Artur (Sue)/Tom II/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artur |
Wydawca | B. Lessman |
Data wyd. | 1845 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Arthur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Temu, co zna świat, powiedzieć można, nie uchodząc za samolubnego przechwalacza, że, dla człowieka, który już ma przyzwoite swoje na niém stanowisko, niéma nic zupełnie niepodobnego uchodzić za kochanka kobiéty modnéj.
Szczególniejsze to zresztą życie kobiéty modnéj, życie z całém wylaniem, całkiem poświęcone najbardziéj samolubnéj, najniewdzięczniejszéj części rodzaju ludzkiego! — skoro raz wejdzie w modę, skoro wszyscy poznają że się ubiera do zachwycenia i zawsze w jaknajlepszym guście, że posiada wdzięki lub dowcip, biedna kobiéta nie należy już sama do siebie; musi być jednym ze świetnych kwiatów tego żyjącego wieńca, którym Paryż co wieczór zdobi swe czoło!
Ani jednéj uroczystości, na którą by jéj wolno było niesławie się; smutna czy wesoła, musi się tam znajdować, mieć zawsze najbardziéj elegancką suknię, najświeższe ubranie na głowie, twarz najbardziéj uśmiechającą; zawsze być przystępną, powabną, uprzedzającą; pierwszy głupiec co do niéj przystąpi, ma ściśle ustanowione prawo do zachwycającego przejęcia... Bo istnieje współ-ubieganie się pomiędzy kobiétami będącemi w modzie... passowanie przemijające lecz zawzięte, którego bronią są kwiaty, wstążki, drogie kamienie i jedwabie; passowanie się milczące, a jednak straszliwe, pełne srogich niepokojów, łez pożeranych nieznanych rozpaczy.. passowanie się, którego rany są głębokie i bolesne, gdyż poświęcona miłość własna pozostawia je zwykle nieuleczone.
Lecz cóż to szkodzi! Jeśli pragnie choć jeden wieczór panować jak władczyni nad tym wyborem kobiét wybranych, nie musiż okazać się jeszcze powabniejszą niżeli ta, bardziéj wabną niż tamta, bardziéj nadskakującą niż wszystkie razem? Potém nakoniec, aby stale usidlić tłum w około siebie, niepotrzebaż przenieść jednego nad drugiego, aby wszyscy bardziéj się ubiegali... w nadziei, że znowu kiedyś ukażą się przeniesieni nad innych?...
Lecz trzeba słyszeć wybranego, ostatniego z pomiędzy wybranych, wybranego dzisiejszego dnia, dzisiejszego wieczora, ostatniego co z nią walcował, co z nią tańczył kozaka, nagrodę, onego współ-ubiegania się zachwycającego i boskiego, w którém kwiaty odnosiły zwycięztwo nad kwiatami, wdzięki nad wdziękami, wybranego, ubranego pogardnie w frak czarny, trzeba go słyszeć jak pawiąc się przy kolacyi, opowiada, napakowawszy sobie usta potrawami, innym wybranym, którzy mu to z naddatkiem zapłacą, wszystkie podniecające zaczepki, które mu czyniono, kłopot rzucenia chustki, pomiędzy ten tłum niespokojnych i nadskakujących piękności, wesołą jego pogardę wszystkich zazdrości jakie obudzą. Słuchając też tych tajemniczych, a nadewszystko prawdo-szczerych powierzeń, pytamy nieraz sami siebie o czém takiém mówią, i gdzie się znajdujemy; zaczynamy podziwiać z większym zapałem szczytne wyrzeczenie się kobiét, które ciałem i duszą poświęcają się modzie; téj niegrzecznéj i okrutnéj bogini, której mężczyźni są kapłanami, a która płaci obojętnością lub pogardą za te wszystkie piękne i świeże lata, tak prędko zwiędlone i na zawsze stracone w jéj służbie. Lecz, że chciałem jednakże pokazać iż korzystam z wyrzeczenia się samych siebie tych zachwycających ofiar, — pomiędzy wszystkiemi pięknościami, które wtenczas promieniały, przywiązałem się do bardzo ładnéj kobiéty, blondynki, świeżéj i rumiannéj, zbyt rumiannéj może, lecz która miała piękne wielkie czarne oczy, łagodne i błyszczące zarazem, usta mocno purpurowe i prześliczne białe ząbki, prawdziwe drobniutkie perełki w koral oprawne.... które zawsze pokazywała i bardzo słusznie.
