<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Atak na młyn
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. L’Attaque du moulin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Był rozkaz, wydany przez główny sztab niemiecki, że każdy Francuz, nie należący do armii regularnej, którego się przydybie z bronią w ręku, ma być rozstrzelanym. Nawet oddziały franctireurów nie zostały uznane za należące do armii. Dając w ten sposób straszliwą przestrogę wieśniakom, chcącym wystąpić w obronie swych zagród, pragnęli Niemcy zapobiedz pospolitemu ruszeniu, którego lękali się niezmiernie.
Oficer pruski, mężczyzna suchej budowy i wysokiego wzrostu, mogący liczyć lat z pięćdziesiąt, poddał Dominika krótkiemu śledztwu.
— Jesteście tutejsi?
— Nie, pochodzę z Belgii.
— Dlaczegóż wzięliście za broń?... To wszystko nie powinno was przecie nic obchodzić?...
Dominik nie odrzekł nic. W tej chwili jednak oficer zobaczył Franciszkę, która, wybladła, z pąsową wstęgą draśnięcia na czole, stała w pobliżu.
Popatrzywszy na nich oboje, na nią, jeszcze raz na niego, zdaje się, że się domyślił wszystkiego i poprzestał na dorzuceniu pytania:
— Nie przeczysz więc, żeś strzelał?
— Strzelałem, ilem tylko mógł — odparł Dominik spokojnie.
Wyznanie to było zbyteczne, był bowiem cały usmolony od prochu, zlany potem i poplamiony kroplami krwi z skaleczonego ramienia.
— Dobrze — rzekł oficer. — Będziesz rozstrzelany w przeciągu dwóch godzin.
Franciszka nie wydała z ust żadnego dźwięku. Złożyła tylko ręce i wyciągnęła je z giestem niemej rozpaczy.
Oficer zauważył ten giest. Dwóch żołnierzy odprowadziło Dominika do sąsiedniej izby, gdzie mieli go pilnować. Młoda dziewczyna osunęła się na krzesło, nie mogąc się utrzymać na nogach strętwiałych. Nie była w stanie płakać, dusiło ją. Oficer nie spuszczał jej wśród tego ani na chwilę z oczu.
— To brat panienki?... — odezwał się wreszcie.
Zaprzeczyła ruchem głowy. On zachowywał surową minę, nie uśmiechnąwszy się nawet.
— Czy on tu dawno mieszka? — zapytał po chwili.
Odpowiedziała: tak — nowem skinieniem.
— Musi zatem znać doskonale okoliczne lasy?
Tym razem przemówiła:
— Tak jest panie, — i spojrzała na wojskowego zdziwiona.
Nie wyrzekł jednak nic więcej, tylko wykręciwszy się na pięcie, kazał do siebie przyzwać wójta gminy. Wówczas Franciszka podniosła się z krzesła i rumieniąc się, sama pobiegła po ojca. Zdawało się jej, że pochwyciła sens pytań oficera i nadzieja wstąpiła napowrót w jej serce.
Skoro tylko strzelanina ustała, ojciec Merlier zbiegł co żywo po drewnianej galeryjce opatrzyć swe ukochane koło. Ubóstwiał on swoją córkę, kochał także Dominika, który przecież prawie już był jego zięciem, lecz stare koło młyńskie zajmowało także w jego sercu niemało miejsca. Ponieważ jego bębny wyszły z opałów zdrowo i cało, oddał się zatem innemu kochaniu, które ucierpieć musiało wiele. I pochyliwszy się nad ogromnym drewnianym szkieletem, z rozdartem sercem oglądał jego rany. Pięć szufli było zdruzgotanych ze szczętem, oś podziurawiona cała. Wkładał palec w otwory, porobione przez kule, mierząc ich głębokość; rozmyślał na sposobami, w jakieby można bez śladu wynaprawiać wszystkie te uszkodzenia. Franciszka zastała go, jak właśnie zatykał mchem niektóre szczeliny.
— Ojcze! — ozwała się — wzywają cię.
