<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Antonina |
Data wyd. | 1871 |
Druk | F. Krokoszyńska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Bełza |
Tytuł orygin. | Antonina |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli sądzicie że poezya młodości trwa aż do ostatnich chwil życia;
Jeżeli spoczywacie aż dotąd pod kwitnącem drzewem waszych złudzeń;
Jeżeli znać chcecie jedynie szczęśliwą stronę ludzkiego życia;
Jeżeli zaprzeczacie mieszaninie dobrego i złego, w jaką natura uposażyła serce ludzkie;
Jeżeli nic wam nie chybiło w tym świecie, a przyjaciel z przed lat dziesięciu, jest dotąd waszym przyjacielem, jeżeli kobieta którą kochaliście nie zdradziła was nigdy a żyjąc z nią razem zachowaliście aż dotąd dla niéj w duszy wasze pierwotne uczucia, jeżeli nie zostawiacie łez po za sobą w przeszłości, téj jałmużny, któréj ta wielka żebraczka dopomina się bezustannie.
Jeżeli sądzicie iż z chwilą ożenienia się z kobietą kochaną, kiedy jest się bogatym i zdrowym, nie trzeba już nie więcéj żądać ni żałować, — zamknijcie tę książkę na ostatnim rozdziale któryście przeczytali; wam którzy tak myślicie, nie mam nic do powiedzenia, w co byście mieli uwierzyć; wstydziłbym się bowiem 34 osłabić w waszych duszach wiarę i pragnę wam pozostawić, jeżeliście się interessowali bohaterem mojéj książki zadowolenie z widzenia go zdrowym, szczęśliwym i kochanym, — jego, którego śmierć miała już w swoich objęciach.
R Ale jeżeli przeciwnie doświadczyliście rzeczy ziemskich, jeżeli wiecie, że serce nie może się zawsze żywić jednemi radościami, jak żołądek potrawami jednakiemi, jeżeli grób zabrał wam już w swoje łono kilku przyjaciół, a zwątpienie zniszczyło kilka złudzeń waszych, jeżeli wymawiacie ustami zimnémi, nazwiska których zgłoski wzburzenie w was sprawiały, — pogawędźmy razem, bo my się zrozumiemy i po przeczytaniu ostatniego wyrazy téj książki, powiemy sobie wspólnie
„To smutne, ale to prawdziwe”.
Z pewnością Edmund był szczęśliwy, tak, że skoro przybył do Paryża, trudnoby było w stolicy świata, znaleźć człowieka więcéj odeń zadowolonego ze swego losu. Widział Nichettę, o któréj nigdy nie mówił z Gustawem od chwili jego małżeństwa, z obawy zadraśnięcia go, ale którą pragnął zawsze zobaczyć i uścisnąć w swojém objęciu, albowiem wdzięczność, była jednym z przymiotów Edmunda. Spełnił więc to w przejeździe przez Tours, co powinien był spełnić, to też z sercem lekkiém i pełném nadziei wszedł do pokoju, w którym Antonina oddała mu się poraz pierwszy.
Opanowały go wspomnienia miłości, to też otwierał drzwi ze śpiewem na ustach, tak jak ptak pokojowy, kiedy mu się otwiera klatkę. Przedmioty, które pozostawił oniemal z pewnością, iż ich nie ujrzy już więcéj, zdawały mu się uśmiechać. Doświadczał tego, czego doświadczał Gustaw wchodząc do pokoju Nichetty, tylko że nie miał nieprzyjemności sprawienia jak jego przyjaciel zmartwienia ukochanéj kobiecie, gdyż ukochana dawniéj przez niego kobieta była kochaną dotąd. —
Swiętokradztwo to prawie, czaić się jak my aby z poza kwiecistych łąk, ścielących się pod nogi Edmuandowi, podpatrzyć najdrobniejsze szczegóły jego życia, z celem rozebrania ich na użytek zimnéj rzeczywistości. Nie lepiéj-ż byłoby postąpić, jak powieścio pisarze dawniejsi, albo jak vodewile wszystkich czasów i zatrzymawszy się na małżeństwie pozwolić czytelnikowi domyślać się czego chce, to jest: że małżonkowie kochali się jak Filemon i Baucis i mieli dużo dzieci jak wieśniacy Floriana? Czy prawda zyskałaby co na tem prostem wyznaniu? Czy życie jest w młodości, rok w wiośnie? Czy potrzeba bezustannie, mówić ludziom: „Idźcie śmiało, życie jest piękne, nie w niem nie kłamie, nie nie oszukuje, nic się nie zmienią!“ Gdybyście szli drogą i zostali przez złodziei zaskoczeni, czyż nie żalilibyście się na tych, którzy znając niebezpieczeństwo nie uprzedzili was o niem? Otóż, romans jest czemś więcéj niż zwierciadłem, jest ostrzeżeniem. Powinien odtwarzać obie strony życia, ukazując obie twarze tego Janusa moralnego, którego zwą sercem ludzkiem. Gdyby uczyniono zeń lornetę ukazującą naturę w postaci fałszywéj, zimę zieloną jak lato, oświeconą we wszystkich porach jednakowo, sprawiało by to więcej niesmaku niż gdyby, bez innego komentarza nad fakta odbijała jak lustro wszystko w sobie. Po co przewodnik, a romans powinien być przewodnikiem, jeżeli nie ostrzeże on mnie, nie powie iż wpadnę w przepaść, kiedy ja myślę iż stąpam po kwiatach?
