Artur (Sue)/Tom II/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 3.
PRIMA-SERA.

NIM się udałem do pałacu Pënâfiel, zrobiłem porównanie wrażenia, którego doznawałem, wrażenia przykrego, niedowierzającego, z niekłopotliwém zaniedbaniem i lubym pociągiem mego dawniejszego życia obok Heleny, gdyż pewnym byłem wchodząc do salonu w Serval, że zawsze i od wszystkich, przyjęty będę z przyjacielskim uśmiechem.
Nielękając się tego widzenia z panią de Pënâfiel, wiedziałem, że przez dziwaczną a jednak częstą sprzeczność zdań światowych, chociaż z niéj powszechnie szydzono, chociaż ją oczerniono, salon jéj wielkie jednak posiadał poważanie; posiadał prócz tego bardzo wielką potęgę, iż, czy fałszywą, czy prawdziwą, nadawał wartość każdemu, wedle któréj był odtąd nieodwołalnie przyjmowany i ceniony w święcie. Liczba i tak szczupła tych domów, tak potężny wpływ wywierających, iż same przeznaczały, i to stanowczo, każdemu jego miejsce w dobrem towarzystwie, codzień to bardziej się zmniejszała.
Łatwo to pojąć; niéma już ludzi, nad którymi możnaby wywierać to wszechwładztwo; życie klubów i izb reprezentacyjnych, tych innych wielkich klubów politycznych, wszystko pochłonęło. Pomiędzy mową mianą dzisiaj, a tą, która ma być miana jutro, pomiędzy partyą wista łub odegraną o dwa lub trzy tysiące luidorów, pomiędzy wszystkiemi rachubami niespokojnemi i wyłącznie zajmującemi, zakładu wyścigowego, w którym wystawia się konia za summę ogromną, pozostaje bardzo mało czasu na tę pogadankę łagodną, poufałą, kwiecistą, elegancką, która zresztą niéma echa w kraju! jak się wyrażają monomani mównicy, a która nie pozwala ani wygrać, ani przegrać pieniędzy na turfie.[1]
A potém, to życie światowe jest utrudzające; trzeba się ubrać najstaranniéj, aby pójść dusić się na routcie a potém marznąć oczekując swego powozu, gdy tymczasem tak jest wygodnie i przyjemnie, zasiąść na miękkie... krześle śród klubu, przespać się tam spokojnie po dobrym obiedzie, aby się przebudzić rześkim i wypoczętym do rozpoczęcia jakiego tęgiego wista, przy którym nic nie robi, dystrakcyi, chyba dym od sygar....
Liecz w owéj epoce, o któréj mówię, znajdowały się jeszcze niektóre domy bardzo lubiące pogadankę, a pałac Pënâfiel należał do tej małéj liczby wyłączności.
Pani de Pënâfiel. pomiędzy wszystkiemi swemi dziwactwami, posiadała dziwactwo tak zwane blue stocking[2] lecz co gorzéj jeszcze, dziwactwo erudycji, gdyż mówiła doskonale dwoma czy trzema językami; i niepodobna było uwierzyć w jak wysokim stopniu znała najwyższe nawet nauki. Gdyby te objaśnienia udzielone mi tylko przez takich uczonych jak Pan de Cernay, byłbym sobie pozwolił wątpić o ich dokładności; lecz wspomnienie z dziwacznéj przygody potwierdziło mi tę szczególniejsza zdatności pani de Pënâfiel.
Gdym był tak szczęśliwy żem napotkał w Londynie sławnego Tomasza Yonng, mówił mi z zapałem o nadzwyczajnéj nauce jednéj ze swych współ rodaczek, bardzo młodéj kobiécie w największym święcie żyjącéj, i do tego najpiękniejszą obdarzonéj twarzyczką, która, mówił „pochwaliła z jak największą dokładnością jego sławną teoryę optyczną rozkłada promieni; lecz żywo zaattakowała go względem wartości syllabicznéj lub dyssylabicznéj, którą chciał zastosować do Hiroglifów, wbrew systematowi Champelliona“
Wypadek ten tak nu się zdał być nadzwyczajny, i takiéj nabierał powagi przez podziwienie znakomitego uczonego który mi go opowiadał, żem go zapisał w moim podróżnym dzienniku. W Paryżu to dopiéro, po niejakim czasie widzenia osoby, i wymienienia nazwiska pani de Pënâfiel, przypominając sobie cóś o anegdocie Artura Young, zajrzałem do mego dziennika, i znalazłem w nim istotnie te szczegóły i nazwisko Margrabiny.
Raz jeszcze powtarzam, wszystko to co wiedziałem o pani de Pënâfiel: jéj nakazujące dziwactwa, koketerya którą tak ciągle i tak sztucznie umiała utrzymać, mówiono, ze z każdej pozycyi jaką przybierała, umiała zrobić najśliczniejszy obraz, przybierając zawsze układ w najrozkoszniejszego portretu» jéj humor fantastyczny, jéj wiadomości naukowe; pretensye zawsze nieprzyzwoite dla kobiéty która je okazuje, wszystko to bynajmniéj nie czyniło na mnie wielkiego wrażenia.
Kobiéty o których mówią dużo i rozmaicie rzadko kiedy tę moc posiadają; za bardzo szukają widzów, aby się nic miały ich obawiać; kobiéta poważna, godna i spokojna, o której nic nie mówią i nic nic wiedzą, daleko bardziéj imponuje.
A potém, mężczyzna z charakterem zimnym i powściągliwym, jeśli nie może rościć sobie prawa do wielkiéj sławy, będzie zawsze pewny być najdoskonaléj w równi że wszystkiém i ze wszystkiemi: gdyż tylko ludzie nadzwyczajnie przyjemni, i ludzie nadzwyczajnie śmieszni sami się najbardziéj odznaczają.
Powtarzam więc, iż bez niespohojności, lecz z ciekawością prawie złośliwą, udałem się do pałacu Pënâfiel, pewnej środy, wyszedłszy z teatru opery.
