, jak jemu się zdaje.
— Tak myślałam, że to pana nie dotknęło.
— To zwykły rzeczy porządek na świecie. Kto marny, biedny, samotny i zgnębiony, ten anima vilis dla doświadczeń bliźnich. Na Syberji jak i w Europie jedna zasada.
Zaciął konia i uśmiechając się, dodał:
— Przywykłem do tego. Robił na mnie próby los i ludzie. Twardą miałem szkołę i życie. Siostra moja, patrząc na to, mawiała: Antek, ty sobie wysłużysz szczęście. Tobie los dłużny i wypłaci kiedyś.
Panna Marja poruszyła się niecierpliwie. Znowu jej oczy pociemniały ponuro.
— To nieprawda! — rzekła gorzko. — Rodzi się człowiek z gotową dolą i wyrokiem na całe życie. Jeden na wyzyskanie i użycie, na uznanie i miłość, i na łaskę ludzką; drugi na zapoznanie, pustkę, nienawiść i obojętność. Żadnych wypłat niema za pracę takiego, kiedy z sobą szczęścia nie przyniósł.
— Tak nie jest — zaprzeczył ze swą łagodną powagą. — Praca uczciwa sama przez się daje spokój, a bieda, cicho zniesiona, czyni człowieka głębszym i lepszym. Ten, co najmniej ma dla siebie, najwięcej ma w sobie. Toć także bogactwo.
— Więc pan nie zna buntów? — spytała poważnie, zajęta nim i przedmiotem.
— Nigdy, pani. Nie było mi przecie nigdy dobrze, abym na złe się buntował. Biednym, skrzywdzony i niepozorny. Jedni ludzie mnie wyzyskiwali, drudzy drwili, nikt nie kochał prócz Antosia. I tego niema! Dlatego mogę się obejść byle czem, znieść wiele i myślę, że choć wypłaty mi nie będzie, ja sam nie zawinię względem drugich. To daje dla samego siebie szacunek i cześć.
Panna Marja spuściła głowę i zagryzła usta.
— Jest pan doskonałością! — mruknęła zwykłym swym lodowatym tonem.
Aż się zdziwił nagłej zmianie i spojrzał ku niej przestraszony.
— Czy uraziłem czem panią? — spytał łagodnie. — Proszą mi wybaczyć!
— Dajże pan pokój! Miałeś pan sposobność mnie ocenić jak wszyscy! Nie mam siebie za lepszą!
Nic nie rozumiał, ale wyraz jej twarzy był tak ostry i niemiły, że pytać nie śmiał. Po dość długiej chwili ozwał się nieśmiało:
— Pani pozwala furmanowi palić tytoń?
— Owszem, proszę pana.
— I psa trzeba wziąć na sanki. Zmarzł biedaczysko. Hop, Tomój! Aa!
Zobaczył, że nogi miała źle okryte. Wstał i otulił je troskliwie.
— Niepotrzebnie. Dobrze mi i tak! — rzekła.
— Jeszcze wiorst dziesięć do domu. Nie zimno pani? — spytał, patrząc na nią poczciwie.
Oczy jego ciemno-brunatne miały ten spokój i dobroć, która była treścią jego istoty. Znać było, że dusza jego była jedną bryłą szlachetnego kruszcu, który ogień życiowy z podłych domieszek oczyścił. Nie rozumiał jej nagłych fantazyj i wybuchów goryczy, ale bezwiednie umiał się z nią obejść teraz, gdy tak niespodzianie przełamały się lody wzajemnej nieufności.
— Może mnie pani zechce częściej używać w najem? Jeśli pan Gostyński się spóźni, mogę jutro po wódkę pojechać.
— Tak. To łatwiej niż wyżyć z nami pod jednym dachem! — odparła ostro.
— Źle było — rzekł szczerze.
— Uczynił pan ojcu wielką przykrość.
— Byłoby gorzej, gdybym pozostał. Fermentby się uczynił i niechęć. Niewesoły ze mnie towarzysz i tylkobym zawadzał.
— Tak. Nie chciał pan być delatorem i narazić się na walkę. Wygodniej jest usunąć się, byle swój spokój wynieść nietknięty.
— Że mnie pani uratowała od śmierci, nie chciałem się przykrością odwdzięczyć!
— Pan zatem pojmuje, że utrzymywanie kogoś w nieświadomości fałszu jest przysługą i dowodem wdzięczności. Mogę tedy pana zapewnić, że nieświadoma nie jestem, ale pana postępek nazywam tchórzostwem i niewdzięcznością właśnie! Żeby ojciec to wiedział, bardziejby odczuł niż nawet teraz, gdy myśli, że go pan opuścił przez wyrachowanie i egoizm.
— Słuszne, co pani mówi, ale ja nie umiałem lepiej postąpić!