Czyż szczęście długotrwałe jest prawdopodobne? czyż na dwanaście miesięcy natura przez sześć nie jest pozbawioną kwiatów? Który obyczajowy malarz, pragnąc być prawdomównym, śmiałby przedstawić człowieka wiecznie szczęśliwego? Zaden. Wszyscy ugięli się przed tą fatalną koniecznością, która życie człowieka zawarła w tych dwóch wyrazach: nadzieja i zmartwienie.
Weźmy trzy książki typowe serca, młodości i żądzy: Pawła i Wirginję, Wertera i Manon Lescaut.
Ani Bernard de Saint Pierre,. ani Goete, ani ks. Prevost nie śmieli pozostawić przy życiu swoich bohaterów w warunkach szczęścia jakie im stworzyli. Cała poezya ich dzieła wypływa ze śmierci tego; którego czytelnik chciałby widziéć żywym.
Sprawcie by Wirginja żyła i zaślubiła Pawła; by Werster nie odebrał sobie życia i zaślubił Karolinę; by Manon nie uwodziła Des Grieux’a tylko żyła z nim tak, jakby on chciał z nią żyć, — doznacie, wyznaję przyjemnéj chwili, widząc szczęśliwemi te osoby ukochane i sympatyczne.
Ale idźcie krok w krok za tem szczęściem a zobaczycie do czego doprowadzi... Przyznacie wkrótce iż to jest niemożliwem, i że tylko śmieć jedna mogła przyoblec w szatę poezyi te młode miłości, te namiętne marzenia, rozkoszne ułudy, które przedłużające się życie potargałoby za każdą przeszkodą, depcząc je na każdym kroku.
Zapomnijcie, iż trzéj poeci uśmiercili swoich bohaterów, przymknijcie oczy i myślcie coby się z niemi kiedyś stało.
Widzicie Pawła i Wirginję, te dwie zachwycające l istoty, świeże, młode, czyste, zakochane, poetyczne, jak się oni starzeją; widzicie ich jagody marszczące się, ich włosy siwiejące, zginający się grzbiet, wypadające zęby?
Widzicie Wertera i Karolinę pomarszczonych, zzółkłych, postępujących chwiejnym krokiem przy dźwiękach śpiewu: „Przypominacie sobie” jak państwo Denis Desaugier’a.
Widzicie Manon i Des Grieux’a, te dwa uosobienia miłości ziemskiej dzikiéj i nierozumnéj, widzicie ich oboje słabych na skutek przepędzonego życia, siedzących naprzeciwko siebie w wielkich fotelach i zatabaczonych.
Widzicie co to życie uczyniło z tych istot zachwycających, wonnych, ożywionych, poetycznych?. Nie nie pozostanie z ich przeszłości, dusza ich zużyje się, ciało przeinaczy do niepoznania, twarz będzie odpychającą.
Zapytajcie się tych starców o echo wyrazów, które wymawiali kiedyś, Może oni już ogłuchli, może nie pomną ich, może sobie nawet z nich drwią.
Tak jest; jeżeli się chce w umyśle pozostawić czyste wspomnienie utworzonych typów, trzeba im kazać powrócić do Boga; trzeba by maska zdjęta z nich po śmierci była przyjemna i przypominała szczęśliwe chwile życia; by uśmiech krasił ich nawpółotwarte usta, a śmierć podobną do snu była; trzeba, aby złudzenia zstąpiły do ich wezgłowia i zamarły uśmiechając się do nich.