Zwykłe utrzymanie tego domu było prawdziwie książęce. W sieni bardzo wysokiéj, ozdobionéj posągami i niezmienieni! wazonami marmurowemi, pełnemi kwiatów, była liczna liberya upudrowana i ubrana w suknie błękitne wszędzie suto galonami obszyte i z kołnierzami pomarańczowemu. W obszernym przedpokoju, ozdobnym bardzo pięknemi obrazami i wspaniałemi wazonami Fainzy[3] także pełnemi kwiatów, była znowu liberya, lecz pomarańczowa, z błękitnym kołnierzem, i obszyta na wszystkich szwach burtami jedwabnemi, wyszywanemi w herby Pënâfielów. Nakoniec w salonie poczekalnym, znajdowali się kamerdynerowie, którzy, zamiast być smutnie ubrani czarno, mieli na sobie fraki z niestrzyżonego aksamitu lażurowo błękitnego, podszyte pomarańczową jedwabną materyą, z dużemi emaliowanemi herbowemi guzikami.
Gdy mnie zaanonsowano, znajdowało się u pani de Pënâfiel pięć lub sześć kobiet; trzech mężczyzn, na tak zwanym prima sera.
Pani de Pënâfiel ubrana była czarno, z powodu nie wiem już jakiéj dworskiéj żałoby; śliczne jéj czarne włosy przeplecione były żaisem czarnym; wydała mi się nadzwyczaj powabna i rzadkim blaskiem jaśniejąca. Omyliłem się zapewne, lecz zdało mi się, (i to może było powodem żem ją znalazł tak piękną) zdało mi się, że chociaż mnie przyjmowała z grzecznością zimną i ceremonialną, jednak niedojrzanie prawie zapłoniła się pod swym różem.
Po kilku słowach, które do niéj przemówiłem, rozmowa, którą moje przybycie przerwało, zaczęła toczyć się na nowo.
Chodziło o awanturę niezgorzéj gorszącą, w któréj honor kobiéty i życie dwóch mężczyzn były narażone; wszystko zresztą powiedziane w jak najprzyzwoitszych wyrażeniach, i z osłonieniem szczegółów tak mglistém, i z przypominaniem drobnostek tak przezroczystém, że imiona własne nie tyle by były nawet znaczące.
Jak to prawie zawsze się zdarza, przez jeden z owych trafów, które los zrządzać lubi, w chwili gdy każdy dokładał swoje słówko, swą uwagę lub obmowę względem téj przygody, zaanonsowano męża, i żonę o których właśnie była mowa.
To zaprezentowanie się tak małżeńskie, wymienione i wytłómaczone z resztą świeżym powrotém do Paryża, który wymagał téj pierwszéj wizyty, w takowy sposób oddanéj, bardzo mało wszystkich zdziwiło.
Jednakże, chociaż osoby zapełniające ten salon nazwyczajone były do podobnych na prędce, potrwało przez sekundę głębokie milczenie dość zakłopotane i nie mniéj w kłopot wprawiające; natychmiast pani de Pënâfiel, z najnaturalniejszą łatwością obejścia się, zapewne aby wmówić że to dalszy ciąg zaczętéj rozmowy, i do mnie mowę obracając, co mi się wydało rzeczą bardzo dziwną, rzekła:
— Pan więc sądzisz że partycya tego nowego maestro bardzo wiele na przyszłość zapowiada?
— Talent pełen wdzięku i melancholii, tak jest pani, — odpowiedziałem bynajmniéj niezmięszawszy się. — Nie posiadający może nadzwyczajnéj mocy, lecz muzyka jego nacechowana jest czystością, wdziękiem niewysłowionym
— A któż to jest ową mową gwiazdą muzykalną? — spytała pani de Pënâfiel z odcieniem pretensji popisywania się, młoda kobiéta świeżo przybyła, o któréj tylko co przed chwilą tak płocho mówiono.
— Bellini... — odpowiedziałem kłaniając się, aby oszczędzić pani de Pënâfiel téj odpowiedzi.
— A tytuł opery, pani Margrabino? — spytał mąż, z miną największego zajęcia, i zapewne aby niedozwolić wyczerpać tak prędko pdobnego przedmiotu rozmowy, który w istocie rzadką był rzeczą.
— Zapomniałem pani powiedzieć, że tytuł téj nowéj opery jest Norma, — pospieszyłem odpowiedzieć zwracając mowę do pani de Pënâfiel przedmiotem jest, jak mi się zdaje, miłość Kapłanki Galijskiéj.
Pani de Pënâfiel, podchwytając natychmiast ów temat, wyhaftowała go do zachwycenia, i wykazawszy wszystko co można było zrobić z przedmiotu tak dramatycznego, pochwyciła natychmiast sposobność popisania się z erudycyą o wierze druidów, o kamieniach celtyckich; potém przeczułem że nie zadługo dojdzie, bardzo naturalnym zwrotem, do sprzeczki o wartości syllabieżnéj Hieroglifów, wznowionéj przez Artura Young.
Chociaż, przypadkiem, dosyć zajmowałem się tym rodzajem nauki, gdyż mój Ojciec, wielki przyjaciel sławnego orientalisty, Pana de Guigues, długo w swéj samotności rozmyślał nad temi problematami alfabetycznemi, mógłbym był nadzwyczajnie przyłożyć się do tego aby pani de Pënâfiel popisywała się, zapewne, moim kosztem; lecz pretensya jéj obraziła imnie, i odpowiedziałem niezadługo na attak hieroglificzny, tą razą zupełnie wprost uczyniony, najwywyraźniejszém wyznaniem głębokiéj mojéj nie wiadomości w tych materyach, których sama oschłość już mnie przerażała.
Zdało mi się iż to wyznanie niewiadomości wielkiego ciężaru ulżyło innym mężczyznom, gdyżby płonili się nie mieszając do podobnéj rozmowy, która zawsze dowodzi naukę wyższą, nad pospolite wychowanie.
