<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Atak na młyn
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. L’Attaque du moulin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Zaledwie na niebie dnieć poczęło, zgiełk głosów ludzkich napełnił cały młyn. Ojciec Merlier przyszedł otworzyć drzwi pokoju córki. Zeszła na dziedziniec blada ale spokojna. Tu jednak nie była w stanie poskromić dreszczu, jakim ją przejął widok trupa żołnierza pruskiego, ułożonego pod studnią na rozpostartym płaszczu.
Dokoła zwłok żołnierze wrzeszczeli wściekle wśród gwałtownych giestów. Wielu wygrażało pięścią w kierunku wioski. Oficer jednak rozkazał przywołać ojca Merlier, jako naczelnika gminy.
— Oto ciało jednego z naszych ludzi — rzekł głosem, zdławionym przez gniew — znalezione dziś rano na brzegu rzeki. Musimy dać surowy przykład! dlatego też liczę na to, że mi pan dopomożesz w odszukaniu mordercy.
— Zrobię, czego pan zażąda — odparł młynarz ze zwykłą swoją flegmą. — Nie przyjdzie to jednak z łatwością.
Oficer nachylił się, aby odwinąć połę płaszcza, przysłaniającą twarz zabitego. Ukazała się okropna rana. Żołnierz ugodzony został w szyję narzędziem, które dotychczas w ranie tkwiło. Był to nóż kuchenny z czarną rękojeścią.
— Spojrzyjcie na ten nóż — rzekł oficer do Merliera, — może on się nam przydać w poszukiwaniach.
Starzec drgnął zlekka. Zapanował jednak nad sobą natychmiast i odrzekł z całkiem spokojną twarzą:
— W naszej okolicy wszyscy tu mają takie same noże... A może waszemu żołnierzowi sprzykrzyła się wojna i sam sobie tak zrobił?... Któż to może wiedzieć?...
— Milczeć! — zawołał oficer z furyą. — Nie wiem doprawdy, co mnie jeszcze wstrzymuje od puszczenia z dymem całej tej waszej wsi przeklętej!
Na szczęście wybuch tej irytacyi przeszkodził mu zwrócić uwagę na wyraz twarzy Franciszki, pełen przerażenia. Musiała aż usiąść na kamiennej ławeczce przy studni. Oczy jej, jakby przykute, wpatrywały się uporczywie w trupa, rozciągniętego na ziemi u jej nóg. Był to wysoki, przystojny chłopak, blondyn z błękitnemi oczyma, przypominający poniekąd Dominika. Podobieństwo to rozdzierało jej serce. Przyszło jej na myśl, że ten zabity zostawił pewno także w ojczyźnie kochankę, która będzie gorzko płakać po jego stracie. Poznała swój nóż w szyi zabitego. To ona go zabiła!
W chwili gdy oficer groził Rocreusie strasznym odwetem, nadbiegli żołnierze z drugą wieścią. Spostrzeżono ucieczkę Dominika. Sprawiło to ogromne poruszenie. Oficer udał się zaraz na miejsce, wyjrzał przez okno, które pozostało otwartem i zrozumiawszy wszystko, powrócił wściekły na podwórzec.
Ojciec Merlier zdawał się bardzo niekontent z ucieczki Dominika.
— Głupiec! — mruknął — psuje wszystko.
Franciszka, posłyszawszy to, zlękła się. Ojciec jednak nie podejrzywał jej wcale o wspólnictwo. Kiwając głową, rzekł do niej półgłosem:
— A tośmy wleźli!
— To ten łotr! to ten łotr!... — krzyczał oficer. — Musiał się już dobrze schować w lesie. Ale jeżeli nie zostanie odszukany, wieś nam zapłaci za to!
I zwracając się do młynarza:
— Dalej!... Musicie wiedzieć, gdzie się ten ptaszek ukrywa...
Na to ojciec Merlier wskazał z spokojną miną obszar zalesionych wzgórz i rzekł:
— Jak pan chce znaleźć człowieka w takich lasach?
— No, no!... Muszą tam być dziury, które wy wszyscy dobrze znacie. Dam wam do poszukiwań dziesięciu ludzi, będziecie im przewodnikiem.
— Zgoda. Tylko uprzedzam z góry, że trzeba będzie najmniej ośmiu dni, by przetrząść okolicę należycie.
Spokój starca doprowadzał oficera do wściekłości. Odczuwał on w gruncie rzeczy śmieszność tych poszukiwań. W tej jednak chwili spostrzegł na ławeczce Franciszkę, wybladłą i drżącą. Wylękła postawa dziewczyny uderzyła go. Umilkł na chwilę, spoglądając kolejno to na młynarza, to na jego córkę.