— Swobodniej panu teraz? Lepiej zarabiać na swoją rękę niż służyć. Ale przecie odwiedzić nas mógłby pan niekiedy bez przymusu. Ojciec rad będzie bardzo. Wieczory długie. Cóż pan porabia, gdy nie jest w drodze?
— Gospodarzom pomagam. Z Andrjankiem sieci wiążemy, siodła naprawiam, sprzęty ciosam, po drwa jeżdżę. Nie przychodzę do państwa, bo mnie pani tak pożegnała, że narzucać się nie wypada.
— Mam pana może przeprosić?
— Uchowaj Boże! Musiałem zawinić, kiedy pani się gniewała. Powiadam tylko, że się boję znowu narazić. Jeśli pani pozwoli, przyjdę w niedzielę do mszy posłużyć.
— I owszem! Rogowski wyjechał do Tobolska.
Zdaleka już cerkiew Lebjaży błyszczała, i wnet stanęli zpowrotem przed domem doktora.
— Wstąpi pan po zapłatę?
— Mniejsza. Niech się więcej zbierze, będę miał kredyt w sklepie.
— To niechże pan jutro przyjdzie wcześniej po pieniądze na wódkę!
— O świcie będę.
Pożegnał ją i odjechał.
Nazajutrz stawił się sumiennie i sumiennie zasilił wódką szynki. Gdy wrócił z rachunkiem, zastał już doktora. Zatrzymano go na wieczór; stary widoczną miał doń słabość, bo bardzo troskliwie wypytywał o projekty i zasoby, radził życzliwie, wywiadywał się o wiadomości z kraju. Nie wyznał mu Antoni swych planów ucieczki i starał się nie okazać wyczerpania sił ducha. Potem nie pokazał się kilka dni, bo go nie wzywano; nie przyszedł też na niedzielne zebranie, nie spotykano go nigdzie.
— Znowu go chimery napadły — zdecydował doktór.
Aż wtem pewnego dnia do sklepiku przyszła stara Marcjanna, matka jednego z Polaków, tam osiadłych, i powiedziała:
— Wie pani, panno Marjo, ten młody, co to u was trochę mieszkał, już dochodzi!
— Jakto? — zagadnęła dziewczyna.
— A ino! Ja tam zaszłam onegdaj, bo u Kwasnikowych wesele i bardzo prosili w gościnę. Aż tu mi sam Andrjanek powiada: Rad ja z żony, ale troska mi po druhu! Ot, Antoni umiera. Tak ja poszłam go odwiedzić. Nie zna on mnie, ale się opowiedziałam, że jako on nasz, więc jestem z pomocą. Ej, do ziemi on patrzy! Prosił ino księdza, więc możeby nasz ksiądz Ubysz go odwiedził. Zawszeć nieborak swój, to mu się należy.
Panna Marja wysłuchała spokojnie. Potem zamknęła sklepik i poszła do ojca. Stary przeraził się i zmartwił okrutnie. Śniadanie zostawił nietknięte i zaraz do Kwaśnikowych ruszył.
Gdy wrócił, Utowiczowa naprzeciw wybiegła.
— Umarł? — zagadnęła, składając już ręce do „Anioł Pański”.
— Nie. Musiał przeziębić się, no, i syberyjska epidemja go żre. Z gorączki zapalnej go uratuję, ano na tamto nie mam lekarstwa. Trzeba było, żeby go kto pilnował. Dobrzy ci ludziska, ale nie rozumieją, czego mu brak.
— Żeby go do nas sprowadzić? — wtrąciła panna Marja.
— Pójdę ja, z książki modlitwy mu przeczytam — ofiarowała się Utowiczowa.
— Dobrze ciotka zrobi. Na mnie inni chorzy czekają, nie mam czasu.
Stara otuliła się i poszła, wziąwszy swój wytarty „Złoty ołtarzyk” i okulary. Na wszelki wypadek wetknęła w zanadrze gromnicę i flaszkę święconej wody.
Antoni mieszkał na dole, w stancyjce za kuchnią, którą dlań urządzono ze składu. Wilgotne było i stęchlizną zbożową przesiąkłe powietrze. Sam on umeblował swą izdebkę i wszystkie tam miał swe dostatki: uprząż i obrok klaczy, części telegi, którą z drzewa budował, parę skórek owczych, od Kirgizów nabytych, stary wojłok, siekierę, chleb zapleśniały, miskę, blaszany samowar. Ciasno więc było i nie arcyporządnie. Pod piecem, na tapczanie własnej fabrykacji, siedział skulony, nie odzywając się ani ruszając przez cały dzień.
Tak go zastała Utowiczowa i zdecydowała w duchu, że długo nie pociągnie. Chciała rozmawiać, ale on nie odpowiadał, więc usiadłszy u okna, poczęła monotonnie czytać modlitwy zkolei, jak szły w książce, czasem się oglądając, czy nie pora zapalić gromnicę. Przygasło światło dnia i ochrypła stara, a chory do pieca się przytulił, zdjęty okropnym dreszczem. Zaczął bardzo stękać. Utowiczowa dobyła gromnicę i zaświeciła mu ją w oczy.