Teraz dopiero wybuchnęła płaczem i poczęła mu opowiadać, co zaszło. Ojciec Merlier potrząsnął głową. Nie rozstrzela się tak ludzi ni stąd ni zowąd. Zobaczy się, jak to tam rzeczy stoją. I wrócił do młyna z milczącą jak zawsze i pełną powagi twarzą. Gdy oficer zażądał szorstko żywności dla swoich ludzi, odpowiedział, że ludność Rocreuse’y nie jest przyzwyczajoną do grubiańskiego traktowania i że gwałtem nic się od niej nie uzyska. Podjął się jednak wszystko załatwić, byle mu zostawiono swobodę działania.
Oficer zdawał się zrazu dotkniętym tym chłodnym tonem. Lecz wobec krótkich, jasnych odpowiedzi starca, przestał na to uważać, zapytując go tylko jeszcze przed odejściem:
— Jak się nazywa ten las naprzeciwko?
— Las Sauval.
— Daleko on się ciągnie?...
— Nie wiem.
Rzekłszy to, Merlier odszedł. W godzinę potem żądana przez oficera kontrybucya, w prowiantach i gotowiźnie, znajdowała się na dziedzińcu młyna.
Noc się zbliżała. Franciszka śledziła ze strachem poruszenia żołnierzy, nie oddalając się ani na chwilę od izby, w której zamknięto Dominika. Około godziny siódmej wzruszenie jej wzmogło się do najwyższego stopnia. Oficer wszedł do pokoju jeńca. Rozmawiali z sobą podniesionymi głosami cały kwadrans. Naraz oficer ukazał się na progu i rzucił żołnierzom po niemiecku rozkaz, którego nie mogła zrozumieć. Lecz skoro zobaczyła przez okno, jak na podwórzu dwunastu żołnierzy staje w rząd z nabitemi karabinami, zadrżała i zdawało się jej, że padnie na miejscu. Stanie się więc?!... Odbędzie się egzekucya!!... Oddział żołnierzy stał nieporuszony przez dziesięć minut, w ciągu których głos Dominika nie przestawał brzmieć tonem stanowczej odmowy za drzwiami, jakie oficer, wracając doń, za sobą zamknął. Nakoniec Prusak ukazał się z powrotem i odezwawszy się jeszcze do więźnia w progu:
— Namyśl się więc.... Daję ci czas do jutra rana — trzasnął drzwiami i skinął ręką ku stojącym w szeregu żołnierzom, aby się rozsypali.
Franciszka pozostała jakby w ogłupieniu. Ojciec Merlier, który palił tymczasem na uboczu fajkę, przypatrując się ciekawie plutonowi żołnierzy, podszedł do niej i ująwszy ją za rękę z ojcowską słodyczą, wyprowadził dziewczynę z sali.
— Uspokój się koniecznie — mówił. — Staraj się zasnąć. Jutro, skoro zabłyśnie dzień, obaczym jeszcze, co z tego wszystkiego wyniknie.
Odprowadziwszy córkę do jej pokoiku, zamknął ją tam przez przezorność. Był zdania, że kobiety są do niczego i wszystko potrafią zepsuć, skoro się wdadzą w sprawy seryo.
Franciszka tymczasem nie kładła się zupełnie. Usiadłszy na swem łóżku, wsłuchiwała się długo w łoskoty, rozlegające się po całym domu. Żołnierze niemieccy, rozłożywszy się na podwórzu obozem, śmiali się i śpiewali; musieli jeść i popijać do samej jedenastej, bo aż do tego czasu hałas nie ustał ani na chwilę. W młynie samym również rozlegały się od czasu do czasu kroki, zapewne zmieniano wartę. Najbardziej jednak ze wszystkiego zajmował ją każdy szelest w izbie o piętro niżej, tuż pod jej pokoikiem. Co chwila kładła się na podłodze i przykładała ucho do desek. W izbie owej znajdował się uwięziony Dominik. Musiał przechadzać się po niej tam i nazad od ściany do okna, słyszała bowiem długo regularny rytm jego kroków. Potem nastała wielka cisza — zapewne usiadł. Zewnątrz również zapanowało milczenie, wszystko usypiało. Skoro się Franciszce wydało, że dom cały już śpi, otwarła okno jak tylko się dało najlżej i wsparła się na niem rękoma.