Ukochany przezemnie poeta powiedział:
I nie czuć jak na czole girlandy kwiatów świeże
I miał słuszność
Książka, którą podajemy do druku, osnuta jest na tych trzech wierszach; jeżeli jednak wcielicie się wy sami w swego bohatera a zrobiwszy go młodym ładnym, kochającym i kochanym, nie macie odwagi o śmierć go przyprawić w pośród rozkoszy w jakich go umieściliście, jeżeli chcecie dozwolić mu wychylić aż do dna czarę do której swe usta przyłożył i dozwalając mu żyć dajecie to wszystko o czem tylko mógł zamarzyć i dopiero rozstajecie się z nim nie mówiąc co się z nim stało, w takim razie piszecie zachwycającą książkę dla młodych czternasto lub piętnastoletnich panienek, ale nie wyczerpującą dla ludzi poważnych.
Skoro nieodstępujecie ani na chwilę swego bohatera prędzej lub później musicie dojść z nim do téj ostateczności do jakiéj ja dochodzę i nie możecie przecież pięćdziesięcioletniemu mężczyźnie dać tę samę twarz i uczucia jakie dajecie dwudziestoletnim kochankom.
Otóż chciałem przeprowadzić to studium bezstronnie, choć nie bez żalu. Obdarzyłam Edmunda całym zapałem, poezyą, wszystkiemi ułudami młodej miłości wreszcie dotknąłem go śmiertelną w 25 roku życia chorobą.
Kiedy znajdował się on na łożu śmiertelnem, gdy jego matka, żona i przyjaciel, uosobienie miłości jakie mogą otaczać człowieka, płakali u jego wezgłowia wątpię czy która osoba z czytających powieść moją mogła by powiedzieć inaczej jak:
„Nie przyprawiaj o śmierci Edmunda.“
Tak więc życie, jest wszystkiem!.. Swobodnie oddychać, jeść, pić, rozporządzać zdolnościami swemi oto najwyższe dobro!... Powrócić to wszystko choremu walczącemu ze śmiercią, jestto powrócić mu szczęście zwłaszcza jeżeli ten chory podobnie jak Edmund otwierając oczy ujrzy naokoło swego łóżka, matkę, żonę i przyjaciela młodości, majątek i wszystkie warunki ludzkiego szczęścia,
Dobrze!.
Edmund żył w mojej książce, jak żył w rzeczywistości; albowiem ja nie wymyśliłem tej historyi, napisałem ją, odbiłem niemał z osób żyjących w większej części dotąd; proszę więc obecnie o chwilkę towarzyszenia mi po ich do Paryża powrocie.
We dwa lata po upływie dopiero co opowiedzianych wypadków, wszystkie osobistości wchodzące do tego opowiadania, z wyjątkiem jednéj Nichetty obiadowały w domu pani Pereux.
Rumiane dziecko o jasnych włoskach, w wieku od 13 do 14 miesięcy siedziało między Gustawem a Laurencyą.
Dzień ten był trzecią rocznicą zamęźcia Antoniny.
Edmund był prawie nie do poznania.
W miejsce znajomego wam bladego i szczupłego człowieka, wyobraźcie sobie mężczyznę pięknego, pewnéj już tuszy, z wąsami i brodą.
Pan Devaux podziwiał tę przemianę, będącą dziełem zabiegów jego.
— No, dzisiaj upływa trzy lata jak jesteście zaślubieni, — moje dzieci, odezwał się doktór; ile to rzeczy upłynęło w ciągu tych trzech lat!
— Ile rzeczy szczęśliwych! odpowiedziała pani Pereux, uśmiechając się do Edmunda.
— Zupełne wyleczenie, ciągnął p. Devaux, to się przytrafia raz na sto. Zdrowie Edmunda!
Każdy z współbiesiadników podniósł do ust swoich kieliszek szampańskiego.
Jak gdyby chciał czynem stwierdzić słowa doktora, Edmund swój wychylił od razu.
Ojciec Antoniny spoglądał na to z podziwieniem.