Wtem ktoś cicho drzwi otworzył i na progu stanęła panna Marja.
— Co ciotka dokazuje? — szepnęła przerażona.
— A cóż? Toć kona!
— Brał lekarstwo?
— Nacóż go próżno męczyć? Toż widzisz, że dochodzi! Możeby ksiądz Ubysz choć absolucji mu udzielił.
Dziewczyna przyjrzała się choremu, dotknęła czoła i rąk, potem nic nie mówiąc, zdmuchnęła gromnicę, a zapaliła kaganek olejny. Potem zawołała Andrjanka.
— Nie macie innej stancji?
— Mamy, ale on nie zechciał.
— Teraz sił nie ma do oporu. Trzeba go przenieść.
Chłop wziął Antoniego jak snop na ręce i poniósł. Kobiety poszły za nim.
Na „górnicy” gospodarze ustąpili choremu swej izby. Położono go porządnie i panna Marja przemocą dała mu lekarstwo. Potem przyrządziła mu napój, poleciła Andrjankowi opiekę do rana, raz jeszcze dotknęła rozpalonej głowy, zasłoniła okno i odeszła. Utowiczowa podreptała za nią, urażona w swych religijnych uczuciach.
— A przecie na moje wyjdzie! Zobaczysz — powtarzała ze złością.
— Zobaczymy! — mruknęła dziewczyna.
Nazajutrz jednak Antoni jeszcze żył.
— Spaliłaby ciotka całą gromnicę — drwiła panna Marja.
— At, młody, to dusza trudno wychodzi. Może parę dni pociągnie.
Doktór odwiedził go i wrócił markotny. Przyrządził nowe lekarstwo i rzekł do córki:
— Zanieś to. Nie wiem, czy dam rady. Wiesz, naszego Antosia jakbym widział. Te same objawy.
Dziewczyna, nie okazując żadnego przykrego wrażenia, poszła. Antoni ją poznał.
— Przepraszam panią! — wyszeptał. — Bo to warto tyle się o mnie kłopotać? Dziękuję! Toć i koszt i fatyga, a ja i nie odsłużę już! Chyba Antosiowi od was pozdrowienie zaniosę.
Mówił spokojnie, nawet nie smutno.
— Takem się w drogę wybierał, a zostanę. Chciałbym do siostry napisać, ale nie mogę się dźwignąć. At, dowie się i tak!
— Napiszę co pan zechce. Ale pocóż? Wyzdrowieje pan. Proszę lekarstwo.
— Szkoda i lekarstwa napróżno! Pani Utowiczowa to mi modlitwy czytała. Poco ja mam wyzdrowieć? Przecież raz umrzeć trzeba. Lżej się robi na myśl, że prędko odpoczynek.
— Taki z pana próżniak! — rzekła, dając mu pić. — Nie umiera, kto chce, ale ten, co nie chce i kiedy nie chce.
— Ej, poco mnie martwić! Jeśli łaska pani, proszę do siostry napisać, podyktuję.
Wynalazła arkusz papieru, a on, zapatrzony w próżnię, mówił zcicha:
— Droga Walko, coś się miała długo o mnie troskać i w niepewności trwać, toć lepiej prawdę znać odrazu. Nie spodziewaj się mnie i nie czekaj, i pomyśl, żem was pożegnał na śmierć. Tak i jest. Trzeba ci też nakońcu całą prawdę wyznać. Nie pisałem tego, myśląc, że złe przejdzie i pocieszę cię dobrą nowiną. Ano, inaczej się stało.
W Tobolsku okradziono mnie do nitki, a potem źle się wiodło, jako znasz moje szczęście. Zebrałem się wprawdzie na konia i sanie, ale cobym z tego miał? — kawałek chleba, a wam ze mnie nie byłoby pociechy ni pomocy. Mrozy też tu straszne, a odzieży dobrej nie miałem, więc i zapadłem na gorączkę. Zadawniło się i teraz po mnie. I jeszcze jedno ci na uspokojenie powiem. Wyglądałem tylko wiosny, żeby uciec, nie mogłem tutaj wytrzymać. Więc albobym w drodze zmarniał, albo zdrowie stracił i tylko wam kłopotu i kosztu przysporzył, a tak, to i lepiej. Na pochowanie wystarczy, za ludzką łaskę zapłacę i będę sobie cicho już leżał przy Antosiu Gostyńskim. Przepraszam ja was za taki zawód, ale niech się to raz skończy. Józi ostrożnie to powiedz, dziękuję jej za serce i dobroć, pilnuj jej przez pamięć moją. Jeślim wam kiedyś dokuczył, darujcie i jeśli łaska, wspomnijcie przy pacierzu. Bardzo mi słabo; poproszę, to wpiszą datę do listu, jak umrę, i tak będziecie napewno wiedziały, kiedym o was myśleć przestał. Tutaj mróz, mróz i bardzo pusto!
