<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Trawy do cięcia były gotowe i step syberyjski od Tobolska po Taszkient stał w krasie zieleni i kwiecia. Morza traw najmniejszy wiatr nie marszczył. Morze to nie znało burz i bałwanów, nie miało przerw ani tajni, tylko gdzie niegdzie strzelała zeń wysepka brzóz, głogów lub „tawołoszki” śnieżno-białej, na której oko spoczywało z lubością, zmęczone monotonją zielonej pustyni.
Od osady do osady, co wiorst kilkadziesiąt, ziemia ta wydawała się dziewiczą, zapominało się o ludziach, o prawach, o granicach. Marzył się byt przedhistoryczny, czasy z biblji znajome, miljony trzód, rodziny patrjarchów, ziemi młodej szały. Bez rachunku, bez miary, bez myśli o jutrze była ta szczodrość gruntu, te trawy, w których człowiek tonął, te masy ptactwa i zwierza dzikiego, ten żar słoneczny, niebo bez chmur, to powietrze bez oddechu, szałem jakby oniemiałe.
Co gdzie indziej ludzie oswoili już, tu bujało, siane ręką przyrody, ręką szczodrą i niedbałą, ręką bogacza, nie wiedzącego, gdzie skarby rzucić. Bujały lny, szparagi, grochy, poziomki, wiśnie niczyje, stepowe, ptasze albo ludzkie, tego, kto sięgnąć zechce. Miejscami ziemia, spalona słońcem, a wewnątrz nadmiarem sił wzburzona, pękała w głębokie szczeliny, miejscami na trawach kryształki rosy się szkliły jak pot ziemi. A czasem step jakby przed słońcem się krył, zbiegał w jar i wnet go tam oplątywały gąszcze tawołoszki i głogów, napełniały gwarem i trzepotem białe kuropatwy, pardwy i „gałanduchy” o czerwonych piersiach. Szlak przez ten ocean wił się przecie, rozgałęziony na tysiące mniejszych dróg, równy, gładki, poznaczony drewnianemi słupami. Wiódł setki, tysiące wiorst, jak arterja niósł przez te bezmiary siłę, życie, myśli aż hen, ku Chinom.
Step nie dbał o granicę i ludzką drogę, on się słał i ciągnął jakby żywy ku Tobołowi, potężnej arterji, co niosła także siłę i myśl natury, wodę. Step łaknął, więc ku rzece biegł, a ona obwarowała się odeń wzgórzem i sosnami, jakby się bała, że te trawy, gąszcze zabiorą ją, pochłoną, zatrą. Step się o to wzgórze rozbijał. Strumieni i źródeł odmówiła mu natura, dostał tylko jeziora słone i słodkie. Słone, ciche i pogardzane przez trawy; słodkie, rojne od ptactwa, oplecione roślinnością, jak świątynia dobroczynnego bóstwa. Step je czcił.
Gdy Antoni ze swym taborem wpadł z gościńca na drobne ślady, łączące z sobą wsie i futory, dziwnie mu poraźniała dusza. Zdrowszy się czuł, silny i jak ptak dostawał skrzydeł. Znalazła się energja i wesołość, ochota do życia i czynu. A roboty sporo było. Stawali po osadach dla targu, chłopi otaczali wozy, próbowali kos, spierali się o cenę. Istny jarmark się tworzył. Trzeba się było strzec fałszywych banknotów, których wiele Syberja produkowała, trzeba było niekiedy brać należność w naturze, skórkę, sól, grudkę złota, a czasem i pokredytować, zapisać nabywcę, by go odnaleźć za powrotem, jesienią.
Poznawszy wartość towarzyszów, chłopak każdemu urząd wyznaczył. Czyż, stary wyga, który przez czas swojego pobytu dwudziestoletniego i sól warzył, i złoto kopał, i skórami handlował, i do Kirgizów jeździł, pomagał mu w targu. Rudnicki miał pod swym nadzorem konie i prowjant i całość wozów. Stasiak obozowisko rozbijał i składał. Andukajtys był drużyny szafarzem i kuchmistrzem. Chłopi stanowili obronę od napaści włóczęgów i Tatarów. Po paru tygodniach już ład się ustalił, każdy swego pilnował, a łagodność i pracowitość Antoniego imponowały najzuchwalszym. Rzadko rozkazywał, bo prośby słuchali i zgoda panowała święta w tem zbieranem gronie. Coraz głębiej zanurzali się w step. Dążyli na wschód i południe, oparli się o strażnice kozackie, które strzegą tej ziemi przed naporem kirgiskich trzód; dotarli futorów, gdzie ludzie żyją jak na wyspach bezludnych; byli we wsiach, których mieszkańcy raz w rok odwiedzają miasta z towarem na jarmark. Obozowali zwykle tam, gdzie ich noc zastała. Wtedy stawiano wozy w gromadzie, pętano konie na paszę i szukano wody. Jeśli nie było nigdzie wpobliżu jeziorka, wtedy używano tej, którą z sobą mieli w baryłce, na wozie Andukajtysa. Warzono posiłek na ogniu z bodziaków i tawołoszki, nastawiano samowar i zapalano fajki w obronie od owadów.