— Co za toast! zawołał. Trzy lata temu, ta szklanka szampana wychylona w ten sposób, wywołała by plucie krwią i sprowadziła gorączkę przynajmniéj na jaki tydzień. Dziś spać będziesz, jak gdybyś napił się wody. Co za piękną missya leczenie, to wskrzeszanie, jakie Bóg powierzył w ręce pewnych ludzi! Co do mnie, to ja wyleczywszy chorego, doznaję istotnie chrześcijańskiego uczucia. —
— A mnie czy zechcesz wyleczeć, doktorze, zapytała pani Pereux, mnie, która od chwili gdy Edmund zapadł na zdrowiu cierpię na serce, które mi niekiedy dech tamuje,
— Medycyna nie posiada na to środka, odpowiedział p. Devaux. Jestto cierpienie moralne, szczęście uleczy panią. Jesteś pani szczęśliwą?
— Jakże-ż nie miałabym nią być.
— Nie potrzebujesz się więc pani niczego obawiać.
Podczas całéj téj rozmowy, Antonina przypatrywała się uważnie mężowi, który głodny bardzo nie zdawał się nawet uważać na to co mówiono koło niego.
— Co robisz dziś w wieczór? zapytał nagle Gustawa.
— Zostanę w domu, odrzekł Daumont, a ty?
— Ja przyrzekłem odwiedzić P. ** Pozwalasz mi moja matko?
— Pozwalam, pozwalam ci wszystko, z wyjątkiem chorowania.
Antonina spojrzała prawie błagająco na Edmunda; uniknął on tego spojrzenia, które wszakże spostrzegł Gustaw.
Skoro kończący się właśnie obiad zjedzono, zbliżył się do Edmunda.
— Nie powinieneś wychodzić, rzekł.
— A to dla czego?
— Ponieważ to sprawia przykrość Antoninie.
— Antonina jest dziecko, odrzekł Edmund. Gdybym jój słachał, nie mógłbym wyjść nigdy.
— Trzeba jéj to przebaczyć, ona cię kocha.
— Jużto kobiety są takie, że wcześniéj czy późniéj miłość ich przemienia się w tyranję. Co w tém złego, że idę do P. ***, u którego obiadowałem niedawno.
— Antonina jest zazdrosną.
— O kogo?
— O żonę P. ***.
— Ona jest o każdą zazdrosną. Szalona!
Podczas téj rozmowy, Antonina zbliżyła się do Laurencyi.
— Widzisz; wychodzi i dziś.
— Nie martw się niepotrzebnie. Edmund kocha cię więcéj niż kiedykolwiek.
— Ktoby mi to powiedział? przerwała pierwsza ze smutnym uśmiechem.
— O co chodzi? zapytał cicho p. Mortonne zbliżając się do dwóch kobiet.
— O to, odpowiedziała Laurencya, że Antoninie jest przykro iż mąż jej chodzi tak często do P. ***. Ona sądzi, iż on się kocha w jego żonie.
— Pozwól mu pani tam iść, odrzekł Mortonne, powróci tem prędzéj. Im więcéj będziesz mu się panisprzeciwiała, tembardziéj będzie się upierał. Co pani to szkodzi, że stara się on trochę o względy Pani ***, kiedy panią jedynie kocha.
— Smutna pociecha! wyszeptała Antonina, któréj oczy zaczynały się zwilżać.
— Patrz pan jaki on silny i zdrów! mówiła pani Pereux do p. Devaux, ukazując mu Edmunda zapalającego cygaro. Jakże-ż ja jestem szezęśliwa doktorze, i ileż panu nie zawdzięczam,
— Nie zechcesz mi towarzyszyć? pytał Edmund Gustawa, biorąc kapelusz.
— Nie, ja zostanę z temi paniami.
— Dowidzenia zatem.
— Już odchodzisz, rzekła Antonina, widząc męża przygotowanego do wyjścia.
— Tak.
— Powrócisz prędko?
— Za godzinę będę z powrotem.
— Napewno?
— Napewno.
Antonina podała czoło Kdmundowi, który ją pocałował.
— Nie wychodź dziś, rzekła doń z cicha, usiłując go zatrzymać.
— No i cóż ci na tem zależy, abym dziśnie wychodził?
— Dziś upływa trzy lata, jakeśmy się pobrali; mógłbyś mi też poświęcić dzień dzisiejszy.
Edmund wzruszył ramionami i położył niecierpliwie kapelusz na stole.
— Idź, skoro ci tyle na tem zależy, rzekła żona.
— Nie, ponieważ chcesz tego, abym pozostał.