Panna Marja przestała pisać i patrzyła ponuro na litery. Chory był zupełnie wyczerpany, ale spokojny. Złożyła list i pozostała nieporuszona. Własne gorycze i przykrości wydawały jej się teraz bardzo małe wobec doli tego człowieka. Biedny, chory, samotny, po życiu ciężkiem, po zawodach i ciągłej, próżnej walce z losem teraz odchodził ze świata bez protestu i narzekania. Żadnej biesiady nie miał i wczasu nie zażył; nawet się nie skarżył. Ogromna ją litość zdjęła, a zarazem wspomnienie braterskiego dlań uczucia; ten biedak się cieszył, że obok przyjaciela spocznie cichy. Do niego jechał i tak się stało. Cicho podeszła do posłania i dała mu pić. Tyle razy go uraziła, czuła się okropnie winną, upokorzoną.
Ruch się zrobił w domu i wpadła Utowiczowa.
— Marysiu! Awantura! Szumski przyjechał — wyszeptała zdyszana.
— Więc cóż? Jest ojciec!
— Otóż właśnie niema. Wezwali do chorego. Ja powiedziałam Szumskiemu, żeś u Kotnickich; ano, godzina mija, chciał sam iść po ciebie, okropnie się zlękłam, sama pobiegłam. Jezu, jak się to odkryje!
— Co takiego? — niecierpliwie spytała dziewczyna.
— Żeś tutaj, u kawalera!
Antoni, rozmową zbudzony, oczy rozwarł i słuchał.
— Czy ciotka zmysły postradała? — burknęła panna Marja. — Proszę wracać, powiedzieć prawdę i bawić go dalej. Zaraz przyjdę.
— To ty rozum postradałaś! — rozgniewała się stara. — Cóż to, ten ci brat, żebyś go sama doglądała? Ojciec kazał, trzeba było ojca nie słuchać. Albo on wie, co wypada! Sensu niema, żebyś ty pierwszego lepszego doglądała i kompromitowała się z byle kim! Cóż to? Miejsce dla panienki tutaj?
— Proszę pani, tak jest! — szepnął Antoni. — Ot, i znowu uczyniłem kłopot. Proszę mi darować! Dziękuję za wszystko, już się nie zobaczymy, daj Boże pani dobrą dolę.
Utowiczowa zawstydziła się wybuchu i umilkła. Panna Marja była blada, a oczy jej gorzały.
Nie kwapiąc się, zabierała się do wyjścia.
— Wstąpię wieczorem, — rzekła — niech pan o śmierci nie myśli i lekarstwo bierze. Ojciec tu będzie za godzinę. Przyślę panu rosołu i mleka. Ej, przeminie złe!
Wracając do domu, kobiety nie odzywały się wcale. Szumski spotkał je napół drogi. Miał minę nadąsaną i niechętną.
— Skądże to pani wraca po dwóch godzinach? — spytał sztywnie, patrząc na zegarek.
— Od chorego! — odparła chłodno.
— A mówiono mi, że pani jest u Kotnickich.
— Tak myślała ciotka, ponieważ nie opowiadam się ani jej, ani innym ze swych kursów.
Szumski zagryzł usta. Weszli do domu i panna Marja wstąpiła do kuchni.
— Grinia! — zawołała. — Weźmiesz rosołu i zaniesiesz zaraz do Andrjanka dla pana Mrozowickiego!
Utowiczowej zadygotały nogi ze strachu. Szumski dziwnie się uśmiechnął.
— Więc to pan Mrozowicki jest pod pani specjalną i troskliwą opieką?
— Właśnie!
Utowiczowa wtrąciła się pojednawczo do rozmowy.
— Umierający nieborak! — rzekła. — Doktór mówił, że lada chwila będzie kaput!
— Mała szkoda! — mruknął Szumski.
Panna Marja poszła na górę, Szumski za nią. W jadalni zastąpił jej drogę.
— Moja królowo, pozwól ucałować rączki. Tak dawno nie cieszyłem się twoim widokiem!
Nie broniła rąk, ale pozostała zupełnie obojętna i roztargniona.
— A jam dziś tak śpieszył z radosną nowiną — mówił dalej, w oczy zazierając czule. — Otrzymałem list z kraju, a w nim zgodę rodziców na nasz związek. Ojciec ustępuje mi apteki w Suwałkach i oczekuje nas z otwartemi ramiony. Nic więc nie stoi na drodze do naszego szczęścia. Przyjechałem błagać o naznaczenie dnia ślubu, schnę i więdnę w oczekiwaniu, dusza mi zamiera. Może moja królowa będzie łaskawsza dla swego wybranego, oceni moją nędzę i niedolę.
Przysunął się tak blisko, że ją wpół objął i do siebie garnął.
Cofnęła się żywo i stanowczo.