Wtedy każdy, spełniwszy swój obowiązek, odpoczywał, jak lubił. Ten jadł i pił, ten zasypiał na wozie, ten gadał i śmiał się. Czyż zabawiał anegdotami ze swego niby życia, a które były pozbierane po całej Syberji. Grinia grywał na bałabajce monotonne, ubogie miejscowe melodje. Andukajtys milczący, gdy nie jadł, a rzadko się to zdarzało, śpiewał po swojemu nabożne pieśni. Antoni, zlustrowawszy tabor i ludzi, przy księżycu zapisywał dzienny targ, chował pieniądze papierowe do torby na piersi, miedź zsypywał do worka z całej cielęcej skóry i odpoczywał po swojemu. Brał strzelbę i niedaleko szedł w step. Nie mógł się dość nacieszyć przepychem roślinności, ciszą i majestatem tego obszaru. Zakochał się w zielonem morzu, codzień odnajdywał nowe powaby, nowe bogactwa, nowe niespodzianki.
Gdy wieczerza była gotowa, wołał go Andukajtys przeciągłem hukaniem, które echo bez końca powtarzało. Wtedy wracał z żalem do ludzi. Z towarzyszami był dobrze, ale obojętnie. Jednego Andukajtysa lepiej poznał.
Tyle miesięcy na jednym wozie; nawet małomówni gadają, nawet skryci pozbywają się nieufności. Żmudzin zresztą nie był odludkiem. W skwarne południe, gdy zwalniano bieg wozów, a ludzie drzemali, Andukajtys zapalał fajkę i gawędził. Opowiadał z lubością historję swego tu pobytu, śmiejąc się po swojemu, bez dźwięku.
— To za Kmitę. Koniokrad był. Może sto koni ukradł, a co go złapali, to w turmie swoje odsiedział i znowu broił. Tak nam dojadło, zrobili sąd we wsi: uśmiercić Kmitę. Uśmiercić kcieli, ale iść po niego nikt nie kciał. Więc na losy poszli. Wrzucili do czapki słomki i jedną czarną z gryki. Biorę i ja, patrzę: czarna! Nu, więc poszedłem, uzdę wziąwszy. Kodziłem za Kmitą, ażem go utrafił nad samą Świętą rzeką. Tedym mu skoczył na szyję, a on mnie nożem w bok. Ja jego o ziemię, a on mnie nożem w nogę.
Tu rozwierał swą wilczą paszczękę i szczerząc zęby, śmiał się cicho.
— Ja jemu uzdę na szyję, a on mnie zębami za rękę, jak źrebiec dziki. Nic to, zakiełzałem, ścisnąłem powody wkoło gardła i buch w Świętą.
Tu fajkę wytrząsł i trapiony nieustannym głodem, jął chleb gryźć chciwie.
— Wyłowili go i śledztwo poszło. Nikt mnie nie posądzał; leżałem w komorze, rany gojąc. Ale ten jego nóż sobie wziąłem na pamiątkę. Braciszek nożem się bawił na ulicy. Ktoś cudzy poznał, ot, i odkryli. Wyzdrowiałem i tutaj sądzili. Nic to, ino mi po mamie nudno.
O „mamie” tej najczęściej opowiadał. Żartowano zeń ciągle, nazywając „sierotką”. Użyteczny był bardzo w karawanie. Gotował jeść, kupował produkty, prał nawet bieliznę, jak dziecko był łagodny i dobroduszny, a słuchał każdego. Wierzyć się nie chciało, patrząc nań, że był mordercą. Miał ślady tego faktu, kulał na nogę od rany Kmity i brakło mu palca u ręki, który mu zbój odgryzł. Zresztą nie przykrzył sobie pobytu. Bawili go inni ludzie i stosunki; na niedostatki radził sobie chłopską filozofją. Do szczęścia potrzebował ogromnej ilości chleba. Syty, pracował za trzech; głodny, spał.
W tych wędrówkach zajechali raz na nocleg w jar, gdzie stał futor samotny. Dobrze się ulokował mieszkaniec tej osady. Miał jeziorko słodkie pod chatą, o kroków kilkadziesiąt lasek brzozowy. Sama chata była otoczona głębokim rowem, a na szczycie wału stał mocny tyn z drzewa, osadzony tarniną.
Tabor Antoniego roztasował się nad jeziorkiem. Ludzie i konie zaspokoili pragnienie, rozłożono ognisko. Z futoru nikt nie wyszedł, więc i oni nie kwapili się z wizytą.
Posilili się i Antoni swoim zwyczajem poszedł w step. Wieczór był pogodny i chłód rzeźwił po upale. Z pomiędzy traw na lada szelest smyrgały „tarbagany”, rodzaj minjaturowego kangura z ogonem, do pióra podobnym, i zmykały w susach. Cicho przemykały chomiki, a po krzakach do snu nawoływały się kuropatwy.
Antoni nucąc, skierował się ku brzezinie.
Wtem coś wielkiego mignęło między drzewami; człowiek się podniósł z ziemi i stanął, odskoczywszy o kroków kilkanaście. Chłopak strzelbę mocniej wziął w dłonie, ale wnet ją na ramię zarzucił. Człowiek spłoszony nie był straszny. Była to kobieta, zbierająca borówki. Ziemia od jagód tych czerwieniała wkoło i kobiałka przewrócona świadczyła o popłochu. Antoni zawołał na kobietę przyjaźnie i sam począł zrywać jagody. Uspokojona, zbliżyła się i wtedy przyjrzeli się sobie zrazu bokiem, potem śmiało w oczy. Chłopcu krew uderzyła do lic.