— Nie chcę tego, ale pragnęłabym abyś pozostał z naszemi przyjaciółmi przybyłemi tuobchodzić trzecią rocznicę.
— Zapomniałem że to dziś jest rocznica.
— Już! więc ty mnie nie kochasz Edmundzie?
Edmund wziął do ręki kapelusz.
— Jeżeli zatrzymujesz mnie dla tego, abyś odegrała jakąś scenę uczuciową, to nie bardzo przyjemne.
— Idź mój przyjacielu, to ja nie mam racyi, Uściskaj mnie. Tak więc za godzinę?
— Za godzinę.
Antonina uśmiechnęła się mężowi, który wyszedł.
— Nie powróci aż o północy — wyszeptała.
— Co ci jest moje dziecko, zapytała jéj pani Pereux zdajesz się być smutną.
— Nic mi, nic, moja matko, odpowiedziała Antonina, nic, istotnie.
— Martwi cię, że Edmund za często wychodzi? Nie opuściłby cię, gdyby nie wiedział, iż nie pozostaniesz samą, i że my tu jesteśmy. Wszyscy młodzi ludzie są tacy. Pomyśl, iż ma on dopiero dwadzieścia sześć lat, a w wieku tym ludzie potrzebują rozrywek.
Cokolwiekby nie było, zawsze pani Pereux usprawiedliwiała swego syna. Szczęście i zdrowie Edmunda oto wszystko o czem marzyła; nie przed nią przeto mogła się z żalami rozwodzić Antonina, ona wiedziała, iż źleby trafiła.
Gustaw, komendant, pani Mortonne i doktór, zajęli miejsce przy zielonym stoliku, rozpoczynając partyjkę wistą. Choć nie bawiła ta gra Daumonta, bawiła ona jednak pozostałe trzy osoby więc im placu dotrzymywał.
Nim zasiadł do gry, Gustaw uściskał swego syna i żonę, która trzymając dziecko na kolanach, rozmawiała z Antoniną, podczas gdy pani Pereux zabrała się do czytania przy ostatnich blaskach dnia.
Antonina spoglądała ciągle na zegar. Półtory godziny upłynęło w ten sposób.
Nagle wstała.
— Gdzie idziesz? spytała jój Laurencya.
— Idę na chwilkę do siebie. w
— Czy chcesz abym poszła z tobą?
— Proszę cię.
Laurencya widząc Antoninę tak smutną, lękała się ją samą pozostawić z obawy aby ten smutek nie zmienił się w rozpacz.
— Mój Boże, mój Boże! jakaż ja nieszczęśliwa!. zawołała Antonina padając na krzesłoi roniąc łzy gorzkie.
— Moja przyjaciołko, moja siostro uspakajała ją Laurencya, nie płacz.
— On kocha tę kobietę, jestem tego pewną, powtarzała Antonina... od półgodziny powinienby już być z powrotem.
— Niepotrzebnie się niepokoisz, uspokój się. Może został pomimowoli.
— Gdyby tak było, nie mówiłabym nie, odrzekła Antonina, ale ja widzę iż Edmund się zmienił. Gdybyś go była dawniéj znała, nie poznałąbyś go teraz. Zazdrosny był o moje najmniejsze myśli, nie pozwolił nigdy aby mnie garderobiana miała dotknąć. Teraz pozostawia mnie samotną po dniach całych. Prawda, że teraz przyszłość jest przed nim, podczas gdy dawniéj śmierć zdawała mu się tak blizką. Czyż miłość jednak, z tego jedynie wypływała źródła? Są chwile, w których tak myślę. Miałożby być lepiéj, żeby mój ojciec dozwolił mu umrzéć? W takim razie, zgon położyłby kres miłości, podczas gdy teraz Laurencyo, jestem pewną, że kocha on inną kobietę.
W téj chwili Gustaw wszedł.
— Widziałem, jakeście moje panie, razem wychodziły — rzekł; czy się co stało?
Laurencya wskazała mu Antoninę.
— Płacze! rzekł.
— Mój dobry Gustawie, rzekła Antonina biorąc za rękę Daumonta, ty nie sprawiasz przykrości swojej żonie...
— Pani jesteś dziecko, rzekł mlody człowiek do Antoniny; Edmund panią kocha. i
— Ja jéj też to powtarzam, dodała Laurencya, spoglądając jednakowoż na swego męża tak, jak osoba, która wie, że nieprawdę mówi.