— Pan wie, że te sceny nie w moim guście. Bardzo się cieszę z pozwolenia pańskich rodziców, ale ślubu nie chcę przed końcem żałoby. Ojcu tego nie uczynię. Zbyt świeżo tu śmierć była, aby się weselić. Zresztą poco się śpieszyć? Pański termin za dwa lata upływa.
— Właśnie tyle czasu, aby zlikwidować interesy.
— Czyje? Pana?
— O, ja mam tylko gotówkę. Mówię o ojcu.
— Ojciec wcale likwidować nie myśli. Dał panu przecie warunek. Jeśli pan pozostanie, odda fundusz cały; jeśli nie, weźmie pan tylko mnie i kapitał pięciotysięczny.
— Tak, była o tem mowa, ale sądziłem, że ojciec, poznawszy mnie, zmienił zdanie i razem z nami pojedzie.
— Ojciec, za nic!
— No, a przecie zostawić go niepodobna samego. Broń Boże śmierci, zanim kto z nas przyjedzie, rozkradną połowę.
Panna Marja zaczęła się śmiać.
— Ano, to jedź pan sam, ja zostanę przy skarbie! — rzekła.
Szumski poczerwieniał.
— Pani mnie mylnie pojęła. Żeby ojciec polecił mi zarząd swych interesów, tobym ubezpieczył wszystko. Lata ma podeszłe, czas mu odpocząć. Z całą ofiarnością wziąłbym na się jego trud. Potem może namówilibyśmy go na wyjazd wspólny. Ciężko pani rozstawać się z nim, a jabym tak pragnął dać tobie, moja miła, całe szczęście.
— Kwestja zarządu do mnie nie należy. Niech pan ją z ojcem omawia!
— Ale pani mi dopomoże, wszak prawda?
— Nie mam żadnego wpływu na ojca. Pomimo lat podeszłych nie ma słabostek i faworów. Jeżeli się zgodzi, ja na wszystko przystanę.
— Pani nie ma serca. Za moje takie kochanie nie dostałem nic wzamian! — jęknął, wzdychając.
— Dostał pan, o co prosił: moją rękę. Zna mnie pan od paru lat i zdaje mi się, zawsze jednostajną.
— Jednostajnie bezlitosną, nieczułą, okrutną.
Ruszyła ramionami.
— Takam dla wszystkich — rzekła z goryczą.
Utowiczowa zajrzała przeze drzwi i widząc ich siedzących blisko siebie, odetchnęła głęboko. Poczęła nakrywać do stołu, z pod oka na nich zerkając. Serce jej rosło z lubości i nadziei wesela.
Szumski pozostał dzień cały, a wreszcie zanocował, bo zamieć się zerwała na stepie. Rozmawiano o handlach i wiosennym ruchu, a tymczasem wicher wył wściekły za ścianą, wstrząsając, zda się, posadami domu, a śnieg leciał tumanami, barykadując ludzi, kasując wszystkie szlaki. Panna Marja, pochylona nad szyciem, pomyślała parę razy o Mrozowickim. Odwiedzić go było niepodobieństwem, a może biedak konał tymczasem. I nazajutrz, i dnia trzeciego nikt doń nie poszedł. Śnieżny orkan szalał i szalał. Całą Lebjażę śnieg zasypał, o dwa kroki do obór dostać się nie było podobna, ludzie nie dawali znaku życia. Szumski wciąż bawił, znużony już, ale nadrabiając miną, udając tylko wielką pilność i niepokój o gorzelnie, byle się prędzej na swobodę wyrwać.
Wreszcie trzeciego dnia mróz czterdziestostopniowy ścisnął przyrodę i uciszył w jednej chwili. Ludzie poczęli się ruszać. Pierwszy Szumski wyjechał, a zaraz po nim panna Marja na zwykłą rewizję szynków. Na odjezdnem posłała po wiadomość o Mrozowickim. Żył; więc doktór wybrał się zaraz do niego, a ona schowała list niewysłany i ucieszyła się szczerze.
Potem roboty pilne pochłonęły jej czas i myśli, tylko raz go wspomniał ojciec.
— Silniejszy od naszego Antosia — rzekł jakby z żalem.
Wyzdrowiał i po paru tygodniach przyszedł z podziękowaniem, bardzo jeszcze zmizerowany i słaby. Pocałował doktora w rękę i zawstydzony, położył przed nim na stole dziesięć rubli.
— Co to? — oburzył się doktór. — Myślisz mi płacić?
— A jakże, proszę pana. Lekarstwa kosztują; wino i rosół też. Mnie nic nie kosztowało, jakem złodzieja ujął, a pan mi zapłacił. Kiedy pan posługę oblicza na pieniądze, to i mnie wolno, chociem biedniejszy.