— Czy ten człowiek nie jest przypadkiem kochankiem waszej córki? — zapytał wreszcie starego brutalnie.
Ojciec Merlier posiniał na te słowa i zdawało się przez chwilę, że rzuci się na oficera, by go zadusić. Opanował się jednak i nie odrzekł ani słowa. Franciszka zakryła rękoma twarz.
— Tak jest, nie ma o czem mówić — ponowił Prusak. — Wy, albo wasza córka pomogła mu się wymknąć. Jesteście jego wspólnikami!... Dlatego po raz ostatni: wydacie mi go, czy nie?
Młynarz nie odpowiedział. Odwróciwszy się w inną stronę, zapatrzył się w dal z obojętną miną, jak gdyby słowa oficera nie do niego były skierowane. Wzmogło to gniew tego ostatniego do najwyższego stopnia.
— Dobrze więc — wyrzekł. — Będziecie rozstrzelani w jego miejsce.
I wydał po raz drugi rozkaz plutonowi, aby wystąpił z bronią gotową do strzału.
Ojciec Merlier nie stracił nic ze swego spokoju, wzruszył tylko zlekka ramionami, jakby chciał powiedzieć, że cały ten dramat robi na nim bardzo niesmaczne wrażenie. Nie wierzył prawdopodobnie ciągle jeszcze, aby człowieka można było tak lekkim sposobem skazywać na śmierć. Lecz kiedy ujrzał pluton w szeregu, wyrzekł z powagą:
— Więc to na seryo?... Zgoda. Jeżeli wam czyjegoś trupa potrzeba koniecznie, niechżeż nim będę ja raczej, nie tamten.
Ale Franciszka zerwała się napół oszalała, bełkocąc:
— Łaski panie!... Nie czyńcie, zaklinam was! nic złego memu ojcu... Zabijcie mnie w jego miejsce, bo to ja dopomogłam Dominikowi do ucieczki... Ja sama jestem winna!...
— Cicho bądź, córko! — krzyknął młynarz. — Po co kłamiesz?!... Ona była przez całą noc zamkniętą w swoim pokoju, panie, kłamie więc, zapewniam pana.
— Nie! ja nie kłamię — ponowiła z ogniem młoda dziewczyna. — Zeszłam z pokoju oknem po drabinie i nakłoniłam Dominika, żeby uciekł. Tak było!... mówię najszczerszą prawdę!...
Starzec pobladł jak ściana. Wyczytał jej z oczu, że nie kłamała w rzeczy samej i przeraził się tą całą historyą. Ach! te dzieci!... te serca młode!... Jak one wszystko psują!...
Uniósł się teraz:
— Ona zwaryowała! Nie słuchajcie jej!... Baje wam głupstwa. Dalej, skończmy to raz!
Chciała się jeszcze sprzeciwiać, padła przed oficerem na kolana z załamanymi rękoma. Przypatrywał się całkiem zimno tej walce bolesnej.
— Mój Boże! — odezwał się w końcu. — Biorę twego ojca, ponieważ nie mam tamtego... Staraj się tamtego odnaleźć a ojciec będzie wolny...
Patrzyła na niego przez chwilę osłupiałemi oczyma, które jej wysadziło na wierzch okrucieństwo tej propozycyi.
— Ależ to straszne! — szepnęła. — Gdzież pan chce, bym poszła szukać Dominika?!... Ja nie wiem, gdzie on jest.
— Wybieraj zatem: on — albo ojciec.
— Och! mój Boże!... Czyliż ja mogę wybierać?!... Rozdzierasz mi pan serce... Wolałabym umrzeć w tej chwili... O! tak, prędzejby się to wszystko skończyło! Zabijcie mnie! błagam was, zabijcie!
Ta scena płaczów i rozpaczy zaczynała oficera niecierpliwić.
— Dość tego! — zawołał. — Będę na tyle dobrym i dam ci dwie godziny czasu... Jeżeli przed upływem dwóch godzin kochanek twój nie będzie tutaj, twój ojciec mi za niego zapłaci...
I kazał odprowadzić starego do tego samego pokoju, co służył za więzienie Dominikowi. Młynarz zażądał tytoniu i począł palić. Na jego obojętnej twarzy nie można było wyczytać żadnego zgoła wzruszenia. Dopiero kiedy się znalazł sam jeden, dwie łzy duże stoczyły mu się zwolna po licach. Jego biedne, drogie dziecię!... Jakże ono cierpieć musiało!...