Na dworze była noc ciepła i pogodna. Wąziuchny sierp księżyca, na pół schowany po za lasem Sauval, oświetlał wieś mdłym blaskiem nocnej lampki. Długie cienie drzew przecinały pola czarnemi smugami, gdy tymczasem trawa miała w miejscach bardziej otwartych miękkie wejrzenie aksamitu. Ale Franciszka nie zwracała wcale uwagi na tajemnicze uroki nocy. Rozglądała się natomiast po okolicy, szukając oczyma wart, jakie Niemcy musieli porozstawiać na wybrzeżu. Cienie ich dostrzegała wyraźnie wzdłuż Mozelli. Jedna jedyna znajdowała się naprzeciw młyna niedaleko wierzby, której gałęzie kąpały się w rzece. Franciszka widziała żołnierza wybornie. Był to mężczyzna wysokiego wzrostu. Stojąc w miejscu bez poruszenia zwrócił oczy ku niebu w marzycielskiej postawie zadumanego pasterza.
Skończywszy staranny przegląd miejscowości wróciła do łóżka i usiadła. Siedziała tak może z godzinę w głębokiem zamyśleniu. Potem zaczęła na nowo nasłuchiwać: w całym domu jednak nie było słychać najlżejszego szelestu. Powróciła do okna i wyjrzała przez nie, jakby wahając się; zdaje się wszakże, że jaśniejący jeszcze na niebie z po za wierzchołków drzew rożek księżycowego sierpa musiał się jej wydać świadkiem zbytecznym, czekała bowiem dalej. Nakoniec osądziła, jak się zdaje, że chwila stosowna nadeszła. Noc stała się zupełnie czarną, nie było widać wśród mroków najbliższej nawet placówki, cała okolica przedstawiała się niby sadzawka, pełna atramentu. Przez chwilę jeszcze dziewczę nastawiało uszu, w końcu zdecydowała się. Zewnątrz w pobliżu okna biegła po murze pionowo żelazna drabinka na sztabach wpuszczonych w ścianę, która wiodła od koła na strych, służyła zaś młynarzom do doglądania w razie potrzeby niektórych części maszyneryi młyna. Później urządzenie tychże zmieniono i drabina, nieużywana, znikła od dawna pod grubą warstwą bluszczu, obrastającą gęsto mur młyna z tej strony.
Franciszka, przekroczywszy odważnie parapet swego okna, ujęła za żelazne pręty i znalazła się w próżni. Poczęła zstępować na dół po szczeblach. Suknia przeszkadzała jej bardzo. Naraz kawałek rumowiska oderwał się od muru i wpadł w rzekę z pluskiem. Zatrzymała się, uczuwszy zimny dreszcz. Pojęła jednak natychmiast, że spadek wody, jej szum nieustanny, pokrywają w pewnem oddaleniu wszelki odosobniony łoskot i poczęła zstępować śmielej, rozsuwając stopą gąszcz bluszczu, dopóki, dosięgnąwszy bucikiem żelaznego szczebla, nie wsparła się na nim. Znalazłszy się na wysokości izby, będącej więzieniem Dominika, zatrzymała się. Nieprzewidziana przeszkoda omało nie odebrała jej całej odwagi: okno tego piętra nie znajdowało się tuż pod jej oknem, lecz nieco dalej od drabiny, a kiedy wyciągnęła ku niemu rękę, nie była w stanie nic więcej namacać prócz nagiej ściany. Miałaż wrócić do siebie, nie doprowadziwszy swego planu do końca? Ręce jej już omdlewały z wysiłku a szum Mozelli na dole zaczynał przyprawiać o zawrót głowy. Poczęła więc odrywać od muru małe kruszyny tynku i rzucać je w okno Dominika. Nie słyszał, spał zapewne. Zdrapywała dalej tynk, obdarła sobie już skórę z palców. Czuła się tak wyczerpaną, jakby miała za chwilę runąć w tył, w rzekę — gdy naraz Dominik począł delikatnie uchylać swe okno.
— To ja — szepnęła. — Podaj mi rękę, prędko, bo spadnę...