Nie wiem czy pani de Pënâfiel obrażona została moją powściągliwością, z powodu któréj straciła tak piękne porę okazania swéj umiejętności, lub czy też sądziła że tylko udaję niewiadomość; lecz nie mogła powściągnąć wzruszenia gniewu; jednakże z nieporównaną sztuką i taktem powróciła do Druidów, i przechodząc od napisów celtyckich, do ubioru tak malowniczego kapłanek dawnych Gallów, do ich szat wlokących się, do powabnego effektu jaki sprawiać musiał wieniec z gałązek ostrokrzewu w ich włosach czarnych lub płowych, jak najnaturalniéj sprowadziła rozmowę z naukowéj wysokości, do któréj ją zrazu podwyższyła, aż do pospolitych drobnostek toalety codziennéj, i tym sposobem upowszechniła rozmowę.
Wyznam że te rozmaite przejścia jak najzręczniéj i najostrożniéj były użyte przez panią de Pënâfiel, i że ktokolwiek inny, jak kobiéta Z ustalonym już rozumem, obfitym, zręcznym i nawykłym do świata, wcale nie byłby sobie dał rady.
Bynajmniéj nie byłem zdziwiony, gdyż niespodziewałem się znaleść u niéj prosto-duszną skromność i niedoświadczenie; znudzony też już tém nic nie znaczącém paplaniem, i czując, że ani był czas, ani miejsce do rozpatrzenia się do woli w tym charakterze, który twierdzono być tak szczególnym już wstawałem aby wyjść niespostrzeżony, przy zdarzonéj sposobności wchodzącéj nowéj wizyty, gdy pani de Pënâfiel, obok któréj siedziałem, rzekła do mnie, w chwili gdy wynoszono samowar i tacę do drugiego małego salonu: — Czy Pan nie wypije filiżankę herbaty? — Skłoniłem się i pozostałem:
Był tego wieczora wielki bal u jednego z tych grzecznych cudzoziemców, którzy, pod wyraźnym warunkiem iż im dozwolą pozostać w ich salonach i przypatrywać się uroczystościom które wydają, pożyczają pierwszemu tonowi towarzystwa, które tę przysługę bardzo śmiało przyjmuje, swój pałac, swych służących i swą wieczerzę.
Prawie wszystkie wizyty z prima-sera pani de Pënâfiel tam się udawały, dość byłem nie pewny czy także pójdę, gdy najszczęśliwszy przypadek zechciał iż zaanonsowano Lorda Falmouth.
Nie widziałem go od tego tak nagłego wyjazdu do Izby Parów, gdzie miał rozstrzygnąć zajmujące pytanie względem Indyj wschodnich. — Tak wielka istniała różnica pomiędzy jego oryginalnym dowcipem, a dowcipem większéj części osób które zwykle widywałem, iż namyśliłem się pozostać dłużéj, niżelim z razu pragnął w pałacu Pënâfiel.
Po herbacie zostaliśmy więc sami, pani de Pënâfiel, Lord Falmouth i ja; zapomniałem o niepostrzeżonym, po za dużém krzesłem Margrabiny, w ustronnym zakącie salonu, młodym znakomitym cudzoziemcu, Baronie Stroll, który się zdawał niezmiernie nie śmiały, i który, aby sobie nadać jakoweś ułożenie, od półgodziny już przeglądał to samo album: młody Baron był niezmiernie czerwony, oczy mu prawie stanęły kołem i konwulsyjnie ściskał swój kapelusz pomiędzy kolanami; Lord Falmouth, pokazując mi go, rzekł z cicha, swoim tonem poważnie szyderskim, te słowa tak znane Wezyra Maroko do Sułtana Schaabaama; który patrzy na rybki czerwone: — Bądź spokojny, będzie tego jeszcze na dobrą godzinę.
Pani de Pënâfiel nie postrzegła tego obcego, siedzącego, powtarzam, za bardzo wysoką poręczą jéj fotelu, przy stoliku, na którym było pełno porozkładanych album; gdyż za nadto umiała czynić honory swego domu, aby go tak pozostawić osamotnionego.
Pani de Pënâfiel zaczęła od czynienia bardzo grzecznych wymówek Lordowi Falmouth, że go tak rzadko teraz spotyka. — Na co odpowiedział skromnie że na nieszczęście był tak obelżywie głupim, a głupowatość jego tak straszliwie była udzielającą się, że na stu osobach z któremi chciał rozmawiać, jedna lub dwie zaledwie miały tak silny umysł aby się oprzeć zarazie jego głupowatości, i nie stać się tak głupiemi jak on po kwandransie rozmowy; zgubny wpływ, nad którym rozpaczał z najkomiczniejszém upokorzeniem, wyrzucając sobie ze tym sposobem uczynił nieprzeliczoną liczbę ofiar, których przytaczał nazwiska, jako żyjące dowody fatalności swego losu.
Ach! Pani Margrabino! — mówił potrząsając głową z miną zasmuconą, — narobiłem, jak sama widzisz, wiele złego przez moje głupstwo!
— Bezwątpienia, i z tego względu najbardziej Pan jesteś godnym nagany, żeś tylko w połowie źle zrobił, ponieważ twoje ofiary zmartwychwstają jako nudziarze wszelkiego gatunku, rzekła pani de Pënâfiel: — i na nieszczęście rodzaj ich zarówno jest urozmaicony jak obfity i natrętny. Bo w istocie, nie znam nic tak fizycznie natrętnego jak przytomność nudziarza, — mówiła daléj; — istnieje we wpływie, który pomimo woli naszéj na nas wywierają cóś przykrego... podwójnie zasmucającego; i czyni na nas takie wrażenie, jakby czyniła zgryzota... za niepopełnienie złego postępku.
— Ja, — rzekł Lord Falmouth, — błagam o przebaczenie za przerażającą głupowatość mego trywialnego porównania; lecz często trudno wziąść górę nad doznanemi wrażeniami, ile razy mi się zdarzy paść ofiarą nudziarza, doznaje najzupełniéj tego samego uczucia jak gdybym słyszał iż piłują korek, tak, jest to gatunek zgrzytania przytłumionego, przerywanego, jednotonnego, które mi najdoskonaléj dozwala zrozumiéć okrucieństwo Tybera i Nerona... Ci tyrani musieli być nadewszystko znudzeni przez swych dworzan.