— Patrzcie go, taki drażliwy! A ja cię wtedy posądziłem, żeś krzyw, boś mało dostał. No, chłopcze, daruj mi ten jeden raz i schowaj pieniądze! Tak, mało mi ich, żeby opłacić radość, żem cię na nogi postawił. Chcesz się uiścić, przychodź do mnie codzień, gdy masz czas. Cóż? Słabo ci jeszcze?
Widząc, że chłopak się waha, wziął banknot i wsunął mu za kożuch, a potem za głowę objął i pocałował. W tej chwili wpadł do niego Tomój z bardzo serdecznem powitaniem i ledwie go z nóg nie zwalił. Za psem ukazała się panna Marja.
— Witam pana! — rzekła z uśmiechem, rzadkim na jej twarzy, podając mu rękę.
I Utowiczowa wtoczyła się go powitać i winszować, nawet Siergiej, przechodząc, uśmiechnął się. Wszyscy mu radzi byli. Został na wieczór i doktór przy nim się rozchmurzył i dziewczyna była rozmowniejsza. Nawet się śmiano trochę, gdy opowiadał wesele Andrjanka i różne swe spostrzeżenia i pomyłki nowoprzybyłego. Utowiczowej opowiedział plotki wioskowe i tak ją sobie zjednał, że mu położyła gadającą kabałę. Tedy opowiedział także swą wizytę u Szamana.
— O! To noszony ptaszek! — rzekł doktór. — Ale żaden on Szaman, jakaś dwuznaczna osobistość. Mieszka stąd o wiorst trzysta w stepie, na własnym „zaimku”. Dawniej, kiedym sam „litowki” wodził, bywałem u niego. Wybudował sobie z ziemi i drzewa jakby forteczkę. Musi być bardzo zasobny, bo i złotem, i fałszywemi asygnatami, i lekami handluje. Znam go już od dwudziestu lat. Myślę, że to zbiegły z katorg, a szczwany lis! Co roku go widuję na jarmarku.
Mrozowicki półuchem słuchał, bo mu Utowiczowa jednocześnie opowiadała cudowne rzeczy z kart. Zagawędzili długo w noc, a gdy począł się żegnać, panna Marja rzekła:
— Niech pan zostanie do rana! Pokój wolny, a pan tak słaby. Zapaść na nowo łatwo rekonwalescentowi!
— Bóg zapłać pani, ale trzeba mi jeszcze klaczy dopatrzeć.
— Prawda, ma pan już obowiązki! — zaśmiała się.
— Ano, to karmicielka moja, godna opieki.
— Przychodźże często! — wołał za nim doktór.
Nazajutrz Antoni, obrachowawszy swe zasoby i po naradzie z Andrjankiem, kupił u pisarza starą strzelbę. Odtąd, gdy nie było zarobku koniem, szedł w step, czasem z przyjacielem Sybirakiem, potem i sam, gdy się z okolicą zapoznał. Obudziła się w nim żyłka łowiecka, a dogadzała samotność zdala od ludzi. Po miesiącu, już byle dzień, umykał na „uwał” Tobołu lub w brzeźniaki, do pół śniegiem zasypane, i wracał czasem nocą zupełną, gdy się za daleko zapędził.
Zmęczenie i zajęcie tłumiło tęsknotę, nawet i w święta szedł w step; wolał to niż dostawy, podczas których wraz z ruchem sunących sań suną myśli, plączą się, bolą. Andrjanek okazał się rzetelnym przyjacielem. Obznajomił go z okolicą, z obyczajami zwierzyny, z rewirami ich, nauczył sidła stawiać i wypłaszać lisy z haszczów. Nie zajrzał też zdobyczy, owszem pomagał skórki preparować i cieszył się z pomyślnych łowów. Z ludźmi mato się Antoni spotykał. Raz w stepie widział dwóch włóczęgów, zbiegów zapewne, którzy, ujrzawszy go, poczęli wołać chleba. Oddał im swe całodziene zapasy i patrzał ze współczuciem. Może ich podobna jego tęsknocie męka popchnęła do tej strasznej doli.
Czasami skrzyżowali się z myśliwcem-kolegą i mijali się, zawistnie patrząc na torbę ze zdobyczą; jeśli to Tatar był, Antoni schodził mu z drogi i uważał, by go z przed oczu nie stracić, niepewny zamiarów łupieżcy. Zwykle jednak nikogo nie widział, przeraźliwa była pustka i cisza tej ziemi. I on szedł bez szelestu po wierzchu śniegu, bojąc się odezwać, zagwizdać, jakby stał wobec wszechwładnego monarchy. A mróz tamował oddech i słońce marcowe bez pomocy było i wiatry jednako przejmowały chłodem do szpiku.
Chodził tedy Antoni po wiewiórki siwe na „uwał” i gronostaje nauczył się wynajdywać nad Tobołem, a czasem lisa białawego ubił. W braku czego lepszego strzelał zające białe, któremi step się roił, i stawiał sidła na kuropatwy. Zbierał skrzętnie skórki, a w niedzielę stawił się na targ w Kurhanie ze zwierzyną. Mało to było płatne, ale on, wierny nauce Szyszkina, nie pogardzał i kopiejkowemi dochodami.