Dziewczyna była tak piękna, jak równej nie widział w życiu. Wzrostu smukłego, rozwinięta przepysznie, czyniła wrażenie boginki tych stepów dziewiczych i żyznych. Włosy miała koloru matowego złota, oczy siwo-błękitne, jakby kwiaty lnu, płeć złotawą od słońca blasków, a ciepłą od krwi młodej. Ręce i nogi, bose i opalone, zachowały drobne kształty, usta miały barwę koralu. Wcale nie wyglądała zalękła. Patrzała tylko ciekawie na obcego, bo rzadko widywała ludzi, poczęła znowu zbierać jagody i nawet pierwsza się odezwała:
— Wy do Szamana z interesem?
— Więc to Szamana futor?
— A tak. Nawet jest w chacie teraz.
— A wy jego córka?
— Nie. On mnie z jarmarku przywiózł.
— Skąd?
— Z Tobolska. Pięć lat temu. Mnie brat sprzedał jemu na ośm lat.
— Czemu tak?
— Na służbę za trzydzieści rubli. Mówił, że wykupi, jeśli mu dobrze pójdzie. On „złotoprzemyślnik” był. Może tam i dobrze mu poszło, a towarzysze zabili, bo i słuch o nim zaginął.
— A jakże się nazywał wasz brat?
— Franek Szyszko, a ja Zofja Szyszko.
— To wy nie Sybiraczka?
— Nie, z Polaków. Maleńką mnie brat przywiózł, teraz już mam osiemnaście lat.
— Cóż, dobrze wam tutaj?
— A dobrze mnie, więc służę, starzy szanują. A wiedzą, że ich nie okradnę.
— Szaman ma żonę?
— Nie. Gospodynię.
Ruszyła pogardliwie ramionami. Zebrała jagody w kobiałkę i zarzuciła na plecy.
— Wy strzelec? — zagadnęła.
— Nie. Litowki na sprzedaż wiozę.
— To dobrze. Zaraz sobie kupię nową, bo czas kosić.
— Wy kosicie?
— A któż? Szaman ciągle w drodze, a stara bydło pasie. Ja koszę i orzę, starzy kłosy zbierają, sery i masło robią.
Mówiła o tem jak o rzeczy zupełnie naturalnej. Wyprostowana, silna, wyglądała na pracownicę niepospolitą. Pierś jej młodzieńcza podnosiła się powoli i głęboko, zarys bioder i nóg miał muskularność i gibkość, wyrobioną ciągłą wprawą. Głowa, osadzona silnie, miała w sobie dziką swobodę i energję. Spojrzała raz jeszcze na niego.
— A wy jak się nazywacie?
Powiedział; — zastanowiła się.
— To i wy nie Sybirak?
— Nie, ja wam brat.
Zaśmiała się. Zęby miała jak u młodego psiaka, takie białe i zdrowe.
— To my po swojemu mówmy. Tak prawie zapomniałam. Chodźcie do futoru, nakarmię was.
— Kiedym nie jeden. Dziesięciu moich ludzi obozuje nad jeziorem.
W tej chwili rozległo się żałosne hukanie Andukajtysa.
— Wołają was. Do zobaczenia! Litowkę kupię.
— Pójdę razem. Wstąpię do Szamana, bo jutro rankiem ruszać trzeba.
Chciało mu się bardziej patrzeć na dziewczynę, niż targ załatwiać.
Wchodząc do wnętrza zagrody, stanęła.
— Tylko przy starym nie mówcie do mnie po naszemu, bo on bardzo tego nie lubi.
Znaleźli się na dziedzińcu, gdzie stało kilkanaście krów, zegnanych na noc ze stepu. Dwoje ludzi doiło je; był to sam Szaman i stara Sybiraczka.
— Gospodarzu! — zawołała dziewczyna — kupcy z litowkami obozują nad jeziorem.
— Nacoś ich puściła? — zabrzmiał z kąta znany Antoniemu skrzeczący głos. — Trawy potną, wodę zmącą, jeszcze co ukradną.
— Uwa! — zaśmiała się dziewczyna. — Nic z tego nie będzie. Kosę mi kupicie, gospodarzu.
— Cóż znowu? A gdzież stara?
— Starą chyba sami będziecie kosili, bo ja nie potrafię. Kupiec tu stoi. Wyjdźcie do niego!
Sybiraczka zaszwargotała coś po kirgisku chyba, bo Antoni nie zrozumiał. Z za krów wystąpił Szaman i zgarbiony, kulejący, podszedł do obcego.
— Witajcie, Antoni Stefanowicz — rzekł.
— Poznaliście mnie? — uśmiechnął się młody. — A skąd imię znacie?
— Dowiedziałem się od ludzi. Wejdźcie, proszę! Nic nie posiadam, nędzny, ale na tę nędzę was zapraszam. Cóż to, już kosami handlujecie? Poszczęściło się?
— Kosy kupca, nie moje. Może kupicie parę na zapas?
— Nie mam za co kupić. Grosza w domu nie znaleźć.
— Kiedy niema grosza, dajcie rubla!
— Rubla za kosę! Boże wielki! Dawniej kupowałem w Tobolsku dużo taniej.
— Ba! Ja wam gotową do domu przywożę. Zresztą, jak chcecie. Towar nie gwałt. Można wziąć, można nie.
Weszli do chaty, oblepionej zewnątrz gliną, wewnątrz wojłokami; wyglądała na kretowisko. W środku nie było jednak ciasno ani ciemno. Okna, zamiast szkła, zaciągnięte były taflami miki, sprzęty dość porządne. Antoni usiadł na zydlu, trzymając strzelbę na kolanach. Człowiek ten, pomimo słabowitego wyglądu, napełniał go nieufnością. Patrząc nań, nie mógł się pozbyć wrażenia, że to jest pająk monstrualny, polujący na ludzi.