— Ja, przyznam się do mojéj słabości, rzekłem; — lubię bardzo... nudziarzy. Tak jest, gdy rozmawiamy z osobą dowcipną, nigdy bez żalu nie widzimy zbliżającego się końca rozmowy... gdy tymczasem w rozmowie z nudziarzem.. o! jest kres rzadki, jedyny, szacowny, który sowicie opłaca wszystko cośmy mogli ucierpieć. Jest to chwila... w której Opatrzność go zabiéra!...
— Prawda jest jednak, — rzekł Lord Falmouth, — że, uważając go jako karę lub umartwienie, można z niego korzystać.... Lecz mniejsza oto, gdyby ich podobna było wyniszczyć jedném słowem! jedném tylko słowem... byłażbyś Pani tak dalece przyjaciółką ludzkości aby wymówić to słowo?
— Wyniszczyć? — rzekła pani de Pënâfiel; — wyniszczyć zupełnie? fizycznie?
— Bo też aby ich wyniszczyć duchownie, o tém ani myśleć nienależy... Ja mówię o wyniszczenie ich na piękne i dobre, z ciałem, kościami i chustką na szyi, — rzekł Lord Falmouth.
— Bo też prawdziwie nic więcéj nie warci!...lecz... sposób byłby gwałtowny... Przeciwnie zaś, gdyby, wymówiwszy jedno słowo.... To sprawia wielką pokusę! — odezwała się znowu Margrabina.
— Jedno słowo, — rzekłem jéj; — wymawiając, przypuszczam, twe imię Pani, jak się używa imienia świętego na wygnanie djabła.
— Ależ by to była rzecz przerażająca, — rzekła
— Alboż niedowiedziono że nudy są także zabójstwem? — rzekł Lord Falmouth. — Bez skrupułów więc; a potém zobaczysz Pani jak wolno odetchniesz; jak uczujesz powietrzo krąg rozrzedzony, oswobodzony od tych ciężkich wyziewów, które sprawiają tak bolesne poziewania; jak wszędzie pójdziesz wolno i bez obawy!
— Kiedy tak, zdaje mi się żebym powiedziała: precz z nudziarzami! — odpowiedziała Margrabina; bo prawdziwie jest to wieczysta niespokojność; trzeba zawsze uważać o czém się toczy rozmowa, a to nieznośne zatrudnienie. Ale temi szaleństwami przypomniałeś mi Pan bardzo dziwną powiastkę, którą niedawno czytałam w staréj książce niemieckiéj, a która mogłaby służyć za kamień probierczy lub termometr samolubstw u ludzkiemu, gdyby każdy chciał odpowiedzieć szczerze na zapytanie uczynione w téj powiastce. Jest w niéj mowa o biednym studencie Lipskim, który nie mogąc co lepszego zrobić, przyzywa złego ducha; ten mu się pokazuje, i oto szczególniejszy targ który mu proponuje: — »Każde zrobione przez ciebie życzenie otrzyma skutek, lecz pod tym warunkiem że wymówisz głośno to słowo Sataniel: a za każdą razą jak to słowo wymówisz, jeden z twych bliźnich, słowem, człowiek umrze w kraju dalekim; nie będziesz obecny ani jego konaniu, ani jego śmierci, i nikt, prócz ciebie, na całym święcie wiedzieć nie będzie ze ziszczenie się jednego z twych życzeń kosztowało życie jednego z twych bliźnich. — I będę mógł wybrać kraj, naród mojéj ofiary? — rzekł uczeń. — Ma się rozumieć. — Zgoda, mistrzu, oto masz moję rękę, — rzekł do czarta.» — I kosztem to Turków, którzy oblegali wówczas Belgrad, student zadowolił wszystkie swoje życzenia, które przewyższyły piędziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy Turków. — Powiastka jest pospolita, — mówiła dalej Margrabina; — lecz chciałabym wiedzieć czy znajdzie się dość ludzi, pewnych tajemnicy, którzy oparliby się pokusie wymówienia zgubnego wyrazu, gdyby szło o spełnienie tym sposobem życzenia gorąco upragnionego!
— Jest to po prostu to, co nazywają, jak mi się zdaje, zabójstwem przedajném, — rzekł Lord Falmouth; — a co do mnie, — mówił daléj, — gdyby życzenie warte było tego trudu, to jest, gdyby chodziło o niepodobieństwo, na przykład, aby być tyle szczęśliwym i zasłużyć na twe względy, Pani, niebardzo bym uważał na życie kilku nikczemnych mieszkańców... Grenlandyi naprzykład, albo na życie Lapończyka, bo to daleko mniejsza istota, i grzech zapewne byłby mniéj wielkim...
Margrabina uśmiechnęła się wzruszając ramionami, i rzekła do mnie: — A Pan, czy myślisz że większa liczba wahała by się długo pomiędzy swą chęcią a zabójczym wyrazem?
— Ja sądzę, Pani, że lak mało byłoby wahania, ze strony nawet najszanowniejszych ludzi, jak to mówią że, gdyby w naszym wieku złotym, zły duch proponował podobny targ, za tydzień świat stałby się najzupełniejszą samotnią, i że niezadługo, ty sama Pani, Lord Falmouth i ja, poświęceni byśmy byli kaprysowi którego z naszych najpoufalszych przyjaciół, który, zamiast zadawać sobie pracę biegać aż do Grenlandyi, zrobiłby nam łaskę, iżby obszedł się z nami jako z sąsiadami.