Zbierały się grosze i ruble. Czasem je liczył i żył tylko myślą powrotu. Ułożył sobie, że wiosną, gdy trawa się znajdzie, ruszy własnym koniem najdalej, jak będzie można, potem zaprzęg sprzeda i piechotą pójdzie, zarabiając, gdzie się zdarzy, odpoczywając, gdy z sił spadnie. Na jesień może swe strony zobaczy. Gdy skórek zebrał kilkadziesiąt, a trafiła się dostawa do Tobolska, zawiózł je tam na sprzedaż. Tedy posiadał już pięćdziesiąt rubli i bardzo się ucieszył.
Rzadko bywał wesół, ale tego wieczora wstąpił z kilku kolegami do szynku; rozgadał się, rozruszał, nawet swawolił. Wyszli późno w nocy, pożegnali się, a on, zostawszy, rozmarzony nadzieją, jął śpiewać. Przypomniały mu się studenckie czasy, narzeczona, młodość i czystym, mocnym głosem na pustej ulicy zanucił:

Teraz, bracia, w górę szklanki!
Każdy zdrowie swej kochanki.
Biedne chłopcy, którym obcy
Jest miłości wdzięk!

— Chwała Bogu, wesół pan! — ktoś się za nim ozwał.
Urwał i pozdrowił pannę Gostyńską.
Poszli tedy razem kawał drogi i opowiadał jej swe powodzenie.
— To, proszę pani, jakbym sto rubli miał, bo klacz i telega warte pięćdziesiąt. Jeszcze się cokolwiek dorobi do lata i śmiało mogę jechać.
— Zapewne, ale niech pan unika złych kolegów. Dokazywaliście w szynku, a wie pan, co za opinję pan ma. Oto wstąpiłam za interesem do szynkarza i ten mi mówi: Co to się stało panu Mrozowickiemu, że z tą hałastrą się bawił? Taki człowiek! Ta młodzież czyni ojcu wiele kłopotu, a nam wstyd. Ani pan się spostrzeże, jak w awanturę niechcący wpadnie. Przepraszam, że to mówię, ale nie chciałabym pana łączyć z tamtymi w swem zdaniu.
— Dziękuję pani! Ot, nie pomyślałem, a pierwszy raz dobrze mi było oddawna. Nie pokażę się więcej z nimi, choć bardzo mi dokuczają dumą.
Rozstali się przy domu doktora. On, nucąc, poszedł dalej.
— Jest list do ciebie, położyłem w stancji — oznajmił mu zaspany Andrjanek, otwierając drzwi.
Zabiło mu bardzo serce. Tak niedawno miał wieść, że się nie spodziewał wcale i przestraszył się. Zapalił świeczkę, która źle oświecała pokoik, zawalony rupieciami. Koperta bielała na stoliku, zmięta długą drogą i pokreślona stemplami. Drżały mu ręce, gdy ją niecierpliwie rozrywał. Od Walki był list, pisany widocznie z pośpiechem:
Drogi Antosiu!
Bardzo źle jest z nami. Od dwóch tygodni Józia obłożnie chora, a ja zarabiać nie mogę, bo muszę jej doglądać. Wilgotne i złe mamy mieszkanie, a doktór każe chorej powietrza, spokoju i wygód. Tymczasem komorne zalega, więc się wynieść nie możemy, bo i zasoby się wyczerpały. Wczoraj na lekarstwa, wino i herbatę oddałam moją książeczkę w Kasie Oszczędności, to starczy na parę tygodni. Danoby mi w zakładzie zaliczkę, ale się boję zobowiązywać, bo może nieprędko wrócę do roboty. Biedna Józia o niczem nie wie, bom jej wmówiła, żeś przysłał sto rubli na jej kurację. Biedactwo bardzo słabe i kaszle, ale gdyby zaraz porządny ratunek, możeby się dźwignęła. Takie to młode i tak żyć chce. Piszę Ci to wszystko, żebyś potem nie miał za złe, żem Cię wczas nie uwiadomiła. Radziłam, póki mogłam, ale teraz nie widzę wyjścia. Wiosnę też mamy bardzo zimną i dżdżystą. Na miłość Boską dajże co wiedzieć o sobie, bo my tu umieramy z niepokoju o Ciebie.
Chłopak ręce z listem na stole wsparł i długo siedział zmartwiały. Zdało mu się, że wpada w bezdeń, a coś go tłucze po głowie i ramionach, dławi za gardło. Potem rozsunęły się ręce i głowa oparła na deskach i widać tylko było, jak się wstrząsał hamowanem łkaniem. Świeczka się dopaliła, a on pozostał pociemku, bijąc się z myślami, przybity znowu. Deptała po nim troska, wierna towarzyszka żywota, natrząsała się z nadziei, mściła za poprzednią minutę wesela.