— Może wyhandlujemy kosę? — zaproponował, ukośnie na chłopaka spoglądając.
— Na co?
— Na mleko. Dziesięciu ludzi masz. Dużo wypiją. A czyj towar?
— Doktora z Lebjaży.
Zdało się, że twarz Szamana jeszcze bardziej pożółkła. Splunął nieznacznie.
— Dobre on interesy robi i między swoimi wielkie ma znaczenie. Jak kto szczęście ma. Drugi nędzarzem umiera, a on fortunę zostawi.
— Dobrze go znacie?
— Znam. Do sądu mnie ciągał o marne ziółko, com chłopu udzielił. Siedziałem w turmie dwa miesiące i brałem kije. On kijów nie bierze; ma szczęście!
Mówił to zwykłym tonem i tylko ręce haczykowate skubały niespokojnie kraj chałata. Antoniemu mróz przeszedł po skórze, tak ten ton obojętny wyglądał fałszywie. Ale wtem weszła dziewczyna i zapomniał wrażenia, olśniony jej pięknością i czując instynktownie, że przy niej nic mu się złego nie stanie.
— Zamknęłam bramę, — rzekła — a tam jakiś człowiek się dobija. Pewnie wasz — zwróciła się do Mrozowickiego. — Powiedziałam, żeby się o was nie troskał, ale nie wierzy.
— Nie puszczaj go! — krzyknął stary.
— Ja sam pójdę! — odparł Antoni, wstając.
— Kupiliście kosę? Pójdę po nią! — zawołała dziewczyna.
— Nie kupiłem, bo niezmiernie droga. Obejdziemy się przez to lato.
— Może! — odparła. — Mówiłam wam, dajcie kupcowi skórkę sobolą i będzie koniec. Dziw mi, naco chowacie tyle pieniędzy. Strach macie ciągły i jeszcze was za nie gospodyni kiedy udusi.
— Milczeć, ty! Nędzarz jestem! Kto ci mówił, że co mam! — kłamał. — Jak stracę siły do pracy, na żebry pójdę.
— Et! — mruknęła dziewczyna. — Nie gadam ja, kiedy nie można! Ale ten kupiec swojak. On nam nic złego nie uczyni! No, dajcie skórkę, pójdę, wybiorę sobie kosę, bo oni jutro rankiem jadą dalej!
Mówiła stanowczo i żywo. Stary przecie się nie ruszał.
— Dajcie na kredyt kosę! Na jesieni oddam. Tędy wam do Lebjaży będzie droga powrotna. Wtedy, dalibóg, oddam!
— Dobrze, ale zapłacicie wtedy półtora rubla. Tak kupiec przykazał, bo wiele kredytu ginie i drogi się nakłada.
— Zapłaci! — wmieszała się dziewczyna. — A nie on, to ja oddam. Chodźmy!
Stary zaszył się w kąt i przeczył milczeniem. Antoni wyszedł z dziewczyną i rzekł zcicha:
— Widzi mi się, że darmo dam kosę, wam, na dobrą znajomość. Niechta, zapłacę za nią kupcowi, a wy podziękujecie!
Spojrzała nań jasnemi oczami bez żadnej złej myśli ani zrozumienia.
Do bramy wciąż dobijał się Andukajtys. Popatrzał na dziewczynę i mlasnął językiem.
— Grażi mergajte! — zamruczał po swojemu.
Zeszli do taboru. Ludzie już spali, jeden Czyż czuwał i rzekł:
— Ostrożnie z Szamanem! Ukradnie koszulę z ciebie, zanim się obejrzysz! Gorszy on stokroć od Kirgiza!
Antoni nie odpowiedział. Zaprowadził dziewczynę do wozu z kosami i wybrał jej sam najlepszą. Potem znowu poszli oboje w stronę futoru. Noc była jak dzień jasna. Step leżał cichy, oni mimowoli zniżyli głos. Mówili po swojemu. Ona o pracach swoich, on o długiej drodze. Potem spytała go o jego rodzinę i jak o czemś nowem słuchała, że jest u nich swój kraj. Doszli do bramy i stanęli. Bardzo była zajęta.
— To może i ja kiedy tam byłam! — mówiła zamyślona. — Ale nic nie pamiętam. Dziw! Taki kraj, a zupełnie on inny. Jakiż? Powiedzcie!
— Zimy tam takiej niema, a ludzi dużo. Kwiaty różne i owoce i drzewa coraz inne. Po wsiach kościoły, a wciąż pola uprawne albo miasta brukowane i murowane.
— I wszyscy po naszemu mówią?
— Wszyscy.
Zapatrzyła się przed siebie i szepnęła:
— Żeby mnie to raz zobaczyć!
A potem nagle spytała:
— I śpiewają tam? Zaśpiewajcie co po naszemu!
Zcicha zaczął nucić:

Siałem proso na zagonie,
Nie mogłem go żąć;
Pokochałem lube dziewczę,
Nie mogłem jej wziąć.
Bo posiać, to nie żąć,
Bo kochać, to nie wziąć.
Choć mnie zdradza lube dziewczę,
Nie mogę jej kląć.

— Zonia! Zamykaj bramę! Spuść psy! — rozległ się głos Szamana z chaty.