— Ale zaraz, — rzekł Lord Falmouth: — przypuśćmy że w istocie kaprysy i żądze ludzkie, zadowalając się tak własnym kosztem, zmniejszyłyby ją tak dalece, iżby tylko pozostały dwie osoby w jakim zakątku ziemi: mężczyzna, któryby namiętnie kochał kobiétę, która by go nienawidziła? i gdyby szatan, wedle swego systematu, rzekł mu: — Ugoda moja zawsze taż sama; wyrzecz groźne słowo, będzie cię kochać, lecz umrze, a ty odpowiedzialnym za jéj śmierć będziesz;» — mężczyzna powinienżeby wyrzec fatalny wyraz jeśli kocha prawdziwie?
— Wyrzec, byłoby to dowieść że się kocha szalenie, — rzekłem do Lorda Falmouth.
— Tak, dowiódłby tego kto jest prawowierny katolik, — rzekła pani de Pënâfiel, — gdyż miłość byłaby w tenczas kupioną kosztem mąk wiekuistych; gdyby nie to okrutne samolubstwo.
— Lecz, Pani, dozwól mi zrobić sobie uwagę, że, ponieważ chodzi o szatana, widoczną jest rzeczą że to wszystko działoby się pomiędzy katolikami.
— Pan ma słuszność, — odpowiedział Lord Falmouth, — a uwaga jego przypomina mi wykrzyknięcie nadziei i szczęścia owego nieszczęśliwego rozbitka, który, wyratowawszy się od utonięcia, zawołał, widząc szubienicę wzniesioną na ziemi do któréj przybił; » Niechaj będzie Bóg pochwalony! jestem przynajmniéj w kraju ucywilizowanym!» Lecz, — dodał Lord Falmouth, — doprawdy, niepowinnoż to wprawiać w rozpacz, gdy pomyślimy, że, za dni naszych, znajdują się jeszcze ludzie tak wspaniale, tak szczęśliwie uposażeni, iż co rano przepędzają trzy lub cztery godziny na staraniu się aby zobaczyli diabła! na wywoływaniu go, i przyzywaniu do siebie!....
Znalazłem niedawno jednego z pomiędzy tych błogosławionych, przy ulicy de la Barillerie... jest on, za to upewniam, przenikniony najgłębszém przekonaniem że mu się kiedyś uda, i przyznam się żem mu ze wszystkich sił zazdrościł tego zatrudnienia, tém bardziéj że mu go gdy zabraknąć niemoże. A, życzenie, które, utrzymywane nadzieją, trwa przez całe życie, nie będąc nigdy zadowoloném, nadzwyczajnie zdaje mi się zbliżać do szczęścia.
— Lecz wasz wielki poeta, — rzekłem do Lorda Falmouth, — Byron? nie byłże tak dziecinnym, iż przez niejakiś czas zajmował się podobnemi szaleństwami?
— Byron!! Ach! nie mów mi Pan o tym człowieku, — zawołała Margrabina z wyrazem goryczy i prawie nienawiści.
— Ach! strzeż się Pan; — rzekł do mnie Lord Falmouth z uśmiechem. — Niepomyślawszy o tém, sam Pan wywołałeś diabelskę postać, którą pani Margrabina będzie chciała odpędzić całą potęgą swych zaklęć, gdyż ją nienawidzi.
Byłem bardzo zadziwiony, gdyż bynajmniéj nie spodziewałem się znaleść pani de Pënâfiel anti-Byronistką. — Wszystko owszem co mi powiadano o jéj humorze fantastycznym, o jéj charakterze śmiałym zdawało mi się być w największej harmonii z tym jeniuszem pogardnym i paradoksalnym. — Zwróciłem więc baczną uwagę na resztę rozmowy pani de Pënâfiel, która odezwała się z gorzkim uśmiechem:
— Byron! Byron! tak srogi i w rozpacz wprawiający! serce złe i zatwardziałe! Gdy pomyślimy jednakże, że przez niewytłumaczony fatalność, każdy umysł młody, i bogaty skarbem nieocenionych złudzeń, oddaje je właśnie na pastwę temu nienasyconemu i godnemu pogardy szatanowi! trzeba doprawdy uwierzyć w prawo sprzeczności.
— Lecz nic oczewistszego jak pociąg ku sobie sprzeczności, — rzekł Lord Falimouth. — Pytam Panię, powabny motyl, naprzykład, — dowcipna istotka napowietrzna, skoro tylko spostrzeże gdzie płomyk jasny i dobrze dopiekający, czyż nienadbiega natychmiast z swemi wdziękami, on, syn Zefira i Aurory, aby się najrozkoszniéj w nim upiec?
— To téż, — odezwała się znowu pani de Pënâfiel, z pewnym rodzajem egzaltacyi, który uczynił ją nadzwyczaj piękną, — nie mogę pomyśleć bez goryczy o tylu duszach szlachetnych i ufnych, na zawsze w rozpacz wprawionych przez złowrogi jeniusz Byrona! Ach! jakże się dobrze odmalował w Manfredzie! Patrzcie: zamek Manfreda tak ponury i zniszczony, to prawdziwie jego poceza! to jego straszliwy umysł!! Bez niedowierzania wchodzisz do tego zamku, którego dzika i wzniosła powierzchowność uderzyła cię; lecz skoro raz wejdziesz, skoro raz owładnie cię swym urokiem jego pan nie miłosierny, żale już wtedy próżne, obdziera cię bez litości z twéj najczystszéj wiary: a potém kiedy ci wydrze ostatni urok, ostatnią iskrę wiary w tobie zatłumi, wielki pan wypędza cię z urągliwym uśmiechem: a jeśli spytasz co ci przynajmniéj daje w zamian za bogactwa twéj duszy, tak na zawsze zgubionéj i znieważonéj....
— Otóż, pani, — rzekłem, dozwalając sobie przerwać Margrabinie, — potężny Manfred odpowiada: »Dałem ci powątpiewanie.... powątpiewanie!... mądrość mędrców.» — Lecz, — dodałem, ciekawy zobaczyć czy pani de Pënâfiel podziela moje uwielbienia, podobnie jak moje antypatye, — jeśli Pani tak bardzo przeklinasz Byrona, czyż szlachetna jego ojczyzna nieprzedstawia ci, jeśli tak wyrazić się można, lekarstwa przeciwko téj truciźnie tak niebezpiecznéj! Walter-Skota?...