Po raz pierwszy w życiu powiedziała do niego ty.
Wychylił się górną połową ciała, aby ją pochwycić i wciągnął ją szczęśliwie do swego pokoju. Tutaj porwał ją na samym wstępie paroksyzm płaczu, stłumiła jednak łkania, z obawy, by jej nie posłyszano. Uspokoiwszy się wreszcie z wielkim trudem, spytała cicho:
— Pilnują was?
Dominik, nie mogąc ciągle jeszcze przyjść do siebie z zdumienia, że widzi ją u siebie, skinął głową w milczeniu, wskazując drzwi. Szmer chrapania dawał się słyszeć za niemi: pilnujący, nie mogąc widać oprzeć się senności, położyć się musieli spać tuż pod drzwiami, mniemając, że w ten sposób więzień bezwarunkowo nie zdoła się wymknąć z celi.
— Musicie uciekać — rzekła z żywością. — Przyszłam was błagać, abyście uciekali i pożegnać się z wami.
Jakby nie słysząc, co mówiła, powtarzał raz po raz:
— Co ja widzę?... Co ja widzę?!... Wy tutaj?... Wy?... Jakżem się przestraszył!... Toż mogliście się zabić!...
Ujął jej ręce i całował.
— Jak ja was kocham, panno Franciszko!... Jesteście tyle odważną co i dobrą. Jednego się bałem: umrzeć, nie zobaczywszy was więcej. Lecz oto jesteście przy mnie!... Niech mnie i rozstrzelają teraz!... Niech tylko przepędzę z wami z pół godziny a będę gotów na wszystko.
Przyciągnął ją ku sobie delikatnie a ona wsparła głowę na jego ramieniu. Niebezpieczeństwo popchnęło ich ku sobie. Zapomnieli o całym świecie w uścisku.
— Ach! Franciszko! — odezwał się Dominik pełnym pieszczoty szeptem — toż to dzisiaj św. Ludwika!... Tak długo oczekiwany dzień naszego ślubu!... Nic nas nie mogło rozdzielić, bo przecież znaleźliśmy się razem, we dwoje, sami, jak w noc poślubną!... Nieprawdaż?...
— Prawda!... Jak w noc poślubną!...
Zamienili pocałunek, drżąc z niezmiernego wzruszenia. Naraz Franciszka oswobodziła się z jego ramion, ujrzawszy przed sobą znowu straszną rzeczywistość.
— Uciekać, uciekać — wybełkotała. — Nie traćmy ani minuty.
A kiedy wyciągnął w ciemności ręce, by ją powtórnie pochwycić w objęcia, odezwała się do niego po raz drugi przez „ty“:
— Błagam cię, zrób jak mówię... Jeżeli ty umrzesz, ja umrę także. Za godzinę będzie świt, musisz uciekać bez zwłoki...
Szybko opowiedziała mu swój plan. Drabina żelazna spuszcza się aż do samego koła. Stąd będzie mógł zejść po szuflach do łodzi, ukrytej w zagłębieniu za kołem a przeprawiwszy się na brzeg przeciwny, ucieknie z łatwością.
— Muszą przecie stać warty.
— Jedna tylko: na tamtym brzegu pod wierzbą, zaraz naprzeciwko.
— A jeźli mnie dostrzeże i narobi wrzawy?
Franciszka zadrżała. Wsunęła mu w rękę nóż, przyniesiony z sobą.
Umilkli oboje.
— A wasz ojciec? a wy?... — odezwał się znowu Dominik. — Nie! ja nie mogę uciekać. Skoro mnie tu nie będzie, żołnierze gotowi was pomordować. Wy ich nie znacie. Obiecywali darować mi życie, jeźli im będę służył za przewodnika w okolicznych lasach. Skoro spostrzegą, że uciekłem, będą gotowi na wszystko.
Młoda dziewczyna nie przestała upierać się przy swojem. Na wszystkie argumenta Dominika miała za całą odpowiedź:
— Przez miłość dla mnie, uciekaj!... Jeżeli mnie kochasz naprawdę, Dominiku, nie zostaniesz tutaj ani jednej chwili dłużej...