Jednę jednak miała rzecz, którą powinna była ukrywać, to jest swego wielbiciela wspaniałego młodzieńca, głupca, jak trudno znaleść większego, a którego na jego nieszczęście (i na jéj także nieszczęście, biednéj kobiéty! bo to było dowodem jéj złego gustu), nazywano pięknym Sainvillem. Ten przydomek pięknego jest już straszliwą śmiesznością, a jeśli na nieszczęście kto istotnie do siebie go stosuje i nań odpowiada, na zawsze jest zgubiony.
Bezwątpienia, gdybym miał był więcéj wyboru i czasu, nie byłbym się poświęcił na pozór współ-ubiegania tak mało pochlebnego; lecz łatwość i przyzwoitość w niém się znajdowały, czas naglił, i byłem zmuszony, współ-ubiegać się niby z Sainvllem o serce!
Jakém przewidział, Sainville był wielkim głupcem; a skoro mnie ujrzał przedstawionym kobiécie, z któréj przywiązania tak się głośno chlubił, okazał natychmiast najdzikszą zazdrość. Chcąc dowieść tego, co zapewne nazywał swemi prawami, zaczął się obchodzić z tą biedną kobiétą w sposób jak najnieznośniejszy i najbardziéj kompromitujący, co mi wielką przykrość sprawiało; gdyż nieżądała zato wynagrodzenia, a prócz tego nie mógłbym go jéj ofiarować.
— Lecz niemogąc dłużéj wytrzymać, i sprawiedliwie obrażona brutalskiém obejściem się tego dziwnego wielbiciela, chcąc się pomścić zaczęła mi okazywać najniewinniejszą wabność. Niezadługo pan de Sainville posłużył mi nad moje nawet życzenie; gdyż po dwóch albo trzech urozmaiconych scenach które przeszły stopniowo od obrażonéj godności aż do najzimniejszéj ironii, a nakoniec do zupełnego niedbania, poszedł znowu nadskakiwać, z całéj siły innéj biednéj młodéj kobiécie, która się bynajmniéj żadnéj zdrady nielękała.
Nakoniec, chociaż to było prawie fałszem, pozyskałem niezadługo w oczach świata zaszczyt iż jestem przeniesiony nad pięknego Sainvilla: była to godnie zasłużona kara méj fałszywości: uległem jéj.
Co do dowodów, które świat przytaczał na poparcie mego szczęścia, te były tak oczywistemi, jak wszystkie dowody które przytacza. Najprzód, zawołałem raz służących téj ładnéj kobiéty, bo niemiała nikogo po nich posłać; inną razą, przyjęła mnie do swej loży, w jednym z małych teatrów, potem ofiarowałem jéj z nadskakiwaniem moję rękę, aby się przejść kilka razy po salonie, na balu, na którym znajdował się cały Paryż; nakoniec ostatni i niezaprzeczalny dowód!... pewnego wieczora, gdy została w domu zamiast pojechać na koncert, widziano bardzo późno mój powóz przed jéj bramą.
W obec faktów tak przekonywających, tak stanowczych, zostało niezaprzeczenie stwierdzoném, ze jestem najszczęśliwszym z ludzi.
W pośród tego szczęścia, dowiedziałem się przez pana de Cernay o powrocie pani de Pënâfiel. Aby wygrać zakład, Hrabia, sam o tém niewiedząc, jak najlepiéj mi usłużył, bądź czy pani de Pënâfiel słyszała jakiem ją bronił, bądź czy nie słyszała.
I tak, skoro tylko przyjechała do Paryża, ile razy ją zobaczył, pan de Cernay unosił się nad tém dziwactwem z méj strony, żem się nie starał przedstawionym, rzecz tem, dziwniejsza, dodawał pan de Cernay, że widywałem właśnie też same osoby co i ona, żem ją napotykał prawie co wieczór, i że, wiedząc że on jest przyjaciele, pani de Pënâfiel, nie prosiłem go aby mi zjednał zaszczyt, o który wszyscy tak bardzo się ubiegali. Lecz, mówił znowu pan de Cernay, trzeba było także powiedzieć żem był na prawdę zajęty kobiétą bardzo przyjemną, i że mi zapewne kazano przyobiecać, że się nigdy niezbliżę do pałacu Pënâfiel, pewnego rodzaju zamku Alcyny, z którego nie można było wyjść inaczéj jak zaczarowanym i rozkochanym do szaleństwa.