— O! rzekła składając ręce z wdziękiem prawdziwie zachwycającym i prawie naiwnym, — jakże jestem szczęśliwa że Pana tak słyszę mówiącym!... Nieprawdaż że wielki, dobry, boski, uwielbiony Skott jest prawdziwém lekarstwem przeciwko truciźnie Byrona? To też, kiedy mając duszę cale zbolałą, uciekasz rozpacznie ze straszliwego zamku Manfreda, z jakąż wdzięcznością znajdujesz się w uśmiechającém i spokojném domostwie Skotta, tego starca tak łagodnego, tak poważnego, i z tak pogodném obliczem! Jak cię z czułością przyjmuje! jak jego litość jest rozczulająca! jak cię uspokaja, jak cię pociesza! jak ci przedstawia świat w świetle czystém i promieniejącém, podwyższając wszystko co jest szlachetne, dobre, wspaniałe w sercu ludzkiém! jak cię nakoniec o tyle podwyższa we własnych oczach, ile cię Byron poniżył! a jeśli ci już niepowróci twych złudzeń na zawsze straconych, co, niestety! jest rzeczą niepodobną, ale nieprawdaż że ukołysze niekiedy twą boleść nieuleozoną swemi dobroczynnemi powieściami?... O! powiedz, powiedz Pan, nie jestże to wielka, wspaniała sława, sława Walter-Skotta? Którenże jest człowiekiem prawdziwie wielkim i potężnym? ten co wprawia w rozpacz, czy ten co pociesza? Gdyż, niestety? dać uwierzyć w złe tak jest łatwo!!! — dodała Margrabina z wyrazem rozdzierającéj goryczy.
Chociaż to wszystko bardzo dobrze powiedziane i zresztą dobrze pomyślane, zdawało mi się może za nazbyt mieścić w sobie frazeologii jak na prostą rozmowę, jednak w całéj téj rozmowie Pani de Pënâfiel nie to mnie najbardziéj zadziwiło.
Każdemu może prawie doznać się zdarzyło tego niewytłumaczalnego uczucia, z którego wynika że przynajmniéj przez trwanie sekundy, zdaje się nam żeśmy już stanowczo widzieli lub słyszeli, to, co widzimy lub słyszemy, chociaż jesteśmy najzupełniéj pewni, że widzimy widok na który patrzymy, lub słyszemy osobę która mówi, niezawodnie raz pierwszy; otóż właśnie to, co pani de Pënâfiel powiedziała z powodu jeniuszu Byrona i Skotta, dało mi uczuć zupełnie podobne wrażenie. To tak dobrze się zgadzało z moją myślą najduszniejszą, i tak doskonale zdawało się być jéj echem, żem zrazu prawie osłupiał; potém zastanowiwszy się, że to, co powiedziała pani de Pënâfiel było tylko ocenieniem prostém i bardzo naturalném dwóch przeciwnych sobie jeniuszy, mówiłem daléj jak najobojętniéj, nie dawszy poznać tego co doznał; gdyż pani de Pënâfiel wydawała mi się prawdziwie bardzo wzruszona i bardzo naturalną gdy to mówiła.
— Bez wątpienia, pani, jeniusz Byrona jest niezmiernie zasmucający, a Walter Skotta bardzo pocieszający, i jeden zdaje mi się mieć wielką przewagę nad drugim; lecz te żale i te pocieszenia zdają mi się być trochę przesadzone w naszéj epoce: bo dziś nikt ani się zasmuca ani pociesza z takiéj drobnostki.
— Jakto? — spytała mnie pani de Pënâfiel.
— Ależ, zdaje mi się, Pani, że nieżyjemy już w czasach nieszczęść i szczęśliwości urojonych; wzięto się na rozsądny sposób zastąpienia dobrem materyalném wszystkie marzące i szalone ideały namiętności; jest więc wiele podobieństwa iż daleko bardziéj bliscy jesteśmy szczęścia, nizżeliśmy kiedykolwiek byli! Bo dla tych nawet co najzupełniéj są uposażeni, nic nie jest bardziéj niepodobnego do urzeczywistnienia jak idealność; gdy tymczasem ze zdrowym rozsądkiem każdy może spodziewać się iż sobie zapewni małe szczęście materyalnie, bardzo przyzwoite.
— To więc takim sposobem, — rzekła do mnie pani de Pënâfiel z niecierpliwością, — Pan zaprzeczasz namiętności? utrzymujesz że za dni naszych już nie istnieje?
— Mylę się, Pani, istnieje jeszcze namiętność jedyna która pozostała, a ta zgromadziła w sobie gwałtowność wszystkich innych. Wpływ téj namiętności jest niezmierny: jestto jedyna nakoniec, która korzystnie użyta, mogłaby za dni naszych wywrzéć wpływ na całe towarzystwo ludzkie... na obyczaje naprzykład! A chociaż jesteśmy, niestety! o tysiąc mil od powabnéj naturalności wielkich epok zabaw i zalotności, namiętność, o któréj Pani mowię, mogłaby prawie zamienić każdy salon Paryzki w zgromadzenie Kwakrów lub miesczan amerykańskich.
— Jak to? — rzekła pani de Pënâfiel.
— Słowem, chcesz Pani widzieć jak najdzikszą skromność panującą we wszystkich rozmowach? chceszże słyszeć życzenia bez końca wszystkich mężczyzn (ma się rozumieć tych co żon niemają) aby małżeństwo było świętem i kobiéty ściśle wypełniały swe obowiązki? chceszże Pani widziéć, nakoniec, urzeczywistnione pomysły, marzone przez najsurowszych moralistów?
— Co do mnie, chciałbym to widzieć choć raz przypadkiem.... przechodząc, — zawołał Lord Falmouth udając przerażoną minę: — lecz nic więcéj; protestuję... gdyby to miało trwać długo!
— Lecz tajemnica téj namiętności, rzekła pani de Pënâfiel, — téj namiętności co może działać podobne cuda, jakaż to tajemnica;
— Egoizm, czyli namiętność dobrego bytu materyalnego: namiętność która się tłumaczy przez wyraz bardzo prosty i bardzo znaczący, pieniądze.