Dziewczyna poruszyła się powoli, zasłuchana w nieznane dźwięki. Wziął ją za rękę.
— Bywajcie zdrowi! — szepnął. — Nie zapominajcie, bo ja was nie zapomnę!... Jesienią przyjdę!
Odwróciła się do niego i spojrzała uważnie w oczy z mieszaniną roztargnienia i żalu.
— Szkoda! — szepnęła bezwiednie.
— Niechże wam służy moja kosa! A kosząc, niech śpiewa moją piosenkę.
Ręką powoli ogarnął jej złote włosy, ustami ust poszukał. Dziewczyna zadrżała i pobladła.
Już raz strzelec jakiś, co u nich nocował, chwycił ją w objęcia i chciał pocałować. Wtedy ogarnął ją taki wstręt i wściekłość, że omal nie udusiła zalotnika swemi silnemi ramiony. Ten teraz swojak był. Nie uderzyła go ani nazwała zwierzem, tylko zlekka usunęła jego głowę od swej twarzy i cofała się powoli za bramę.
— Do zobaczenia, Zośka! — szepnął. — Wspominajże mnie dobrze!
Zamknęła ciężkie wierzeje, spuściła psy z uwięzi, ale nie poszła do chaty. Pozostała o bramę oparta, spoglądając ku ognisku opodal, które ktoś od czasu do czasu podsycał. Słyszała bałabajkę Grini, a potem, gdy i ten usnął, słyszała drugą zwrotkę swojej piosenki:

Proso zeszło, lecz przed żniwem
Zbił je nagły grad;
Moją miłość dla dziewczęcia
Zły zepsował świat.
Proso nagły pobił grad,
Dziewczęcia nie dał mi świat;
Choć mnie zdradza lube dziewczę,
Wspominam je rad.

Nazajutrz po wędrowcach zostało wygasłe ognisko i zdeptana trawa. Przepadli na stepie.
Krótki to był epizod, ale stanowił ważny punkt w życiu Antoniego. Żeby przewidział skutki, jakie się zeń wysnują, możeby zdaleka objechał futor Szamana. Ale mu sądzono było iść przez wszystkie piekła.
Dobrze mu się wiodła droga i targ. Trawy czerniały na stepie, gdy pozbył się reszty towaru. Odprawił tedy trzy puste telegi do domu i siedmiu ludzi. Zostawił sobie Grinię, Andukajtysa i Rudnickiego i z nimi rozpoczął wędrówkę powrotną dla odebrania zaległych pieniędzy. Zygzakiem jechali, wstępując tu i tam. Z dłużnikami nie było kłopotu. Sybirak uczciwy jest z natury i rozumie handel. Płacono bez szemrania procent za kredyt i goszczono Antoniego bardzo uprzejmie. Pomimo końca lipca noce już bywały mroźne i czasami śnieg polatywał. Więc o noclegach na dworze trudno było myśleć, a w dzień nie zawadzał kożuch. Step stracił swe bogactwo i życie. Czulsze rośliny nikły zwarzone, trwalsze jeżyły się brunatnemi kitami, rozrzucały puchy nasion, traciły liście. Z tawołoszki śnieżnej zostały nagie badyle, ptactwo umilkło, poginęły w swych norach tarbagany i chomiki. Smutno się robiło na duszy i straszno przed zimą.
Antoniemu tylko było wesoło w sercu. Od pewnego czasu nadzwyczaj był swobodny i żywy. Śmiał się łatwo, gwizdał, śpiewał, swawolić mu się chciało jak malcowi. Udała mu się wyprawa, pieniędzy trzos pełen nosił na sobie; ludzie i konie wrócili zdrowo, a jemu błysło w duszy wielkie rozradowanie. Na wspomnienie dziewczyny z futoru czuł, jak mu serce biło, jak krew krążyła gorąco, ciągnęło go coś tam, szeptało we śnie, towarzyszyło w dzień — zawsze, zawsze. W miarę, jak się tam zbliżał, z trudnością hamował niecierpliwość, na skrzydłachby gnał.
Wreszcie z ostatniego noclegu ruszyli. Biały szron pokrył ziemię, oddech w parę się zamienił. Jemu było gorąco. Sto wiorst było do futoru. Przelecieli je do zachodu słońca. Zdaleka ujrzał Antoni forteczkę Szamana i konie popędzał. Stanęli u bramy, szczelnie zamkniętej, i chłopak zeskoczył. Chciał wołać, ale i jego ujrzano. Rozwarła się chata i dziewczyna wyszła. Odziana była w kożuch i długie buty, na głowie miała krasną chustkę. Zdaleka spojrzeli na siebie i bez słowa uśmiechnęli się radośnie. Odemknęła im bramę.
— Zajeżdżajcie śmiało! Niema w domu Szamana.
To już był szczyt pomyślności. Ludzie roztasowali się na dziedzińcu, on wszedł z nią do chaty. Stara wiedźma łysnęła ku niemu ponuremi oczami i prędko wyszła gdzieś w głąb domostwa. Chłopak, niezdolny dłużej się hamować, ogarnął dziewczynę ramieniem, przycisnął do piersi i jął całować gorąco, a ona, przymknąwszy oczy, poddawała się, milcząca i upojona.
Odskoczyli na głos Andukajtysa w sieni. Żmudzin pozdrowił po swojemu i zaraz rzekł:
Kce się kleba.
— Jabym wolał herbaty z wódką! — ozwał się za nim Rudnicki.