Nakoniec, pan de Cernay nagromadził tyle niedorzeczności i kłamstw, a nadewszystko tak bezustannie o tym samym mówił przedmiocie, że, bądź z niecierpliwości bądź z przyczyn których nie mogłem przeniknąć, pani de Pënâfiel okazała się, jeśli nie zupełnie obrażoną, to przynajmniéj nieprzyjemnie dotkniętą mojém pozorném niedbaniem aby jéj być przedstawionym. W swéj dumie, któréj tak zwykle pochlebiano, zaczęła zapewne uważać tę obojętność z méj strony, jako ubliżenie przyjętemu zwyczajowi i winnym jéj względom. Pewnego dnia nakoniec, gdy pan de Cernay znowu unosił się nad mém dziwactwem, rzekła mu tonem wielce nakazującym i z nieporównaną naiwnością wyższości: Że, chociaż wiedział jak trudno jest być u niéj przyjętym, byłoby to zawsze dowodem uszanowania i szczególniejszych względów, i rzeczą godną dobrze urodzonego człowieka, który przyjaźnił się z temi samemi osobami co ona, oświadczyć przynajmniéj chęć bycia przedstawionym w pałacu de Pënâfiel.»
Pozostałem głuchy na te przymówki, które zachwycały Hrabiego; a pani de Pënâfiel, podobnie jak każda kobiéta, nazwyczajona widzieć wszystkich uprzedzających najmniejsze jéj nawet kaprysy, tak dalece zniecierpliwiła się nakoniec moją obojętnością, iż pewnego dnia, śród wielkiego towarzystwa, gdy rozmawiałem z jedną z jéj przyjaciółek, wmięszała się do rozmowy, i czyniła co mogła aby ją uczynić powszechną: nie wyrzekłem ani słowa do pani de Pënâfiel i skoro, nieobrażając przyzwoitości, mogłem porzucić rozmowę, ukłoniłem się głęboko i wyszedłem.
Za kilka dni, skarżyła się przed Hrabią, nibyto zartując, że tak zupełnie żyć nieumiem. Odpowiedział że przeciwnie nadzwyczajnym byłem formalistą, i że zapewne nieosądziłem ani grzecznie, ani przyzwoicie, obracać mowę do kobiéty, któréj nie miałem zaszczytu być prezentowanym Pani de Pënâfiel odwróciła się od niego, i przez dwa tygodnie nie słyszałem już o tém ani słowa.
Chociaż ciekawość moja była nadzwyczajna, nie chciałem, dla wyżéj wymienionych przyczyn, daléj się posuwać. Pozostałem więc przy mojéj roli, i nadal pozostawiłem Hrabię w mniemaniu , iż znajduję niewypowiedziany wdzięk w przywiązaniu które posiadam, i że, bądź przez słabość, bądź przez miłość, przyobiecałem nie czynić żadnego kroku, aby być przedstawionym kobiécie tak powabnéj i tak niebezpiecznéj jak pani de Pënâfiel, kroku, który zresztą mógłby zostać uwieńczony odmówieniem, któreby spóźnione moje ubieganie się aż nadto usprawiedliwiło
W piętnaście dni blisko po téj ostatniéj rozmowie z panem de Cernay, don Ludwik de Cabrera, stary krewny pani de Pënâfiel, którego często napotykałem i u Hrabiego, i w inném towarzystwie, i który zwolna wszedł ze mną w przyjacielskie stosunki, napisał do mnie, uwiadamiając, że bardzo piękny zbiór rytych kamieni, który sprowadzał z Neapolu, i o którym mi już pierwéj wspominał, nadszedł mu właśnie, i że, jeśli zechcę przyjść do niego którego dnia na śniadanie, będziemy się mogli do woli przypatrzeć tym starożytnościom.
Kawaler Don Ludwik de Cabrera, jakem już powiedział, mieszkał w pałacu Pënâfiel; nie wiem dla czego zdało mi się widzieć w tej okoliczności, z resztą, tak prostéj, zamiar, w którym pani de Pënâfiel nie była obcą.
Poszedłem więc do Kawalera Don Ludwik mieszkał w antresolu pałacowym, gdzie zatrudnienia naukowe prawie zawsze go zatrzymywały, i wychodził tylko aby towarzyszyć swéj krewnéj, gdy tego żądała.
