Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX
TRÓJKĄT

Rzeczywiście we drzwiach sali archiwalnej palił się już ogromny stos papierów.
Jest to nieszczęście, że lud zaraz po zwycięstwie, czuje potrzebę niszczenia.
Archiwum Bastylji zajął lud.
Była to obszerna sala, zawalona papierami; znajdowały się tu akta wszystkich więźniów, jacy w ciągu lat stu byli w Bastylji zamknięci.
Lud z wściekłością szarpał i rozrywał te papiery, zdawało mu się może, że gdy darł te regestry, te zapisane arkusze, tem samem przywracał wolność więźniom, których dotyczyły.
Gilbert wszedł, przy pomocy Pitoux zaczął przeglądać wykazy, pozostałe jeszcze na półkach; rejestru z roku bieżącego nie było.
Doktór, człowiek spokojny i zimny, zbladł i tupnął nogą z niecierpliwości.
W tej chwili Pitoux spostrzegł, jak jeden z tych bohaterskich uliczników, których nigdy nie brak przy zwycięstwach ludu, wziął na głowę, biegnąc gu płonącemu stosowi, foljał z kształtu i oprawy podobny do tego, jaki porzucił właśnie doktór Gilbert.
Pobiegł za nim i dzięki długim nogom, prędko go dogonił.
Był to regestr z roku 1779.
Porozumienie nie trwało długo. Pitoux przedstawił się, jako jeden ze zdobywców i objaśnił zarazem, że pewien więzień potrzebuje ten rejestr.
Ulicznik odstąpił mu go, pocieszając się temi słowy:
— No!... to spalę inny.
Pitoux otworzył regestr i szukał, przerzucał stronice, czytał, aż na ostatniej stronnicy znalazł te wyrazy:
„Dziś, 9 lipca 1789 roku, przybył imcipan G., filozof i publicysta, bardzo niebezpieczny; zamknąć go w celi jak najsekretniejszej“.
Zaniósł rejestr doktorowi.
— Panie Gilbercie, czy to nie tego pan szuka?...
— A!... — zawołał doktór, porywając rejestr — tak, to to.
I przeczytał to samo, co wprzód Pitoux.
— A teraz zobaczymy, od kogo pochodzi rozkaz.
I poszukał na marginesach.
— Necker!... — zawołał — rozkaz aresztowania podpisany jest przez Neckera, przyjaciela mego. O!... to szczególna niespodzianka.
— Necker jest przyjacielem pańskim?... — wykrzyknął tłum z wielkim szacunkiem, wiadomo bowiem, jaki wpływ wywierało nazwisko to na lud.
— Tak, tak, przyjacielem jest moim, twierdzę to stanowczo — odrzekł doktór — i Necker, przekonany o tem jestem, nie wiedział nawet wcale, że mnie zamknięto w więzieniu. Ale zobaczę się z nim i...
— Gdzie się pan z nim zobaczysz?... — zapytał Billot.
— W Wersalu przecie!...
— Neckera nie ma w Wersalu. Necker na wygnaniu.
— Gdzie?...
— W Brukseli.
— A jego córka?...
— Nie wiem — odrzekł Billot.
— Córka mieszka w wiosce Saint-Ouen — odezwał się jakiś głos z tłumu.
— Dziękuję — rzekł Gilbert, nie wiedząc nawet komu posyła to podziękowanie.
Poczem, zwracając się do palących papiery:
— Przyjaciele! — wyrzekł — w imię historji, która w archiwach znajdzie potępienie dla tyranów, dość tego spustoszenia, błagam was, Bastylję zburzcie, kamień po kamieniu, niech śladu z niej nie pozostanie, ale uszanujcie akta, w nich jest światłość i przyszłość.
Zaledwie tłum usłyszał te wyrazy, rozważył je w swej najwyższej inteligencji.
— Doktór ma słuszność!... — zawołało sto głosów — precz ze zniszczeniem!... Do ratusza wszystkie papiery!...
Strażnik, który z pięcioma czy sześcioma kolegami wszedł na dziedziniec, ciągnąc sikawkę, skierował otwór tego narzędzia ku temu stosowi, który, jak w Aleksandrji, pożerał archiwum także pewnego świata, i zagasił ogień.
— A na czyje żądanie pana aresztowano? — zapytał Billot.
— Właśnie tego szukam i nie mogę się dowiedzieć, nazwisko zostało opuszczone.
Potem po chwili namysłu dodał:
— Ale się dowiem.