Przyrzekła mu zaraz po jego ucieczce wrócić do swego pokoju, w ten sposób nikt się nie dowie, że mu była pomocną. W końcu porwała go w objęcia i poczęła obsypywać pocałunkami, pełnymi ognia, aby go nimi przekonać. Uległ wreszcie. Postawił jej jedno tylko jeszcze żądanie:
— Przysięgnij mi, że ojciec wie o tem, co uczyniłaś i że mi doradza ucieczkę?
— Sam mnie tu przecie przysłał — odrzekła bez wahania.
Skłamała, w tej chwili wszakże jedno ją tylko przenikało pragnienie: mieć pewność, że Dominik znajduje się w bezpiecznem miejscu, oswobodzić się od tej myśli straszliwej, że świt ma być hasłem jego śmierci. Skoro Dominik już będzie daleko, niech wtenczas wszystkie nieszczęścia spadają na nią, będą jej one rozkoszą, byle on żył. Egoizm jej miłości domagał się przedewszystkiem zachowania przy życiu ukochanego.
— Dobrze więc — rzekł Dominik. — Uczynię, czego żądasz.
Nie mówili do siebie o tem więcej. Dominik poszedł otworzyć okno. Nagły łoskot zmroził ich lodem. Drzwi drgnęły — byli pewni, że otworzą się natychmiast... Patrol musiała posłyszeć ich szepty. Stanąwszy bez ruchu, przyciśnięci do siebie, czekali przez chwilę w niewypowiedzianej trwodze. Drzwi zadrżały po raz drugi, nie otwarły się jednak. Wtenczas odetchnęli oboje uradowani, domyślając się, że to żołnierz, który wyciągnął się do snu wzdłuż progu, przewrócić się musiał na drugi bok. Istotnie nic nie przerwało więcej głębokiej ciszy prócz odgłosów chrapania, dolatujących z tamtej strony drzwi.
Dominik uparł się, aby Franciszka pierwsza wróciła do siebie na górę. Objąwszy ją ramieniem, żegnał w milczeniu. Następnie pomógł jej uchwycić się prętów drabinki i zawisł na nich również. Nie chciał jednakże bezwarunkowo zejść ani o jeden szczebel niżej, dopóki ona nie znajdzie się u siebie. Skoro Franciszka weszła już do swojego pokoju, rzuciła mu stłumionym szeptem:
— Do widzenia!... najdroższy!
Została przy oknie, starając się śledzić Dominika wytężonym wzrokiem. Noc ciągle jeszcze była nieprzejrzanie czarną. Warty na przeciwległym brzegu nie mogła już dojrzeć w żaden sposób. Tylko wierzba nieco jaśniejszą plamą występowała z mroków. Chwilę jakąś słyszała szmer liści bluszczu, o które Dominik ocierał się, zstępując ku wodzie. Potem zaskrzypiało koło i rozległ się lekki plusk, na dowód, że Dominikowi powiodło się znaleźć czółno. W chwilkę zaś potem dostrzegła rzeczywiście ciemną sylwetę łodzi na szarej wstędze Mozelli. Wówczas na nowo strach ścisnął ją za gardło. Co chwila zdawało się jej, że słyszy alarmowy okrzyk warty; najlżejsze szmery, unoszące się w ciemnościach, brała za odgłos przyspieszonych kroków żołnierzy, za szczęk broni, trzask nabijanych strzelb. Sekundy jednak biegły jedna za drugą a głęboki spokój, w jakim pogrążoną była okolica, pozostał niezmącony. Dominik musiał się szczęśliwie dostać na drugi brzeg Mozelli. Oczy Franciszki jednak nie były w stanie go tam dostrzec. Cisza, zalegająca podwórze, pełną była majestatu. Wtem usłyszała nagły tupot, urwany krzyk chrapliwy i głuchy odgłos padającego ciała, — poczem nastała jeszcze głębsza cisza. Wówczas, jak gdyby odczuwając tchnienie przelatującej śmierci, Franciszka, mrozem przejęta, pozostała długą chwilę bez ruchu w obliczu czarnej i głuchej nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.