Rankiem swe pięćdziesiąt rubli włożył w kopertę, list napisał swobodny i wysłał na pocztę, a sam za strzelbę wziął i uciekł w step. Trzy dni wracał z pustą torbą i trzy dni chleba nie jadł i nie gadał. Potem zaś w parę tygodni spotkała go panna Marja na rynku w Kurhanie. Stał, obwieszony zwierzyną, drżąc w swym obdartym kożuchu i wojłokach dziurawych. Zbiedzony wyglądał i mizerny.
Wieczorem, wracając z towarami do sklepiku, znowu go spotkała. Szedł pieszo, prędko, skulony od mrozu.
Kazała stanąć.
— Siądźże pan. Piechur-amator nielada z pana.
Umieścił się przy Grini, na koziołku.
— Ależ pan żałuje swojej klaczy! — rzekła.
Ruszył ramionami.
— Sprzedałem ją — odparł krótko.
— Dlaczego?
— Potrzebowałem pieniędzy.
— Tak! Włożył je pan w większy interes? To dobrze. Jeśli się powiedzie, podwoją się do wiosny.
— Moje się nie podwoją! — szepnął. — Dziewczętom posłałem do kraju.
I umilkł, zapatrzony mgławo w step bezbrzeżny. Nie chciała pytać więcej i tak dojechali Lebjaży, smutni oboje.
Znowu minęło parę tygodni. Czuć się już dawało w przyrodzie pewne osłabienie, jakby przestrach zimy. Częściej bywały straszne zamiecie i wichry. Termometr się wznosił o południu; baraki, co stały na Tobole, ściągano na brzeg; rybacy spotykali już migracje wiosenne ryb, a skórki zwierza straciły swą wartość, bo włos był nierówny i oblatywał do połowy. Tobolsk i nawet Kurhan napełnił się towarem stepowym, zaroił się kupcami, którzy z nim między Kirgizów iść mieli. Mówiono o karawanach perkalu, o siewach, o paszach i coraz spoglądano ku rzece i dalej ku południowi.
Pewnej niedzieli Antoni ukazał się u doktora bardzo rano. Czerwone miał powieki i usta spieczone. Kolegów dużo się zebrało na mszę, więc on pannę Marję wyprosił do gabinetu.
— Możeby ksiądz dzisiaj dla mnie żałobną mszę odprawił — poprosił zcicha.
— Czy to rocznica śmierci rodziców?
— Nie. Za narzeczoną — szepnął.
— Umarła? — zawołała.
Skinął tylko głową.
Zrozumiała tedy nędzę jego i sprzedaż klaczy. Wszystko poszło na marne.
— Biedaku! — rzekła ze współczuciem. — Serdecznie mi pana żal. Zostańże u nas po mszy, gdy wszyscy odjadą. Opowiedz biedę, lżej będzie!
Uścisnęła mu rękę, a jemu się łzy zakręciły w oczach, więc prędko zajął się przygotowaniem do mszy, byle się ludziom nie pokazywać.
Odprawił ksiądz Ubysz żałobną ofiarę, a chłopak mu odpowiadał przez łzy i tak żegnał tę dzieweczkę cichą i dobrą, co go bardzo, bardzo kochała. Żyłaby, gdyby mu los był lepszy! Ano, i tę mu dola zabrała.
Gdy po obiedzie ludzie się rozeszli, a doktór za interesem do Szyszkina się wydalił, powiedział wszystko pannie Marji. Niepostrzeżenie zawiązywał się między nimi stosunek dobry i szczerszy. Znajdował to naturalnem, że jej jednej mówić musi o sobie, a ona słuchała, dając rękom pracowitym świąteczny wypoczynek. Mówił już spokojnie, z tym swoim poważnym smutkiem i rezygnacją:
— Drugie pięćdziesiąt rubli, com za klacz wziął, to już jej przy życiu nie zastały! Opędziła niemi siostra długi i pogrzeb, i jakby jej nie było. Zapalenie płuc było, a potem galopujące suchoty! Wątła była i pracą wyczerpana. Walka znowu do zakładu poszła, bo odpocząć nie było za co i ja już nic jej posłać nie mogę! Pisze, że u nich już wiosna, i przysłała mi z Powązek fiołków kilka.
Dobył list z kieszeni i podał jej na dłoni kwiatki zeschłe, pomimo to jeszcze trochę wonne. Oboje uśmiechnęli się smutno.
— Nie zobaczę już świeżych! — szepnął. — Muszę zostać tutaj. A cóż? Na życie strzelbą zarobię, zresztą za parobka się zgodzę. Teraz mi mało potrzeba! Siostra sobie wystarczy, zdrowa.
Zwiesił głowę i dodał ponuro:
— Ot, i zostałem...
Zmiął suche kwiatki w dłoni i na ziemię cisnął.
— Niech nie przypominają! — zamruczał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.