— A jakże pan zastosujesz niezmierne zamiłowanie pieniędzy do rozwinięcia nie mniéj wielkiego téj groźnéj cnoty, któréj skreślasz tak przerażający obraz, żem jeszcze zupełnie nie ochłonął? — rzekł Lord Falmouth.
— Jak się czyni w pańskim kraju, nakładając niezmierną pieniężną karę na każde przestąpienie powinności... I cóż Pan chcesz? w naszéj epoce, najzupełniéj stanowczéj, tego się tylko lękamy co nas może spotkać w codzienném życiu, przeszkodzić naszemu dobremu bytowi, a pod tym względem, kara pieniężna zastosowana do utrzymania dobrych obyczajów, byłaby bezwątpienia najsilniejszą dźwignią towarzyską naszéj epoki. I tak, naprzykład, przypuść moralistę głębokiego, nieubłaganego, który postanowił zerwać poprostu ze słabościami które świat przyjmuje, człowieka namiętnie zamiłowanego w swéj powinności... lub, jeśli ci się lepiéj podoba, wyobraź sobie człowieka bardzo brzydkiego, bardzo nudnego, a zatém niezmiernie zazdroszczącego niektórych powabnych grzeszków, których popełniać nie może, a zatém postanawia ścigać je do upadłego; niechaj ten zawzięty moralista będzie do tego prawodawcą, i kiedyś przyjdzie w izbie parów wystawić najponurszy obraz stanu teraźniejszych obyczajów; niechaj, nakoniec, żąda i otrzyma, od większéj części, która bez wielkiego wysiłku wyobraźni przypuścisz że się składa z ludzi także niezmiernie brzydkich i niezmiernie nudnych; niechaj otrzyma, mówię, nie wiem dla jakowego względu, uorganizowanie policji towarzyskiéj, przeznaczonéj do czuwania, wykrywania, wszelkiego nadużycia, wszelkiego naruszenia obyczajów, i niechaj nakoniec ustanowią prawo, które by za karę naznaczało, dajmy nato karę pieniężną pięćdziesięciu tysięcy franków za to czułe przestępstwo, którego rozgłosem trybunały codziennie się rozlegają; niechaj kara ta podwojoną będzie w razie powtórnego przekroczenia, i nie tak, jak u was, ofiarowana jako wstydne wynagrodzenie za obrazę, która by tutaj zachowała wszystkie swe prawa pomszczenia swego honoru, lecz która byłaby użyta, przypuszczam, na wychowanie podrzutków... aby zbytek zaopatrzał nędzę.
— I Pan sądzisz, — zawołała Margrabina, — iż nędzna obawa zapłacenia znacznéj kwoty pieniężnéj, uczyniła by większą część mężczyzn mniéj bacznych na wdzięki kobiét, mniéj im nadskakujących?
— Tak mocno temu wierzę, pani, iż mogę skreślić najdoskonaléj dwa widoki najzupełniéj odmienne, jakieby przedstawił salon napełniony temi samemi osobami, w wilię, lub nazajutrz dnia, w którymby prawo podobne zostało ogłoszone dniem pierwéj, widziałbyś mężczyzn, jak zwykle, uśmiechających się, wesołych, powabnych, mówiących swym najłagodniejszym i najczulszym głosem, aby rozwinąć jak najciszéj, z mewy słowionym wdziękiem w spojrzeniu i głosie, miłosne zasady téj ogólnéj logiki: — »To co się podoba, jest dobrem. — Cnota jest to dyskrecja.-Nieradzono się twego serca, gdy ci narzucono twego dręczyciela. — Są uczucia, które sympatya czyni nieuchronnemu — Dusza twoja szuka swéj siostry... swéj drugiéj połowy... weź moję duszę“ (owa cząstka oderwanéj duszy ma wąsy lub ogromne faworyty) »Skoro dojdzie do pewnego stopnia, miłość występna staje się świętym obowiązkiem, i t. d. Bo już pomijam, aby panią nie nudzić, mnóstwo innych przewybornych dowodzeń, które zarówno nie zwodzą tych co ich słuchają, jak tych co je czynią. — Lecz nazajutrz po ogłoszeniu naszego straszliwego prawa, lecz gdyby chodziło o pieniężną karę, co za różnica! Jakże owe piękne wczorajsze dowodzenia mogłyby się zakończyć znaczną pieniężną kwotą, którąby trzeba zapłacić, a ta summa uszczupliłaby zbytek i wygódki, które są potrzebą życia głównie zmysłowego, dla którego miłość jest ostatnim ze zbytków, — zobaczyłabyś Pani jak mężczyzni stali by się raptem poważni, nadęci, godni, lękający się najmniejszéj rozmowy z kobiétą, gdyby trochę zanadto byli oddaleni od ogólnego koła; słowem wstydliwi i dzicy jak pensyonarki w przytomności mistrzyni; usłyszał byś jakby raptem zawołali, aby ich dobrze usłyszeć można, i głosem jak najuroczystszym, owym głosem grubym, który zachowuję do mówienia o polityce, odmawiania wyświadczenia przysługi, lub łajania żony i dzieci: — „Zresztą, towarzystwo utrzymuje się tylko przez obyczaje. — Trzeba przecie aby było coś stanowczego. — Są powinności, które człowiek dobrze wychowany umié i po winien szanować. — Miałem matkę! — Będę kiedyś Ojcem. — Prawdziwa rozkosz zależy tylko na spokojném sumieniu, i t. d. — Bo już nie chcę panię nudzić mnóstwem innych zasad mniéj lub więcéj moralnych, które, skoroby tylko chodziło o pieniężną karę, mogłyby najwierniéj i bardzo po prostu przetłumaczyć się temi słowy: — »Panie, jesteście bez wątpienia jak najbardziéj zachwycające; lecz bardzo także lubię moję łożę w teatrze Opery, mój pałac, mój stół, moję stajnię, moję grę, moję coroczną podróż do wód lub do Włoch, moje obrazy, moje rozmaite przedmioty sztuk pięknych; a, narazić choć cokolwiek to wszystko za kilka chwil szczęśliwości... równie rzadkiéj... jak jest upajającą... Nie!”