— Mróz bierze na noc — oznajmił ostatni Grinia.
Rozejrzał się po izbie i splunął.
— Czart, nie człowiek! W chacie obrazu nie ma.
To mu popsuło humor na cały wieczór.
Dziewczyna zakrzątała się żywo. Postawiła na stole wódkę, naparzyła w kociołku herbaty, dała chleba, cedrowych orzeszków, wreszcie przyniosła pieczeń baranią i przygrzawszy na ogniu, dołączyła do uczty.
— Śliczna, bo śliczna dziewczyna! — rzekł Rudnicki, cmokając.
— Żeby jej czarne oczy i włosy, tobym i ja spodobał! — odparł Andukajtys, opychając się chlebem.
Ona się zaśmiała, ale nic nie odparła. Po chwili wsunęła się stara. Spojrzała na stół zastawiony i zatrzęsła się ze zgrozy. Nie rzekła jednak nic na to.
— Już ty się baw z chłopcami, ja im dam herbaty.
Antoni opodal od stołu siedział, na dziewczynę spoglądając, ona za nim na ławie usiadła, i poczęli gwarzyć zcicha.
Rudnicki trącił Andukajtysa.
— Widzisz, ci się już pokumali! — szepnął.
A Żmudzin roześmiał się cicho i odparł:
Niek im służy, kiedy okota. Ja wolę kleb od dziewczyny.
Spożyli też sumiennie wszystko, co było na stole, zapili herbatą, a wtedy Andukajtys zwrócił się do Antoniego:
— Jest co do roboty, panie?
— Nie! — odparł roztargniony.
— To pójdę spać, bom syty!
— I my też! — potwierdzili Rudnicki i Grinia.
Stara zapaliła kaganiec i wezwała ich skinieniem za sobą, na drugą stronę sieni. W izbie mrok zapanował. Młodzi przytulili się do siebie i szeptali coraz ciszej. Potem wróciła stara, kaganiec postawiła na stole, nalała szklankę herbaty i zaprosiła Mrozowickiego.
— Prawda, toś głodny! — porwała się dziewczyna.
— Ej, nie bardzo! Zjem i jutro, a ciebie Bóg wie, kiedy zobaczę.
Wstał jednak i duszkiem wypił ukrop.
— Przyjedziesz znowu. Do Lebjaży trzysta wiorst tylko.
— Rozumie się, że przyjadę. Zaraz konia kupię i co parę tygodni tutaj wpadnę.
— A i ja starego uproszę, żeby mnie kiedy na niedzielę uwolnił na modlitwę. Dotąd jak zwierzak żyłam, ale teraz inaczej będzie.
— Jużci, że inaczej! Może za rok całkiem cię sobie zabiorę. Byle co zebrać!
— Et, głupstwo! Albo to rąk nie mamy? I do swego kraju mnie zabierzesz?
— Jakże! Choć nieprędko.
— Doczekamy się — rzekła odważnie.
Tak sobie gwarzyli.
Wypił Antoni jeszcze jedną szklankę herbaty i poczuł zmęczenie i senność. Kleiły mu się powieki, opadała głowa. Dziewczyna to spostrzegła. Usłała mu na ławie kilka kożuchów, przyniosła poduszkę, pocałowała na dobranoc i zostawiła samego, wynosząc kaganek. Nie zauważyła, że za piecem siedziała stara i przypatrywała im się zpodełba. I Antoni jej nie spostrzegł, a tak był senny, że nie rozbierając się, na posłanie padł i zasnął jak kamień.
Ledwie go nazajutrz rozbudził Andukajtys. Telega stała gotowa do drogi i Żmudzin naglił do odjazdu. Antoni był jak pijany, bolała go głowa i oczy, ciążyły nogi. Dziewczyna dała mu herbaty i radziła odpocząć, ale go znowu strach ogarnął tej chaty i jej gospodarzy. Odprowadziła go kawał drogi w step, potem wróciła, umówiwszy się, że za parę tygodni znowu się zobaczą. Zaledwie nad wieczorem otrzeźwiał Antoni.
— Będzie febra — zdecydowali towarzysze.
Ostatnia to już była noc poza domem, więc i humor się im poprawił. Każdy spodziewał się, że wieść jaką znajdzie w Lebjaży, obrachowywali zarobek, marzyli o spoczynku. Antoni liczył na swą część sto rubli. Wnet konia mieć będzie, zimą zarobek ciągły i do dziewczyny dojechać łatwo. Wyjechali z noclegu o świcie i tęgo gnali. Telega dudniła po zmarzłej ziemi, spotkali karawanę owiec i ludzie przesuwali się gęściej. Ciemniało, gdy z wielką fantazją, śpiewem i pokrzykiwaniem wpadli do Lebjaży. Znajomi witali ich radośnie i zaraz na wstępie poznał Antoniego Tomój, przyjaciel, i skomląc, towarzyszył. Niewiadomo dlaczego chłopiec drżał cały, otwierając wrota posesji doktora. Byłaż to radość, czy niepokój, czy przeczucie?
Utowiczowa wypadła pierwsza, za nią doktór.
— Cóż, Antek? Szczęśliwie? — zawołał.
— Dzięki Bogu, w całości i zdrowi! — odparł całując go w rękę.
— Chodźże do izby!
— Zaraz. Konie postawię i miedź zniosę.