I, wyrwawszy kartę z rejestru, która go dotyczyła, złożył ją w czworo i włożył do kieszeni.
Następnie, zwracając się do Billota i Pitoux:
— Przyjaciele — rzekł — wyjdźmy! Chociaż łatwiej to powiedzieć niż zrobić.
W istocie tłum, popychany wewnątrz dziedzińców przez ciekawość, tłoczył się przy wejściu do Bastylji i zagradzał sobą przejście.
Tutaj także znajdowali się teraz i inni więźniowie.
Wraz z Gilbertem uwolniono ich ośmiu.
Nazwiska ich: Jan Bechade, Bernard Laroche, Jan Lacaniege, Antoni Pujade, de White, hrabia de Solage i Tavernier.
Czterej z nich budzili mniejszy interes. Oskarżeni byli o sfałszowanie listu zastawnego, jakkolwiek nie miano przeciw nim żadnego dowodu, można więc było przypuszczać, że obwiniono ich nieuczciwie; w Bastylji znajdowali się od dwóch lat dopiero.
Hrabia de Solage, blisko trzydziestoletni, pełen był radości i wdzięczności; całował swoich wybawców, unosił się nad ich zwycięstwem, opowiadał im o swojej niewoli.
Aresztowany został w roku 1782-im i zamknięty w Vincennes, po wyjednaniu rozkazu przez ojca, przeniesiony był potem do Bastylji, gdzie pięć lat przebył, nie widząc dotąd ani jednego sędziego, nie będąc badany ani razu. Ojciec jego nie żył od dwóch lat i nikt o nim nie pomyślał.
Gdyby Bastylja nie została zdobyta, z pewnością byłby zapomniany zupełnie i przesiedziałby tu do końca życia.
De White, starzec sześćdziesięcioletni z dziwnym akcentem wymawiał słowa bez związku. Na zadawane mu pytania odpowiadał, iż nie wie jak dawno został uwięziony i za co. Przypominał sobie tylko, że był krewnym pana de Sartines. Jeden z kluczników, nazwiskiem Guyon, rzeczywiście widział, jak raz pan de Sartines wszedł do celi Whitego i kazał mu podpisać plenipotencję.
Ale więzień całkiem zapomniał o tym wypadku.
Najstarszy z nich był Tavernier; liczył dziesięć lat wygnania na wyspach św. Małgorzaty i trzydzieści lat niewoli w Bastylji, starzec ten miał już lat dziewięćdziesiąt, włosy białe i brodę siwiuteńką, oczy stracił w ciemnościach, widział wszystko, jakby przez mgłę.
Kiedy zdobywcy weszli do jego celi, nie zrozumiał po co przyszli; kiedy zaczęto doń mówić o wolności, potrząsnął głową, a gdy usłyszał, że Bastylja zdobyta:
— Ho! ho! — wyrzekł — co na to powie król Ludwik XV, pani de Pompadour i książę Vrillière?
Tavernier nie był warjatem, był on idjotą.
Radość tych ludzi była straszna, bo wołała o pomstę, za ich długą niedolę.
Dwóch czy trzech o mało co nie skonało od wrzasku tej setki tysięcy połączonych krzyków, bo odkąd ich osadzono w Bastylji, nie słyszeli nigdy głosów nawet dwóch ludzi równocześnie mówiących, nawykli tylko do tajemniczego pękania drzewa z wilgoci, lub do chrobotania szczurów.
W chwili, kiedy się Gilbert ukazał, zagorzalcy proponowali obnosić więźniów w triumfie, a propozycja przyjęta została jednomyślnie.
Gilbert byłby chętnie uchylił się od tej owacji, ale nie było na to sposobu; poznano go już tak jak Billota i Pitoux.
— Do ratusza! do ratusza! ozwały się krzyki i Gilberta naraz uniosło do góry ze dwadzieścia rąk.
Daremnie doktór chciał się spierać, napróżno Billot i Pitoux częstowali swych towarzyszów broni potężnemi kułakami, radość i zapał uczyniły skórę ludzi nieczułą.
Gilbert nie mógł się sprzeciwić temu, iż go postawiono na stosie kamieni i dano mu lancę, na której mógłby się oprzeć, jako triumfator.