Franciszka została jak skamieniała na środku dziedzińca. Prusacy, śmiejąc się drwiąco, chodzili dokoła niej. Niektórzy ciskali jej od czasu do czasu jakieś uszczypliwe słowo, żart jakiś, którego nie mogła rozumieć. Patrzyła ciągle na drzwi, po za któremi zniknął ojciec, a potem podniosła zwolna rękę do czoła, jakby się o nie bała, że pęknie.
Oficer zwrócił się ku niej na pięcie, powtarzając:
— No!... masz panienka dwie godziny czasu, starajże się z nich korzystać.
Miała dwie godziny czasu... Frazes ten szumiał jej w głowie. Opuściła machinalnie podwórze, idąc prosto przed siebie drogą. Dokąd tu pójść?!... gdzie się zwrócić?!... Nie próbowała nawet zastanawiać się nad tem, czując całą bezużyteczność podobnego wysiłku. A przecież chciałaby się zobaczyć z Dominikiem. Porozumieli by się, znaleźliby może we dwoje jakieś wyjście... W chaosie takich myśli doszła nad brzeg Mozelli i przebyła ją po dużych kamieniach, sterczących z wody w pewnej odległości powyżej śluzy. Nogi same ją zaniosły pod pierwszą z kraju wierzbę, na brzegu łąki. Wtem nachyliła się i zbladła, ujrzawszy kałużę krwi... To tutaj... Poczęła szukać w zbroczonej trawie śladów Dominika: musiał pędzić co sił, widać było szereg dużych kroków, przecinających w ukos łąkę. W pewnym punkcie zgubiła dalszy ślad. Wydało się jej jednak, że go odnajduje na sąsiedniej łące. Tak doszła na samą krawędź lasu, gdzie się kończyły wszelkie dalsze wskazówki.
Zapuściła się pomimo tego w gęstwinę. Samotność sprawiała jej ulgę. Usiadła na chwilę. Naraz, przypomniawszy sobie, że czas upływa, zerwała się z miejsca. Jak dawno opuściła młyn?... Pięć minut temu?... czy przed pół godziną?... Straciła zupełnie rachubę czasu. Może Dominik ukrył się w owej dolince, gdzie jedli oboje pewnego po południa orzechy?... Pobiegła w tamtę stronę, przeszukała gąszcz. Kos frunął jej nad głową, wydając gwizd swój smutny i słodki. Wtem przyszło jej znowu na myśl, że ukrył się może w jamie skalnej, która mu czasem służyła za schronienie, kiedy go deszcz złapał w lesie. Pieczara była pusta... Po co go szukać?!... Nie znajdzie go! Lecz żądza odszukania narzeczonego poczynała ją coraz mocniej roznamiętniać, przyspieszyła kroku. Przyszło jej znów do głowy, że mógł się wedrzeć na drzewo. Od tej chwili szła z oczyma podniesionemi w górę, wołając Dominika po imieniu co kilka kroków, by zwrócić jego uwagę. Kukułki jej odpowiadały a szmer, przelatujący wśród liści, czynił złudzenie, że Dominik usłyszał ją i zaczyna schodzić z drzewa. Raz nawet wydało się jej, że go widzi, stanęła z tchem zapartym, mając ochotę uciec. Bo i cóż mu powie?... Więc zabierze go stąd po to, by poszedł dać się rozstrzelać?!... Och! nigdy!... Nie wspomni mu nawet o tem. Zaklnie go, aby uciekał, aby nie pozostawał ani chwili dłużej w tej okolicy. Potem jednak myśl o ojcu, który tam czekał, przejęła ją bólem dotkliwym. Upadła na trawę, zalewając się łzami i powtarzając na cały głos:
— Boże mój! Boże!... Po co ja tu przyszłam?!...
Myśl ta doprowadzała ją do szału. I jakby strachem nagłym zdjęta, zerwała się i poczęła biedz, szukając wyjścia z lasu. Trzy razy już zbłądziła i zdawało się jej, że nie trafi do młyna z powrotem, gdy naraz wyszła z gęstwiny na łąkę, wprost naprzeciwko Rocreuse’y leżącą. Na widok wioski stanęła. Ma więc powrócić — sama jedna?...
Gdy tak stała chwilę — doleciał ją cichy szept:
— Franciszko!... Franciszko!...
Ujrzała Dominika, wychylającego głowę z blizkiego rowu.
Boże sprawiedliwy!.... Więc go znalazła!.... Nieba zatem chcą jego śmierci?!... Tłumiąc dobywający się jej na usta okrzyk, osunęła się w głąb rowu.