Po chwili ukazał się w gronie rodziny. Osmolony, obrośnięty, brudny, w podartej bluzie, był podobny do „brodjahy”, jak zaraz na wstępie zauważył Szumski. Wszedł, obładowany workami miedzi, i zwalił je na podłogę w gabinecie, potem i trzos z papierowemi pieniędzmi z siebie zdjął i na biurze umieścił. Zaśmiały mu się szczerą radością poczciwe oczy, gdy po znanych sprzętach i ludziach spojrzał, nawet mu Szumski był miły w tej chwili.
— A gdzieżto ksiądz nasz się podział? — rzekł.
— Niema. Poszedł i przepadł bez wieści — odparł chmurno doktór.
— Biedaczek! Do parafji się wybrał.
— At, warjata jednego mniej! — dodał Szumski. — Pewnie go dla butów zamordowano! Tylko nam kłopotu narobił; ze ślubem trzeba będzie czekać, aż nowy się znajdzie.
— Więc niema już w niedzielę nabożeństwa?
— Odczytujemy sami modlitwy, — rzekła panna Marja — bez sakramentów zaś musimy się obywać.
— Szkoda! — szepnął sam do siebie Antoni.
— Cóż to? A panu one naco? — zaśmiał się Szumski. — Może bohdankę znalazłeś w stepie?
Poczerwieniał chłopak i milczał.
Szczęściem gaduła Rudnicki już odszedł do siebie, Andukajtys zaś jadł i nie pokwapił się z opowieścią o futorze Szamana. Tylko panna Marja dostrzegła rumieniec i zakłopotanie, ale nie podniosła kwestji. Po wieczerzy domowi przeszli do gabinetu na gawędkę. Antoni pomyślał o odwrocie.
— Jeżeli pan pozwoli, tobym dzisiaj rachunek złożył — zaproponował. — Lżejszem sercem spocznę potem, a do domu mię korci, bo może list od siostry znajdę.
— Owszem! Rachujmy, dzieci!
Wysypano wory miedzi i wszyscy ją zaczęli składać. Okazało się trzysta rubli. Potem Antoni dobył swą księgę i siedząc naprzeciw siebie z doktorem, liczyli. Towaru zdano mu za trzy tysiące rubli. Podał rachunek kosztów i utrzymania ludzi i koni.
— Bardzo oszczędnie i porządnie! — pochwalił doktór.
Potem obrachowali pensje eskorty, do połowy przez Antoniego nadpłacone, wartość surowych towarów i zamiany.
— Dobrze. Będzie z ciebie kupiec. Nie oszukali! — cieszył się doktór, ważąc grudki złota, podczas gdy panna Marja i Szumski oglądali skórki.
— Tysiąc pięćset rubli mam w trzosie — rzekł wesoło Antoni, dobywając paczki asygnat.
Doktór wziął do rąk pierwszy zwitek i począł liczyć. Nagle przy trzeciej zatrzymał się, popatrzał, głową pokręcił, przerzucił dalej, przyjrzał się pod światło i ręce opuścił.
Antoni oczu z niego nie spuszczał.
— Gdzieś ty zmieniał te pieniądze? — zagadnął doktór.
— Różnie, proszę pana, gdzie się zdarzyło — odparł. — Czy one nie dobre? Czyż stary pilnował.
— Fałszywe są wszystkie — mruknął Gostyński. — Dawaj dalej!
Antoni zbielał. Więc te sto rubli pójdą na jego część. Drżąc, podał drugi pakiet. Szumski zbliżył się do stołu, obejrzał papierki i zaśmiał się szyderczo.
— No, ślepy chyba takie bierze. Cóż, panie Antoni, będzie obicie do izdebki na zimę dla bohdanki ze stepu.
Ale Antoni nie słyszał tej drwiny. Blady, patrzał na doktora, który drugiego pakietu i nie rachował, tylko przerzucił, na stół cisnął i krótko rzekł:
— Dalej!
Dalej znowu to samo. Milczenie zapanowało ciężkie, szelest papierów tylko słychać było. Doktór stawał się coraz posępniejszy, już nic nie mówił, tylko rękę wyciągał po pieniądze, brał je, przerzucał i na gromadę pogardliwie ciskał, jak śmiecie.
Antoniemu pot zimny szklił się na skroniach. Wypróżniał trzos do dna i patrzał osłupiałemi oczami przed siebie. Panna Marja zamknęła miedź do kasy; Szumski, chodząc po pokoju, zcicha nucił. Nareszcie dwie ostatnie paczki odłożył nabok doktór i rzekł:
— Tylko dwieście rubli prawdziwe, reszta bez wyjątku fałszywe. Spisałeś się znakomicie!
— Jakże to być może? — szepnął Antoni. — Wszystkie?
— Jeśli nie wierzysz, możesz je sobie zabrać — odparł doktór, stos cały mu podsuwając.
— Mówiłem panu, że tak będzie! — wtrącił Szumski. — Nie używa się byle kogo do interesu. Radziłem Szyszce transport zdać. Nie byłoby tej hecy! Ale pan mi nigdy nie wierzy! — Zwrócił się do Antoniego i pośmiechując, rzekł: — Cóż, panie, trochę to więcej warte jak te kilka wołów, coś pan ze skóry odarł zeszłej zimy.
— Nie rozumiem, co pan widzi w tem wesołego lub pocieszającego, drwiąc i wspominając minione straty! — rzekła panna Marja. — Wtedy pan był winien, dzisiaj pan Mrozowicki. Każdemu się zdarzyć może nieszczęście.