Doktór panował więc nad tym oceanem głów, falujących od Bastylji, aż do arkady św. Jana, nad tem morzem burzliwem, unoszącem pośród dzid, bagnetów i wszelkiego rodzaju broni najrozmaitszych epok, więźniów triumfujących. A obok tego oceanu strasznego i niepowściągnionego toczyła się inna gromada, tak zwarta, że wydawała się wyspą. Była to gromada, uprowadzająca de Launay‘a jako więźnia.
Wokół tej gromady rozlegały się okrzyki nie mniej hałaśliwe, nie mniej ogniste, niż te, jakie towarzyszyły więźniom, nie były to jednak okrzyki triumfu, lecz śmierci.
Gilbertowi z wzniesienia, na jakiem stał, nie uszedł najmniejszy szczegół z tego straszliwego widoku.
On jeden tylko z pośród więźniów, którym przywrócono wolność, miał władze umysłowe nietknięte. Pięć dni więzienia stało się tylko punkcikiem czarnym w jego życiu. Oko jego nie miało jeszcze czasu osłabnąć w ciemnościach Bastylji.
Walka zazwyczaj czyni walczących nielitościwymi dopóty jedynie, dopóki trwa. Wogóle ludzie, wyszedłszy z ognia bitwy, gdzie narażali życie własne, stają się wspaniałomyślni dla swych wrogów. Majestat Bastylji nakazywał jednym szanować drugich.
Lecz w wielkich zaburzeniach, jakich we Francji tyle było, te masy, które strach powstrzymywał z dala od bitwy, które zgiełk podniecił, te masy zarazem okrutne i podłe, starają się po zwycięstwie wziąć jeszcze jaki udział w walce, z którą wprzód nie miały odwagi wprost się zmierzyć.
I one chcą należeć do zemsty.
Od wyjścia z Bastylji, rządca jej doznawał wszelkich udręczeń.
Eljasz, który życie pana de Launay wziął na swoją odpowiedzialność, szedł na czele protegowany przez swój mundur i przez zachwyt ludu, który widział, jak pierwszy rzucił się w ogień. W ręce na końcu szpady trzymał list, który pan de Launay wysunął przez strzelnicę do ludu, a który wziął Maillard.
Za nim postępowała straż gmachów królewskich, niosąc klucze fortecy; potem Maillard ze sztandarem w ręku.
Dalej szedł rządca Bastylji osłaniany przez Hullina i dwóch, czy trzech innych, zdawał się jednak znikać wśród grożących pięści, potrząsanych pałaszów i dzid.
Obok tej gromady, prawie równolegle, można było rozróżnić jeszcze i inną niemniej groźną i niemniej straszną, uprowadzającą majora de Losme, którego przed chwilą widzieliśmy opierającego się woli gubernatora, a który wreszcie uchylił głowę przed postanowieniem, przez tegoż powziętem, ażeby się bronić.
Major de Losme był poczciwym, idealnym człowiekiem. Wiele cierpień jemu zawdzięczało ulgę, odkąd się znajdował w Bastylji. Ale lud nie wiedział o tem... Lud schwytał go z bronią w ręku. Lud z powodu wspaniałego munduru brał go za gubernatora, gdy gubernator, dzięki swemu ubraniu popielatemu bez haftów żadnych i z zerwaną z niego wstęgą orderu św. Ludwika, korzystał z pewnej wątpliwości opiekuńczej, którą mogli tylko rozjaśnić ci, którzy go znali.
Taki był widok, jaki oglądało wejrzenie posępne Gilberta, to wejrzenie zarazem spostrzegawcze i spokojne, nawet wśród niebezpieczeństw, właściwych tej potężnej organizacji. Hullin, wychodząc z Bastylji, wezwał do siebie najpewniejszych i najprzywiązańszych przyjaciół, najdzielniejszych w tym dniu żołnierzy ludowych, i czterech czy pięciu posłuchało jego wezwania i usiłowało dopomóc jego szlachetnemu zamiarowi, osłaniając gubernatora. Historja bezstronna przekazała nazwiska trzech z tych ludzi, nazywali się: Arne, Chollat i de Lepine.
Ludzie ci, poprzedzani, jak powiedzieliśmy, przez Hullina i Maillarda, usiłowali więc bronić życia człowieka, którego śmierci domagało się sto tysięcy głosów.
Dokoła nich zebrało się kilku grenadjerów ze straży francuskich, których mundur stał się popularniejszy od trzech dni i był dla ludu przedmiotem poszanowania.
Pan de Launay uniknął uderzeń dopóki ramiona szlachetnych obrońców mogły odbijać uderzenia, uniknąć jednak nie mógł obelg i pogróżek.