— To niegodnie, — rzekła Margrabina; — na stu mężczyznach, jeden się może nie znajdzie który by tak myślał!
— Pozwól mi pani, abym był zupełnie odmiennego zdania: sądzę że teraz ludzie niemiłosiernie są przywiązani do dobrego bytu, wygodnego i materyalnego, i że mogą, umieją i chcą poświęcić mu wszystko, a najbardziéj to, co nazywają namiętnością serca.
— Pan tak myślisz? — rzekła mi pani de Pënâfiel z głębokiém podziwieniem. — Pan tak myślisz? Ileż to pan przecie masz lat?
To zapytanie zdało mi się tak dziwne, tak nieprzyzwoite, zresztą, tak trudno było na nie odpowiedzieć bez wydania się nadzwyczaj śmiesznym, iż, kłaniając się z największym uszanowaniem, powiedziałem na los:
— Gwiazda moja była dla mnie bardzo przyjazną, pani Margrabino, iż dozwoliła mi przyjść na świat w wigilję pani urodzin...
Pani do Pënâfiel uczyniła poruszenie dumnego oburzenia, i rzekła do mnie z jak największą powagą: — Ale ja bardzo na serio mówię!

I ja też bardzo na serio mam zaszczyt pani odpowiadać; zapytanie, któreś raczyła mi uczynić, jest dla mnie dowodem zajęcia zbyt pochlebnego, abym na nic nie miał odpowiedzieć tak, jakém powinien.
— Lecz jakże Pan wiesz ile mam lat? — spytała mnie pani de Pënâfiel, z pewnym gatunkiem bardzo zdziwionéj ciekawości.
— Od dziś za wiele bardzo jeszcze lat, — rzekłem z uśmiechém, — ta tajemnica nie będzie już panie niepokoić, i spodziéwam się dość długo żyć w paninéj łasce, abym o niéj zapomniał kiedy będzie trzeba aby była zapomnianą...
W téj chwili kichnięcie, tém głośniejsze, im potężniéj było wstrzymywane, rozległo się w stronie młodego cudzoziemca, który, wedle przepowiedni Lorda Falmouth, nie przestał od godziny przewracać kart tego samego album, w najgłębszém milczeniu. Na ten hałas pani de Pënâfiel podskoczyła z podziwienia, potém obróciła głowę i niezmiernie się zmięszała gdy postrzegła za sobą Pana de Stroll.
Lecz tak uprzejmie przeprosiła go za zapomnienie w którém zdawało się iż go pozostawiła, iż młodzieniec uznał jéj postępowanie zupełnie naturalném, i nawet zdawał się być wdzięczny sam sobie iż tak głośno kichnął.
Już było późno, odszedłem.
Czekałem na mój powóz w jednym z pierwszych salonów, gdy Lord Falmouth i Pan Stroll także przyśli wołać swych służących.
— No! — rzekł do mnie Lord Falmouth, co Pan myślisz o pani d Pënâfiel?
Bądź przez fałszywy wstyd że będę się zdawał już ulegać jéj wpływowi, bądź przez dyssymulacyę, odpowiedziałem mu z uśmiechem: Lecz, pani de Pënâfiel zdaje mi się posiadać nadzwyczajną prostotę obejścia się, dowcip skromy i bez żadnéj pretensji, ułożenie zachwycające, i wyrażać bardzo naiwnie wszystko co myśli.
— No! na honor, — odpowiedział mi Lord Falmouth z swoją poważną ironią, — dobrześ Pan osądził, tak prawda jak teraz południe nas oświeca, jak jesteśmy śród gęstego lasu, zajęci słuchaniem śpiewu ptasząt. — Potém dodał na serio: — Co w niéj najbardziéj piekielnego, to obłuda... Jestem pewny że ani słowa z tego nie myśli, co nam powiedziała o Byronie i Skottcie... bo ona ma tyle serca... oto tyle, — dodał, uderzając końcem swéj laski w podstawę kolossalnego wazonu japońskiego, pełnego kwiatów, który stał blisko nas, — albo też, tyle, — rzekł wyjmując z wazonu piękną purpurową kamelję, którą mi pokazał, — podobna jeszcze jest do tego: barwa i świetność, nic więcéj; równie tak niéma duszy jak ten kwiat niéma woni. Zresztą, kiedy chce, umie do zachwycenia mówić. Lecz wtedy to trzeba ją słyszeć, powiadają, kiedy kto od niéj wychodzi... jak go w sztuki poszarpie! Którego kolwiek dnia zrobimy sobie tę uciechę; Pan wyjdziesz, ja zostanę i powiem Panu wszystko, co będzie o tobie mówiła, pod warunkiem odwzajemnienia się...
Gdyśmy to mówili, zajechały powozy, Lord Falmouth miał rozpocząć swe nocne zabawy: — wahałem się przez chwilę czy mu towarzyszyć, i powróciłem do siebie.
Pomimo sądu Lorda Falmouth i tego com mu sam powiedział o pani de Pënâfiel, znalazłem ją bardzo naturalną, jej zdanie o Byronie nade wszystko, głębokie na mnie uczyniło wrażenie; gdyż zdawało mi się żem przeniknął pod tém wynurzaniem uniesień serca, kilka krzyków boleści moralnéj stłumionéj, które mi dały wiele do myślenia, gdyż wydały mi się prawdziwe, i zupełnie sprzeczne z charakterem jaki przypisywano pani de Pënâfiel.







  1. Turf, szranki w których się wyścigi odbywają, — w tém znaczeniu miejsce gdzie się czynią zakłady
  2. Błękitna pończocha, — pretensye literackie.
  3. Fainza, Wioch, pierwszy wynalazca fajansu, którego imię mi pozostało.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.