— Szukałaś mnie? — zapytał.
— Tak — bąknęła, czując szum w głowie, nie wiedząc dobrze, co mówi.
— Cóż się tam stało?
Spuściła oczy i wyjąkała:
— Nic... Byłam niespokojna... Chciałam was zobaczyć....
Wtenczas, uspokojony, wyznał jej, że nie chciał się oddalać z obawy o nich. Te łajdaki Prusacy gotowi mścić się nawet na kobietach i dzieciach. Wszystko więc weźmie pomyślny obrót:
— A za tydzień — zażartował — odprawimy wesele i koniec.
Wszakże dziwny wyraz jej twarzy przejął go powagą.
— Ale co tobie jest? Ty coś ukrywasz — wyrzekł wreszcie.
— Nic! Przysięgam ci! Przybiegłam, żeby się z tobą zobaczyć.
Ucałował ją i powiedział, że dłuższa rozmowa byłaby z ich strony nieroztropną; powstał, chcąc wyjść z rowu i ukryć się w głębi lasu. Wstrzymała go, cała drżąca.
— Słuchaj.... Możeby lepiej było, żebyś tutaj pozostał... Nikt cię tam nie szuka... Nie potrzebujesz się lękać niczego...
— Franciszko! — zawołał — ty coś kryjesz przedemną!...
Zaklęła się po raz drugi, że nic nie ukrywa. Tylko wolałaby mieć pewność, że on znajduje się w pobliżu. Przytaczała jeszcze, niewyraźnie bełkocąc, inne jakieś powody. Wydała mu się taką dziwną, że terazby już sam za żadną cenę stamtąd nie odszedł. Ufał zresztą, że lada chwila ukażą się francuzcy żołnierze. Ludzie widzieli wojsko w okolicy lasu de Sauval.
— Ach! żeby się tylko pospieszyli!... Żeby tu byli, jak tylko można najprędzej!... — szepnęła niecierpliwie Franciszka.
W tej chwili jedenasta wybiła na wieży kościoła w Rocreuse. Dźwięki leciały wyraźne i czyste. Podniosła się pomięszana; dwie godziny mijały, odkąd opuściła młyn.
— Słuchaj — rzekła z pospiechem — jeżeli cię będę potrzebować, pójdę do mego pokoju i dam ci z okna znak chustką.
Oddaliła się pędem, podczas kiedy Dominik, bardzo niespokojny, wyciągnął się na krawędzi rowu, aby nie tracić z oczu młyna. Wstępując między pierwsze domy Rocreuse’y spotkała Franciszka starego żebraka, który znał dobrze całą wieś. Pozdrowiwszy ją, opowiedział, że widział właśnie na dziedzińcu młynarza pośród kupy żołnierzy pruskich. Potem przeżegnał się i mrucząc pod nosem pacierze, poszedł w swoją stronę.
— Dwie godziny minęły! — odezwał się oficer, na widok wracającej Franciszki.
Ojciec Merlier siedział pod studnią na ławce i palił fajkę. Dziewczyna uciekła się znowu do błagań, padła na kolana i zalała się łzami. Chciała zyskać na czasie. Nadzieja doczekania się francuzkiej odsieczy odżyła w niej na nowo a pośród próśb i szlochów zdawało jej się, że słyszy w oddali rytmiczny łoskot maszerującego wojska. Och! gdybyż się pojawili!... Gdyby ich wszystkich zdołali ocalić!...
— Słuchajcie, panie... Godzinę!... Jednę tylko godzinę!... Możecie przecie zlitować się i dać nam godzinę zwłoki...
Lecz oficer pozostał niewzruszony. Polecił nawet dwom żołnierzom wyprowadzić ją po za obręb podwórza, by stracenie starego odbyć się mogło bez przeszkody.
Wówczas w sercu Franciszki zawrzała walka straszliwa. Nie mogła przecie pozwolić na zamordowanie ojca. Nie! nie!... Zginie raczej sama wraz z Dominikiem! — i poskoczyła do swojej izdebki, aby mu dać umówiony znak chustką — lecz w tejże chwili Dominik ukazał się na dziedzińcu.
Oficer i żołnierze wydali okrzyk tryumfu. On jednak, jak gdyby tam nikogo więcej nie było prócz Franciszki, podszedł do niej zupełnie spokojny, nawet surowy nieco, i rzekł:
— Jak to niedobrze!... Dlaczego nie wzięliście mnie z sobą tutaj?... Więc dopiero Bontemps musiał mi opowiedzieć wszystko?!... Zresztą — oto jestem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.