Na rogu ulicy Jony — z pięciu gwardzistów straży francuskiej, którzy się przyłączyli do orszaku przy wyjściu z Bastylji, ani jeden nie pozostał. Jeden po drugim uniesiony został po drodze potokiem ludu, a może nawet z wyrachowania morderców, i Gilbert widział, jak znikali jeden po drugim, podobnie jak spadające ze sznurka paciorki.
Odkąd przewidział, że zwycięstwo skala się krwią, chciał wydostać się z tego stosu kamieni, który mu służył za estradę, lecz ramiona żelazne trzymały go tu nieporuszenie.
Obezwładniony zupełnie posłał tylko Billota i Pitoux na obronę gubernatora, i obydwaj, posłuszni jego głosowi, dokładali wszelkich wysiłków, ażeby się przedostać przez te fale ludzkie i do niego dotrzeć.
Rzeczywiście garstka obrońców gubernatora potrzebowała pomocy. Chollat, który nic nie jadł od rana, czuł osłabnięcie sił i już nawet upadł omdlały, ledwie go podniesiono i uratowano od zdeptania nogami.
Lecz, gdy on ubył, powstał zaraz w tym szańcu żywym wyłom.
Przez wyłom ten wpadł jakiś człowiek i machnąwszy strzelbą wymierzył straszny cios w gołą głowę gubernatora...
Lepine spostrzegł spadającą maczugę i zdążył jeszcze z wyciągniętemi rękoma rzucić się między nią, a de Launaya, lecz sam otrzymał w czoło cios przeznaczony dla więźnia.
Oszołomiony uderzeniem, oślepiony krwią, chwiejąc się poniósł ręce do twarzy, a kiedy mógł przejrzeć, był już o dwadzieścia kroków od gubernatora.
W tejże chwili przybył Billot, ciągnąc za sobą Pitoux.
Zauważył, że de Launay‘a poznawano jedynie po tem, że głowę miał obnażoną.
Billot wziął swój kapelusz, wyciągnął ramię i wsadził go na głowę gubernatora.
De Launay obrócił się i poznał Billota.
— Dziękuję panu — rzekł — ale wszystko, cobyście uczynili, daremne; już mnie nie ocalicie!..
— Dostańmy się tylko do ratusza — odrzekł Hullin — a ręczę za wszystko.
— Tak — wyrzekł de Launay — ale czy się dostaniemy?
— Przy pomocy bożej, przynajmniej spróbujemy — odpowiedział Hullin.
W istocie można było mieć nadzieję, gdyż już się zbliżano ku placowi ratusza, lecz plac ten natłoczony był przez ludzi, którzy nagiemi ramionami wznosili pałasze i dzidy. Wrzawa nadbiegająca z ulic zwiastowała, że przyprowadzono im gubernatora i majora Bastylji — i czekali, jak sfora, długo trzymana na smyczy, węsząc i zgrzytając zębami.
Skoro tylko zobaczyli orszak, zaraz się rzucili na niego.
Hullin spostrzegł, że teraz największe jest niebezpieczeństwo, ostatnia walka; gdyby mógł wprowadzić de Launay‘a na ganek ratusza i przepuścić go po schodach, gubernator byłby ocalony.
— Do mnie, Eljaszu! do mnie, Miliard; do mnie, ludzie serca! — zawołał — tu idzie o honor wszystkich.
Eljasz i Millard usłyszeli wołanie.
Ale i Eljasz i Millard odepchnięci zostali przez tłum.
A tłum ściskał coraz bardziej garstkę obrońców, niby boa swemi pierścieniami.
Billot został uniesiony i porwany; Pitoux, nieodłączny przy nim, dał się także pociągnąć temu widokowi.
Hullin potknął się przy pierwszych stopniach ratusza i upadł, za pierwszym razem podniósł się, ale poto, ażeby znów upaść prawie natychmiast, a tym razem de Launay wtórował mu w upadku.
Gubernator pozostał takim, jakim był, do ostatniej chwili nie wydał skargi, nie prosił wcale łaski, zawołał tylko głosem przejmującym:
— Tygrysi, bo niemi jesteście, przynajmniej nie męczcie mnie; dobijcie mnie odrazu!
Nigdy rozkaz nie był wykonany ściślej, niż ta prośba; w jednej chwili, dokoła Launay‘a leżącego pochyliły się grożące głowy i podniosły się uzbrojone ręce.