Kawaler de Cabrera, wydał mi się być starcem przebiegłym, skrytym, niezmiernie zmysłowym, który, szczupły tylko posiadając majątek, znajdował rzeczą dobrą i przyzwoitą kupować wszelkie wygódki zbytku i życia materyalnego jak najwyrachowańszego, pewnym gatunkiem opiekowania się, nic bardzo uciążliwego z resztą, któremu się poświęcił, mieszkając u pani de Pënâfiel. Niepotrzeba powiadać, iż niezmiernym ten pałac był tém, co tylko można w święcie widzieć najwspanialszego i najbardziéj eleganckiego.
Kawaler był wielkim znawcą wszelkiego rodzaju ciekawości, któremi pokoje jego były napełnione. Pokazał mi swój zbiór rytych kamieni, który w istocie był bardzo odznaczający się i rozmawialiśmy o obrazach i starożytnościach.
Była blisko pierwsza godzina, gdy zapukano z lekka do drzwi, kamerdyner pani de Pënâfiel przyszedł prosić jéj imieniem o album zielone.
Don Ludwik otworzył zdziwione oczy; i odpowiedział że niema album zielonego; że już będzie temu miesiąc, jak je oddał pani Margrabinie. Służący wyszedł, i znowu zaczęliśmy rozmawiać.
Niezadługo znowu zastukano; kamerdyner powtórzył, że pani Margrabina żąda swego album zielonego, tego, co to było wysadzane emaliami, i że upewnia Kawalera iż go jéj nie oddał.
Don Ludwik, niemogąc tego zrozumieć, zaczął kląć i wzywać wszystkich djabłów; wziął pióro, przeprosił mnie, napisał słówko do swéj kuzyny, i oddał bilet lokajowi.
Znowu zaczęliśmy rozmawiać.
Lecz znowu rozmowa nasza została po trzeci raz przerwana; lecz teraz przez Kamerdynera Don Ludwika, który otworzył drzwi anonsując:
Pani Margrabina!
Pani de Pënâfiel zdawała się być ubraną do wyjścia; — powstaliśmy; ja skłoniłem się głęboko.
— Prawdziwie, mój kochany kuzynie, — rzekła do starego kawalera, odpowiedziawszy jak najgrzeczniéj, lecz jak najobojętniéj na mój ukłłon, — prawdziwie, muszę bardzo dbać o moje albumy, kiedy mam dość odwagi wchodzić do twojéj alchimickiéj jaskini; lecz jestem pewna że musisz miéć u siebie te rysunki; wyjeżdżam; przyobiecałam pani*** że je dzisiaj przyniosą i pragnę dotrzymać słowa.
Nowe usprawiedliwienia ze strony Don Ludwika, który upewniał iż oddał album; nowe poszukiwania, które pozostały bezskuteczne, a których jedynym skutkiem było, że Kawaler nie mógł się wstrzymać, i przedstawił mnie Pani de album.
Nie było mi również podobna nic powiedziéć jéj iż od dawna pragnąłem tego honoru, i chociaż mi odpowiedziała jaknajtonniéj temi nic nie znaczącemi słowy, — iż przyjmuje w każdą sobotę, lecz że także jest u siebie co środa na prima-sera, i abym nie raczył o tém zapominać.
— Na co odpowiedziałem nowym ukłonem, i tą inną nic nieznaczącą frazą, — iż to zaproszenie było zbyt drogą dla mnie łaską abym miał o niém zapomnieć.
Potém kawaler podał jéj rękę aż do powozu, który na nią czekał pod kolumnami, i odjechała.
Nigdy nie mogłam się dowiedzieć czy kawaler był pomimo wolnym wspólnikiem téj prezentacyi tak przyspieszonéj.
Już powiedziałem, że sobota była wielkim dniem przyjmowania w pałacu Pënâfiel; lecz środy były tém, co Margrabina nazywała swemi dniami prima-sera; tego dnia przyjmowała do dziesiątéj lub jedenastéj, dość małą liczbę osób, które przybywały ją odwiedzać, nim się w świat udadzą.
Pojutrze była to jedna z owych śród; przyznam się iż oczekiwałem tego dnia z dość wielką niecierpliwością.
Zapomniałem powiedzieć że tego dnia posłałem Panu de Cernay dwieście luidorów, które tym sposobem w zakład wygrał.