— Proszę pana! — ozwał się Antoni. — Mnie się zdaje, że oszaleję. Tociem brał te pieniądze przy ludziach, w dzień, nie byłem ani razu pijany. Nie dojrzał żaden z nas w nich nic podejrzanego.
— Cóż z tego? To tylko dowód, że jesteście stado głupców i niedołęgów, a za wszystkich ty odpowiadasz!
— Mój Boże! Mój Boże! — szepnął chłopak, obejmując głowę rękami.
Doktór wstał i przeszedł się po gabinecie parę razy. Potem usiadł napowrót.
— No, kończmy te miłe rachunki! Gotówki pięćset rubli, koszta pięćset, śmiecia tego tysiąc trzysta, zostanie mi z tej wyprawy siedemset rubli, które wam muszę rozdać za robotę i czas stracony. Bierz swoje sto pięćdziesiąt rubli! Tamtych jutro opłacę.
Antoni powstał.
— Proszę pana, — rzekł — jak się bieda do kogo przyczepi, to go nie minie. Nie rozumiem, co się stało. Dobre pieniądze brałem, i jeślim się nie dał oszukać na złocie i skórach, to i na papierach nie. Ktoś mi je zamienił chyba, choć na Boga się klnę, że trzosa nie zdejmowałem z siebie ni na chwilę. Pan powiada, żem głupiec i niedołęga i że za wszystkich odpowiem. Więc niech mnie pan nie policzkuje tym zarobkiem. Przecie pan wie, że nie wezmę. Proszę nade mną litość mieć i pozwolić odsłużyć. Do śmierci parobkiem będę, kiedym się nie zdał do czego lepszego, a pan mi będzie tem śmieciem płacił. Może do śmierci z długu skwituję!
Doktór przelotnie spojrzał na niego.
Chłopak płakał prawie, nieprzytomny z rozpaczy i wstydu. Widział się zgubionym na całe życie, upokorzonym najciężej, winnym a bezsilnym wobec fatum, co go prześladowało.
Zatoczył się i o ścianę oparł.
— Mój Boże! Mój Boże! — szeptał bezwiednie. — Czegom ja przyszedł tutaj, czego?
Panna Marja zbliżyła się do ojca.
— Niech go tatko przyjmie! — rzekła cicho. — Skoro się go odtrąci, będziemy życie jego mieli na sumienia. To człowiek, wyczerpany nieszczęściem!
— Nie potrzebujesz mi radzić! — burknął stary. — Wyprowadź mi stąd twego Szumskiego. Ten facet zawsze mnie rozdrażni. Rozmówimy się spokojnie w cztery oczy. Chłopca najoczywiściej okradli! Trzeba milczeć. Kiedyś to się odkryje.
Dziewczyna wywołała Szumskiego z pokoju. Zaczął wnet dowodzić, wymachując rękami:
— Takie wypadki stwierdzają moje poglądy. Ojciec za stary do interesów. Powoduje się sympatjami najfałszywszemi, dobiera głupców lub nicponiów za ajentów. Dzisiaj parę tysięcy rubli straty, jutro dziesięć i za lat parę fundusz się rozmydli. Przysięgnę, że ten drab pieniądze ukradł na spółkę z Czyżem lub drugim, bo niesposób być do tyla głupim, żeby wierzyć w jego niewinność. I jakaś baba w tem jest, to widoczne. To cała szajka. Ale nie ja będę, jeśli tego nie wyśledzę. Ładna spekulacja, niema co mówić!
Panna Marja słuchała obojętnie i odpowiedziała z całym spokojem:
— Wszystko czas odkryje. A co do strat, umiemy je przetrwać filozoficznie.
A tam za drzwiami, które doktór zamknął, toczyła się inna rozmowa.
Stary pieniądze zgarnął i schował, potem na Antoniego skinął.
— Chodźno tutaj! Poprzysięgniesz mi dwie rzeczy. Pierwsza, że żywej duszy nie piśniesz o tej awanturze. To konieczne i dla mego kredytu, i dla odkrycia złodzieja, bo cię okradziono haniebnie. Jak oprzytomniejesz, może sobie cokolwiek, jaką poszlakę przypomnisz. Przysięgniesz także, że mi od dnia dzisiejszego będziesz bezwarunkowo posłuszny.
— Przysięgam panie!
— Na służbę cię wezmę. Jutro się tu przeniesiesz i jakeś chciał, będziesz brał wynagrodzenie fałszywemi pieniędzmi, oprócz niezbędnych wydatków. Co każę, będziesz spełniał. Jak długo, to się okaże. Może, jakeś rzekł, całe życie!
— Dobrze panie! Moje życie mało warte, żeby go żałować.
— Jeszcze wszystko przed tobą. Pamiętaj tedy, że należysz do mnie. Nie pozwolę na żadne bunty i fantazje. Spróbowałeś samodzielności niefortunnie. Będziesz słuchał, spełniał i uczył się pracy od abecadła!
Młody głową skinął. Nic go w tej chwili nie mogło zatrwożyć lub poruszyć wobec bezmiaru nieszczęścia. Kirgizomby się oddał w niewolę.
— Idźże teraz i wypocznij. Muszę Szumskiemu zalecić dyskrecję, jeśli to możliwe.
Chłopak wyszedł jak automat. Nie śmiał nikomu w oczy spojrzeć. Jak zwierzę ranione zaszył się do swej izby i tam dopiero zapłakał gorzko nad swem rozbiciem. Teraz już był żywcem pogrzebany na Syberji, bez żadnej możliwości powrotu i powstania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.