— Pozostań z nią razem, — rzekł na ucho Gustaw swojéj żonie, ja pójdę po Edmunda i zażądam pewnych wyjaśnień, gdy to co on robi jest złem.
— Dobtze; zastaniesz nas tu.
Gustaw uścisnął rękę swojej żony i wyszedł. Pan *** do które, mieszkał na Włoskim bulwarze i był mu dobrze znanym; nie było zatem nic tak dziwnego, że przychodził go odwiedzić.
— Pana nie ma w domu, rzekł służący otwierający drzwi Daumontowi, tylko pani.
— Zaanonsuj mnie.
WWszedłszy, zastał Edmunda z panią ***. Oboje na jego widok zdawali się być zdziwieni. Gustaw zdecydowany był od razu zakończyć.
— Przepraszam panią, rzekł, że pozwalam sobie tak późno przychodzić, ale pani Antonina de Perenx jest słabą, przyszedłem zatem po Edmunda o którym wiedziałem że jest tu.
W chwili w któréj późno było przychodzić do kobiety, niemniéj było późno pozostawać u niéj.
Pani *** zrozumiała myśl Gustawa, zarumieniła się i zwracając się do Edmunda rzekła:
— Nie zatrzymuję pana — i proszę oświadczyć pani Pereux moje życzenia, któréj słabość, mam nadzieję, nie będzie niebezpieczną.
Dwaj młodzi ludzie, pożegnali panią *** i wyszli.
— Co to znaczy? zapytał Edmund Gustawa, kiedy zeszli na dół.
— To znaczy, mój drogi przyjacielu, odpowiedział Daumont dość surowo, iż źle postępujesz z Antoniną.
— I to ty się podjąłeś udzielać mi lekcye moralności?
— Ja.
— Jesteś w błędzie; bo moralność nie bawi mnie wcale.
— Musisz jej z tem wszystkiem wybaczyć.
— Wiem że to jest jedną z prerogatyw przyjaźni. Mów więc.
— Zdradzasz Antoninę.
— Bądź co bądź to mnie tylko dotyczy.
— To i mnie dotyczy, mnie, który trzy lata temu a prosiłem pannę Devaux, aby się zgodziła na zostanie twoją żoną; wtenczas, ty ją tylko kochałeś, i rzuciłeś mi się na szyję, kiedym ci u jej drzwi oznajmił, iż zgadza się być twoją.
— Trzy lata temu...
— Więc?
— Więc... mój drogi, w przeciągu trzech lat wiele rzeczy zmienić się może. Wówczas, plułem krwią, sądziłem, że dwa tylko lata pozostają mi do przeżycia; dzisiaj jestem zdrów jak ty i życie inaczéj mi się przedstawia. Kocham zawsze Antoninę, ale ją kocham tak jak się kocha żonę po bezprzestannem przeżyciu z nią lat trzech. Nie można przecież leżeć ciągle u nóg żon swoich jak w pierwszych miesiącach. Przyjaźń, ciche przywiązanie, następują po pierwszych uniesieniach zresztą, powtarzam ci, kiedy kto ma umrzeć robi wtenczas wiele rzeczy, które za śmieszne gdy się wyleczy uważa.
Mam lat dwadzieścia sześć, jestem Żonaty, ależ u kata nie mogę z nią przestawać ciągle, jak gdybym miał i lat sześćdziesiąt.
— A zatem ma ona cierpieć dla twego kaprysu.
— Takie już jest życie, mój drogi, a zresztą, gdyby Antonina nie była otoczoną ludźmi wmawiające mi w nią cierpienie, nie cierpiałaby niezawodnie.
— Czy to do mnie stosujesz?
Edmund nic nie odpowiedział.
— Ty już nie masz serca! zawołał Gustaw, zapominasz o związkach przyjaźni! To źle Edmundzie, to bardzo źle. Zapomnienie w pewnych razach, jest tyle co niewdzięczność.
— A ty pamiętaszo Nichetcie, którą tak kochałeś? Nie.
— Ale bądź co bądź, życie swoje, odparł Daumont, zawdzięczasz przecież doktorowi; zatem powinieneś dbać o szczęście jego córki, jeżeli nie z miłości to przez wdzięczność. Nic nie opowiadasz?
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ z obrotu jaki rzeczy biorą, nie jestem pewny, czy mam mu być wdzięcznym za to co dla mnie uczynił.
— Co mówisz?