Przez chwilę widać było tylko ręce zaciśnięte i żelaza spadające; potem ukazała się głowa odcięta od tułowia; krwią ociekająca uniosła się w górę na końcu dzidy; zachowała jeszcze swój uśmiech pogardliwy.
Była to piękna głowa.
Gilbert oglądał ten cały widok; i teraz jeszcze chciał rzucić się na pomoc, ale zatrzymało go dwieście rąk.
Odwrócił głowę i westchnął.
Głowa gubernatora z oczyma otwartemi podniosła się w górę, jakby ostatniem spojrzeniem przywitała w oknie Flessela, otoczonego i zabezpieczonego przez wyborców.
Trudno byłoby powiedzieć — kto był lepszy, żyjący czy umarły?
Naraz straszna wszczęła się wrzawa w miejscu gdzie leżało ciało de Launay‘a. Przetrząśnięto ubranie i w kieszeni znaleziono kartkę, którą mu przesłał starszy zgromadzenia kupieckiego, a którą on pokazał majorowi Losmes.
Kartka ta, jak sobie przypominają czytelnicy, zawierała:

„Trzymaj się dobrze; ja zabawiam paryżan kokardami i obietnicami. Pod koniec dnia pan de Benseval przyśle ci posiłki“.

De Flesselles.

Straszne przekleństwo wzbiło się z bruku ulicy aż do okna ratusza, w którem stał Flesselles.
Chociaż nie odgadł przyczyny, zrozumiał groźbę i cofnął się wtył.
Ale już go widziano, już wiedziano, że tam jest; rzucono się po schodach, a tym razem, takim powszechnym ruchem, że ludzie, którzy nieśli Gilberta, opuścili go, ażeby przyłączyć się do tej nawałnicy, jaka się zerwała pod powiewem gniewu.
Gilbert chciał także dostać się do ratusza, lecz nie dlatego, ażeby się rzucić na Flessella, ale aby go bronić.
Już przebył trzy czy cztery schody ganku, gdy uczuł się gwałtownie pociągniętym wtył.
Odwrócił się, ażeby się uwolnić od tego nowego uścisku, ale tym razem poznał Billota i Pitoux.
— O! mordercy! — zawołała doktór — mordercy!
Rzeczywiście, w tejże chwili major de Losme padał, uderzony siekierą, tłum rozwścieczony utożsamiał samolubnego i barbarzyńskiego rządcę Bastylji, prześladowcę więźniów, z człowiekiem, który był dla nich zawsze szlachetnym opiekunem.
— O! tak, tak, odejdziemy stąd, bo już mi wstyd, że zostałem uwolniony przez takich ludzi.
— Doktorze — rzekł Billot — bądź pan spokojny. — To nie ci zabijają tutaj, którzy walczyli tam.
W chwili jednak, kiedy doktór schodził ze stopni schodów, na które wszedł, ażeby podążyć z pomocą Flessellowi, fala, która wtargnęła pod sklepienie, jakby została wyrzucona na pomost.
Z pośród tego potoku wyrywał się jakiś człowiek.
— Do Palais-Royal! do pałacu królewskiego. — wrzeszczał tłum.
— Tak, moi przyjaciele, tak dobrzy moi przyjaciele! — powtarzał ten człowiek.
I toczył się ku rzece, jakby powódź ludzka chciała go zanieść nie do pałacu królewskiego, lecz pociągnąć do Sekwany.
— A! — zawołał Gilbert — jeszcze jednego zamordują, przynajmniej tego spróbujmy ocalić.
Zaledwie jednak te słowa wymówił, rozległ się wystrzał pistoletu i Flesselles znikł w dymie.
Gilbert zasłonił sobie oczy pełne wzniosłego gniewu; złorzeczył temu ludowi, który, będąc tak wielkim, nie miał siły pozostać czystym i kalał zwycięstwo swe potrójnem morderstwem.
Potem, kiedy ręce jego odsunęły się od oczu, ujrzą trzy głowy na końcach trzech dzid.
Pierwsza była głową Flessella, druga De Losme‘a, trzecia de Launay‘a.
Jedna wznosiła się po nad schodami ratusza, druga pośrodku ulicy Tixeranderie, trzecia na wybrzezu Pellétier
W ten sposób tworzyły sobą trójkąt.
— O! Balsamo! Balsamo! — szepnął doktor z westchnieniem — czyż to taki trójkąt jest symbolem wolności?
I uciekł przez ulicę Vannerie, pociągając za sobą Billota i Pitoux.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.