— Mówię, że są chwile, w których zapytuję się, czy, gdyby nie to, że zgon mój sprowadziłby śmierć matki, nie lepiéj byłoby gdybym był umarł dwa lata temu. Umarłbym żałując życia, wierząc w czystą miłość, przekonany iż mógłbym być na tym świecie szczęśliwym, podczas gdy teraz, trzeba abym ci wyznał, sądzę iż nie jestem stworzony do małżeństwa; wiem że Antonina jest przezemnie nieszczęśliwą, ale już inączéj postępować nie mogę. Zdaje mi się teraz, iż ja ją tylko dla tego kochałem, że mi nie wiele do życia pozostawało. Kiedyś odczytałem list pisany przezemnie do niéj gdym się dowiedział o jéj na małżeństwo przyzwolenie, i znalazłem go... śmiesznym. W przeciągu jednego roku, czy dwóch lat wydałem całą summę szczęścia jaką otrzymałem od Boga, a kiedym się upewnił że żyć jeszcze długo mogę, znalazłem się w położeniu człowieka zrujnowanego przez swoje długi. Nareszcie, — jeżeli chcesz bym ci nie nie ukrywał, powiem, iż są dnie, dnie częste kiedy się nudzę i zmuszony jestem szukać u innych kobiet rozrywek, których nie znajduję u mojéj żony; wiem że mnie Antonina kocha, że jest piękną i poświęconą, że jéj zawdzięczam życie, że umarłaby jutro gdybym ja dziś umarł; czczę ją jak świętą, błogosławię jak moją matkę, ale to smutne, nie kocham jéj i zdaje mi się iż nie kochałem jéj nigdy.
— Biedna Antonina! zawołał Gustaw.
— Żałuję ją równie jak i ty, odrzekł Edmund.
— Ale, przynajmniéj, jesteś też szczęśliwym?
— Czy chcesz wiedzieć prawdę?
— Chcę.
— Oddałbym całe moje życie za drugie takie sześć miesięcy, jak te, które nastąpiły po mojem małżeństwie.
Przybyli razem na ulicę des Trois-Freres.
Gustaw był wzruszony i smutny, Edmund od czasu do czasu pocierał ręką czoło, jak człowiek, któryby chciał od siebie oddalić myśl gnębiącą.
„On ma racyę, mówił do siebie Gustaw. Życie jest już takiem, iż trzeba z żalem porzucać to co się kocha! Nie wiem czy mam prawo czynić wyrzuty Edmundowi. Przeżeranie cierpiała Nichetta to, co przezeń cierpi Antonina. Czym dobrze postąpił?“
Mówiąc to, otworzył drzwi od pokoju Antoniny; Laurencya podeszła ku niemu z dzieckiem na ręku, czysta, piękna, z uśmiechem na ustach.
Była to twierdząca odpowiedź, na pytanie jakie w umyśle jego powstało.
Edmund uścisnął rękę Antoniny, która rzuciła mu się na szyję.
Serce Edmunda nie biło.
Upłynęło łat dziesięć od chwili opowiedzianych wypadków.
Pani de Pereux umarła, uśmiechając się do swego syna, którego sądziła szczęśliwym a śmierć ta, jak możecie się domyślać, nie wyleczyła go wcale z jego rozczarowania do życia. Dziś już mówi o niéj obojętnie.
Państwo Mortonne żyją ciągle; pani tylko Mortonne dotknięta została paraliżem.
P. Devaux zdrów doskonale, klientela jego wzrosła znacznie, skutkiem wyleczenia Edmunda.
W ostatnich czasach państwo Gustawowie, w kościołku w Nicei byli obecni przy pierwszéj komunii swego syna. Od śmierci pani Mortonne, zamieszkali tu wspólnie z komendantem.
Edmund jest kochankiem żony jednego z adwokatów miasta, kobiety czterdziestoletniej. Wszyscy o tem wiedzą, nie wyłączając Antoniny, która się z téj miłości śmieje kiedy o niéj mówią.
Ta pani Lacrois, jest to Nichetta, która we dwa lata po swojem przybyciu do Tours, zaślubiła syna księgarza, który miał księgarnię naprzeciwko jéj sklepu.
Widząc ją tak smutną, pożyczał jéj dla rozerwania książki. W miarę rozrywania jéj, zakochał się w niéj szalenie i małżeństwo niedługo doszło do skutku.
Pani Aniela ma podagrę, ale skończyła nareszcie swój Zamek Kenilworth.